Archiwum kategorii 'Felietony'
Dzisiaj , nie po raz pierwszy, do ostatniej chwili „biłem się z myślami” o czym ten felieton będzie. Najpierw pomyślałem, że skoro „bohaterem (medialnym) tygodnia” był minister Czarnek, to powinienem podzielić się z Czytelniczkami i Czytelnikami moim komentarzem o jego wypowiedziach podczas konferencji prasowych. Ale o której „złotej myśli” mam napisać? O tej, gdy mówił że „polskie szkoły są przygotowane na przyjęcie od września 200-300 tysięcy dzieci z Ukrainy”, czy o tej z czwartku, kiedy przedstawiał „suche fakty” o wakatach nauczycieli, twierdząc, że „to jest normalny ruch kadrowy”, a później oburzał się „jawną niesprawiedliwością” w wynagradzaniu nauczycieli, uzasadniając to „odkryciem, iż „nauczyciel języka polskiego w małej miejscowości, który ma w klasie 5 uczniów, zarabia tyle samo, co nauczyciel w szkole podstawowej w centrum Warszawy – więcej, bo dostaje jeszcze dodatek wiejski .”
Ale bardzo szybko porzuciłem ten pomysł – cóż miałbym nowego do napisania, czego czytający ten felieton sami nie wiedzą o tym panu i jego przekonaniach.
Skoro nie o tym , to może o coraz liczniejszych „przeciekach” z Oświatowej „Solidarności” o tym, że i ten nauczycielski związek zawodowy jest przeciwny zmianom prawa oświatowego i polityki płacowej resortu edukacji pod kierunkiem Przemysława Czernka i że zwrócili się do premiera o odwołanie Czarnka ze stanowiska?
Ale przecież zapewne nie tylko ja mam takie wrażenie, że to ich występowanie przeciw ministrowi powołanemu przez z ich politycznego patrona nie tyle jest spowodowane troską o dolę nauczycieli, ile próbą powstrzymania spadku liczby nauczycieli – członków ich związku, a może nawet nadzieją na przypływ nowych kandydatów…
Więc nie ma powodu pisania o „oczywistych oczywistościach”….
Więc o czym?
I nagle przypomniałem sobie, że jutro, 15 sierpnia jest – nie licząc święta kościelnego – będzie Dzień Wojska Polskiego, ustanowiony świętem państwowym ustawą Sejmu z dn. 30 lipca 1992 roku, dla upamiętnienia zwycięskiej Bitwy Warszawskiej, stoczonej przez polskie wojsko w 1920, w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
Czyli 30 lat temu. Stało się to dopiero po 72-u latach od tego, przez niektórych uważanego za cudowne, bardzo zwrotnego dla dalszych losów państwowości polskiej wydarzenia. W drugim roku od powstania III RP.
Nie wracam dzisiaj do tej daty wiedziony jakimś szczególnym patriotycznym pobudzeniem. Wracam pod wpływem dwu okoliczności i jednej współczesności. Otóż przypomniałem sobie, że jutro minie dokładnie 60 lat od pewnych chwil, które przeżyłem jako osiemnastoletni uczeń XVIII LO w Łodzi, właśnie tego dnia, a był to zwykły dzień roboczy – środa, gdy przyszedłem do pracowni biologicznej tej szkoły, aby wypełnić zobowiązanie, którego podjąłem się na prośbę nauczyciela tego przedmiotu, że będę podlewał zgromadzone tam ze wszystkich klas kwiaty.
Opisałem już to wydarzenia 14 sierpnia 2016 roku w Felietonie nr 134. O tym, jak pamięć prawdziwej historii trwa na przekór systemom.
Przypominam, że było to w pierwszym roku rządów Prawa i Sprawiedliwości, pierwszym roku kierowania resortem edukacji przez urodzoną trzy lata po opisywanej przeze mnie historii w dolnośląskim miasteczku Świebodzice, b. nauczycielkę j. polskiego w tej miejscowości, Annę Zaleską, z d. Gąsior. I to jest ta druga okoliczność.
Oto jak w tamtym felietonie uzasadniłem uczynienie z tego mojego wspomnienia jego wiodącego tematu:
Piszę dziś o tym dlatego, żeby powiedzieć pani minister Zalewskiej, że decyzje o nowych programach historii i w ogóle – o nowym programie wychowania w ramach zamierzonej reformy, którą firmuje ona swoim nazwiskiem nie zakłamią prawdy, że wam także, jak nie udało się to kolejnym rządom PRL-u, nie uda się zakłamywanie historii! Nie sprawicie, że bohaterami staną się „żołnierze wykleci”, a w zapomnienie pójdą takie postacie, jak Władysław Bartoszewski czy generał Ścibór-Rylski. Młode pokolenia Polaków, jeśli nie w szkole – to w domach czy w innych środowiskach, dowiedzą się, że z PRL-u do wolnej Polski wyprowadzili nas: Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń i Geremek, a nie bracia Kaczyńscy…
Smutne to, ale po 6-u latach nie tylko że nie mam podstaw do uznania, że tamten powód jest już nieaktualny, ale jest jeszcze gorzej. Nie ma Zalewskiej, ale jest Czarnek i jego HiT. I wielokrotne deklarowanie przez niego, że polska szkoła musi na nowo, według modelu hurra patriotycznego, katolickiego i pisowskiego, ukształtować wiedzę i świadomość polskich uczniów.
I to dlatego postanowiłem ten – w sumie epizod, ale jak widzicie, epizod który żyje w mojej pamięci do dzisiaj – przypomnieć. Przeczytajcie ten felieton – TUTAJ. Opisane tam zdarzenie jest faktem jednostkowym, ale w moim przekonaniu bardzo charakterystycznym dla dojrzewania, nie tyle patriotycznego co obywatelskiego, mojego pokolenia i młodszych ode mnie, których system peerelowski usiłował ukształtować według swojej wizji świata.
W ogólnym rozrachunku – jak wiadomo -nie udało im się, przynajmniej w przytłaczającej większości. Bo to uczniowie tamtych szkół byli uczestnikami tzw. „wypadków poznańskich”, protestów w Radomiu, zakładali KOR, uczestniczyli w strajkach sierpnia 1980 roku, powołali „Solidarność”. A prawdę o ostatnich dziesięcioleciach naszych dziejów znali od swoich rodziców, dziadków, niektórzy także z zagłuszanych rozgłośni „Radia Wolna Europa”, „Głosu Ameryki” czy BBC z Londynu.
Więc nie bójmy się tak bardzo tego HiT-u i jego ministerialnie popieranego podręcznika. Dzisiejsi uczniowie także mają swoje rodziny, a przede wszystkim mają to, czego my nie tylko nie mieliśmy, ale czego nie bylibyśmy w stanie nawet wyobrazić sobie: mają Googl i mają media społecznościowe!
A poza tym – zastępując słowo „klasztor” określeniem „system edukacji”, a „przeor” słowem „minister” – DŁUŻEJ KLASZTORA NIŻ PRZEORA !
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: screen z pliku Yoyyube[www.youtube.com]
Donald Tusk w Sejmie 23 listopada 2007 r., podczas Exposé – w chwili gdy przedstawiał program swojego rządu w obszarze edukacji
Inspiracją dzisiejszego felietonu była lektura wywiadu z prof. Śliwerskim, a konkretnie dwie jego wygłoszone tam tezy: „Edukacja powinna być otwarta i elastyczna, a nie tak jak proponuje ministerstwo, zamknięta, autorytarna, selektywna, stygmatyzująca czy dyscyplinująca.” oraz „szkoła autorytarna w pewnym sensie staje się archaicznym tworem, który zwiększając dystans do życia, nie przygotowuje ich do niego”
To co dalej przeczytacie nie jest polemiką z autorem tych słów, a jedynie – wywołanymi owymi stwierdzeniami – refleksjami, które mają swoje odniesienia do moich życiowych i i zawodowych doświadczeń.
Zacznę od tego drugiego z zacytowanych tez profesora, że szkoła autorytarna jest tworem archaicznym. Jest to – cytując „klasyka” – oczywista oczywistość. Nie ma co do tego wątpliwości nikt, kto jest empatycznym nauczycielem, a zwłaszcza ten, kto aktywnie działa w ruchu – nazwę go utrwalonym już określeniem – w ruchu eduzmieniaczy. Nie jest przeto przysłowiowym „odkryciem Ameryki”, że taka szkoła, przez wielu określana jako „szkoła pruska”, nie przygotowuje uczniów do ich przyszłego życia, a wręcz przeciwnie – zwiększa do niego dystans.
Przypomnę, że dziennikarka zadała profesorowi, który został przez redakcję przedstawiony jako „badacz współczesnej myśli pedagogicznej, teorii wychowania, polityki oświatowej i edukacji alternatywnej na świecie” takie pytanie:
„Jakie zmiany należałoby wprowadzić, a przede wszystkim jaka powinna być polska szkoła, żeby można było mówić o poprawie sytuacji”
Stwierdzenia, że „skończyła się era takiej oczywistości, pewności, stabilizacji” i że „musimy się nauczyć żyć w społeczeństwie ryzyka”, plus owe cytowane już powyżej oczywistości – moim zdaniem – są unikiem, ucieczką od pytania.
Nie jestem profesorem pedagogiki, a tym bardziej kierownikiem Zakładu Pedagogiki Porównawczej, ale spróbuję odpowiedzieć na pytanie pani Justyny Mysior-Pajęckiej.
Pierwszą zmianą, którą – moim zdaniem – należy wprowadzić, to likwidacja ministerstwa edukacji jako centralnego organu nadzoru i przejście na model zdecentralizowanego zarządzania szkołami przez samorządy – na wzór rozwiązań sprawdzonych w Stanach Zjednoczonych. Przy okazji powinny zniknąć wojewódzkie agendy tegoż ministerstwa – kuratoria oświaty. Przypomnę, że nie jest to mój „odkrywczy” pomysł – z takim programem szła do wyborów w roku 2007 Platforma Obywatelska, ale po objęciu rządów o nim zapomniała.
Warto dziś przypomnieć, co przed piętnastoma laty obiecywał dla edukacji w swoim Exposé Donald Tusk. To, obok decentralizacji zarządzania szkołami, była obietnica bonu oświatowego, który miał zapewnić – pomimo owego usamorządowienia – partycypację budżetu państwa w edukację wszystkich, niezależnie od tego w jakiej szkole się edukują. [Fragment tego exposé premiera Tuska dotyczący edukacji – TUTAJ]
Aktualnie postulat likwidacji kuratoriów ma swoim programie Szymon Hołownia.
Znaczy – pierwszy krok, to likwidacja centralnego zarządzania i oddanie szkół samorządom. Nie będę dalej snuł moich rozważań o szczegółach tej koncepcji – już dawno zrobiono to w sposób bardzo kompetentny i pogłębiony – zainteresowanych odsyłam do opracowania pod redakcją Mikołaja Herbsta „Decentralizacja oświaty” – TUTAJ
Na zakończenie moich rozważań o wizji tego optymalnego systemu edukacji podzielę się jeszcze dylematem, jakiego – jak dotąd – nie rozstrzygnąłem, choć podchodziłem do tego już kilkakrotnie:
Skoro ów postulowany system ma być pozbawiony centralnego zarządzania, skoro o tym czego i w jaki sposób konkretna szkoła ma uczyć swoich uczniów mają określać przede wszystkim ich rodzice, a decydować samorząd lokalny, czy nie doprowadzi to do skrajnego zróżnicowania nie tylko nauczanych treści, ale także poziomu tej edukacji? A to będzie prowadziło do wielkiego rozwarstwienia systemu, do powstawania szkół elitarnych i – nazwę je – „minimalistycznych”?
Jak w tym wszystkim ma wyglądać zasada obowiązku szkolnego, co z rejonizacją szkolnictwa podstawowego? Czy szkoły publiczne mają być świeckie? A może powinny istnieć szkoły dla katolików, ewangelików, prawosławnych, ew. innych wyznań? Dla niewierzących także?
Szkoda, że od „świata nauki”, tak jak i od „świata polityki” nie płyną jakieś – uzgodnione wspólnie projekty optymalnego do dzisiejszej, ale i przyszłej rzeczywistości, modelu polskiej edukacji.
Włodzisław Kuzitowicz
I tak minęła już połowa wakacji… Niby sezon ogórkowy, ale nie tylko w wielkiej polityce każdy dzień przynosi nowe wydarzenia. Także i na naszym edukacyjnym podwórku jest co komentować. Zacznę od przypomnienia informacji, jaką w środę (27 lipca 2022 r.) znalazłem na stronie RPO:
„Rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek zgłasza problem ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi.
W ramach współpracy z samorzecznikami-osobami w spektrum autyzmu RPO przedstawiono problem stosowania w klasach IV-VIII szkoły podstawowej oceny klasyfikacyjnej zachowania ucznia. Mając na względzie również dzieci i młodzież z innymi niepełnosprawnościami niż wynikające ze spektrum autyzmu – bezpośrednio przekładającymi się na zachowanie się w szkole – samorzecznicy postulują zastąpienie obecnych rozwiązań opisowym modelowaniem postaw prospołecznych.”
Zaczynam od tej informacji z dwu powodów: Po pierwsze, aby rozwinąć myśl, którą zasygnalizowałem w tytule, jakim ową informację na stronie OE opatrzyłem: „RPO do ministra edukacji w sprawie oceny zachowania – bo RPD to nie interesuje”. Myślę, że nie tylko u mnie informacja ta wywołała takie skojarzenia: Jak to jest, że rzecznik praw obywatelskich, czyli – generalnie – praw których pełnię nabywa się z chwilą ukończenia 18 lat występuje w imieniu praw uczniów (niepełnosprawnych!) szkół podstawowych, a nie ten, którego urząd został po to właśnie utworzony, aby praw niepełnoletnich obywateli bronić? Nie będę tu wymieniał w jakich sprawach RPD występował do władz w okresie minionego roku. Od maja 2021 roku były TYLKO CZTERY takie wystąpienia. Zobaczcie w jakich sprawach i do kogo – TUTAJ
Ale jest jeszcze drugi powód. Jest nim problem istnienia w polskim systemie szkolnym oceny zachowania (cyfrowej) ucznia w ogóle. Bardzo mi, od lat, jest bliski postulat, którym RPO kończy swoje wystąpienie:
„…zwracam się do Pana Ministra z uprzejmą prośbą o analizę przedstawionego zagadnienia oraz zajęcie stanowiska w sprawie zastąpienia ocen zachowania oceną opisową na każdym etapie edukacyjnym.”
Jednak za najbardziej godne uwagi i nagłośnienia uważam udostępnienie w Internecie „Obywatelskiego Paktu dla Edukacji”. Zwracam uwagę na to, że nie jest to dokument wypracowany przez gremia programowej żadnej partii politycznej, a jest to wizja firmowana przez Sieć Organizacji Społecznych dla Edukacji. Nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem owych 10 punktów, w których zawarto tam postulowaną wizję polskiej szkoły:
1.Samodzielność szkoły zamiast centralnego sterowania
2.Szkoła dobrze i racjonalnie finansowana
3.Szkoła profesjonalnych i dowartościowanych nauczycielek i nauczycieli
4.Szkoła na miarę XXI, a nie XIX wieku
5.Szkoła kompetencji kluczowych, a nie szczegółowych wiadomości
6.Szkoła równych szans i równego traktowania
7.Szkoła wsparcia i współpracy, a nie rywalizacji
8.Szkoła demokracji i zaangażowania
9.Szkoła społeczności lokalnej, a nie ministerstwa oświaty
10.Szkoła pluralizmu
Rozwinięcie tych punktów – TUTAJ
Wybaczcie, ale muszę podzielić się na zakończenie tego felietonu jeszcze jedną refleksją, która jest skutkiem zbieżności w czasie opublikowania owego „Paktu dla Edukacji” z finalizowaniem przeze mnie prac redakcyjnych nad zamieszczonym wczoraj wspomnieniem mojej działalności publicystycznej – „Rozdział X cz.2. Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach”.
Gdy przypominałem sobie o czym pisałem artykuły i felietony przed dziesięcioma- piętnastoma laty, i gdy na tym tle przeczytałem owe postulaty Sieci Organizacji Społecznych dla Edukacji, to wniosek nasunął mi się jeden – wcale nie optymistyczny: Zmarnowaliśmy – jako państwo i jako obywatele – owe lata. Kolejne rządy nie tylko nic w oświacie nie naprawiły, ale jeszcze napsuły. I aktualna władza robi to coraz skuteczniej.
Może już pora na „obywatelski ruch odmowy i odnowy” – nie tylko w sprawach edukacji?
Włodzisław Kuzitowicz
20 lipca, w pakiecie informacji, zamieszczonych na OE pod wspólnym tytułem „Kilka tekstów o aktualnych problemach polskiej oświaty”, znalazły się dwa screen’y z fanpage MEiN. Zacznę ten felieton od przypomnienia jednego z nich, zawierającego więcej informacji:
Jest to synteza tego, o czym minister Czarnek mówił na konferencji prasowej. Zabrakło tam nazwy owego „autorskiego programu pana ministra”, A warto go przytoczyć, bo jego nazwa może rzucić na kolana: „Program Wsparcia Edukacji”. I tylko zaskoczeniem dla wnikliwego czytelnika mogą być takie trzy podane tam informacje.
Pierwsza, że na jego realizację, do końca roku, przeznaczono 10 milionów zł. Czy taka kwota może NAPRAWDĘ wesprzeć cały system polskiej edukacji? A druga, że program ten adresowany jest „do organizacji pozarządowych i do osób prawnych prowadzących działalność statutową w obszarze oświaty i wychowania”. Znaczy – nie mają szans „załapać się” na te miliony szkoły i inne placówki prowadzone przez władze samorządowe: gminne, powiatowe i miejskie. Czyli – to nie będzie wsparcie dla całego systemu edukacji. Trzecią, równie wartą uwagi, jest informacja, że program ten będzie realizowany w trzech obszarach: „Innowacyjna edukacja”, „Edukacja patriotyczna” i „Edukacja poprzez sport”. Nie podano tylko, czy te obszary będą traktowane równorzędnie, czy może… tak naprawdę chodzi głównie o ten drugi, a pozostałe dopisano dla zmylenia „nieswojego” czytelnika”.
Ale jest jeszcze kilka „ciekawostek”, o których można dowiedzieć się z obszerniejszej relacji z owego briefing’u ministra – TUTAJ. Pierwszą jest informacja, że zapisy chętnych na uczestniczenia w tym programie trwają już od 11 lipca, podczas gdy informacja o tym została zamieszczona na oficjalnej stronie MEiN dzień później – 12 lipca.
Ale – moim zdaniem – najciekawszą informację podał minister, mówiąc: „Zainteresowanie programem jest bardzo duże. Już wpłynęło 800 wniosków”. Przypominam: konferencja odbyła się 20 lipca, zapisy pono trwały od 11 lipca, choć informację o tym programie podano dzień później. I przez tych 9 dni wpłynęło już 800 wniosków!!! Ciekawe, ile ich będzie w dniu zamknięcia naboru? Czyli za 7 dni…
I „na deser” przytoczę jeszcze taki konkret:
W ramach poszczególnych modułów można uzyskać wsparcie finansowe w wysokości:
„Innowacyjna edukacja” – od 50 tys. zł do 250 tys. zł;
„Edukacja patriotyczna” – od 20 tys. zł do 250 tys. zł;
„Edukacja poprzez sport” – od 20 tys. zł do 250 tys. zł.
Ciekawe, że wszystkie te obszary, czy jak nazwał je minister – „moduły”, mają taką samą górną granicę dofinansowania – ćwierć miliona!
Wszystko, to razem wzięte, prowadzi do jednego wniosku: pan KUL-owski minister edukacji postanowił zasilić NASZYMI, czyli wszystkich podatników, pieniędzmi owe „organizacje pozarządowe i osoby prawne prowadzące działalność statutową w obszarze oświaty i wychowania”.
Kończę ten felieton apelem do posłanek opozycji, które mają już doświadczenie w prowadzeniu poselskich kontroli w MEiN, aby – już po po podjęciu decyzji komu z wszystkich zgłoszonych, jaką kwotę i na jaki cel, przyznano środki z owego „Programu Wsparcia Edukacji” – sprawdziły i ujawniły pełną listę zgłoszonych „podmiotów’ oraz wykaz – z podziałem na obszary wsparcia oraz kwotą wsparcia – komu przyznano środki z tego programu.
Wtedy wszystko będzie jasne…
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: PAP[www.wiadomosci.wp.pl]
Roman Giertych – Minister Edukacji Narodowej w gdańskim Gimnazjum nr 2 ogłasza program „Zero tolerancji” – 3 listopada 2006 roku.
Dzisiaj nie będzie bezpośrednich odniesień do wydarzeń minionego tygodnia. Będzie to refleksja, zrodzona w wyniku moich prac redakcyjnych, związanych z przygotowaniem kolejnej części moich wspomnień pt. „Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach”, a konkretnie – z przeglądaniem mojego domowego archiwum i czytaniem tekstów, zamieszczanych w latach 2006 – 2011 w „Gazecie Szkolnej”.
I właśni ich lektura, a zwłaszcza moich zamieszczanych tam felietonów, przywołała znane słowa z wiersza Wisławy Szymborskiej:„Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy…” Przyznam, że pamiętam je bardziej z piosenki zespołu „Manam” – w wykonani Kory.
I od razu pomyślałem, że to nieprawda. Że są takie zdarzenia, sytuacje, które powtarzają się. I – jako rówieśnik Polski Ludowej – natychmiast przypomniałem sobie taką myśl, przypisywaną Korolowi Marksowi: „Historia lubi się powtarzać, raz jako tragedia, a drugim razem jako farsa.
Skąd takie skojarzenia? Bo natrafiłem na mój felieton z „Gazety Szkolnej” nr 22-23 z 12 czerwca 2007 roku (sprzed PIĘTNASTU lat), zatytułowany „Beznadzieja i pozytywne myślenie”. Kto chce niech przeczyta w nienajlepszej fotokopii [TUTAJ], a na użytek tego felietony przytoczę jedynie jego fragment:
[…] Beznadzieja płynie ze świadomości, że wszystkie te sytuacje mają jedno źródło. Rodzą się w głowach polityków jednej, niewielkiej partii, tracącej poparcie społeczne partii. Ale jest to partia współtworząca koalicję rządową i dopóki jej głosy będą dawały rękojmię trwania u władzy głównej sile politycznej tego „układu”, dopóty jesteśmy skazani na kolejne, bezkarne, fajerwerki inicjatyw, głównie medialnych, owych obrońców duszy polskiej.
Przypomnę, że od 5 maja 2006 do 13 sierpnia 2007 funkcje wicepremiera i ministra edukacji narodowej w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego pełnił Roman Giertch – twórca i prezes Młodzieży Wszechpolskiej,w tym czasie prezes Ligi Rodzin Polskich.
Nie przedłużając tego tekstu dodam tylko, że owe 15 lat temu GSz zamieszczała jeszcze wiele innych moich artykułów i felietonów, których tytule mówią wiele o stanie ówczesnej edukacji. Jako przykłady podam tylko ich kilka. Oto wybrane tytuły z pierwszego półrocza 2007 roku:
Tytuły artykułów:
Reforma emerytalna w szkołach: dziś, jutro i… za 15 lat! – nr 17-18
Dylematy dyrektorów w trudnej sytuacji – nr 21
Rygor jako metoda na porażki systemu – nr 22-23
Prawdziwego ministra nie poznaje się po tym, jakie listy pisze na początku roku – nr24-25
Tytuły felietonów:
Czy jest na mnie teczka – dylematy dyrektorów – – nr 12/13
Lekcja kierowania według IV RP – nr 21
Zakończenie roku, czyli gdzie jest minister nr 24-25
Aż strach się bać… – nr 26-27
Jaki z tego wysnułem morał?
Że wspominając okres pierwszych rządów PiS i jego koalicjantów i porównując tamte „osiągnięcia” ze skutkami obecnych rządów tzw. „Zjednoczonej Prawicy” i to co naniszczyli w polskiej edukacji jej kolejni ministrowie edukacji, to nasuwa się tylko jeden wniosek:
Mylił się Marks – historia może powtarzać się, i za każdym razem jest to tragedia….
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: APP[www.wydarzenia.interia.pl]
Temat dzisiejszego felietonu pojawił się w dniu, w którym – najpierw przeczytałem na portalu < OKO.press > artykuł „Maluchy za kraty? PiS przepchnął ustawę o resocjalizacji jak z głębokiego PRL” a później komentarze pod materiałem ”Teraz los fatalnej ustawy o resocjalizacji zależy już tylko od Prezydenta Dudy”, jaki 8 lipca zamieściłem na OE. Dlatego „muszę, bo inaczej się uduszę…” Muszę to z siebie wyrzucić, bo jestem absolwentem studiów podyplomowych w zakresie resocjalizacji na WSPS im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie, bo 4 lata byłem wychowawcą w Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym nr 2 w Łodzi – także imienia M. Grzegorzewskiej.
Zacznę od nazwy tej ustawy, z takim samozaparciem bronionej przez sejmową większość tzw. „Zjednoczonej Prawicy”: „Ustawa o wspieraniu i resocjalizacji nieletnich”. Każdy, kto zna znaczenia owych kluczowych słów występujących w tej nazwie: „resocjalizacja” i „wspieranie nieletnich”, a kto zapoznał się z treścią tego „osiągnięcia legislacyjnego” pomysłodawców owego aktu prawnego, czyli Zbigniewa Ziobro i jego najbliższych współpracowników, zapewne będzie miał taką samą opinię jaką mam ja:
Regulacje prawne, zapisane w tej ustawie mają tyle wspólnego z współcześnie pojmowaną resocjalizacją i wspieraniem młodych ludzi w procesie ich powrotu do społeczeństwa, ile nazwa partii „Prawo i Sprawiedliwość” ma wspólnego z prawem i sprawiedliwością rządów sprawowanych przez tę partię, ile „Zjednoczona Prawica” ma wspólnego z jednolitymi działaniami i wypowiedziami jej „członów”, a nazwa partii „Solidarna Polska” z jakąkolwiek solidarnością. I z kimkolwiek…
To były moje refleksje „na gorąco” – tuż po odświeżeniu informacji o tej, skądinąd znanej mi już wcześniej, ustawie. Ale nie byłbym sobą – dociekliwym i empatycznym człowiekiem, gdybym – po opadnięciu pierwszych emocji – nie postanowił podjąć próby wejście „w buty” pomysłodawców tego bubla, bubla nie tylko legislacyjnego, ale także merytorycznego.
No bo jakieś przesłanki, powody zapisania w tej ustawie takich pomysłów, jak obniżenie wieku, w którym nieletni może odpowiadać przed sądem rodzinnym – z 13 do 10 lat – projektodawcom tej ustawy musiały przyświecać.
I nagle olśnienie. Wiem! Pan Zbyszek słyszał kiedyś o zjawisku akceleracji rozwoju. I przypomniał sobie o tym teraz, jako minister sprawiedliwości. Przypomniał sobie w którym roku powstała obecnie obowiązująca ustawa o postępowaniu w sprawach nieletnich. Wszak to tam zapisano, że przed sądem – co prawda rodzinnym i nieletnich – można postawić dziewczynkę lub chłopca, którzy w chwili popełnienia czynu zabronionego ukończyli 13 lat.
Skoro ta ustawa ma już ponad 40 lat, a w tym czasie – jak słyszał – młodzi ludzie coraz wcześniej osiągają dojrzałość płciową, to logicznym będzie dostosowanie do tego procesu także wieku ich „dojrzałości do prawnej odpowiedzialności”.
Nie ma innego wyjaśnienia tego pomysłu. Jestem prawie pewien, że pan minister Ziobro przeczytał – oczywiście w „Gazecie Krakowskiej” – iż „Najmłodsza matka w Polsce ma 12 lat”, czyli gdy „to” robiła, to miała ich 11. Niewykluczone, że ktoś pokazał mu artykuł na portalu < Miasto Kobiet >, gdzie mógł przeczytać, że pierwsza miesiączka „pojawia się […] najczęściej między 12 a 13 rokiem życia, mniej więcej dwa lata później od rozpoczęcia dojrzewania. Jednak z uwagi na to, że dziewczynki zaczynają dojrzewać coraz szybciej, zdarza się, że miesiączka występuje nawet u 8-latek.
A co z akceleracją u chłopców? Pewnie ktoś z jego otoczenia podsunął mu artykuł z 16 października 2020 roku na portalu < holsäMED > „Kiedy chłopiec staje się mężczyzną – dojrzewanie płciowe”, gdzie przeczytał: „Między 12. a 17. rokiem życia (średnio 13. rok życia) mamy już do czynienia z tzw. pokwitaniem właściwym.” Ale niewykluczone, że trafił także na artykuł na portalu < WP parenting > „Dojrzewanie chłopca”, gdzie już w pierwszym akapicie napisano: „Dojrzewanie chłopca może rozpocząć się już w wieku 9 lat, choć może to także mieć miejsce około 14. roku życia.”
No i wszystko jasne. Jeśli dziewczynki i chłopcy wcześniej stają się „dorośli” seksualnie, to dlaczego nadal traktować 12 – 13-o latków jak niedojrzałe do odpowiedzialności dzieci? Trzeba i w sądach to uwzględnić!
I tak sobie pomyślałem…. A może, idąc dalej tym tropem, podpowiedziałby pan, panie Ziobro, swoim kolegom, z wszak zjednoczonej prawicy, aby przygotowali ustawę o obniżeniu weku pełnoletniości? Gdyby tak osoby, które ukończyły 16 lat, otrzymywały dowody osobiste, a w przypadku dokonania czynu zabronionego stawały przed sądem dla dorosłych? Kary odbywaliby w normalnych więzieniach…
Jestem pewien, że wszyscy więźniowie, zwłaszcza ci z długoletnimi wyrokami, już w najbliższych wyborach oddawaliby głosy na waszych kandydatów. Za takie „smakowite” kąski, uprzyjemniające im lata odsiadki…
Włodzisław Kuzitowicz
Dzisiaj felieton jest krótki,
To moich chorób są skutki.
Przy kompie nie mogą długo.
Ich – nie lenistwa, zasługą…
Zacznę od tego, że się wytłumaczę dlaczego do tej pory nie zamieściłem informacji, że 23 czerwca Sejm, odrzuciwszy już w pierwszym czytaniu poprawki zgłoszone przez opozycję, uchwalił 241 głosami większości rządowej, przy 204 głosach przeciw i 3 wstrzymujących się ustawę o zmianach w Karcie Nauczyciela, które radykalnie zmieniają ścieżkę awansu zawodowego nauczyciela. I nie tylko.
Postanowiłem nie zamieszczać tej informacji przede wszystkim dlatego, że nie jest to jeszcze obowiązujące prawo (nad ustawą będzie jeszcze pracował Senat), a poza tym było o tym dużo w ogólnodostępnych mediach. Nie wyjaśniłem tego przed tygodniem, bo nie chciałem rozbijać głównego wątku tamtego felietonu – informacji o miejscach i sposobach włączenia się w uroczystości zakończenia roku szkolnego przez kierownictwo MEiN.
Drugim tematem, którego nie może zbraknąć nawet w krótkim felietonie, są dwa wydarzenia w których nie uczestniczyłem, lecz które śledziłem z oddali: dwudniowa konferencja (27 i 28 czerwca) w Dolnośląskiej Szkole Wyższej we Wrocławiu – „(Nie)obecne dyskursy edukacyjne w postpandemicznym świecie” i wczorajszy Nadzwyczajny Kongres „W Trosce o Edukację”, skrzyknięty do Centrum Konferencyjno-Szkoleniowym Fundacji Nowe Horyzonty w Warszawie przez – jak ją nazywają w środowisku eduzmieniaczy – Mirkę Dzemianowicz.
Wiem – nie powinienem się wypowiadać, bo ani w Warszawie, ani we Wrocławiu nie byłem. Ale mam prawo podzielić się moim wrażeniem „obserwatora z oddali”. Otóż mam taką – smutną – refleksję:
Oba te wydarzenia były w zasadzie spotkaniami dwu, dość „ekskluzywnych” środowisk, w pewnym tylko stopniu mających wspólnych członków. To wrocławskie było zorganizowane dla tych pracowników naukowych, uprawiających pedagogikę lub dyscypliny pokrewne, którzy interesują się tym co dzieje się w polskim systemie edukacji, a to warszawskie – spotkaniem – generalnie – dla praktyków, ale także pewnej grupy pracowników nauki, ale dla wszystkich zaangażowanych w procesy odchodzenia polskiej szkoły od osiemnastowiecznego modelu szkoły, zwanego powszechnie modelem pruskim.
Jakoś nie wierzę, aby jedno i drugie spotkanie miało jakiś realny wpływ na oczekiwany przez oba środowiska rozwój sytuacji w naszym systemie szkolnym. Pominę tu jeszcze jedno wydarzenie, będące w koincydencji czasowej – wczorajszą konwencję Platformy Obywatelskiej w Radomiu.Bo i tam pojawił się wątek o zapaści polskiej oświaty i były składane obietnice jej naprawy – po zwycięstwie wyborczym opozycji. Pomijam, bo jakoś nie wierzę w spełnianie obietnic przedwyborczych, składanych przez polityków, walczących o przejęcie władzy.
A wracając do realnej funkcji, jaką dla swoich środowisk miała konferencja w Dolnośląskiej Szkole Wyższej i kongres w Centrum Konferencyjno-Szkoleniowym Fundacji Nowe Horyzonty w Warszawie, to tak sobie myślę, że oba miały przede wszystkim funkcję terapetyczno-więzotworcza.
Naprowadziły mnie na taki pogląd słowa, jakie prof. Roman Leppert napisał na swoim fejsbukowym profilu, już po zamknięciu warszawskiego Kongresu:
„Wybrzmiało sporo ważnych myśli, na ich zebranie i uporządkowanie przyjdzie czas. […]Kongres był także okazją do spotkania znanych mi wcześniej oraz poznanych dziś w realu po raz pierwszy EduKosmitek i EduKosmitów, […] Zawsze, gdy ludzie się spotykają i rozmawiają ze sobą wynika z tego coś dobrego”
[Źródło: www.facebook.com/roman.leppert/ ]
Na zakończenie zaryzykuję taką – pesymistyczna – parafrazę znanego powiedzenia:
Opozycja i eduzmieniacze się spotykają, a karawana rządzących idzie dalej!
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: www.radiovictoria.pl
Wiceminister Edukacji i Nauki Tomasz Rzymkowski i Łódzki Kurator Oświaty Waldemar Flajsze (w ciemnych garniturach) podczas Mszy Św. W Łowickiej bazylice katedralnej 24 czerwca 2022 roku.
Pierwsza niedziela wakacji. Żar leje się z bezchmurnego nieba. Nie będę „ściemniał” – mój mózg pracuje na bardzo zwolnionych obrotach. Nie jest to klimat sprzyjający lotnym myślom, błyskotliwym skojarzeniom i zaskakującym puentom. Już wczoraj wieczorem próbowałem dokonać remanentu problemów minionego tygodnia, aby wyłowić z tego temat na felieton – godny czasu „przełomu”: przełomu miesięcy w których setki tysięcy nauczycielek i nauczycieli, miliony uczennic i uczniów, nie licząc ich rodziców, na co dzień zmagali się nie tylko ze zdalnym nauczaniem, z realizacją podstaw programowych oraz produkowaniu ocen szkolnych, ale przede wszystkim ze skutkami sposobu kierowania polską oświatą przez ministra – „krzyżowca” z KUL, na tygodnie „laby”, odpoczynku, relaksu, oddawania się „nicnierobieniu”, albo temu, na co przez poprzednie miesiące nie było czasu…
Mówią – noc przynosi radę. Ale w moim przypadku ta miniona – także parna, męcząca, jak poprzedzający ją dzień, niewiele w tych poszukiwaniach pomogła. Cóż mi przeto pozostało, bo wszak felieton wypada jednak napisać i zamieścić?
Nie mam innego rozwiązania, jak podzielić się swoimi myślami, wywoływanymi informacjami o aktywności kierownictwa MEiN w związku z zakończeniem roku szkolnego.
Wypada zacząć ten temat od listu do dyrektorów, nauczycieli i uczniów, jaki z tej okazji wystosował sam szef tego urzędu [TUTAJ]. Już w jego drugim zdaniu pan Czarnek napisał:
„Realizowaliśmy przedsięwzięcia ukierunkowane na wspieranie wszechstronnego rozwoju młodych ludzi, budowanie kompetencji przyszłości oraz uatrakcyjnienie procesu dydaktycznego, który powinien odpowiadać na wyzwania XXI wieku.”
A dalej można tam znaleźć jeszcze takie „kwiatki”:
„Zainicjowaliśmy program „Laboratoria Przyszłości”.[…] Wszystko po to, aby młodzi ludzie w każdej szkole mogli prowadzić ciekawe eksperymenty, uczyć się pracy w grupie, rozwijać własne talenty, a także zdobywać nowe kompetencje i umiejętności ważne na kolejnych etapach edukacji oraz pomocne w wyborze przyszłej ścieżki rozwoju zawodowego.”
„Chcemy, aby młodzi ludzie zdobywali wiedzę w ciekawy i atrakcyjny sposób, poprzez samodzielne poszukiwanie i eksperymentowanie.”
Jeśli przeczytał to ktoś, kto nie zna codzienności polskich szkół, to nawet będąc nauczycielem fińskiej szkoły już zaczął nam zazdrościć!
Tyle słowa pisanego. Ale – jak to lubią przywoływać nasi rodzimi badacze Pisma Świętego – „Po ich owocach poznacie ich” [Mateusz 7:15-20]. W tym przypadku tymi owocami są czyny pani i panów z kierownictwa ministerstwa.
Otóż sprawdziłem gdzie w tym roku zaszczycili oni swoją obecnością szkolne uroczystości zakończenia kolejnego roku nauki. Zacznę od „starej gwardii”, czyli tych w kierownictwie, którzy byli tam jeszcze przed epoką Czarnka:
Poprzedni minister, teraz już tylko wice – Dariusz Piontkowski – uczestniczył w tym wydarzeniu w Zespole Szkolno-Przedszkolnym w Goniądzu. [Więcej – TUTAJ]
Najstarsza stażem (od 2017 roku w MEN) – wiceminister Marzena Machałek – wzięła udział w zakończeniu roku szkolnego w Zespole Szkół Technicznych „Mechanik” w Jeleniej Górze.[Więcej – TUTAJ]
Jednak „nowy desant” zamanifestował swoje preferencje bardzo jednoznacznie:
Pan minister Przemysław Czarnek, aby nikt nie miał już cienia wątpliwości co do jego sympatii, wziął udział w uroczystym zakończeniu roku szkolnego w Katolickim Liceum Ogólnokształcącym im. Świętej Rodziny w Siedlcach. [Więcej – TUTAJ]
Ale – aby nie być gorszym od swojego szefa – najmłodszy (stażem) wiceminister – Tomasz Rzymkowski, w towarzystwie Łódzkiego Kuratora Oświaty Waldemara Flajszera, zaczął uroczyste zwieńczenie roku szkolnego od Mszy Świętej w bazylice katedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Mikołaja w Łowiczu,, której to liturgii przewodniczył biskup łowicki Andrzej Dziuba, gdzie – oczywiście – zebrali się uczniowie, nauczyciele i pracownicy szkół. Dopiero po tym wyznaniowym akcencie uroczystości przeniosły się do Zespołu Szkół Ponadpodstawowych numer 2 w Łowiczu. [Więcej – TUTAJ]
Cóż tu można jeszcze dodać… Jak pisał klasyk – „koń jaki jest każdy widzi.” Jednak nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem fragmentu Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej, obowiązującej od kwietnia 1997 roku:
Art.25. 1. Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione.
2.Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.
3.Stosunki między państwem a kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego. […]
I byłoby mi, na progu wakacji, bardzo, bardzo smutno, gdyby nie…
Gdyby nie wczorajsza moja obecność w Akademickim Centrum Designu Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, gdzie uczestniczyłem w spotkaniu, promującym książkę Roberta Sowińskiego „Zrozumieć plan daltoński”. W spotkaniu, którego poziom zagwarantował prowadzący go profesor Roman Leppert, uczestniczyli także tacy moi ulubieńcy, jak Wiesława Mitulska, Jarosław Pytlak czy człowiek, który jest dla mnie symbolem nowego pokolenia nauczycieli – Dawid Łasiński, znany jako „pan Beffer”. O Ani Sowińskiej nie wspominając, bo wszak jaj tam obecność była oczywistą oczywistością…
Bo to wydarzenie dało mi wiarę, że nie wszystko stracone, że są takie w naszym oświatowym środowisku zasoby ludzkie i intelektualne, które pozwalają mi wierzyć, że i ja dożyje jeszcze czasu, w którym szkoła stanie się miejscem wszechstronnego rozwoju uczniów. Bo w czasy bez szkoły nie wierzę…
Ale o tym już wkrótce (może już jutro) opowiem w oddzielnym, wyłącznie temu poświęconym, ilustrowanym materiale…
Włodzisław Kuzitowicz
Siadając do pisania tego felietonu miałem świadomość, że to ostatni niedzielny felieton w okresie, gdy trwa jeszcze urzędowy czas zajęć lekcyjnych roku szkolnego 2021/2022. Za tydzień będzie to już pierwsza niedziela wakacji.
W pierwszym odruchu pomyślałem: „To klasyczna okazja do dokonania bilansu wydarzeń tego roku…” Ale po chwili pojawiła się myśl druga: „To banalne podejście. Zapewne pojawi się jeszcze wiele takich tekstów, napisanych z tej okazji przez lepszych od ciebie analityków i komentatorów polskiej edukacji.” I z autopokorą zgodziłem się z tym poglądem. Ale dalej rozmyślałem czym w tym felietonie powinienem spuentować ten kończący się rok szkolny.
I wtedy przypomniałem sobie o materiale, jaki zamieściłem 15 czerwca na „Obserwatorium Edukacji”, zatytułowanym „Za tę, i wszystkie podobne decyzje polskich nauczycieli, odpowiada ten rząd”, którego treścią była informacja, jaką na swoim fejsbukowym profilu zamieścił Dariusz Martynowicz – nauczyciel języka polskiego w Małopolskiej Szkoły Gościnności w Myślenicach, zdobywca tytułu „Nauczyciel Roku 2021”.
Przywołam tu najważniejsze jej fragmenty:
„Dzisiaj pożegnałem się z rodzicami, a przede mną ostatnie dni pracy. […] Z tej szkoły wraz ze mną odchodzi kilku naprawdę sensownych i świetnych nauczycieli. Kolejnych kilku wybiera się na urlopy dla poratowania zdrowia i urlopy bezpłatne. Nie wszyscy wrócą. […]
Odchodzę ze szkoły publicznej po 15 latach pracy.
Nie odchodzę z nauczycielstwa, ponieważ to moja pasja i nie potrafię zostawić zawodu, który kocham. […]
Jeśli obecne trendy się utrzymają, nie będzie realnego dialogu z nauczycielami, jeśli uczący będą dostawać… 4-procentowe podwyżki, a w szkołach zamiast kultury współpracy, dialogu i wsparcia, nasilać się będzie kultura kontroli, strachu i zarządzania, nauczycieli […] po prostu niedługo już nie będzie.”
Bo już wtedy nie miałem wątpliwości, że jest to wiadomość-symbol dobiegającego końca roku szkolnego. Że taki jednostkowy przypadek, ale osoby znanej, więcej mówi, niż pogłębione analizy obszernych artykułów. Wszak już wtedy mogłem posłużyć się publikacją Magdaleny Raduchy, zatytułowaną „Nauczyciele rezygnują z pracy. Fala odejść większa niż w ubiegłych latach”, jaka 12 czerwca została zamieszczona na portalu INTERIA.
Oto – dla przykładu – fragment tego tekstu:
„Jednak, jak wskazuje Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka prasowa ZNP, w tym roku jest inaczej.
– Obserwujemy, że w tym roku nauczyciele składali wypowiedzenia częściej, niż w latach ubiegłych. Są szkoły w dużych miastach, w których na 100-osobowe grono od września będzie 25 wakatów. W Warszawie są nawet placówki, gdzie jest aż 40 wakatów
I ocenia: – Niestety możemy mieć ogromny kryzys kadrowy we wrześniu, jeśli nie znajdą się nowi chętni do pracy. Zarobki po majowej podwyżce nie zachęcają. Początkujący nauczyciel dostaje pensję w wysokości 3079 zł brutto, to jest poziom płacy minimalnej. Młode osoby nie chcą nawet przychodzić na rozmowy kwalifikacyjne. Jeśli dyrektorom udaje się kogoś znaleźć, to są to najczęściej emerytowani nauczyciele, którzy zgadzają się przyjść na rok lub dwa lata pracy.
Kaszulanis pytana, jakie powody odejść podają nauczyciele poza tymi płacowymi, odpowiada: – Nie są zadowoleni z polityki prowadzonej przez ministerstwo edukacji. Nauczyciele nie chcą pracować w szkołach Czarnka.”
[Gdybyście chcieli przeczytać cały artykułu, to – TUTAJ]
x x x
Ale wracam do opowieści o decyzji Dariusza Martynowicza. Jakież było moje zdziwienie, gdy na Fejsbuku, pod linkiem na stronę OE, zobaczyłem taki oto komentarz do tego materiału, autorstwa osoby w naszym środowisku także dobrze znanej:
Przyznam się, że długo nie mogłem pojąć o co autorowi tego komentarza chodzi. Po kilkakrotnym przeczytaniu tych dwu zdań dotarło do mnie, że doktor Tomasz Tokarz, historyk, adiunkt w Zakładzie Historii Edukacji Instytutu Pedagogiki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu, ale także promotor innowacyjnej edukacji, trener, coach i kierownik licznych projektów – w tym tak znanych jak „Navigo” czy „Innowacyjna Edukacja”, przeczytał zamieszczony przeze mnie tekst – w tym także jego tytuł – BEZ ZROZUMIENIA!
Bo w inny sposób nie da się wyjaśnić przyczyny braku logicznego związku miedzy zamieszczonym przeze mnie tekstem i jego tytułem, a zarzutem o to, że pozbawiłem kolegę Martynowicza podmiotowości…
x x x
I o jeszcze jednej – niespodziewanej – reakcji na ów, upubliczniony w środę na fejsbuku materiał, postanowiłem w tym felietonie napisać. Tym razem był to post na Mesendżerze, jaki w środę 15 czerwca po godzinie 19-ej tam się pojawił:
„… podajesz przykład Martynowicza jako tego, co to znękany ucieka z zawodu. Przestrzegam. Pracował na pół etatu, żyje ze szkoleń. To nie jest nauczyciel w naszym rozumieniu.”
Jego autorką była znajoma, także polonistka i innowatorka – nieistotne są tu jej personalia. Zdecydowałem się o tym napisać w felietonie, gdyż uważam, że to także jest „signum temporis” tego roku:
Panu ministrowi Czarnkowi, jego mocodawcom i ich „zapleczu politycznemu” UDAŁO SIĘ JESZCZE JEDNO ZŁO: PODZIELIĆ ŚRODOWISKA NAUCZYCIELSKIE – NAWET TO PROGRESYWNE, OBOK INNYCH KRYTERIÓW PODZIAŁÓW – NA TYCH BARDZIEJ I TYCH MNIEJ „NAUCZYCIELSKICH”!
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: www.audiovis.nac.gov.pl
Prymas kard. Stefan Wyszyński wraz z duchownymi podczas modlitwy u stóp ołtarza przed kościołem św. Anny przy ul. Krakowskie Przedmieście – Boże Ciało – 20 czerwca 1957 roku
Kontynuując tradycję wypracowaną w ostatnich latach, która polega na niezamieszczaniu w świąteczny czwartek „Bożego Ciała” żadnych bieżących materiałów o edukacji, ale publikowaniu moich felietonów lub – czasami – okolicznościowych esejów, których tematyka nawiązuje to tego święta, piszę i dzisiaj taki okolicznościowy esejo-felieton.
Mając w pamięci tezy ze środowego posta prof. Śliwerskiego o postępującej sekularyzacji społeczeństwa polskiego (pominę tu diagnozę przyczyn tego zjawiska), postanowiłem dzisiaj przypomnieć kilka, zapewne powszechnie mało albo wcale, nieznanych faktów z historii narodzin tego – wcale nie „odwiecznego” – święta. Posłużę się „gotowcami”, cytowanymi z innych – wiarygodnych – źródeł:
Święto to powstało w XIII w., w pełnym rozkwicie kultury średniowiecznej i wyraźnie nosi jej znamiona. Ludzie tamtych czasów rzadko przystępowali do Komunii św., nawet, jeśli mieli ku temu okazję. Wynikało, to z tego, że zalecenie soboru laterańskiego IV, aby przynajmniej raz do roku Komunię św. Przyjmować.
W 1263 r. wydarzyły się cuda eucharystyczne w Bolsenie i Orvieto. Największe jednak znaczenie przypisuje się widzeniom, jakie otrzymała mniszka św. Julianna z Cornillon. Pan Jezus domagał się od niej ustanowienia specjalnego święta Eucharystii. Brzmi to dość znajomo, kiedy przypomnimy sobie historię s. Faustyny, której Jezus objawił wolę ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego.
Jej powiernikiem był Jacques Pantaleon z Troyes, późniejszy papież Urban IV, który bullą „Transiturus de hoc Mundo” z 11 sierpnia 1264 r., ustanowił właśnie Święto Najświętszego Ciała naszego Pana Jezusa Chrystusa. Liturgicznym opracowaniem święta zajęli się dominikanie, przy znaczącym udziale św. Tomasza z Akwinu.
Papieżowi nie udało się ogłosić bulli z powodu śmierci. Dokonał tego w 1334 r. papież Jan XXII, a papież Bonifacy IX polecił w 1391 r. wprowadzić święto Bożego Ciała wszędzie tam, gdzie jeszcze nie było ono obchodzone..
W Polsce pierwszy wprowadził to święto bp Nankier w 1320 r. w diecezji krakowskiej. W Kościele unickim – wprowadził je synod zamojski w 1720 r. Pod koniec XIV w. w Kościele katolickim w Polsce święto Bożego Ciała było obchodzone we wszystkich diecezjach. Od końca XV w. udzielano wówczas błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem.
[Źródło: https://dzieje.pl/dziedzictwo-kulturowe/uroczystosc-bozego-ciala-w-kosciele-katolickim]
W Polsce po 1945 roku były różne okresy stosunku władz państwowych do procesji „Bożego Ciała”.
Pierwszych kilka powojennych lat upływało, tak jak w całym kraju, na kultywowaniu wspólnego kościelno-państwowego świętowania Bożego Ciała. Podobnie jak w okresie międzywojennym podczas procesji, kapłana, który niósł monstrancję, prowadzili przedstawiciele miejscowych władz. W 1945 r. podczas uroczystości Bożego Ciała w Katowicach w procesji bpa Stanisława Adamskiego prowadzili m.in. wicewojewoda Jerzy Ziętek, prezydent Katowic oraz starosta katowicki. Jest także dostępne zdjęcie z takiej procesji, w której gen. Piotr Jaroszewicz – ówczesny wiceminister Obrony narodowej prowadzi kardynała Augusta Hlonda z monstrancją. Pierwsze poważne ograniczenia tradycyjnego świętowania Bożego Ciała wystąpiły w 1949 r, kiedy powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza..
Od tego czasu władze komunistyczne podejmowali różne próby ograniczenia skali procesji Bożego Ciała, uważanej za najbardziej masową, powszechną i tradycyjną formę „demonstracji ulicznej”. Jedną z metod ograniczania frekwencji na tych uroczystościach było organizowanie tego dnia atrakcyjnych imprez i wycieczek.
Po 1990 roku w Polsce w procesjach Bożego Ciała w Warszawie, obok prymasa Polski kardynała Józefa Glempa, brali udział członkowie najwyższych władz państwowych z ówczesnym prezydentem Lechem Wałęsą. W innych miastach, miasteczkach i wsiach także miejscowi włodarze i politycy.
Włodzisław Kuzitowicz