Archiwum kategorii 'Felietony'

 

Długo wahałem się, czy podjąć temat, który tak jednoznacznie został  „załatwiony” podczas obrad w Ciechocinku przez członków Rady Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”. Już kiedy zamieszczałem 3 marca materiał Zdaniem KSOiW NSZZ „Solidarność” edukacja włączająca nie sprawdziła się miałem takie myśli, że… że tak naprawdę, odrzucając fakt że owo stanowisko zajęli członkowie nauczycielskiego związku zawodowego, z którym nigdy nie było mi po drodze, to i ja wielokrotnie gdy czytałem teksty promujące system edukacji włączającej, miałem wątpliwości…

 

Wiem, wiem – nie mam żadnych  podstaw, ani wynikających z wykształcenia, ani z przebiegu mojej pracy zawodowej,  abym występował w roli  eksperta w tym temacie. Ale postanowiłem jednak podzielić się z Wami moimi refleksjami, wynikającymi z wiedzy wyniesionej zarówno z „różnych szuflad” pedagogiki – w tym pedagogiki społecznej, jak i z kilkudziesięcioletniego doświadczenia życiowego „w ogóle”, w tym w pracy z młodzieżą. Te refleksje to przede wszystkim kilka wątpliwości co do realnych możliwości rzeczywistego osiągania –  w aktualnym stanie kadrowym naszych szkół – zakładanych celów tej organizacyjno-metodycznej formuły edukacji inkluzywnej.

 

Uczestnicy owego posiedzenia rady KSOiW  oświadczyli, że „realizacja przez rząd wizji edukacji włączającej to utopia, która prowadzi tylko do niepotrzebnej przebudowy systemu kształcenia uczniów z niepełnosprawnościami”.

 

Dziwnym zbiegiem okoliczności jest fakt, że obrady Rady KSOiW odbyły się w dniach 21-22 lutego, a 8 lutego w „Akademickim Zaciszu” odbyła się rozmowa  o edukacji włączającej, w której – obok  dwojga przedstawicieli nauki: Profesor Agnieszki Olechowskiej z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie i profesora Grzegorza Szumskiego z Uniwersytetu Warszawskiego oraz  dr Moniki Zima-Parjaszewskiej – prezeski Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną, uczestniczył – jako jedyny praktyk – Marek Tarwacki – dyrektor Szkoły Podstawowej we wsi Łajski, o której to miejscowości można dowiedzieć się z Wikipedii, że liczy sobie około 1300 mieszkańców, że leży w bezpośredniej bliskości Legionowa, w odległości 20 km od Centrum Warszawy, że mniej niż 7 km dzieli ją od Zalewu Zegrzyńskiego.

 

Nie będę cytował wypowiedzi tej pierwszej trójki dyskutantów, ale uważam, ze należy przywołać tu kilka fragmentów  wypowiedzi osoby owego dyrektora, który nie tylko kieruje placówką, gdzie od wielu lat realizowana jest na co dzień edukacja włączająca, ale który  jest także autorem opublikowanego na stronie ORE tekstu pt. Edukacja włączająca – przyszłość polskiej edukacji”, a także tekstu Edukacja włączająca – edukacją dla wszystkich, opublikowanego w dwumiesięczniku „Terapia Specjalna” , dostępnego także na jego stronie internetowej.

 

Oto kilka fragmentów jego wypowiedzi:

 

 „Po tylu latach ja tak naprawdę jestem zdziwiony jak ktoś mówi o moich uczniach, że oni mają potrzeby. Wszyscy mają potrzeby. My nie rozróżniamy w tej chwili uczniów, zatarła się ta magiczna linia między niepełnosprawnością a „normalnością” i sprawnością.[…] Ja staram się już nie używać określenia „edukacja włączająca” , ja mówię „edukacja dla wszystkich”. […] Możliwości ma każdy inne. Jeden szybciej chodzi, drugi chodzi wolniej, jeden się szybciej uczy, drugi wolniej. Po prostu do sukcesu dochodzimy w różnym tempie. […] Każdy z nas ma jakąś niepełnosprawność. U każdego można by coś znaleźć. […] Bardzo ważne jest to, że naszym zadaniem jest poprawa organizacji, czyli stworzenie możliwości funkcjonowania każdemu uczniowi na miarę jego możliwości. Myślę, ze jest to clou wszystkiego.”

[W nagraniu od 10 minuty debaty]

 

 

Przytoczyłem tę wypowiedź jako przykład opinii o edukacji włączającej osoby, która ten model edukacji realizuje – jak to stwierdził – od 20 (?) lat, w niedużej szkole, funkcjonującej w lokalnym środowisku, w którym wszyscy wszystkich znają, a liczba uczniów w tej placówce pozwala na to, że nauczyciele, a także dyrektor, może znać wszystkich uczniów z imienia i nazwiska….

 

Ale bywają także szkoły w wielkich miastach, w typowych blokowiskach, liczące setki uczniów, gdzie na porządku dziennym są sytuacje prześladowania „innych”, i mam tu na myśli nie tylko gejów, ale także wszystkich, którzy odbiegają od stereotypu „normalności”.

 

Najbardziej brakuje mi w tej chwil wiedzyi o skali tego problemu, to znaczy nie udało mi się nigdzie znaleźć informacji w ilu szkołach w Polsce realizowana jest edukacja włączająca, ile z nich działa w wielkich miastach. Szkoda, bo to co teraz napiszę może się niektórym z Was to czytającym nie spodobać.

 

Otóż nie we wszystkich tych szkołach dyrektorami są osoby w typie kolegi Marka Tarwackiego. Prześladuje mnie myśl o szkołach, w których podjęto to bardzo trudne zadanie tylko dlatego, że taka akurat jest „moda”, albo dla owych większych pieniędzy, które za przystąpienie do tego programu idą w subwencji. Zastanawiam się także nad merytoryczno-metodycznym przygotowaniu wszystkich nauczycieli w tych szkołach pracujących, którzy „wychowani” na modelu szkoły „pruskiej” – na kartkówkach i sprawdzianach, na fetyszu realizacji podstawy programowej, nagle dostają do klasy ucznia z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym (54 – 35 IQ Wechslera). Bo – moim zdaniem – nie wystarczy zatrudnienie nauczyciela wspomagającego, nie załatwi wszystkich problemów dodatkowy pedagog specjalny.

 

I tu zaczyna się kolejna moja wątpliwość co do ostatecznego efektu tej edukacji. Czy – zgodnie z założeniami – ów uczeń „specjalnej troski” mając do kogo równać będzie osiągał lepsze efekty  edukacji niż gdyby realizował ją w szkole specjalnej, czy może – co już tu i ówdzie można usłyszeć – to pozostali uczniowie mają gorsze warunki do osiągania sukcesów edukacyjnych.

 

Bo do moich wątpliwości dochodzi jeszcze problem liczby uczniów w klasie. Co innego, gdy jest ich kilkanaście, a zupełnie co innego, gdy klasa z kilkoma „takimi” uczniami liczy ponad trzydzieści uczennic i uczniów.

 

Bo gdyby te moje „intuicyjne”, bo niepotwierdzone żadnymi badaniami, obawy nie były płonne, to może rację mieli owi liderzy nauczycielskiej „Solidarności” twierdząc, że:

 

Edukacja włączająca jako jedyny system szkolny wprowadzany w państwach europejskich nie przyniosła oczekiwanych efektów, a znacząco obniżyła poziom kształcenia. Po latach chaosu Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Holandia, Australia wycofały się z tego systemu

 

Zdaniem rady, najlepszą formą „włączania” osób z niepełnosprawnościami, jest integracja społeczna realizowana poprzez wspólne projekty szkół specjalnych i ogólnodostępnych.

 

 

 

Sam już nie wiem co o tym myśleć. Kto ma rację…

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Problem, który postanowiłem podjąć w dzisiejszym felietonie – stopień ingerencji rodziców w funkcjonowanie ich dziecka jako ucznia w środowisku szkoły – zainteresował mnie po przeczytaniu tekstu Jarosława Pytlaka „Kalejdoskop lęków współczesnych”. A dodatkowo zmotywowała mnie do podjęcia tego tematu relacja o przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości w Województwie Mazowieckim. Ale o tym napiszę w drugiej kolejności. Teraz wracam do tekstu kolegi Pytlaka.

 

Bezpośrednim bodźcem do napisania owego  posta był „gorący temat” telefonów komórkowych w rękach uczniów, używanych na terenie szkoły. Ale bardzo szybko przeszedł on do postaw rodziców wobec swojego dziecka w roli ucznia, do modelu ich wyobrażeń o powinnościach jako odpowiedzialnych rodziców, i – co jest tego powszechną już prawidłowością – ich nadopiekuńczej postawy.

 

Nie będę tu streszczał owego tekstu – zakładam, że już go czytaliście – a jeżeli nie – możecie to uczynić teraz, klikając

TUTAJ.

 

Na użytek tego felietonu przytoczę  jeden z ostatnich akapitów tego tekstu:

 

„Co wynika z tych odpowiedzi? Że remedium na wiele rodzicielskich lęków jest nabranie dystansu do problemów dziecka, zaufanie jemu i nauczycielom, pozwolenie na swobodny rozwój. Niezwykle ważne jest też kształtowanie u niego tolerancji dla frustracji, czyli poczucia zrozumienia, że nie wszystkie potrzeby muszą być zaspokojone. Jest to dzisiaj bardzo trudne, bo rodzice z jednej strony chcieliby dla swojego potomstwa jasnego programu rozwojowego realizowanego w szkole, ewentualnie w ramach zajęć pozaszkolnych, z drugiej nie radzą sobie z jego frustracjami, gdy napotyka na przeszkody. Nawet w banalnych, domowych sprawach. Natychmiast przechodzą w stan alertu i poszukują środków zaradczych. Tym działaniem uśmierzają swój lęk, natomiast wcale niekoniecznie dobrze służą dziecku.”

 

Napisał to człowiek, który wspomina: „Tak jak za czasów mojej młodości posyłało się po prostu dziecko do szkoły, tak obecnie dla wielu rodziców ta prosta czynność stanowi źródło ogromnej obawy.” Biorąc pod uwagę, że daty naszych urodzin dzieli 18 lat, ja mam podstawy do jeszcze bardziej skrajnych wspomnień. Bo ja poszedłem do I klasy w 1951 roku, a odprowadzany do szkoły byłem tylko kilka pierwszych dni. Gdy rodzice nabrali pewności, że poznałem już drogę i nie zabłądzę – chodziłem już sam. No, nie do końca sam, bo z młodszą o 8 miesięcy cioteczną siostrą, która z rodzicami mieszkała w tym samym domu, ale że była też z rocznika 44  – rozpoczęła naukę razem ze mną.

 

Przez wszystkie lata mojej nauki szkolnej rodzice bywali w szkołach jedynie na wywiadówkach, a ich kontrola sprowadzała się do pytania „Odrobiłeś lekcje?” i – czasami – „Co w szkole?”. Wszystkie problemy, zwłaszcza te „rówieśnicze”, rozwiązywaliśmy sami, nie przypominam sobie, aby musieli ingerować nauczyciele.

 

Z tego co pamiętam, to jeśli zdarzyła się jakaś awanturka, np. ktoś z kimś się pobił i dowiedzieli się o tym nauczyciele, to wezwani rodzice, po wysłuchaniu informacji od wychowawcy – nie dyskutowali z nim, twierdząc: „To niemożliwe! Mój syn na pewno go nie pobił, on się tylko bronił!”, a po powrocie do domu taki chłopak co najmniej  musiał wysłuchać reprymendę, a często także był karany – bywało, że ojcowym pasem…

 

Nie piszę tego, aby gloryfikować ówczesne metody wychowawcze – byłem i jestem przeciwnikiem bicia dzieci – ale by poprzeć intencje kolegi Pytlaka, który cały ten tekst opublikował, aby spuentować, że taka nadgorliwość i nadopiekuń- czość rodziców „niekoniecznie dobrze służą dziecku”.

 

I jeszcze krótko o tym przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości na terenie Województwa Mazowieckiego. Pomijając okoliczności, w których posiadłem wiedzę o tej historii, powiem tylko, że stałem się powiernikiem i konsultantem pewnej matki, której córka, aktualnie uczennica VI klasy, od paru lat stała się obiektem  – jak to się teraz mówi – mobbingu ze strony jednej z koleżanek, która dołączyła do klasowej społeczności w klasie III. Na czym  to polegało? Oto fragmenty relacji jej mamy:

 

Od tamtego czasu, z różnymi przerwami, powstawały sytuacje konfliktowe pomiędzy wspomnianymi wcześniej uczennicami a moją córką. W początkowym etapie wychowawczyni klasy, do której problem był zgłaszany, interweniowała. Były prowadzone rozmowy z dziewczynkami, po nich na jakiś czas następował spokój, jednakże wkrótce sytuacja znowu się powtarzała. Osobiście wielokrotnie rozmawiałam z panią wychowawczynią, problem był również zgłaszany rodzicom bliźniaczek. Niestety nie przyniosło to żadnego pozytywnego skutku w zachowaniu dziewczynek. I tak trwało to z różnymi przerwami od III klasy. […]

 

Punkt zwrotny nastąpił w połowie listopada 2022 roku, kiedy  jeszcze bardziej i wyraźniej poznałam cały problem. To wtedy córka nie była w stanie pójść do szkoły. Wieczorami miała bóle głowy, a rano dochodziły jeszcze silne torsje. Wiem, że to wszystko było objawem silnej nerwicy. Kiedy zobaczyłam jak Anielka* cierpi, powiedziałam stanowcze STOP. Zrozumiałam, że muszę wziąć sprawę w swoje ręce,  bo jeśli ja jako rodzic nic w tej sprawie  nie zrobię, to jest duże prawdopodobieństwo, że może dojść do tragedii. […]

 

Przytoczę jeszcze sytuację, która najbardziej obrazująca problem. Otóż kiedy inna koleżanka mojej córki powiedziała, że Anielka wie dużo, bo uczy się najlepiej w klasie,  to Malina* od razu zareagowała wchodząc w rozmowę twierdząc, że to właśnie ona nie Anielka  uczy się najlepiej, bo dostała szóstkę z polskiego, a Anielka tylko 5+.

 

 

Moja córka nie zgłaszała do wychowawczyni tych sytuacji, bonie chciała być uważana za klasową skarżypytę. Twierdzi, że nawet jeśli wychowawczyni zwróci uwagę Malinie, to ona i tak będzie robiła tak samo i się tym nie przejmie.

*Imiona dziewczynek zostały zmienione

 

Dodam, że mama owej lobbowanej Anielki zdecydowała, że przeniesie córkę do innej szkoły, co zostało sfinalizowane 30 stycznia tego roku.

 

x           x           x

 

Opisany powyżej przypadek owej Anielki zasiał wątpliwości w moim – dotychczas jednoznacznym – przekonaniu o tym, że  nadgorliwość i nadopiekuńczość rodziców szkodzi procesowi dojrzewania ich dzieci. Zgodnie z zasadą samodzielnej nauki jazdy na rowerze: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz” – dzisiejsi rodzice nie dają swoim dzieciom szansy na uczenie się na błędach, „hartowanie się w bojach”….

 

I sam już nie wiem, czy coraz liczniej diagnozowane wśród uczniów przypadki depresji, a w skrajnych przypadkach – samobójstw, to efekt nadopiekuńczości rodziców, czy jedynie skutek braku owej – w rodzinach zajętych własną karierą i własnymi konfliktami….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Nie mogę dziś nie wspomnieć o zeszłotygodniowym felietonie. Pozostanie on w mojej pamięci jako jeden z tych, które wywołały ożywioną wymianę komentarzy na Fecbook’u. Uczciwie muszę przyznać, że nie tyle to moja zasługa, co pierwszego zamieszczonego tam  tekstu, autorstwa owego emerytowanego wykładowcy fińskich uczelni technicznych – Grzegorza Szewczyka.

 

Szkoda, że nie zawsze była to wyłącznie wymiana poglądów, ale że pojawiła się też wymiana osądów….

 

To tyle na ten temat – reszta niech będzie milczeniem…

 

A o czym będzie dzisiaj? W pierwszej chwili pomyślałem, że o powołaniu przez ministra – w trakcie trwającej kadencji – sześciorga nowych członków Rady Dzieci i Młodzieży,  bez wyjaśnienia powodów tej decyzji! Ale tak szybko jak ten pomysł powstał, tak szybko z niego zrezygnowałem. Bo po przypomnieniu sobie materiału jaki na ten temat zamieściłem 16 lutego b.r. doszedłem do wniosku, że to co w tym wydarzeniu jest najbardziej „wołające o pomstę do Nieba” to już zawarłem w komentarzu redakcji.

 

I wtedy przypomniałem sobie o zamieszczonym (w środę 15 lutego) materiale „O tym, że w szkołach źródłem dyskryminacji uczniów są też nauczyciele”, w którym przytoczyłem obszerny fragment tekstu opublikowanego na  „Portalu Samorządowym”, zatytułowanego Tak nauczyciele dyskryminują uczniów”.

 

Był tam zamieszczony cytat z tekstu autorstwa Tomasza Bilickiego, który przed miesiącem znalazł się na jego fb profilu:

 

DYSKRYMINACJA W SZKOLE. Nie, nie chodzi o uczennice i uczniów, ale o nas – nauczycielki i nauczycieli. Wiem, że to może być wbicie kija w mrowisko, ale nie widzę żadnego uzasadnienia dla następujących nierówności w szkole: nauczyciel może pić lub jeść na lekcji, a uczeń nie, nauczyciel siedzi na fotelu gabinetowym, a uczeń na twardym, drewnianym krześle, w przypadku jednokierunkowych korytarzy lub schodów, nauczyciel może chodzić, jak mu wygodnie, a uczeń tylko zgodnie z zasadami, nauczyciel nie musi zmieniać butów, a uczeń ma taki obowiązek, toaleta dla nauczycieli jest lepiej wyposażona, niż dostępna dla uczniów” – zaczyna swój wpis w mediach społecznościowych Tomasz Bilicki, psychoterapeuta.

 

Zainteresowanych całym postem z 11 stycznia 2023 r. odsyłam do źródła  –  TUTAJSugeruję nie tylko przeczytanie całego tekstu Tomasza Bilickiego, ale także komentarzy, które są pod tym postem.

 

A co ja mam do dodanie w formule felietonu? Spróbuję rozwinąć wątek, z komentarza Andrzeja Wołowczyka:

 

A potem pójdzie taki młody człowiek do pracy w pierwsze lepszej firmie lub korporacji i tam bardzo szybko wybiją mu z głowy wszelkie mrzonki o egalitaryzmie, które do tejże głowy wtłaczają mu za młodych lat ludzie tacy jak pan Bilicki…

 

Trudno nie przyznać racji koledze Wołowczykowi. Ludzkość od zawsze funkcjonowała i ewoluowała społecznie w strukturach hierarchicznych. I nie ważne, czy byli to jaskiniowcy, plemiona wędrowne, czy  nasi przodkowie, którzy uprawiali ziemię i dali początek osadnictwu – zawsze byli tam jacyś wodzowie, kapłani, a później książęta i królowie.         I mieli  oni określone przywileje – z tytułu ich pozycji w tej społeczności.

 

Dlatego niezależnie od tego, czy w dzisiejszym świecie będziemy przywoływać kastowość społeczeństwa hinduskiego, podział na klasy społeczne, czy też – rzekomo egalitarne – społeczeństwa z okresy ustroju komunistycznego (gdzie przecież także byli „równi i równiejsi”), zawsze zakres praw i obowiązków zależał od pozycji, jaką jednostka zajmowała w Systemie.

 

Nawet obrońcy słynnego hasła Rewolucji Francuskiej – „Liberté, Egalité, Fraternité” (Wolność, Równość Braterstwo”), gdyby ich zapytać, czy w praktyce jest ono wcielane w codzienną praktykę współczesnych „demokracji Świata Zachodniego” muszą przyznać, że i tam nadal, jak za czasów Karola Marksa, nie tylko „byt określa świadomość’, ale także posiadany kapitał określa stopień przywilejów i możliwości.

 

I tu dochodzę do uwagi kolegi Andrzeja Wołowczyka, że gdy  „pójdzie taki młody człowiek do pracy w pierwsze lepszej firmie lub korporacji”  to „ tam bardzo szybko wybiją mu z głowy wszelkie mrzonki o egalitaryzmie.”

 

Czy w ogóle, w takich realiach,  jest sens lansowania wizji szkoły, w której nauczyciele i uczniowie (płci obojga) mają       d o k ł a d n i e   takie same prawa i przywileje?

 

Wyobraźmy sobie jak by to wyglądało:  Wszyscy mają wspólną szatnię, w salach lekcyjnych nie ma wyodrębnionego miejsca dla nauczyciela, nie ma także pokoju nauczycielskiego, o przerwach i zmianie przedmiotu (i nauczyciela) decyduje głosowanie, oczywiście – nauczyciele także chodzą w kapciach. Ocen w ogóle nie ma, a co za tym idzie – egzaminów i świadectw…  No i wszyscy ze wszystkimi są po imieniu…

 

W zasadzie nie potrafię dalej, konsekwentnie, snuć wizji tak funkcjonującej szkoły. Bo, idąc dalej tym tropem, czy powinien być zniesiony obowiązek szkolny, a nauczyciele powinni funkcjonować w takich egalitarnych społecznościach pod warunkiem, że zatrudnili ich uczniowie???

 

Dość! Chyba to wystarczy, aby udowodnić do jakiego absurdu mogłyby doprowadzić próby realizacji idei zaprezentowanej 11 stycznia na fb Tomasza Bilickiego, a powtórzonej 13 lutego przez „Portal Samorządowy”, którą można dostrzec „między wierszami”  tego posta…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zasiadając do pisania tego felietonu byłem przekonany, że jego tematem będzie II nabór w konkursie na utworzenie Branżowych Centrów Umiejętności (BCU). Stali czytelnicy wiedzą, że problemy szkolnictwa zawodowego są mi bliskie – z powodów biograficznych. Wszak 12 lat byłem dyrektorem dużego zespołu szkół zawodowych i bliskim współpracownikiem  niekwestionowanego lidera przemian w kształceniu zawodowym, twórcy i wieloletniego dyrektora – najpierw Wojewódzkiego Centrum Kształcenia Praktycznego (WCKP), przekształconego po kilku latach w Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego (ŁCDNiKP) – mgr inż. Janusza Moosa.

 

Wiedzą także iż o owych BCU zamieściłem dwa materiały informacyjne: 28 maja 2022 r. – „Branżowe Centra Umiejętności, czyli odkrywanie przysłowiowej Ameryki, 29 listopada 2022 r. „Wnioski o utworzenie Branżowego Centrum Umiejętności – tylko do 15 grudnia”.

 

Ale nie tylko zamieszczałem „obce” materiały na ten temat. 4 grudnia ub. r. podzieliłem się swoimi na ten temat przemyśleniami w Felietonie nr 450 O potrzebie niepozorowanej reformy w szkolnictwie zawodowym”.

 

Po przeczytaniu tamtego felietonu uznałem, że zamiast pisać kolejny na ten sam temat – przypomnę go dwoma cytatami i odesłaniem do jego lektury:

 

„Dlatego, chcąc realnie udoskonalić system szkół zawodowych powinni zacząć od dwu kluczowych elementów: kadry nauczycieli kształcenia zawodowego i bazy do nauki praktycznej.[…] Ale, po pierwsze: takie centra powinny powstawać po przeprowadzeniu dokładnej analizy potrzeb we wszystkich regionach Polski, i z punktu widzenia poszczególnych branż, a nie – jak to zarządzono – na zasadach konkursu, i po jednym centrum w danej branży, świadczącym „usługi” dla szkól kształcących w tych zawodach w całym kraju! […]

 

Mógłbym tak jeszcze długo pisać. Na przykład o tym, że i branżowe centra, nawet działające w niedużej odległości od szkoły, nie załatwią tego co najważniejsze: zdobycia doświadczenia w rzeczywistych, nie „laboratoryjnych” warunkach pracy. A to zapewnią jedynie umowy patronackie, zawierane przez szkoły z konkretnymi firmami i odbywane tam zajęcia praktyczne i praktyki. Ale to musi się firmom także opłacać – nie tylko w odległej (i niepewnej) perspektywie zatrudnienia dobrze wykwalifikowanych pracowników. A do tego potrzebne są o wiele większe zachęty ze strony państwa, niż jest to  aktualnie. […]

[Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl/felieton-nr-450 ]

 

 

x          x          x

 

Foto: www.lidovky.cz/

 

I na dzisiaj koniec na ten temat. To o czym będzie w drugiej części tego felietonu? Po ponownym przeglądzie materiałów, jakie zamieściłem w minionym tygodniu, podjąłem decyzje, że podejmę problem, który stał się powodem aktywności zastępcy RPO – Stanisława Trociuka. Zwrócił się on do kuratorów oświaty w Białymstoku, Kielcach, Krakowie i Olsztynie z prośbą o podanie liczby skarg na przepisy statutów szkolnych w zakresie wymogów, stawianych wobec uczniów, dotyczących ubioru, oraz ich wyglądu (makijaż, manicure, a także farbowanie włosów, kolczykowanie ciała). [Zobacz TUTAJ]

 

Oto fragment, opisujący „w czym problem”:

 

Czytaj dalej »



 

Dawno nie miałem takiej sytuacji, w której nie mogłem się zdecydować jakie wydarzenie ze sfery oświaty, który stało się „tematem tygodnia”  mam wybrać  do felietonowego skomentowania. Oto etapy mojej procedury decyzyjnej:

 

W pierwszym odruchu pomyślałem, ze bezsprzecznie takim „przebojem tygodnia” była fala komentarzy polityków opozycji i mediów „nierządowych” wokół podziału, dokonanego  przez ministra Czarnka owych 40 milionów, przyznanych w ramach tzw. konkursu pod nazwą „Rozwój potencjału infrastrukturalnego podmiotów wspierających system oświaty i wychowania”. Ale już po pobieżnym przeglądzie dostępnych mi źródeł nie miałem wątpliwości, że chyba nie ma nikogo, kto jest choć w niewielkim stopniu zainteresowany edukacją, kto by nie wiedział o tej – nie waham się tak to określić – aferze, o której naczytał się i nasłuchał aż do przesytu…

 

Cóż ja mógłbym „w tym temacie” napisać odkrywczego, czego już nie zrobili inni przede mną? Przeto wykreśliłem temat „willa plus” i szukałem dalej.

 

Następnym „kandydatem” była informacja, ze minister Czarnek czeka na opinię Rady Dzieci i Młodzieży RP w sprawie używania przez uczniów na teranie szkoły smart fonów. I właśnie wczoraj (4 lutego 2023 r.) owa Rada na swoim fanpage poinformowała:

 

Rekomendacje Rady Dzieci i Młodzieży RP na temat korzystania z telefonów w szkole.

 

Wnioski oparliśmy na wynikach ankiety oraz dyskusjach z koleżankami i kolegami podczas ogólnopolskich konsultacji.

 

Panu Ministrowi Przemysławowi Czarnkowi rekomendujemy między innymi:

 

[…] Rekomendacje dla szkół podstawowych:

 

Telefon i inne elektroniczne urządzenia mobilne w szkole podstawowej tylko do użytku w celach edukacyjnych i do kontaktu z rodzicami za zgodą nauczyciela

 

Rekomendacje dla szkól ponadpodstawowych:

 

Możliwość korzystania z elektronicznych urządzeń mobilnych w celach edukacyjnych podczas lekcji za zgodą nauczyciela.

 

O zasadach używania telefonu podczas przerw decyduje dyrektor, rada rodziców i samorząd uczniowski.

Cała lista rekomendacji dostępna jest na stronie Ministerstwa Edukacji i Nauki.  [ TUTAJ]

 

 

I gdybym dalej drążył problem, to zamiast felietonu napisałbym esej o pracy RDiM   …

 

Więc i ten temat odrzuciłem.

 

To może o kolejnym spotkaniu przedstawicieli nauczycielskich związków zawodowych z kierownictwem MEiN? No nie! O czym tam można napisać ciekawego, czego by już na temat tej „liturgii pozorowanej konsultacji władzy z obywatelami”  nie było wiadomo, i to od dawna?

 

To może o kolejnym już spotkaniu w Senacie RP z cyklu „Gadka Senacka” – tym razem na temat „Rzetelna edukacja seksualna” ?

 

Temat owej debaty jest mi bliski, o czym wiedzą Ci, którzy czytali moje eseje wspomnieniowe – mam na myśli te  z nich  –  zobacz  TUTAJ

 

Po zapoznaniu się na stronie Senatu RP z tekstem ’Rzetelna edukacja seksualna’ tematem kolejnej debaty młodzieżowej w Senacie”, a zwłaszcza po przeczytaniu tego jej  fragmentu: „Uczniowie wymieniali się swoimi doświadczeniami z prowadzonych zajęć. Opowiadali, że częściej było więcej żartów niż poważnych rozmów. Panelistka Katarzyna Banasik-Marszałek powiedziała, że śmiech podczas zajęć nie jest objawem niedojrzałości a pokonywaniem pewnych barier. Zdaniem Katarzyny Banasik-Marszałek potrzeba jest zmiana myślenia osób dorosłych, weryfikacja osób prowadzących zajęcia czy zmiana ich kształtu.” – miałem jedną, mało optymistyczną refleksję:

 

Porównując, znane mi z osobistego doświadczenia, treści przekazywane uczniom oraz poziom tych zajęć – tych z przed 35-u lat, z relacjami i ocenami jakie o współczesnych zajęciach z przysposobienia do życia w rodzinie wystawili im współcześni młodzi ludzie podczas owej „Gadki Senackiej” mogę mieć tylko jedno zdanie:

 

Przez owych 35 lat wiedza naukowa o seksualności człowieka i problemach młodzieży w okresie dojrzewania bardzo się wzbogaciła, ale nie ma to żadnego przełożenia na jakość edukacji seksualnej w polskich szkołach. A nie ma  – co jest bezdyskusyjne – z jednego wyłącznie powodu: zacofaniea mentalnego i ideowych przesłanek ludzi rządzącej partii, odpowiedzialnych za program i dobór kadrowy do prowadzenia tych zajęć.

 

Wniosek końcowy:

 

PiS musi odejść!!!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



Foto: www.znajdzparagraf.pl/produkt/rezygnacja-ze-szkoly-sredniej-wzor/

 

W piątek 27 stycznia 2023 roku zamieściłem na OE tekst z fb profilu dr Marzeny Żylińskiej. Materiał ten zatytułowałem Dr Żylińska, przywołując artykuł Aleksandry Pezdy, o skutkach rankingów”, i – tradycyjnie – poinformowałem o nim na moim fb profilu. Jako że nie wszyscy z czytających ten felieton są moimi znajomymi na fejsbuku, informuję, że pod tym linkiem rozwinęła się wymiana poglądów miedzy Jarosławem Pytlakiem – którego przedstawiać nie muszę, a Karolem Cudny – kierownikiem  Zespołu Informatyzacji Oświaty w  Biurze Edukacji Urząd Miasta st. Warszawy. Zanim przejdę do podzielenia się z Wami moimi na ten temat refleksjami – przeczytajcie ową wymianę myśli  –  TUTAJ

 

Przypominam, że Aleksandra Pezda opisała proceder stosowany w niektórych liceach ogólnokształcących, który polega na zmuszaniu uczniów, którzy zdaniem nauczycieli mogą swoim wynikiem maturalnym zaniżyć szkole miejsce w rankingu, do zmiany szkoły.

 

W swoim komentarzu dyrektor Pytlak zarzucił autorce, że ta, opisując szereg przypadków indywidualnych, uogólniła je w sposób tendencyjny.

 

I ta właśnie uwaga spowodowała reakcję Karola Cudnego, który zaprotestował,  twierdząc: „Niestety nie. Dane o liczbie uczniów klas ostatnich i liczby przystępujących do matury bywają jednoznaczne.”

 

Pierwszą moją uwagą do tego komentarza jest „wytknięcie” panu Karolowi, że – chyba przez pomyłkę – napisał, iż to z porównania liczby uczniów klas ostatnich  z liczbą absolwentów, ,którzy przystąpili do matury, jest dowodem na proceder, o którym pisała pani Pezda. Wniosek mój, że to pomyłka, opieram na dalszej części jego komentarza, w którym napisał:

 

Rozwiązanie jest bardzo proste. Powszechnie dostępna baza danych o liczbie uczniów w klasach 1, liczbie uczniów w klasach ostatnich, liczbie przystępujących do matury/egzaminu zawodowego i liczbie tych którzy zdali.”

 

Bo właśnie zestawienie tych dwu liczb: liczby uczniów, którzy rozpoczęli naukę w tej szkole z liczbą absolwentów, korzy ukończyli w niej naukę w klasie IV, pozwoliłoby na powstanie, lub nie, podejrzenia o stosowaniu w tej szkole procederu, o którym pisała Aleksandra Pezda.

 

Jednak tylko podejrzenie, bo słusznie napisał pod tym tekstem Jarosław Pytlak, że „…odsiew po drodze ma swoje przyczyny, nie tylko wymuszone przez szkoły, ale także spowodowane złymi wyborami uczniów na starcie…”

 

A teraz już moje bardziej ogólne refleksje wokół problemu, na który zwróciła uwagę czytelników Aleksandra Pezda w swoim artykule „Nie spałam, włosy wypadały mi garściami,. Nauczyciele gnębią uczniów. Mają ukryty cel.” Zgadzam się z Kolegą Pytlakiem, że opisane tam sytuacje nie są masowo występującym zjawiskiem, ale… Ale nie mam wątpliwości, że taka  „polityka kadrowa” jest stosowana w wielu szkołach średnich, których kierownictwa  wpadły w tryby systemu rankingowego, gdzie najbardziej liczy się pozycja jaką ta szkoła zajmie w kolejnej edycji owego rankingu „Perspektyw”, a nie indywidualny rozwój ich uczniów.

 

I nie mam pretensji do autorki owego artykułu w „NEWSWEEKU”, że opisując ten proceder trochę przesadziła – co zarzucił jej Kolega Pytlak. Na jej obronę powiem, że ujawniając jakikolwiek szkodliwy proceder, nie tylko w oświacie, lepiej go wyolbrzymić, aby został zauważony przez większą liczbę czytelników, niż twierdzić, że jest to zjawisko marginalne, „niszowe”, bez znaczenia dla OGÓŁU.

 

A swoją drogą chciałbym dożyć czasów, kiedy spełni się wizja Karola Cudnego, że będę mógł, w ramach prawa o dostępie do informacji publicznej, poznać dane statystyczne każdej szkoły średniej: ilu w każdym roczniku było uczniów przyjętych do klas pierwszych, ilu i kiedy zrezygnowało z nauki, ilu ją ukończyło i ilu z nich przystąpiło do matury. I – oczywiście – ilu ją zdało i z jakimi wynikami.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

P.s.

 

Nawiasem mówiąc opisany powyżej proceder namawiania ucznia do zmiany szkoły, aby się go pobyć, bo ma słabe wyniki w nauce i może zaniżyć liczbę punktów w przyszłym rankingu, może bezkarnie odbywać się tylko w szkołach publicznych, których budżet nie jest ściśle powiązany z liczbą uczniów. Szkoły prywatne i społeczne muszą dbać o to, aby nikt nie rezygnował z nauki, bo ich budżet, powstaje z opłat czesnego i jest wprost proporcjonalny do liczby uczniów, ale także „ otrzymują one na każdego ucznia dotację z budżetu jednostki samorządu terytorialnego, będącej dla tych szkół organem rejestrującym, w wysokości równej kwocie przewidzianej na takiego ucznia w części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostki samorządu terytorialnego*”.

* https://www.prawo.pl/oswiata/dotowanie-szkol-i-placowek-niepublicznych-i-publicznych,115083.htm

 

 

 

P.s.  2

 

Polecam lekturę tekstu z portalu <nowa era>: „Zmiana szkoły średniej – czy warto?” – TUTAJ

 



 

Z wszystkich materiałów jakie zamieściłem w minionym tygodniu na OE, najbardziej pogłębione refleksje wywołał ten z      20 stycznia: „W Davos odbyła się debata o kompetencjach przyszłości i ich zrównoważonym rozwoju”. Zaczęło się od tego, że kiedy przeglądałem różne strony internetowe w poszukiwaniu wartościowej informacji z obszaru zainteresowań moich oraz czytelniczek/czytelników tego informatora, całkiem przypadkowo, trafiłem na stronie „Dziennika Gazety Prawnej” na tekst Edukacja na miarę współczesnego świata”. Informacje tam zawarte były dla mnie zaskoczeniem – nie miałem świadomości, że w miejscu i czasie spotkania „Wielkich Tego Świata” redakcja tej polskiej gazety zorganizowała debatę na taki właśnie temat. A kiedy przeczytałem ten tekst, gdy w niektórych poruszanych tam kwestiach poszukałem w Internecie głębiej – nie miałem już wątpliwości: to będzie temat najbliższego felietonu.

 

Bo od dawna, nie potrafiąc nazwać tego, myślałem podobnie o kierunkach zmian, jakie będą musiały zajść w systemach edukacji na całym świecie, aby „produkt” tych systemów – absolwenci szkół – odpowiadał na zapotrzebowanie gospodarki przyszłości. I czytając zapis fragmentów tej debaty odnajdywałem tam to, co ja w niedookreślonej formie przewidywałem, ale fachowo i kompetentnie nazwane. Oto – moim zdaniem – synteza tego, co musi się stać z edukacją, aby odpowiadała na wyzwania przyszłości, którą wypowiedział podczas tamtej debaty Paweł Poszytek – dyrektor generalny Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji:

 

Wchodzimy w erę Przemysłu 4.0, cyfryzacji i sztucznej inteligencji. To oznacza, że będziemy musieli pracować nad dużymi zbiorami danych. Tego typu umiejętności będą potrzebne we wszystkich sferach i we wszystkich dziedzinach życia”. Wskazał też na potrzebę kreowania umiejętności komunikacyjnych pod kątem pracy w interdyscyplinarnych zespołach, a w przyszłości – z myślą o komunikacji z maszynami.

 

„- Wiemy, jakich umiejętności potrzebujemy. Teraz musimy stworzyć coś na kształt efektywnego ekosystemu łączącego system edukacji oraz świat biznesu i gospodarki tak, żeby te dwa światy mogły mówić tym samym językiem.” 

 

Padło tam także odwołanie do publikowanej co pięć lat podczas  Światowego Forum Ekonomicznego listy kluczowych kompetencji, najbardziej przydatnych we współczesnym świecie. Niezwłocznie poszukałem tej najbardziej aktualnej – z roku 2020. Oto ona:

 

1.Analityczne myślenie i innowacje

2.Aktywne uczenie się i strategie uczenia się

3.Rozwiązywanie złożonych problemów

4.Krytyczne myślenie* i analiza

5.Kreatywność, oryginalność i pomysłowość

6.Przywództwo i oddziaływanie społeczne

7.Korzystanie z technologii, monitoring i kontrola

8.Projektowanie technologii i programowanie

9.Odporność, umiejętność radzenia sobie ze stresem, elastyczność

10.Wnioskowanie, rozwiązywanie problemów i tworzenie idei.

Źródło: https://ltprofessional.pl/kandydat/aktualnosci-1/kompetencje-przyszlosci

 

*Rozwinięcie wiadomości o tej kompetencji – TUTAJ

 

 

Stop! Wszak piszę felieton, a nie esej o kierunkach niezbędnej reformy edukacji. Teraz już tylko kilka moich refleksji i odwołań do naszej polskiej edukacyjnej codzienności.

 

Gdyby to nie było tak bolesne, to można by szczerze ubawić się, analizując na tym tle  model naszego szkolnictwa, zwłaszcza tego pod rządami tzw. Zjednoczonej Prawicy” – począwszy od reformy Zalewskiej, a kończąc na centralistyczno-indoktrynacyjnym jego modelu, do którego dąży aktualny szef tego resortu.

 

Wszak „koń jaki jest każdy widzi”, przeto nie muszę tu przypominać detali naszej szkolnej rzeczywistości. Czy, realizując „wyścigowy” model tego systemu, w którym nie kompetencje, a skala ocen cyfrowych, wizja testów egzaminacyjnych, wyścig szkół średnich o pozycję w kolejnym rankingu, podporządkowanie programów nauczania „partyjnej” wizji świata, możliwe jest formowanie u uczniów tych oczekiwanych przez gospodarkę kompetencji, choćby takich jak analityczne i krytyczne myślenie czy kreatywność i rozwiązywanie złożonych problemów?

 

I na koniec jeszcze taka – smutna – refleksja:

 

Po przeczytaniu  informacji o owej debacie w Davos pomyślałem, że to była taka kolejna jaskółka, która wszak wiosny nie uczyni. Podobnie jak wiele tych, krajowych spotkań i debat, inicjowanych przez nieliczne grupy nauczycieli „eduzmieniaczy”, choćby tych z kręgu „Budzących się Szkół”, i jeszcze bardziej nielicznych naukowców, jak prof. Leppert czy dr Kaczmarzyk. Bo szkół w Polsce (wg GUS – dane z roku 2021)  mamy: 13 266 szkół podstawowych, 2 319 liceów, 1864 techników i 1470 szkół branżowych I stopnia. W szkołach wszystkich typów pracuje ok. 700 000 nauczycielek i nauczycieli.

 

Wszystkie owe spotkania i szkolenia, organizowane przez tych już „obudzonych” inicjatorów zmiany, mają jedynie kilkuset uczestników. A to jest ułamek procenta wszystkich pracujących w szkołach nauczycielek i nauczycieli. Cała reszta prowadzi lekcje tak, jak sami byli uczeni, jak zostali nauczeni w uczelniach, które pokończyli. Czyli – jak to przyjęto określać –  wg. modelu „pruskiej szkoły” – podawczo, pamięciowo, z testami i „kartkówkami”, realizując posłusznie zalecenia MEiN i wizytatorów z lokalnego kuratorium.

 

Czy jest jakakolwiek szansa na rzeczywistą reformę metodyki i „filozofii” kształcenia? Ile  jeszcze wody upłynie w Wiśle, do czasu, kiedy uczniowie w polskich szkołach będą NAPRAWDĘ  przygotowywali się do przyszłego funkcjonowania w świecie przemysłu 4.0, cyfryzacji i sztucznej inteligencji, a nie do kolejnych egzaminów? Czy wystarczy zmiana we władzach  wyniku nadchodzących wyborów? A co, jeżeli nic się w Warszawie nie zmieni?…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



W czwartek wieczorem byłem przekonany, że w najbliższym felieton muszę podzielić się moimi poglądami na temat rankingów szkół. Ale gdy 13 stycznia na blogu „Pedagog” przeczytałem tekst prof. ŚliwerskiegoRankingi szkół ponadpodstawowych są fałszowaniem świadomości społecznej”, nie miałem wątpliwości, że zawarł on w nim wszystkie moje oceny tego procederu i najlepiej zrobię, gdy po prostu zamieszczę ten post na stronie OE. Co dzień później uczyniłem.

 

W decyzji tej utwierdziłem się po przeczytaniu  na fb profilu prof. Lepperta wykaz innych jeszcze głosów na ten sam temat.

 

I tak zostałem bez pomysłu na niedzielny felieton. Bo nie czuję się kompetentny, aby komentować tezy Roberta Raczyńskiego na temat sztucznej inteligencji i jej roli w społeczeństwach przyszłości. Także na temat edukacji w plenerze nie mam nic do powiedzenia – brak mi w tym obszarze jakiegokolwiek doświadczenia. Statutowe absurdy komentują się same, a komentowanie spotkania Zespołu ds. rozwoju systemu oświaty oraz systemu szkolnictwa wyższego i nauki, które odbyło się w pod nadzorem samego ministra Czarnka, byłoby poniżej mojej godności.

 

Gdy tak siedziałem nad klawiaturą laptopa i rozmyślałem o czym powinienem napisać, przypomniałem sobie, że w piątek zamieściłem na moim fb profilu – już nie pamiętam gdzie znaleziony – mem, którego przesłanie jest mi bliskie. Oto on:

 

 

 

I zdecydowałem: wyrażoną tam myśl rozwinę na tle osobistych wspomnień. Ale wiedziony moim nawykiem docierania do źródeł informacji, najpierw usiłowałem ustalić kto jest pierwszym „nadawcą” tej myśli. Nietrudno było ustalić, że zamieściła go na swoim fb profilu kobieta, która prowadzi go jako <waleszczynska.pl>. Pod zakładką <Informacje> nie było tam informacji o niej – tylko pod napisem „Prezentacja” taki tekst: ”z dniem 04.01.2017 r. wszystkie moje dane personalne i fotografie, filmy itd. są obiektami moich pr

 

Przeto odpuszczam sobie poszukiwanie w biografii autorki uzasadnień prezentowanych przez nią treści i przechodzę do tezy zawartej w owym memie: „Co uczniowie zapamiętają ze szkoły? Może zapamiętają nauczane treści, metody nauczania… ale na pewno zapamiętają to,  jakimi byliśmy ludźmi, czy mieliśmy do nich serce i do nauczanego przedmiotu. To zapamiętają,”

 

Pod tym materiałem można zobaczyć, że ikonką „super” skwitowało go 10 osób, a „lubię”  – 45 czytających. Jeszcze lepszym wskaźnikiem aprobaty dla tej treści  jest 46 udostępnień. Nie są to liczby „powalające”, ale pozwalają na stwierdzenie, że pogląd tam wyrażony nie jest odosobniony..

 

Nie ukrywam, że i ja, w spontanicznym odruch po pierwszym czytaniu, także uznałem ten tekst za wart upowszechnienia i stałem się jedną z tych 46 osób, które go udostępniły. Ale dziś, gdy przeczytałem to „na spokojnie” jeszcze kilka razy, dostrzegłem w tym przekazie parę  wątków, które zapragnąłem rozwinąć. Oto one:

 

Zacznę od typowego dla takich „złotych myśli” uogólnienia: „Co uczniowie zapamiętają…”. Jak wiadomo, nie ma jednego modelu ucznia/uczennicy. Tak jak są różni nauczyciele i nauczycielki, tak samo różnią się uczennice/uczniowie. Inne wspomnienia będzie miała uczennica, która mając uzdolnienia do języków obcych, dzięki swej nauczycielce j. angielskiego przystąpiła do konkursu z tegoż języka, doszła do szczebla ogólnopolskiego, została jego laureatką i bez problemów mogła wybrać sobie liceum. Ale jej „piętą achillesową” była chemia, której nauczyciel przez wszystkie lata oceniał jej wiedzę  na „dopuszczający”. Inaczej zapamiętał swoich nauczycieli jej kolega z klasy, który z tej właśnie chemii był prymusem, zaś z „anglika” każde półrocze zaliczał z trudem na dwójkę. I byli jeszcze w tej klasie uczniowie, którzy generalnie naukę w szkole traktowali jak pańszczyznę, ale mieli jeden ulubiony przedmiot – wychowanie fizyczne. I to tam odnosili sukcesy, a prowadzący go nauczyciel był ich „guru”. Pozostali „przedmiotowcy” pozostali w ich pamięci jako prześladowcy…

 

A wszyscy ci nauczyciele po prostu starali się dobrze wywiązywać ze swoich obowiązków i starali się jednakowo traktowali wszystkich uczniów…

 

Drugą refleksją, jaką wywołał ten tekst było posłużenie się przez jego autorkę/autora określeniem „mieć serce” do uczniów i do nauczanego przedmiotu. Słownik frazeologiczny wyjaśnia, że „mieć serce” to znaczy „mieć zapał, chęć do czegoś, lubić coś”. Tak sobie myślę, że niezależnie od obiektywnej oceny postawy, jaką prezentują nauczycielki/nauczyciele wobec nauczanego przedmiotu i wobec ich uczennic/uczniów, jej ocena przez nich zawsze jest oceną subiektywną. A poza tym bardzo często zdarza się tak, że nauczyciel-pasjonat nauczanego przez siebie przedmiotu może właśnie z przekonania o wadze tej dziedziny nauki „dociskać” mniej zdolnych, co przez nich będzie odbierane, że „uwziął się na mnie”.

 

Ale, pominąwszy te subtelności, ogólny sens tego mema potwierdza się w moim przypadku, czemu dałem wyraz w moich esejach wspomnieniowych: Od narodzin „wcześniaka” do ucznia SRB”,Od kandydata na murarza do marynarza”, i 55 rocznica mojej matury, czyli pochwala mądrych nauczycieli”.

 

Tak więc – nauczycielko/nauczycielu: „miej serce i patrzaj w serce”!

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

Okładka wydanej przez Wydawnictwo Interpress w 1977 roku książki [Spis treści]

 

Po przerwie, spowodowanej troską o „klimat” Świąt i powitania Nowego Roku, wracam do zamieszczania niedzielnych felietonów. Ten pierwszy w 2023 roku postanowiłem w całości poświecić upublicznieniu moich refleksji, które towarzyszyły mi podczas obserwowania środowego spotkania w „Akademickim Zaciszu”. Tym razem zaproszeni przez prof. Lepperta goście wypowiadali się w ramach nakreślonych tytułem spotkania: „Jak mówić Korczakiem/o Korczaku w 2023 roku?”. A  były to panie: dr Agnieszka Witkowska-Krych, dr Agnieszka Zgrzywa, Dorota Aydoğdu i Aleksandra Małek oraz pan Marek Michalakbyły (przez dwie kadencje – 2008–2018) Rzecznik Praw Dziecka, od 2018 roku – przewodniczący  Międzynarodowego Stowarzyszenia imienia Janusza Korczaka.

 

Tak naprawdę, to przez znakomitą większość czasu tej wymiany poglądów nic mnie nie tylko nie zbulwersowało, a wręcz – przeciwnie –  przyjmowałem wypowiadane tam poglądy z aprobatą. I dopiero pod koniec spotkania, kiedy prof. Leppert zadał – prowokacyjne – pytanie:Czy jest coś takiego w twórczości Korczaka co spotyka się z waszym oporem?”, kiedy jako drugi zabrał głos dr Marek Michalak, zareagowałem na jego wypowiedź negatywnie.

 

A były Rzecznik Praw Dziecka zaczął od stwierdzenia, że „…chyba go za słabo znam, żeby się nie zgodzić.” A po chwili, nie do końca odpowiadając na pytanie, oświadczył: „Zobaczcie, że on sam się broni. Korczak przez ostatnie dziesięciolecia był  krytykowany, i poniżany, i na indeksie. W jakikolwiek sposób próbowano go wyrzucić z rzeczywistości, albo go zdominować, albo go zrobić bardziej komunistycznym, albo bardziej katolickim, albo bardziej żydowskim, albo bardziej Polakiem, albo zupełnie gdzieś tam…”

 

[Zapis filmowy – od 1 godz. 39 minuty: https://www.facebook.com/2020.WP/videos/696804255228955]

 

Na takie dictum moja reakcja, człowieka rocznik 1944, który żył w PRL-u, który w tamtym czasie funkcjonował w obszarze wychowania i opieki, mogła być tylko jedna: muszę zaprotestować! Szkoda, że nie mogę dopytać się które to „ostatnie dziesięciolecia” dr Michalak miał na myśli, ale wnioskując z dalszych słów – zapewne także te, w których Polską rządzili zwolennicy ideologii komunistycznej.

 

Otóż moje doświadczenie i pamięć tamtych lat pozwalają mi mieć w tej sprawie odmienny pogląd. Zanim przejdę do wspomnień moich kontaktów z tekstami Korczaka – i nie tylko, proponuję zapoznać się z wykazem wydań tekstów Janusza Korczaka w Polsce – po 1956 roku  –  TUTAJ

 

Co do tezy, że próbowano go zrobić „bardziej komunistycznym”, to polecam lekturę tekstu „Mariana Bybluka „Janusz Korczak i Rosja – zwłaszcza od strony 66 –  rozdział Polski pisarz i pedagog w Rosji [TUTAJ]

 

A teraz moje własne doświadczenia w kontaktach z pedagogiką Korczaka. Dziś  już nie pamiętam kto mi polecił tę książkę, ale wiem na pewno, że w 1961 roku, kiedy jako 17-latek poprowadziłem kolonię zuchową w Złockiem k. Muszyny, byłem już po lekturze książeczki ”Jak kochać dziecko: Internat, Kolonie letnie”. I dokładnie pamiętam, że zainstalowałem tam „tablicę ogłoszeń”, na której – tak jak u Korczaka – zamieszczałem wszelkie zawiadomienia i ogłoszenia. I była tam także „skrzynka na listy”, do której koloniści wrzucali kartki z prośbami, pytaniami  oraz skargami.

 

Także kiedy od września 1972 roku podjąłem pracę jako wychowawca w domu dziecka, a zwłaszcza po roku – gdy zostałem wicedyrektorem d.s. domu dziecka, który był – obok szkoły podstawowej –  częścią Ośrodka Szkolno-Wychowawczego, starałem się nie tylko myśleć, ale i działać „po korczakowsku”,

 

W kolejnym miejscu mojej pracy zawodowej – w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie od 1975 roku prowadziłem zajęcia z metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej, znaczącym elementem programu tych zajęć było omawianie tekstów Korczaka. I nikt mi nie próbował tego zabraniać, ani wpływać na sposób ich przedstawiania. To w tym czasie (w 1978 roku) stałem się właścicielem (i mam te książki do dziś w domowej biblioteczce) czterotomowego wydania „Pism Wybranych Janusza Korczaka” [ Zobacz TUTAJ ]

 

I na koniec opowiem o jeszcze jednym, niestety nie zakończonym pozytywnie, wątku moich starań, aby problematyka korczakowska stała się wiodącym nurtem mojej aktywności zawodowej.

 

Wszystko zaczęło się od obchodów 100 rocznicy urodzin Korczaka. To z tej okazji polskie władze państwowe, przy  wsparciu rządu Izraela, postanowiły powołać bardzo nowatorską placówkę, której nazwy nie mogę sobie dzisiaj przypomnieć. Jednak dokładnie pamiętam koncepcję jej struktury i projektowaną lokalizację. Powiedzmy, że miało to być Centrum im. J.Korczaka, w skład którego miały wchodzić dwie jednostki: państwowy dom dziecka, pracujący „po korczakowsku” i ośrodek naukowo-badawczy – rozwijający badania nad metodyką pracy opiekuńczo-wychowawczej. Projektowany statut dopuszczał łączenie przez zatrudnionych tam pracowników pracy naukowej z  pracą wychowawcy. I dokładnie pamiętam, że owo centrum miało powstać w Białołęce pod Warszawą.

 

Dzisiaj mogę powiedzieć, że dzięki moim dobrym kontaktom z ówczesnymi władzami ZHP (jeden z wicenaczelników, którego poznałem latem 1975 roku, gdy prowadziłem łódzką stanicę w Operacji „Bieszczady 40”, był w kręgu projektujących to jubileuszowe przedsięwzięcie) zadeklarowałem chęć zatrudnienia się w tym centrum. I z tego co mi powiedziano – była na to zgoda „kierownictwa”.

 

Niestety! Procedury przygotowawcze, spowodowane głównie brakiem środków finansowych, bardzo się „ślimaczyły”. Aż przyszedł  13 grudnia 1981 roku i wszystkie te plany „diabli wzięli”!

 

Piszę o tym, bo jest to temat całkiem zapomniany, ale – moim zdaniem – świadczy o tym, ze nie jest prawdą, iż władze PRL miały Korczaka na indeksie!

 

Żeby było jasne: moje wotum separatum w sprawie tej jednej wypowiedzi dr Marka Michalaka nie ma wpływu na – nadal wysoką – ocenę jego dorobku na stanowisku Rzecznika Praw Dziecka i innych polach jego aktywności.

 

Teraz sobie uświadomiłem, że późniejszy Rzecznik Praw Dziecka i Przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia imienia Janusza Korczaka, w 1978 roku został uczniem pierwszej klasy jednej ze szkół podstawowych w Świdnicy….

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

Postanowiłem w dzisiejszym felietonie podjąć temat wyspecjalizowanych instytucji centralnych, podległy bezpośrednio ministerstwu edukacji: Ośrodkowi Rozwoju Edukacji,  Instytutowi Badań Edukacyjnych i Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. A konkretnie ich dyrektorom: kim są i od kiedy sprawują swoją funkcję. A wszystko dlatego, że w ostatnich dniach zamieszczałem materiały, zaczerpnięte z ich oficjalnych stron, albo informację o skutkach decyzji kierownictwa jednej z nich – Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Bo treści tych dwu materiałów i decyzja dyrektora CKE, w konfrontacji z osobami szefów tych instytucji, mogą zaskakiwać.

 

Zacznę od wczorajszego dnia, kiedy to zamieściłem fragmenty opracowania Doroty Pintal – dyrektorki Szkoły Podstawowej nr 10 w Zamościu, zatytułowanego Ocenianie kształtujące. Od koncepcji do praktycznej realizacji w klasie zróżnicowanej”, opublikowanego na stronie ORE 

 

Byłem ciekaw któż to tym ośrodkiem zarządza, że mogła się pod szyldem tej instytucji ukazać taka publikacja. I proszę – oto co udało mi się „odkryć”:

 

Już ponad dwa lata jako p.o. dyrektora ORE (od 8 września 2020 r. – powołany jeszcze przez Dariusza Piontkowskiego jako ministra) funkcjonuje Tomasz Madej – wieloletni nauczyciel przedmiotów zawodowych. W latach 2012-2015 pełnił obowiązki wicedyrektora Centrum Kształcenia Ustawicznego im. Tadeusza Kościuszki w Radomiu, od roku 2004 pracował jako ekspert Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Warszawie.

 

Patrząc na strukturę ORE, widząc, że – co prawda jako ostatni – działa tam (od czasu wchłonięcia  KOWEZiU) Wydział Wspierania Kształcenia Zawodowego, nie można powiedzieć że pan p.o. dyrektora, z jego poprzednim doświadczeniem nauczyciela przedmiotów zawodowych, nie ma do tej funkcji kompetencji. Ale… Ale pełen mój szacun, za to, że mając nad sobą tak konserwatywnego szefa, nie zablokował publikacji o ocenianiu kształtującym!

 

x          x          x

 

Ale to nie jedyne moje zdziwienie. Niedawno, bo 3 grudnia 2022 r., zamieściłem materiał pt. I na stronie IBE można znaleźć dobry tekst. Autorstwa pani adiunkt APS w Warszawie”, w którym przytoczyłem dwa fragmenty opracowania Edukacja dla wszystkich – kompetencje absolwentów szkół i metody pracy nauczycieli”, autorstwa dr Beaty Rola

 

I podobnie jak w przypadku ORE, także w Instytucie Badań Edukacyjnych szefuje osoba, którą trudno posądzić o postępowe myślenie o edukacji.

 

Dyrektorem  Instytutu Badań Edukacyjnych jest tam prof. dr hab. Robert Ptaszek profesor nauk humanistycznych, pracownik Wydziału Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego im. Jana Pawła II. Na to stanowisko powołał go w lipcu 2021 roku już  minister Przemysław Czarnek także KUL-owski profesor.  Pan Ptaszek profesorem „belwederskim” został 5 września 2022 r –  już jako świeżo powołany  dyrektor IBE..

 

Warto w tym miejscu dodać informację o „kamieniach milowych” drogi naukowej pana dyrektora Ptaszka. Stopień naukowy doktora nauk humanistycznych uzyskał w 1999 r. na podstawie pracy „Filozoficzne implikacje współczesnych polskich koncepcji religii” a . habilitował się w 2009 r. na podstawie rozprawy „Nowa Era religii? Ruch New Age i jego doktryna – aspekt filozoficzny”.

 

I ten  dyrektor IBE pozwolił na publikację, w której można przeczytać takie zdania:

 

Poszerzanie warunków swobody, autonomii, sprawstwa i poczucia podmiotowości w sposób oczywisty służy realizacji celów Edukacji dla wszystkich.”  Albo „Dlatego w Edukacji dla wszystkich potrzeba przemyślanych strategii wychowawczych, które będą ograniczać niesamodzielne myślenie i patrzenie na samego siebie przez pryzmat cudzych oczekiwań.” I jeszcze to: „Nauczyciele zaś, oddziałując swoją postawą: zaangażowania, tolerancji, odwagi i pewności siebie, wspierają spontanicznie nie tylko zachowania uczniów, ale i uczą ich zaufania do swoich możliwości. Kluczem jest podejście niedyrektywne, uwzględniające pełną podmiotowość uczestników procesu dydaktycznego. To niełatwe wyzwanie nie tylko dla nauczycieli, ale i systemu edukacyjnego.”

 

Można być zaskoczonym?…

 

x           x           x

 

I na koniec zostawiłem sobie dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – Marcina Smolika. Bo to jest naprawdę nietypowy na te czasy przypadek. A bezpośrednim powodem mojego zainteresowania tym panem doktorem, którego praca doktorska miała tytuł  Badanie trafności oceniania na przykładzie części ustnej egzaminu maturalnego (nowej matury) z języka angielskiego na poziomie podstawowym”  była informacja ze strony „Portalu Samorządowego”, w tekście zatytułowanym Matura 2023 zagrożona. Może zabraknąć egzaminatorów”.

 

Jest to informacja, z której dowiadujemy się, że przygotowany egzamin pisemny z j. polskiego wywołał wśród nauczycieli opór, którego powodem jest ich przekonanie, że narzucone przez CKE kryteria oceniania matury w 2023 r. są przejawem anachronicznego i szkodliwego myślenia o literaturze, które zawężają egzaminatorowi pole do sprawiedliwego oceniania.

 

Jestem pewien, że w CKE nic nie może zaistnieć, bez akceptacji dyrektora Smolika. I dlatego warto przypomnieć skąd i kiedy ten anglista, były adiunkt w Zakładzie Akwizycji i Dydaktyki Języka Angielskiego Instytutu Anglistyki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskij w Lublinie wziął się w gabinecie dyrektora CKE.

 

Otóż jego ogólnopolska kariera zaczęła się w grudniu 2013 roku, kiedy ówczesna minister edukacji w rządzie PO-PSL Joanna Kluzik-Rostkowska odwołała Artura Gałęskiego ze stanowiska dyrektora CKE i powołała jego – najpierw jako p.o. dyrektora CKE, a 22 lipca 2014 już na pełnoprawnego dyrektora tej ważnej placówki edukacyjnej.

 

To jedyny szef placówki centralnej podległej MEiN, który funkcję tę sprawuje jeszcze od czasu rządów PO-PSL. Przetrzymał już minister Zalewską i ministra Piontkowskiego. I Czarnek także go nie odwołał.

 

O dyrektorze CKE już raz pisałem – 6 maja 2018 roku  –  w felietonie nr 217 „Tajemnice i ciekawostki  – nie tylko z Centralnej Komisji Egzaminacyjnej –  fragment TUTAJ

 

Jeśli przeczytaliście ów fragment  i znacie już moje ówczesne hipotezy tej niezwykłej dla rządzących po 2016 roku sytuacji, to zrozumiecie dlaczego i dzisiaj,  po kolejnych czterech latach trwania  doktora Smolika na stanowisku dyrektora CKE, intryguje mnie ta jego pozycja osoby „nie do ruszenia”.  I to, że z całej tej „wielkiej trójki” dyrektorów owych centralnych placówek jest on osobą najbardziej wiernie realizującą politykę kolejnych pisowskich ministrów edukacji.

 

Co on ma takiego w sobie, że trwa i trwa, choć wszystko „nad nim” i „pod nim” się zmienia? Czy tym „czymś” jest pewność przełożonych, że wykona on wszystko co mu każą?…  I dlaczego owi przełożeni mają taką pewność?…

 

 

Oto moja opowieść o trzech różnych osobach, kierujących trzema różnymi instytucjami centralnymi, podległych ministrowi edukacji, które w tak różny sposób zachowują się na swoich stanowiskach...

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz