Archiwum kategorii 'Eseje i wywiady'

Ostatni zamieszczony tu esej wspomnieniowy z cyklu „Moje lata dziesiąte..” zakończyłem deklaracją, że „postanowiłem zmienić formułę tych wspomnień i przystąpić do „zapełniania” kolejnymi wspomnieniami wydarzeń, jakie były moim udziałem w latach, które dzieliły dotychczas wspominane, te z lat „dziewiątych” i „dziesiątych”.” Jednak po zastanowieniu zdecydowałem, że nie będę uzupełniał „luk czasowych” kolejnymi 11-oma esejami, lecz uczynię to w formule „dekadowych” odcinków, syntetyzujących kolejne dziesięciolecia mojej biografii. Wyjątkiem od tej zasady będzie ten pierwszy esej nowego cyklu, obejmujący okres 14-u lat:

 

 

Od narodzin „wcześniaka” w 1944 roku do ucznia Szkoły Rzemiosł Budowlanych w 1958 roku

 

 Historia mojego życia zaczęła się od dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się 11 kwietnia 1944 roku, we wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, w niewielkiej izbie (15 m² ) na poddaszu rodzinnego domu dziadków Kuzitowiczów przy ulicy, która do 1939 roku nazywała się ul. Żeromskiego, a w tym czasie – w czasie okupacji Polski przez III Rzeszę – nazwana została Messingweg (mosiężna dróżka), zaś po wyzwoleniu – i jest tak do dzisiaj – została przemianowana na ul. Mocarną. Tym dramatycznym wydarzeniem był poród bliźniaczy, w którym rodzącej przedwcześnie (w siódmym miesiącu ciąży) mojej mamie, już niemłodej, 38-letniej kobiecie, pomagała okoliczna akuszerka. Dziś takie porody odbywają się w specjalnie do tego przystosowanych, odpowiednio wyposażonych salach szpitalnych, z udziałem lekarzy-ginekologów, mających do dyspozycji inkubatory i inne niezbędne wyposażenie ratujące życie noworodków.

 

 

Za tymi oknami, zaznaczonymi kolorową obwódką, przyszedłem na świat

 

Wtedy przyjmująca poród miała do dyspozycji tylko miednicę, gotowaną wodę, ręczniki i prześcieradła. Z dwu rodzących się w tych okolicznościach „wcześniaków” tylko jeden miał szczęście. Tym szczęściarzem byłem ja. Mój braciszek nie przeżył porodu.

 

Przez wiele tygodni, jak mi opowiadała mama, byłem na granicy życia i śmierci. Zamiast w inkubatorze leżałem w wyścielonym watą łóżeczku, byłem okładany butelkami z ciepłą wodą. Na przekór tym wszystkim przeciwnościom – przeżyłem! Ale te pierwsze tygodnie i miesiące leżenia – w zasadzie – bez ruchu spowodowały, że plastyczne w tym okresie kości czaszki trochę się odkształciły i moja główka nie wzrastała prawidłowo, była trochę zdeformowana. Gdy mama – już po wojnie – poszła ze mną do lekarza (a był nim późniejszy profesor Tadeusz Pawlikowski – w latach 1968 – 1992 rektor Akademii Medycznej w Łodzi) i zapytała go czy ta deformacja może mieć jakiś wpływ na moje dalsze życie, ten jej odpowiedział: „Niech się pani nie martwi. Z taką głową to ministrami zostają!”

 

Skąd o tym wiem? Bo przez wiele lat, w sytuacjach nie zawsze dla mnie najszczęśliwszych, mama przypominała mi tę „diagnozę”.

 

 

 

Mały Włodziu w przydomowym ogrodzie

 

Także późniejsze miesiące i lata były czasem, w którym rodzice „chuchali i dmuchali” na wątłego i chorowitego dzieciaka. Nie ma co owijać w bawełnę – byłem w tych pierwszych latach mojego życia takim maminsynkiem.

 

I jeszcze jeden epizod, który zapamiętałem z tych pierwszych lat mojego życia, który muszę tu przywołać: Zapewne miałem około 6 lat, kiedy mama zaprowadziła mnie do naszego „złotniańskiego” przedszkola przy ul. Artylerzystów. Szczegółów i wszystkich okoliczności mojego tam pobytu nie przypominam sobie, ale wiem jedno: jeszcze tego dnia po powrocie do domu oświadczyłem, że więcej tam nie chcę chodzić! I postawiłem na swoim.

 

x           x           x

 

Zacząłem od opisu narodzin i pierwszych lat mojego życia nie bez powodu. Bez tego nie zrozumielibyście dalszych etapów mojej biografii, począwszy od tego, który rozpoczął się 3 września 1951 roku, kiedy to zostałem przyprowadzony do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr 135 w Łodzi. Ten okres wspominałem już w eseju Jak 60 lat temu skończyłem podstawówkę i nie poszedłem do „Kopra”. Teraz uzupełnię opisane tam fakty i zdarzenia o nowe wspominki.

 

Czytaj dalej »



Uznałem, że – choć cykl ten nazwany został „Moje lata …dziesiąte”, jego zwieńczeniem powinno być wspomnienie roku dwutysięcznego. Wszyscy jeszcze pamiętamy – nie tylko medialną – ekscytację, jaka charakteryzowała noc sylwestrową z 31. grudnia 1999 roku na 1. stycznia 2000 roku, kiedy to ogłaszano koniec XX wieku i początek nowego tysiąclecia. Jak wiadomo – tak naprawdę był to jedynie początek ostatniego roku owego dwudziestego wieku. Jako że rok ten kończył – jak poprzednie lata „dziesiąte”- kolejną dekadę mojego życia, zrelacjonuje go pokrótce w ramach tego cyklu esejów wspomnieniowych.

 

Aby te opowieści były spójne – łączyłem je „na zakładkę, to znaczy przypominając wspomnienia roku poprzedzającego ten aktualnie wspominany. Tak też uczynię i tym razem, odsyłając Czytelniczki i Czytelników do eseju z 15 sierpnia ub. roku, zatytułowanegoMój rok 1999, czyli mała stabilizacja w ‚mojej Budowlance’”.

 

W jego końcowej części napisałem:

 

[…] rok 1999 był dla mnie rokiem konsumowania owoców aktywności, przejawianej w latach poprzednich. Mogę do tych „owoców” dodać jeszcze informację, że moja decyzja, podjęta w 1995 roku, aby w ZSP nr 2 powstało Liceum Techniczne – i to od razu z klasami o dwu profilach: „kształtowanie środowiska” i „leśnictwo i technologia drewna” okazała się trafna. Dzięki temu w szkole pojawili się nauczyciele przedmiotów, których nigdy w dziejach tej szkoły tam nie uczono (biologia, geografia, drugi j. obcy – angielski, a także prawdziwy inżynier-leśnik z łódzkiego nadleśnictwa – do przedmiotu „leśnictwo”), a także znacząco podniósł się procentowy wskaźnik dziewcząt w populacji uczniów naszej szkoły. I właśnie w roku 1999 odbyła się, z powodzeniem, pierwsza matura abiturientów LT – taka sama, jak w liceach ogólnokształcących.[…]

 

Nikogo nie zaskoczę informacją, że rok 2000. był kolejnym rokiem konsekwentnego realizowania mojej strategii kierowania Zespołem Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. Jak opisałem to we wspomnieniu, opublikowanym w okolicznościowym biuletynie 70 LAT BUDOWLANKI” [we fragmencie „Wspomnienia byłego dyrektora” – patrz – TUTAJ], polegała ona na możliwie najbliższym powiązaniu realizowanego w „mojej” szkole kształcenia zawodowego z firmami, wprowadzającymi do polskich firm budowlanych nowe materiały i technologie. Realizowałem te cele dzięki udziałowi szkolnym stoiskiem w corocznych Tagach Budownictwa INTERBUD, organizowanych przez łódzką firmę INTERSERVIS Sp. z o.o., a także przez aktywne członkostwo ZSB-2 w pracach Sekcji Szkół Budowlanych przy Polskiej Izbie Przemysłowo-Handlowej Budownictwa).

 

 

Gdy po latach myślę o tym projekcie, który narodził się w zespole metodyków kształcenia zawodowego, skupionych wokół dyrektora Janusza Moosa, realizowanym początkowo na zasadach eksperymentu – mam mieszane uczucia. Nie miejsce tu na jego pogłębioną analizę, ale napiszę o tym choć kilka zdań. Licea techniczne, realizujące tą samą co licea ogólnokształcące o profilu podstawowym podstawę programową, miały dodatkowo – każde ramach swojego profilu – dawać szeroką wiedzę z określonej nazwą profilu „rodziny zawodów”, mających wspólne treści ksztalcenia. Cykl kształcenia nie kończył się żadnym egzaminem zawodowym – konkretne kwalifikacje w wybranym przez absolwenta zawodzie na poziomie technika ich absolwenci mieli zdobywać w krótkich cyklach (1,5 roku lub do w 2 lata) w policealnych studiach zawodowych. W zamyśle twórców tej koncepcji, docelowo ta ścieżka kariery zawodowej miała zastąpić technika. Dziś nadal myślę, że projekt ten nie był bez sensu i szkoda, że został zaprzepaszczony na etapie jego późniejszej wersji liceów profilowanych. Jednak dziś nie mam wątpliwości co do jednego: profil społeczno-socjalny w strukturze liceum technicznego to była wielka pomyłka…

 

Wracam do opowieści o „moim” roku dwutysięcznym.

 

A był to rok, w którym, dzięki „ziarnu” posianemu (niechcący) przed laty, mogłem – nie rezygnując z „dyrektorowania” w Budowlance – powrócić do mojej ulubionej roli wykładowcy-pedagoga. Bo w niej właśnie, a nie w roli naukowca, tak naprawdę posmakowałem w okresie mojej pracy w Zakładzie (od 1981 roku – Katedrze) Pedagogiki Społecznej na UŁ. I tak „po cichu” do tego tęskniłem przez te wszystkie lata – po rozstaniu się ze środowiskiem akademickim w roku 1983.

 

Czytaj dalej »



Także i ta dziesięciolatka, którą wieńczył rok 1990, podobnie jak dwie poprzednie, była okresem radyklanych zmian w moim życiu, tym razem wyłącznie zawodowym. Czytelnicy poprzedniego eseju wspomnieniowego – „Mój rok 1980. Jak sierpniowe strajki zamieszały w moim życiu” – zapewne przypomną sobie, że było to wspomnienie o tym co tego roku działo się w życiu starszego asystenta pracującego w Zakładzie Pedagogiki Społecznej UŁ, który znalazł się w trudnej sytuacji, jaka wyniknęła z zaistniałych (z przyczyn obiektywnych) okoliczności, blokujących możliwość szybkiego sfinalizowania przygotowywanej od paru lat pracy doktorskiej.

 

Aby przejść do opowieści zasygnalizowanej w tytule tego eseju, muszę – choć w kilku zdaniach – wprowadzić Czytelniczki i Czytelników w sytuację owgo 1990 roku. Jak wspomniałem przed rokiem w eseju Mój rok 1989, czyli „Ostatni dzwonek” dla samorządności” – od 1 Września 1988 roku zostałem powołany przez ówczesną kurator oświaty i wychowania – Iwonę Bartosik na stanowisko dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej (WPW-Z) w Łodzi. Okoliczności tego powołania to temat na oddzielne opowiadanie i takowe w swoim czasie nastąpi.

 

Przypominam, też, że będę teraz wspominał wydarzenia, które mialy miejsce w roku, który nastąpił po roku 1989, który to rozpoczął się obradami „Okrągłego Stołu”, które z kolei zaowocowały czerwcowymi wyborami do Sejmu i pierwszymi po II Wojnie Światowej, wolnymi wyborami do Senatu. W – początkowo nieoczywistej – ich konsekwencji powstał pierwszy w bloku tzw. krajów demokracji ludowej „niekomunistyczny” rząd z premierem Tadeuszem Mazowieckim.

 

Rok 1990 był drugim pełnym rokiem sprawowania przeze mnie funkcji dyrektora łódzkiej WPW-Z. Przyszło mi kierować tą placówką w okresie „przełomu”. W powstałym jesienią poprzedniego roku rządzie Premiera Tadeusza Mazowieckiego tekę ministra edukacji powierzono historykowi, profesorowi Henrykowi Samsonowiczowi, byłemu (w latach 1980–1982) rektorowi Uniwersytetu Warszawskiego, zaś jednym z wiceministrów została dr Anna Radziwiłł. I to w zakresie jej obowiązków znalazł się nadzór nad systemem poradnictwa.

 

System ten, jeszcze od lat sześćdziesiątych XX wieku, zbudowany był hierarchicznie: w każdym województwie działała poradnia wojewódzka, której podlegały poradnie powiatowe, do 1975r. – gminne, a także miejskie i – dużych miastach – dzielnicowe. Jako że w 1975 roku podzielono Polskę na 49 województw – w latach w których pracowałem, tym systemie działało 49 wojewódzkich poradni wychowawczo-zawodowych. Ich dyrektorzy spotykali się dwa razy w roku na konferencjach szkoleniowych, organizowanych przez mieszczący się w Warszawie Centralny Ośrodek Metodyczny Poradnictwa Wychowawczo-Zawodowego (COMPW-Z. Jednak ich gospodarzami w zakresie „logistycznym” (lokal, noclegi, wyżywienie) były, na swoim terenie, kolejno – poradnie wojewódzkie.

 

I właśnie podczas jednej z takich konferencji (już nie pamiętam gdzie się ona odbywała) dowiedzieliśmy się (my – dyrektorzy poradni), że w ministerstwie podjęto decyzję o konieczności wypracowania nowego systemu poradnictwa, który ma zastąpić dotychczasowy, rodem z PRL. Że procesem wypracowania nowego modelu będzie osobiście kierowała pani wiceminister dr Anna Radziwiłł, która postanowiła, że ten nowy system zostanie wypracowany demokratycznie, przy „okrągłym stole poradnictwa”. Zdecydowała, że zasiądą przy nim, w równym parytecie liczby osób przedstawiciele trzech środowisk: ministerstwa edukacji, COMPW-Z oraz pięciu dyrektorów poradni wojewódzkich, wyłonionych przez ogół ich dyrektorów. Bez zbędnej zwłoki przeprowadzono wybory owych delegatów i… i zostałem wybrany do składu tej pięcioosobowej reprezentacji „oficerów liniowych” dotychczasowego systemu poradnictwa.

 

Foto: PAP/S. Pulcyn [www. dzieje.pl]

 

Anna Radziwiłł za swoim biurkiem, ale nie w gabinecie wiceministra, nie znalazłem zdjęcia z tamtych czasów.

Czytaj dalej »



Poprzednie wspomnienie „Mój rok 1970 – jak komendant hufca został studentem pedagogiki” było o wydarzeniach tego właśnie roku, o których nawet w najbardziej „odlotowych” snach nie mógł marzyć szesnastoletni uczeń Szkoły Rzemiosł Budowlanych, o którym opowiedziałem we wspomnieniu „Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu”. Niemniejszego skoku dokonała moja droga życiowa, w tym zawodowa, w kolejnej dekadzie. Bo czy mógł pomyśleć świeżo upieczony student pierwszego roku zaocznej pedagogiki na UŁ, że po dziesięciu latach będzie nauczycielem akademickim w Instytucie Pedagogiki i Psychologii (IPiP) tego uniwersytetu, i do tego jeszcze odgrywającym pewną nietuzinkową rolę w tej społeczności?

 

Mój rok 1980 był także rokiem wydarzeń, które w swych nieco odroczonych konsekwencjach wpłynęły na kolejną zmianę ścieżki mej kariery zawodowej. I jak to w życiu Polaków często się zdarza – nie obyło się to bez wpływu „wielkiej polityki” na te zmiany.

 

Czytelniczki i czytelników, którzy moich wcześniejszych esejów wspomnieniowych nie czytali, a także tych, którzy ten sprzed roku już zapomnieli, dla wprowadzenia w tematykę dalszych wspomnien, odsyłam do eseju z 2 sierpnia 2019 roku – „Mój rok 1979, czyli też obóz, ale naukowy. W Bieszczadach”. Kończyłem go takimi słowami:

 

Ów obóz dał jego uczestnikom możliwość – mimo wszystkich przeszkód – poznania niektórych narzędzi badań społecznych, ale przede wszystkim stał się znakomitym miejscem obserwowania rozkładu systemu „demokracji ludowej”, dyktatury monopartii – PZPR, fasadowości i – tak naprawdę – nieskuteczności oficjalnego systemu wychowania.

 

Za rok o tej porze rozpoczęło się lubelskie preludium strajkowe, poprzedzające sierpniową falę strajków, zakończonych Porozumieniem Gdańskim i powstaniem „Solidarności”. 6 września 1980, na VI Plenum PZPR, odwołano Edwarda Gierka ze stanowiska I Sekretarza KC PZPR.

 

Ale to temat na inne opowiadanie. […]

 

Ale zanim dojdę do lata 1980, wypada choć w kilku słowach opowiedzieć o tym czym zajmowałem się od jego pierwszych dni, będąc już piąty rok starszym asystentem w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ, w środkowej fazie przygotowywania rozprawy doktorskiej.

 

Foto: www.fakt.pl

 

Kamienica przy ul. Uniwersyteckiej 3*, gdzie na pierwszym piętrze (okna po lewej stronie od klatki schodowej) miał swą siedzibę Zakład Pedagogiki Społecznej. (Zdjęcie współczesne, stan po renowacji budynku)

 

 

Starszy asystent, to dwa w jednym: to nauczyciel akademicki, prowadzący, najczęściej, ćwiczenia do czyichś wykładów, czasem także, wyjątkowo, wykłady, ale to także „młody pracownik nauki”, którego głównym i jedynym celem jest przygotowanie pracy doktorskiej. W subdyscyplinie „pedagogika społeczna” musiała to być praca empiryczna, oparta o badania „terenowe”.

 

I tak właśnie wyglądała w owym 1980 roku moja praca na UŁ. Prowadziłem ćwiczenia w kilku przedmiotach, głónie w obszarze pracy opiekuńczo-wychowawczej, w tym wiodącym była metodyka tej pracy w placówkach opieki całkowitej (domy dziecka i pogotowia opiekuńcze), tak na studiach stacjonarnych, jak i zaocznych. Na tych ostatnich powierzono mi także, jako doświadczonemu instruktorowi ZHP w stopniu harcmistrza, wykłady z przedmiotu – wtedy obowiązkowego na wszystkich kierunkach pedagogicznych – „Metodyka wychowania w ZHP”.

 

Ale dla mnie najbardziej rozwijającą była możliwość asystowania pani doc. dr hab. Irenie Lepalczyk – kierowniczce Zakładu Pedagogiki Społecznej, która to stanowisko przejęła po odejściu na emeryturę prof. Aleksandra Kamińskiego, w prowadzonych przez nią seminariach magisterskich. Był to pierwszy rok trzeciego, dwuletniego cyklu tych seminariów. To wtedy, w praktyce, konsultując w imieniu i upoważnienia pani docent koncepcje i rozdziały metodologiczne projektów studenckich prac magisterskich, przechodziłem proces samokształcenia w zakresie metodologii terenowych badań społecznych.

 

A te ostatnie były istotą mojego działania, jakie miałem zrealizować właśnie w tym roku, w ramach przygotowania mojej pracy doktorskiej. Jej promotorką była oczywiście doc. Irena Lepalczyk, która była także autorką tematu tej pracy: „Współpraca domu dziecka z rodzicami wychowanków”.

 

Za mną było już opracowanie koncepcji doktoratu, jej pierwszy rozdział, czyli „problem w literaturze przedmiotu”, sformułowałem także postulowany model takiej współpracy, a także miałem już opracowane (i zatwierdzone przez promotorkę) narzędzia badawcze – kwestionariusze wywiadów, którymi podczas studenckiego obozu naukowego miał być zebrany materiał empiryczny do tej pracy. Ten tak ważny dla moich planów naukowych obóz logistycznie przygotowywałem w Trójmieście. Dlaczego akurat tam? Bo od czasu służby w Marynarce Wojennej, odbytej w Gdyni, pozostał mi sentyment do tej aglomeracji. Poza tym w tamtym okresie (ok. roku 1966) zainicjowałem wśród załogi mojego OH „Bałtyk” – marynarzy służby zasadniczej, ale i oficerów i podoficerów zawodowych, akcję ufundowania stypendium dla wychowanki domu dziecka w Sopocie. I podczas realizacji tego projektu poznałem dyrektorkę owej placówki. W 1980 roku sprawdziłem, że pani ta pelni swą funkcję nadal. Stała się ona ambasadorką mojej sprawy wśród pozostałych dyrektorek i dyrektorów trójmiejskich domów dziecka – łatwiej było mi przekonać ich do wpuszczenia nas do placówek we wrześniu, w celu przeprowadzenia wywiadów.

 

Do sierpnia miałem wszystko zapięte „na ostatni guzik”, także zarezerwowane miejsca noclegowe w jednym z akademików Uniwersytetu Gdańskiego. W poczuciu spełnienia wszystkich swoich obowiązków pojechałem z żoną i synkiem na urlop do Dębiny koło Rowów. Powrót do Łodzi był zdeterminowany datą ślubu córki mojej starszej siostry, który zaplanowano na sobotę 16 sierpnia.

 

 

Czytaj dalej »



Skoro Esej wspomnieniowy: Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu” zakończył się opowieścią o wydarze- niach, które miały miejsce nocą 3. na 4. stycznia 1961 roku, to ten esej, choć ma tytuł „Mój rok 1970”, zacznie się od wspomnień, które swój początek miały jeszcze w ostatnich dniach grudnia 1969 roku.

 

Jak napisałem w eseju Mój rok 1969, czyli lato w Poddąbiu z Leokadią” –  już po niespełna roku od powrotu do Łodzi z Gdyni, gdzie odbywałem moją niechcianą służbę w Marynarce Wojennej, po kilkumiesięcznej pracy w Komendzie Chorągwi Łódzkiej ZHP, od marca 1969, wróciłem do „mojego” poleskiego hufca ZHP, gdzie zostałem wybrany zastępcą komendanta tego hufca, przez jego instruktorów, na konferencji sprawozdawczo-wyborczej.

 

Ów obóz w Poddąbiu był moim pierwszym autorskim dziełem w nowej roli, którego powodzenie dało mi mocny atut w wyrabianiu sobie „marki” na tak poważnym jak na mój wiek (25 lat) stanowisku zastępcy komendanta hufca ZHP, czyli w strukturze władz był to szczebel dzielnicy wielkiego miasta. (w „terenie” to szczebel powiatu.)

 

Ale nie mogłem na tym poprzestać – wiedziałem wszak, że każdy mój krok jest bacznie obserwowany „z dwu stron”: przez władze zwierzchnie (harcerskie i partyjne!), ale także przez kręgi „starych” instruktorów, którzy niekoniecznie kibicowali mojemu wyborowi.

 

Nie wiem skąd wziąłem pomysły na takie a nie inne działania, mające na celu integracją środowiska instruktorów Hufca, ale na pewno nie były one skutkiem szkoleń dla kierowników, bo takich mi nie tylko nie zafundowano, a gdyby nawet – nikt w tych czasach jeszcze nie słyszał o liderowaniu i modelu przywództwa w kierowaniu zespołami ludzkimi. A dzisiejszej ekspertki od tych stylów kierowania – pani profesor Joanny Madalińskiej-Michalak – zapewne nie było jeszcze na świecie…

 

Muszę chyba przyjąć, że była to intuicja młodzieńca, który z dotychczasowych doświadczeń funkcjonowania w różnych strukturach społecznych (klasa szkolna, krąg instruktorów drużyn zuchowych – byłem jego kierownikiem przed powołaniem do wojska, różne role społeczne w załodze OH „Bałtyk”) wyciągnął wniosek, że najważniejsze dla skutecznego kierowania ludźmi jest zdobycie u nich autorytetu i stworzenie z nich grupy, czyli jak to nazywał A. Makarenko – kolektywu.

 

Dlatego już we wrześniu 1969 roku zorganizowałem dwudniowe, wyjazdowe, szkolenie w ośrodku kolonijnym Inspektoratu Oświaty w Grotnikach pod Łodzią. Dziś określiłbym to wyjazdem integracyjnym dla drużynowych, gdyż uczestniczyli w nim, obok absolwentów kursu z Poddąbia, także drużynowi pełniący tę funkcje już wcześniej. Kilka miesięcy później, na okres zimowej przerwy świątecznej w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku (nie było wtedy ferii zimowych jakie dziś znamy) zorganizowałem zimowisko szkoleniowo-wypoczynkowe dla instruktorów (tych „młodych” oczywiście) w Lutowiskach – bieszczadzkiej wsi na „wielkiej pętli”, na południe od Ustrzyk Dolnych.

 

Foto: www.swiatmap.pl

 

 

I to w Lutowiskach, 27 grudnia 1969 roku, tak naprawdę zaczął się mój rok 1970!

 

Na potrzeby tego felietonu przywołam jedynie kilka faktów, kilka „fleszy” pamięci z owej bieszczadzkiej eskapady:

 

Dokładnie już nie pamiętam ile osób w tym wyjeździe uczestniczyło, ale zapewne było nas tam około trzydziestki – w tym cztery osoby „ścisłej kadry” (czwórka do brydża!). Jechaliśmy z Łodzi pociągiem osobowym, dalekobieżnym, bez przesiadek, do ostatniej najbliższej naszemu celowi stacji Zagórz, bo tam tory kończyły się. Dalsza podróż odbyła się wynajętym autobusem PKS: przez Sanok, Ustrzyki Dolne, Czarną – do Lutowisk. Tam zamieszkaliśmy w drewnianym budynku, noszącym dumną nazwę „Hotel Borowik”. Jako że po tylu latach obiekt ten, odremontowany, nadal tam stoi i nadal pełni funkcję turystycznej bazy noclegowej – choć już pod inna nazwą – prezentuję go na zdjęciu poniżej:

 

Foto: www.bdpn.pl

 

Ośrodek Informacji i Edukacji Turystycznej Bieszczadzkiego Parku Narodowego w Lutowiskach

 

 

Zima była wtedy śnieżna, ale niezbyt mroźna. Na dalsze wyprawy piesze w te dzikie tereny nie było szans ani możliwości – nikt z nas nie był na to odpowiednio wyposażony. Ale po szosie dojść do niedawno co odremontowanej drewnianej cerkiewki w Smolniku było możliwe, tak samo jak do miejsca, gdzie dwa lata wcześniej, specjalnie dla potrzeb filmu „Pan Wołodyjowski”, zbudowano stanicę Chreptiów:

 

Czytaj dalej »



Postanowiłem nie czekać, jak to czyniłem w poprzednich latach, do wakacji i już dziś zamieścić mój pierwszy esej wspomnieniowy z nowego cyklu „Moje lata … dziesiąte”. Jako że wydarzenia roku 1960 były oczywistą kontynuacją tego, co działo się w roku poprzednim – zacznę od przypomnienia pierwszego eseju z zeszłorocznej serii, zatytułowa- nego „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką. Wspominałem tam wakacje u wujka Hipolita – kierownika szkoły w podwarszawskim Janówku, gdzie podczas wakacji 1959 roku przeczytałem „Poemat pedagogiczny” Antoniego Makarenki. 

 

Doskonałym wstępem do dzisiejszego, w którym powrócę pamięcią do wydarzeń roku 1960, będzie ten oto fragment moich zeszłorocznych wspomnień:

 

Wakacje się skończyły, wróciłem do moich szkolnych obowiązków, w zasadzie po kilku miesiącach o tej lekturze powoli zapominałem. Aż po roku, jesienią, trochę z ambicjonalnych pobudek (bo nie ja zostałem drużynowym mojej drużyny harcerskiej, gdy jej dotychczasowy lider stworzył szczep drużyn i został jego komendantem), postanowiłem założyć na Nowym Złotnie pierwszą w dziejach tego osiedla, drużynę zuchów. I dzięki temu mieć prawo do noszenia granatowego sznura z lewego pagonu mundurka..

 

Ale po kolei: zanim dojdziemy do jesiennych miesięcy tego roku, roku XVII Letnich Igrzysk Olimpijskich w Rzymie (gdzie Polacy zdobyli 4 złote medale: Kazimierz Paździor w boksie, Zdzisław Krzyszkowiak w biegu na 3000 m z przeszkodami, Józef Szmidt w trójskoku i Ireneusz Paliński w podnoszeniu ciężarów), roku w którym na statku „Sputnik 2” dwa pieski: Biełka i Striełka po okrążeniu Ziemi, jako pierwsze żywe istoty powróciły na Ziemie, roku w którym niekwestionowanym królem polskich kin był film Aleksandra Forda „Krzyżacy”, zaś na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych AP wybrano Johna F. Kennedy’ego, muszę opowiedzieć jak upływały pierwsze jego miesiące w moim – wtedy ucznia Szkoły Rzemiosł Budowlanych – życiu.

 

Pierwsze 2 miesiące 1960 roku były czasem, który zapamiętałem jako kontynuację pierwszego etapu mojej „ścieżki murarskiej kariery zawodowej”, realizowanej w ramach programu dla drugiej klasy tej szkoły. Jak to opisałem w moim wspomnieniu, zamieszczonym w okolicznościowej broszurce, wydanej z okazji 60-lecia „mojej BUDOWLANKI” – były to ostatnie dwa miesiące pierwszych dwu okresów tego roku szkolnego 1959/1969 (bo rok szkolny dzielił się wtedy na cztery okresy) mojej „manualnej” nauki zawodu – najpierw „na sucho”, później już „na mokro, ale nadal „na niby” – w ramach praktycznej nauki zawodu (3 razy w tygodniu), prowadzonej w parterowym baraku przy ul. Wojska Polskiego, pełniącym funkcję pracowni zajęć praktycznych. Od połowy lutego – do wakacji – praktyczna nauka zawodu odbywała się już w warunkach rzeczywistej budowy. Więcej o tym we fragmencie (wyróżnionym „na niebiesko”) w załączonym pliku pdf, który jest „wypisem” z owej jubileuszowej broszury – TUTAJ

 

Ale w tym eseju przywołam inną historię, która zaczęła się właśnie wtedy i która – jak dziś to oceniam – wiele powie o ujawnionej wówczas mojej szczególnej kompetencji społecznej. To wówczas, w sieci koleżeńskich więzów naszej klasy, wykrystalizowała się szczególna struktura „paczki” jaką stworzyliśmy we czterech: Jurek P. Jurek T. Janusz S. i ja – występujący wtedy jako Włodek. (Bo cały okres nauki w szkole podstawowej występowałem pod imieniem Władek) To o tej grupie wspomniałem w owym jubileuszowym tekście, gdy pisałem o szczególnej roli pani profesor Wiktorii Kupiszowej w stymulowaniu naszego ogólnokulturowego rozwoju. Ale nasza czwórka spotykała się regularnie nie tylko w prywatnym mieszkaniu Pani Profesor i na owych, wspomnianych tam, artystycznych wydarzeniach, ale także w naszych domach – nie tylko dla wspólnego odrabiania prac domowych, ale także aby dyskutować na najróżniejsze tematy – także o przeczytanych książkach.

 

Bo przyznam nieskromnie – w tym nieformalnym klubie odegrałem rolę lidera, a także – można to tak określić – „mitotwórcy”. Dowodem na to ostatnie jest zachowany do dziś, napisany tamtego roku, wiersz, zatytułowany KULA

 

 

Bo właśnie tak nazwaliśmy ten nasz klub. Mieliśmy nawet jego symbol – przezroczystą szklaną kulę, która podczas naszych spotkań zawsze leżała na stole.

 

 

Także moim pomysłem było wprowadzenie miesięcznej składki – po 20 zł. Tak utworzony fundusz przeznaczany był na zakupy nowości książkowych (tytuły podpowiadała Pani Profesor), na które to zakupy nikogo z nas, samodzielnie, nie byłoby stać. Wszyscy byliśmy dziećmi niezamożnych, robotniczych rodzin. Mądrość naszego systemu polegała na tym, że ten z nas, któremu na danej pozycji najbardziej zależało – musiał zainwestować 1/4 ceny tej książki, uzupełniając brakującą kwotę z owego funduszu (uzyskawszy uprzednio akceptację na ten zakup od pozostałych „składkowiczów”) i stawał się jej właścicielem. Jednak był on zobowiązany do wypożyczenia jej w pierwszej kolejności członkom Klubu „Kuli”.

 

Ale i w tym roku przyszedł czas na wakacje. O ile w poprzednim nie miałem oferty ze strony ZHP, to tego lata sierpień spędziłem na obozie nad morzem, w nadmorskim lesie w pobliżu Jarosławca. Był to pierwszy obóz, zorganizowany przez naszą drużynę z Nowego Złotna, do której wstąpiłem w lutym 1957 roku – w trzy miesiące po Łódzkim Zjeździe (8-9 grudnia 1956), który zainicjował reaktywowanie Związku Harcerstwa Polskiego.

 

 

Obóz w Jarosławcu zapamiętałem z dwu powodów: bo po raz pierwszy mogłem wtedy tak długo, codziennie, oglądać morze z wysokiego nadmorskiego klifu:

 

Czytaj dalej »



Foto:Grzegorz Gałasiński [www.dzienniklodzki.pl]

 

19 czerwca 2019 roku szkolna społeczność Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1 przy ul. Czajkowskiego w Łodzi pożegnała odchodzącą na emeryturę dyrektor Aleksandrę Bonisławską

 

Przed rokiem rozpoczęliśmy cykl wywiadów z dyrektorami szkół – weteranami, którzy po kilkudziesięciu latach pełnienia funkcji kierowniczych w oświacie podjęli decyzję o przejściu na emeryturę. W sierpniu ub. roku zamieściliśmy wywiad z Panią Dyrektor Alicją Wojciechowską, która od 1984 roku była dyrektorką XXV LO w Łodzi, a także z Panem Dyrektorem Józefem Kolatem, który przez 35 lat kierował działalnością – w zasadzie tej samej szkoły zawodowej, która w tym czasie wielokrotnie zmieniała nie tylko nazwy, ale i siedziby.

 

Dziś zapraszamy do lektury zapisu rozmowy z Panią Dyrektor Aleksandrą Bonisławską, która nauczycielką została, gdy w Łódzkim Kuratorium Oświaty i Wychowania rządził Henryk Grenda, a Ministrem Oświaty i Wychowania był Henryk Jabłoński. Pierwszy raz usłyszała skierowany do niej zwrot „Pani Dyrektor” od nauczycieli i uczniów Szkoły Podstawowej nr 87 przy ul. Minerskiej – we wrześniu 1985 roku. I tytuł ten przysługiwał jej już przez następne 34 lata – aż do dziś!

 

Jak widzicie – to „kawał czasu”… Będzie więc o czym rozmawiać z Koleżanką Dyrektor, która dziś, w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr 1 w Łodzi, żegna się ze swoimi współpracownikami, a także zaproszonymi tam przyjaciółmi i „starymi” znajomymi „z dawnych lat”.

 

 

Wywiad przeprowadził i treść tej rozmowy spisał Włodzisław Kuzitowicz. Zapraszam:

 

 

Włodzisław Kuzitowicz: Zanim rozpoczniemy rozmowę o przebiegu Pani nauczycielskiej „ścieżki kariery” (jak lubią to dziś nazywać doradcy zwodowi), nie mogę nie zadać pytania o początki, czyli o to, czy w dzieciństwie i w latach szkolnych były jakieś przesłanki, okoliczności, wydarzenia, które zapowiadały wybór przyszłego zawodu, podjęcie przez Panią decyzji: „będę nauczycielką”?

 

Aleksandra Bonisławska: To stało się w sposób niezamierzony. Co prawda, kiedy miałam 5 – 7 lat, to ustawiałam na podwórku dzieci sąsiadów w pary i „uczyłam” je, jak dostałam jakieś pieniądze na cukierki to kupowałam lizaki i rozdawałam je, prowadzałam dzieciaki parami – bo to, jak mi się zdawało, była najważniejsza czynność w szkole: że się chodzi parami… Zawsze się uśmiecham jak sobie myślę o tych początkach, bo nigdy w jakiś świadomy sposób nie orientowałam się na zawód nauczyciela. Ja wtedy po prostu robiłam to, co lubiłam, bez świadomości, że muszę mieć jakiś zawód.

 

 

WK: A może w rodzinie byli jacyś nauczyciele, którzy mogli stać się, nawet nieświadomą, inspiracją przyszłego wyboru?

 

AB: Moja mama w czasie wojny nauczała dzieci na wsi w województwie łódzkim, gdzie podczas okupacji przebywała. Miała 16 lat gdy wybuchła wojna i w sytuacji, gdy nie było tam nikogo z profesjonalnych, przedwojennych nauczycieli, uznała, że będzie uczyła miejscowe dzieci czytania i pisania. To były takie „tajne komplety”… Wiem też, że jakaś dalsza ciotka była nauczycielką, ale nie miałam z nią bezpośrednich kontaktów. Można powiedzieć, że w domu rodzinnym nie było „klimatu pedagogicznego”. Mój ojciec, już po wojnie, pracował w centrali handlu zagranicznego jako księgowy, mama miała zainteresowania i zdolności matematyczne…

 

 

WK: A jak przebiegała Pani edukacja szkolna? Może tam pojawiło się zainteresowanie przyszłym zawodem?

 

AB: Jeszcze w szkole podstawowej rozwinęła się u mnie potrzeba czytania. Każde pieniążki przeznaczałam na zakup książeczek z serii „Poczytaj mi mamo” (pamiętam – były po 1,50 zł), czytałam je siostrze. W ogóle bardzo lubiłam czytać, lektury, ale nie tylko. Aż pewnego razu tata wygrał w jakimś konkursie całą walizkę książek. Gdy przyniósł ją do domu i otworzył, ja rzuciłam się do ich przeglądania, a potem czytania. Pamiętam, że były tam książki Čapka, Orzeszkowej… i, że zakochałam się…. w „Nad Niemnem”.

 

I muszę jeszcze wspomnieć moją nauczycielkę j. polskiego ze szkoły podstawowej, która zadawała nam takie na przykład tematy: „Dalsze losy Antka…”. I ja pisałam „dalsze losy Antka”. Polecała nam także pisanie opowiadań na zadany temat, albo zadawała swoiste ćwiczenia gramatyczno-językowe, np. dyktowała zestaw słów bliskoznacznych, których należało użyć w jakiejś wypowiedzi. U mnie to były oczywiście rozbudowane opowiadania. Była wtedy też taka lektura „Historia o Janaszu Korczaku i pięknej Miecznikównie” Kraszewskiego, do której pani kazała dopisać dalsze losy bohaterów… To była taka szkoła z końca lat pięćdziesiątych, w której pracowali jeszcze nauczyciele sprzed wojny, dobrzy, wspaniali…

 

Przejawiła się w tym czasie moja dusza artystyczna. Należałam do harcerstwa, uczestniczyłam w konkursach piosenkarskich, byłam też solistką, nawet „mnie w radiu nadali”, jak śpiewałam „Nadeszła już jesień złocista”…

 

Potem wybrałam X Liceum Ogólnokształcące im. (nomen omen) Marii Konopnickiej w Łodzi. Mieściło się ono w tym samym budynku przy ul. Kościuszki 65 , w którym działało też VII LO. To była żeńska szkoła „z zasadami”. Panował tam dryl w stylu „pensjonarskim”, przestrzegano, aby uczennice miały „odpowiedni strój” (np. bawełniane rajstopy, tarcze, broń Boże kozaki na wysokich obcasach!).

 

Zaistniałam w tej szkole na lekcjach polskiego, gdyż pewnego dnia pani profesor Dębska zapytała: „A kto to był Owidiusz?”, to wtedy jedynie ja – wówczas Kaczmarkówna – podniosłam rękę i mówię: „To autor „Sztuki kochania’”. I tak zarobiłam sobie punkty u pani profesor. Później były różne wypracowania, dobrze oceniane, potem teatr szkolny, pamiętam moją rolę „Żony Modnej”… Nauczycielka sądziła, że pójdę do szkoły aktorskiej…

 

Ale za skromna byłam dziewczynka na to, żeby w ogóle o czymś takim pomyśleć. Moja klasa była sprofilowana raczej na humanistykę, ale spora grupa uczennic była dobra z biologii, chemii – dziewczyny wybierały się na medycynę. Pozostałe wylądowały głównie na prawie. Z niektórymi z nich spotykamy się do dzisiaj – w coraz mniej licznej grupie…

 

Ja wybrałam polonistykę jako jedyna z klasy. Studia minęły szybko, dobrze je wspominam i to po ich ukończeniu w 1971 roku stanęłam przed problemem: Co tu robić? Pracy dla polonistów w Łodzi nie było. Zaczęłam jako nauczycielka j. rosyj- skiego w Zaocznym Technikum Kinematografii. Takie było wtedy, miało siedzibę w budynku Szkoły Podstawowej nr 14 przy ul. Wigury. Ale to było krótko. Jakiś czas później pracowałam w innej podstawówce na Żwirki, a później w SP nr 136 przy ul. Ogrodowej. Prowadziłam tam teatr. to było bardzo ciekawe doświadczenie… Ale po roku dyrektor musiał ograniczyć liczbę etatów, wezwał polonistów i powiedział: „Jedną osobę muszę zwolnić”. No to Bonisławska, elegancko, mówi: „Przyszłam tu ostatnia, to chyba mnie.” I choć później dowiedziałam się od niego, że chciał mnie zostawić, a zwolnic inną osobę, to nie miał wyboru.

 

Kolejnym miejscem mojej pracy w roli nauczycielki j. polskiego była Szkołą Podstawowa nr 87 przy ul. Minerskiej na osiedlu Zdrowie. Pracowałam tam od roku 1973 do 1985, kiedy to objęłam funkcję dyrektorki tej szkoły.

 

 

WK: Co z tych pierwszych lat zdobywania doświadczeń w roli kierownika placówki oświatowo-wychowawczej, jak to się wówczas nazywało, chciałaby Pani dziś przywołać?

 

Czytaj dalej »



Kończąc przed tygodniem kolejny esej wspomnieniowy „Mój rok 1999, czyli mała stabilizacja w „mojej Budowlance”, zamieściłem w postscriptum taką informację:

 

To już ostatni esej z cyklu „Moje lata . . . dziewiąte”. Na otwarcie pojemnika pamięci sprzed dziesięciu lat jeszcze trochę za wcześnie – musi upłynąć więcej czasu, aby łatwiej było oddzielić ziarno wydarzeń rzeczywiście wartych pamiętania od plew nieistotnych epizodów…

 

Minęło kilka dni i… i zmieniłem zdanie. Głównie pod wpływem ostatnich moich wizyt u lekarzy i kolejnych badań diagnostycznych. Nie mam przekonania, że za kolejnych 10 lat będę na tyle sprawny, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie, aby obiektywnie wspominać „mój rok 2009”. A jednak wiem, już dziś, bez najmniejszych wątpliwości, że był to mój najlepszy z dotychczas przeżytych lat w roli emeryta – i nie mam wątpliwości co do tego, jakie wydarzenia i sytuacje, jakich wówczas byłem uczestnikiem, ale niektórych z nich także sprawcą, o tym przesądziły.

 

Po „usprawiedliwieniu” tej tak szybkiej zmiany decyzji przechodzę do „stałego elementu gry”, to znaczy do skrótowej relacji najważniejszych zmian, jakie zaszły w moim życiu zawodowym od owego 1999 roku, jak go określiłem – mojego „roku spokojnego Słońca”. Przez kolejnych 6 lat kierowałem „moją Budowlanką”, która w 2002 roku ,w wyniku uchwały RMŁ (będącej konsekwencją realizowanej wówczas polityki oświatowej ówczesnego rządu, ale także lewicowego w tym czasie łódzkiego magistratu), zmieniła nazwą z „Zespół Szkół Budowlanych nr 2” na nic nie mówiącą nikomu „co zacz” – „Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych nr 15”.

 

Niezależnie od zmiany szyldu i pieczątek kontynuowałem moją strategię rozwoju szkoły, dostosowując jej strukturę i bazę do wymogów zmieniającej się rzeczywistości. Jedną z bardziej znaczących decyzji jaką musiałem podjąć, to decyzja o likwidacji warsztatów szkolnych. Powód w zasadzie był jeden – ekonomiczny. Według obowiązującego prawa warsztaty, będąc „statutowo” integralną częścią zespołu szkół, musiały działać jako gospodarstwo pomocnicze, czyli w ramach wyodrębnionego budżetu – na zasadzie samofinansowania swojej działalności. A to w warunkach utrwalającego się systemu gospodarki rynkowej w praktyce, przynajmniej w branży budowlanej, było niemożliwe. Konsekwencją tej decyzji było przeniesienie zajęć praktycznych uczniów klas zasadniczej szkoły zawodowej do pracodawców, przy zachowaniu etatów nauczycieli zajęć praktycznych, którzy realizowali wraz z przypisanymi im grupami uczniów, program tych zajęć praktycznych na terenie zakładów pracy i przedsiębiorstw meblarskich i wykonawstwa budowlanego – na podstawie umów, zawartych przez szkołę z tymi firmami.

 

Budynek przy ul. Pomorskiej 46/48, w którym przez poprzednie dziesięciolecia działały Międzyszkolne Warsztaty Budowlane (taką nazwę nadano im w „głębokim” PRL-u) stał pusty… Ale nie niewykorzystany! Bo już kilka lat wcześnie, gdy wiedziałem, że sytuacja prędzej czy później wymusi likwidacje warsztatów, ograniczyliśmy powierzchnię wykorzystywaną do realizacji ich statutowych celów do parteru, a pierwsze i drugie piętro wynająłem, jako siedzibę utworzonej w 1997 roku przez Anielę Bednarek prywatnej Wyższej Szkoły Informatyki. Działała (WSInf) ona pod tym adresem trzy lata – do przeprowadzki do zakupionych przez właściciela (spółka AbiS) i zaadoptowanych do potrzeb uczelni pofabrycznych budynków przy ul. Rzgowskiej 17A. Kolejne trzy lata przystosowane już przez pierwszego właściciela do potrzeb szkoły wyższej powierzchnie, przez kolejne 3 lata, wynajmowane były mającej swoją siedzibę po przeciwnej stronie ulicy Pomorskiej, także prywatnej (założyciel – dr Makary Stasiak) Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej (w 2009 roku zmieniła ona nazwę na Akademia Humanistyczno-Ekonomiczna). Gdy i tej uczelni nie były już te pomieszczenia potrzebne…. wprowadziła się tam, założona przez Małgorzatę Cyperling, Wyższa Szkoła Pedagogiczna.

 

Ale o moich związkach z małżonkami Cyperling i ich działalnością w obszarach edukacji już pisałem przy innych okazjach.

 

Nie będę ukrywał, ze dzięki takim „zasługom” w pierwszych latach działalności tych dwu niepaństwowych szkół wyższych: WSInf i WSP, otrzymałem od jednej i drugiej ofertę powrotu do mojej dawnej formy aktywności – wykładowcy przedmiotów pedagogicznych. Jako pierwsza zaproponowała mi to WSInf, która już w październiku, w swym oddziale zamiejscowym w Opatówku, a rok później – w swej łódzkiej siedzibie, otworzyła wydział pedagogiczny. Jego pierwszym dziekanem był dr. hab. Tadeusz Szewczyk, z którym nasze drogi przecięły się w latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy pracowałem w Zakładzie Pedagogiki Społecznej UŁ, a on bywał tam regularnie na seminariach pedagogiki społecznej, prowadzonych przez przez doc. Irenę Lepalczyk. Zamiętał mnie z tamtych lat i dlatego zaproponował mi wykłady oraz ćwiczenia z pedagogiki społecznej: najpierw w Opatówku – od II sem roku 1999/2000, a po roku także w łódzkiej siedzibie WSInf-u. Później doszły inne „moje” przedmioty, takie jak „teoretyczne podstawy pracy op,-wychowawczej”, „pedagogika czasu wolnego” i inne… Od 2003 roku, czyli od uruchomienia zajęć dydaktycznych przez WSP, został tam zatrudniony także Tadeusz. Tym razem zostaliśmy „kolegami z pracy”, gdyż i w tej uczelni powierzano mi prowadzenie zajęć dydaktycznych, w coraz większym wymiarze, w miarę jej rozwoju….

 

I tak doszliśmy do roku 2005, kiedy to, po głębokiej analizie aktualnego etapu mojej „kariery” zawodowej, doszedłem do wniosku, że mam dość. Dość pokonywania absurdalnych przeszkód administracyjno-biurokratycznych, które w lawinowy sposób narastały, jako konsekwencja dwuwładzy nad szkołami: KO jako organ nadzoru i Wydział Edukacji UMŁ – jako organ prowadzący. Dodatkową okolicznością, która pogarszała sytuację były skrajnie różne orientacje polityczne obu tych organów: W kuratorium (tak jak w MEN) rządził SLD, a w mieście prezydent Kropiwnicki (Chrześcijański Ruch Samorządowy), w którego imieniu szkołami zarządzała Maria Piotrowicz – przedtem dyrektorka XXXIII LO im. Armii Krajowej na łódzkiej Retkini, a przez cały czas – prezes łódzkiego oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Po jej odwołaniu, za dyrektorskim biurkiem zasiadł, jako p.o. dyrektora Wydziału, dotychczasowy zastępca, nauczyciel matematyki – Jacek Człapiński. W mojej ówczesnej ocenie – człowiek pozbawiony podstawowej kompetencji każdego szefa – decyzyjności…

 

A poza tym, nie ukrywam, nęciło mnie całkowite poświęcenie się dydaktyce akademickiej…

 

Z dniem 31 sierpnia 2005 roku pożegnałem się z nauczycielami i pracownikami „Budowlanki”, z zatrudnieniem w systemie edukacji publicznej w ogóle i dzień później rozpocząłem życie aktywnego emeryta. Z każdym kolejnym rokiem akademickim prowadziłem coraz to więcej zajęć dydaktycznych, nie tylko w WSP, ale także, nadal, w WSInfie, tak w Łodzi, jak i w Opatówku.

 

Jak o już tym pisałem – od września 2006 roku rozpoczął się kolejny rozdział w mojej życiowej drodze – zostałem redaktorem naczelnym „Gazety Edukacyjnej”, a niedługo potem – stałym współpracownikiem „Gazety Szkolnej”.

 

I właśnie ten „bohater” dzisiejszego eseju – „mój rok 2009” był takim okresem, w którym wszystkie te moje „emeryckie” formy aktywności osiągnęły swoje apogeum. Przy nieco mniejszym zaangażowaniu w dydaktykę w Wyższej Szkole Informatyki, mogłem w większym stopniu włączać się w wielopłaszczyznową aktywność na rzecz WSP i… i „Gazety Szkolnej”.

 

Czytaj dalej »



Ten piąty już tekst z cyklu esejów wspomnieniowych „Moje lata . . . dziewiąte” będzie pod wieloma względami różny od poprzednich. Przede wszystkim dlatego, że nie będzie koncentrował się na jednym, wiodącym, uznanym przeze mnie za najbardziej godny wspomnienia, wydarzeniu tego roku, jak to było w poprzednich esejach. Tak samo jak wspomnienie z 1989 roku nie będzie dotyczyło pory wakacyjnej – bo i w tym roku nic z tych dwu letnich miesięcy nie utkwiło w mej pamięci.

 

Przedostatni rok XX wieku zapisał się w mojej pamięci jako – chyba jeden z nielicznych w moim życiu zawodowym – rok konsumowania owoców aktywności, przejawianej w latach poprzednich. I choćby dlatego, podobnie jak to już robiłem, nie mogę nie zdać sprawozdania z tego co działo się w owej kolejnej dekadzie jaka minęła od czasu, opisanego w poprzednim eseju „Mój rok 1989, czyli ostatni dzwonek dla samorządności”.

 

A działo się trochę, oj działo…

 

Jak to już opisałem w innym tekście, z 1 września 2018 roku, w „Eseju o tym, że 30 lat temu zostałem dyrektorem WPW-Z i czym to się skończyło31 października 1992 roku przestałem być dyrektorem WPW-Z w Łodzi, i po kilku epizodach pracowniczych [2,5 miesiąca jako kierownik Środowiskowego Ogniska Wychowawczego TPD na Widzewie-Wschodzie oraz 7,5 miesiąca w strukturach Wojewódzkiego Biura Pracy w Łodzi – jako kierownik Wydziału Rynku Pracy (!)] – z dniem 1 września 1993 roku, po wygraniu, ogłoszonego w trybie nagłym konkursu na to stanowisko, zostałem dyrektorem Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. Nie przypadkiem w tytule tego eseju użyłem określenia „moja Budowlanka”. Pełną informację, uzasadniającą ten zaimek, znajdą czytelnicy w tekście mojego autorstwa, zamieszczonym w okolicznościowym wydawnictwie, powstałym z okazji 70-lecia tej szkoły” „Moja Budowlanka – dwa wspomnienia” – od strony 37 do 47 – patrz plik pdf    –   TUTAJ

 

Wspominany dziś rok był szóstym rokiem mojego dyrektorowania w tej szkole, pierwszym rokiem drugiej kadencji, na którą kurator oświaty powołał mnie w trybie „bezkonkursowym” – po pozytywnym zaopiniowaniu mojej pierwszej „pięciolatki” przez radę pedagogiczną i wcześniejszej wyróżniającej ocenie mojej pracy, dokonanej przez wizytatora KO.

 

Był to także pierwszy rok po dwu poprzednich, które obfitowały w stresujące wydarzenia z pogranicza polityki i potencjalnych (kolejnych!) zmian mojej ścieżki kariery zawodowej.

 

Rok 1997 był rokiem kolejnych wyborów do Parlamentu. Muszę w tym miejscu poinformować o mojej aktywności politycznej. Otóż w historycznym 1990 roku, kiedy to Lech Wałęsa ogłosił „wojnę na górze”, kiedy wymuszono na Jaruzelskim rezygnację z urzędu Prezydenta i ogłoszono pierwsze w dziejach Polski bezpośrednie wybory na ten urząd (w II RP prezydentów wybierało Zgromadzenie Narodowe), postanowiłem włączyć się w ruch poparcia dla Tadeusza Mazowieckiego, kandydującego na ten urząd i wstąpiłem do ROAD (Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna). Byłem w dniu pierwszej tury wyborów (25 listopada 1990 r.) mężem zaufania tej partii w jednej z retkińskich komisji wyborczych. Po przegraniu przez Mazowieckiego, już w pierwszej turze (z tajemniczym „spadochroniarzem, niejakim Stanisławem Tymińskim) ROAD przekształcił się w Unię Demokratyczną – oczywiście z Tadeuszem Mazowieckim jako jej przewodniczącym, której „z automatu” zostałem członkiem. Gdy w 1993 roku Unia Demokratyczna połączyła się z Kongresem Liberalno-Demokratycznym i ta nowa partia przyjęła nazwę „Unia Wolności” – w oczywisty sposób kontynuowałem tam moją działalność partyjną. Nie wnikając w szczegóły – byłem członkiem Zarządu Koła Retkinia i członkiem Rady Regionalnej UW. Nie muszę chyba dodawać, że moja działalność ogniskowała się na obszarach oświaty i wychowania.

 

I tak dochodzimy do okresu poprzedzającego kampanię wyborczą przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi, wyznaczonymi na 21 września 1997 roku. Na kilka miesięcy przed tą datą, podczas jednego z posiedzeń Łódzkiej Rady Regionalnej UW, ówczesna łódzka posłanka z ramienia UW – Maria Dmochowska zaproponowała, abym został jednym z kandydatów do Sejmu na łódzkiej liście UW. Oczywiście – na dalekim „niebiorącym” miejscu, ale z intencją poszerzenia spektrum ewentualnych wyborców o środowisko oświatowe.

 

Czytaj dalej »



Dziś proponuję Czytelnikom kolejny odcinek moich wspomnień – tym razem z roku 1989. Nie będzie to jednak, jak miało to miejsce w trzech poprzednich esejach, wspomnienie z wakacji. Tym razem nie wakacje były czasem, w którym rozegrały się wydarzenia, które uznałem za godne wspomnienia, ważne nie tylko dla mnie, ale – mam takie przekonanie – także dla tych, w których interesie były przeze mnie spowodowane.

 

Przypominam, że był to rok, który rozpoczął się obradami „Okrągłego Stołu”, które zaowocowały czerwcowymi wyborami do Sejmu i pierwszymi po II Wojnie Światowej wyborami do Senatu, których konsekwencją było utworzenie pierwszego „niekomunistycznego” rządu z premierem Tadeuszem Mazowieckim, a który to rok zakończył się ustawą przyjętą przez tenże Parlament, która przywróciła naszemu państwu nazwę „Rzeczpospolita Polska” i orła w koronie na Godle Państwowym. I zapis w znowelizowanej, jeszcze starej Konstytucji, że Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”.

 

Zanim przejdę do opowieści o tym, co wtedy (dziś tak samo uważam) było dla mnie najważniejszym wydarzeniem roku, muszę – tradycyjnie – poinformować, że także i ta dekada, dzieląca czas studenckiego obozu naukowego w Bieszczadach od „roku przełomu” obfitowała w kilka zwrotów w mojej biografii zawodowej. Zacznę od tego, że po kilku latach mojej pracy w charakterze nauczyciela akademickiego utraciłem zapał do dalszego uprawiania nauki pedagogiki w tej formule, którą miałem czas poznać „od podszewki” i – na własne życzenie, świadomie rezygnując dwa lata wcześniej z pisania pracy doktorskiej – rozstałem się 31 sierpnia 1983 roku z Uniwersytetem Łódzkim. W latach 1983 – 1987 pracowałem jako wychowawca w internacie III Państwowego Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego w Łodzi, kończąc w 1986 roku podyplomowe studia pedagogiki specjalnej w zakresie resocjalizacji w Instytucie Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie (dziś to APS w Warszawie). Od 1 września 1987 do 31 sierpnia 1988 byłem zatrudniony w łódzkim ODN na stanowisku nauczyciela-metodyka przedmiotu „przysposobienie do życia w rodzinie”, z równoległą pracą na pół etatu jako wykładowca przedmiotów pedagogicznych na kursach kwalifikacyjnych dla nauczycieli. 1 Września 1988 roku, niespodziewanie dla mnie, zostałem powołany przez ówczesną kurator oświaty i wychowania – Iwonę Bartosik na stanowisko dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi. Okoliczności tego powołania to temat na oddzielne opowiadanie.

 

I właśnie w tej nowej roli przyszło mi działać w tym burzliwym roku. Także dlatego, że tyle ważnych rzeczy wydarzyło się wtedy zupełnie nie pamiętam gdzie i jak spędziłem tamte wakacje. Ale dokładnie pamiętam, że już w pierwszych dniach września zacząłem myśleć o ponownym podjęciu tematu samorządności młodzieży. Tym razem nie jako przedmiotu badań, a jako realnej rzeczywistości – formie wpłynięcia na postrzeganie i realizowanie w szkołach samorządów uczniowskich. Krótko mówiąc – powstał w mojej głowie projekt kilkudniowego seminarium dla nowowybranych przewodniczących samorządów w liceach i szkołach zawodowych ówczesnego województwa łódzkiego, w którego skład, obok Miasta Łodzi, wchodziły także miasta i gminy: Pabianice, Zgierz, Aleksandrów, Konstantynów, ale także Stryków, Ozorków i Głowno.

 

Idea takiego przedsięwzięcia zrodziła się u mnie podczas pełnienia cotygodniowych dyżurów przy Młodzieżowym Telefonie Zaufania, jaki od kilku lat funkcjonował przy poradni wojewódzkiej. Te dyżury to było moje dyrektorskie pensum, i stały się one niezastąpionym źródłem wiedzy o problemach i trudnościach, z jakimi borykali się wówczas młodzi ludzie – uczniowie szkół. To od dzwoniących tam anonimowo rozmówców dowiadywałem się, że obok problemów rodzących się młodzieńczych uczuć i dojrzewania, oraz mających swoje korzenie w ich rodzinach, najczęściej powodem stresów, a czasami nawet stanów depresyjnych, było środowisko szkolne, gdzie uczeń traktowany był przedmiotowo, gdzie w zasadzie miał tylko obowiązki i żadnych praw. Praw, o których, że je ma, nawet nie wiedział…

 

Pomysł był – należało teraz go zrealizować. W tym celu musiałem pozyskać niezbędne środki finansowe (trzy dni pobytu poza Łodzią, a więc noclegi, wyżywienie, dojazdy) i znaleźć odpowiedni obiekt, który będzie gotów w dogodnej porze nas przyjąć.

 

Czytaj dalej »