Skoro Esej wspomnieniowy: Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu” zakończył się opowieścią o wydarze- niach, które miały miejsce nocą 3. na 4. stycznia 1961 roku, to ten esej, choć ma tytuł „Mój rok 1970”, zacznie się od wspomnień, które swój początek miały jeszcze w ostatnich dniach grudnia 1969 roku.

 

Jak napisałem w eseju Mój rok 1969, czyli lato w Poddąbiu z Leokadią” –  już po niespełna roku od powrotu do Łodzi z Gdyni, gdzie odbywałem moją niechcianą służbę w Marynarce Wojennej, po kilkumiesięcznej pracy w Komendzie Chorągwi Łódzkiej ZHP, od marca 1969, wróciłem do „mojego” poleskiego hufca ZHP, gdzie zostałem wybrany zastępcą komendanta tego hufca, przez jego instruktorów, na konferencji sprawozdawczo-wyborczej.

 

Ów obóz w Poddąbiu był moim pierwszym autorskim dziełem w nowej roli, którego powodzenie dało mi mocny atut w wyrabianiu sobie „marki” na tak poważnym jak na mój wiek (25 lat) stanowisku zastępcy komendanta hufca ZHP, czyli w strukturze władz był to szczebel dzielnicy wielkiego miasta. (w „terenie” to szczebel powiatu.)

 

Ale nie mogłem na tym poprzestać – wiedziałem wszak, że każdy mój krok jest bacznie obserwowany „z dwu stron”: przez władze zwierzchnie (harcerskie i partyjne!), ale także przez kręgi „starych” instruktorów, którzy niekoniecznie kibicowali mojemu wyborowi.

 

Nie wiem skąd wziąłem pomysły na takie a nie inne działania, mające na celu integracją środowiska instruktorów Hufca, ale na pewno nie były one skutkiem szkoleń dla kierowników, bo takich mi nie tylko nie zafundowano, a gdyby nawet – nikt w tych czasach jeszcze nie słyszał o liderowaniu i modelu przywództwa w kierowaniu zespołami ludzkimi. A dzisiejszej ekspertki od tych stylów kierowania – pani profesor Joanny Madalińskiej-Michalak – zapewne nie było jeszcze na świecie…

 

Muszę chyba przyjąć, że była to intuicja młodzieńca, który z dotychczasowych doświadczeń funkcjonowania w różnych strukturach społecznych (klasa szkolna, krąg instruktorów drużyn zuchowych – byłem jego kierownikiem przed powołaniem do wojska, różne role społeczne w załodze OH „Bałtyk”) wyciągnął wniosek, że najważniejsze dla skutecznego kierowania ludźmi jest zdobycie u nich autorytetu i stworzenie z nich grupy, czyli jak to nazywał A. Makarenko – kolektywu.

 

Dlatego już we wrześniu 1969 roku zorganizowałem dwudniowe, wyjazdowe, szkolenie w ośrodku kolonijnym Inspektoratu Oświaty w Grotnikach pod Łodzią. Dziś określiłbym to wyjazdem integracyjnym dla drużynowych, gdyż uczestniczyli w nim, obok absolwentów kursu z Poddąbia, także drużynowi pełniący tę funkcje już wcześniej. Kilka miesięcy później, na okres zimowej przerwy świątecznej w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku (nie było wtedy ferii zimowych jakie dziś znamy) zorganizowałem zimowisko szkoleniowo-wypoczynkowe dla instruktorów (tych „młodych” oczywiście) w Lutowiskach – bieszczadzkiej wsi na „wielkiej pętli”, na południe od Ustrzyk Dolnych.

 

Foto: www.swiatmap.pl

 

 

I to w Lutowiskach, 27 grudnia 1969 roku, tak naprawdę zaczął się mój rok 1970!

 

Na potrzeby tego felietonu przywołam jedynie kilka faktów, kilka „fleszy” pamięci z owej bieszczadzkiej eskapady:

 

Dokładnie już nie pamiętam ile osób w tym wyjeździe uczestniczyło, ale zapewne było nas tam około trzydziestki – w tym cztery osoby „ścisłej kadry” (czwórka do brydża!). Jechaliśmy z Łodzi pociągiem osobowym, dalekobieżnym, bez przesiadek, do ostatniej najbliższej naszemu celowi stacji Zagórz, bo tam tory kończyły się. Dalsza podróż odbyła się wynajętym autobusem PKS: przez Sanok, Ustrzyki Dolne, Czarną – do Lutowisk. Tam zamieszkaliśmy w drewnianym budynku, noszącym dumną nazwę „Hotel Borowik”. Jako że po tylu latach obiekt ten, odremontowany, nadal tam stoi i nadal pełni funkcję turystycznej bazy noclegowej – choć już pod inna nazwą – prezentuję go na zdjęciu poniżej:

 

Foto: www.bdpn.pl

 

Ośrodek Informacji i Edukacji Turystycznej Bieszczadzkiego Parku Narodowego w Lutowiskach

 

 

Zima była wtedy śnieżna, ale niezbyt mroźna. Na dalsze wyprawy piesze w te dzikie tereny nie było szans ani możliwości – nikt z nas nie był na to odpowiednio wyposażony. Ale po szosie dojść do niedawno co odremontowanej drewnianej cerkiewki w Smolniku było możliwe, tak samo jak do miejsca, gdzie dwa lata wcześniej, specjalnie dla potrzeb filmu „Pan Wołodyjowski”, zbudowano stanicę Chreptiów:

 

Foto: Sebastian Mierzwa [www.pl.wikipedia.org]

 

Cerkiew greckokatolicka w Smolniku

 

 

Foto: www.fototeka.fn.org.pl

 

Kadr z filmu „Pan Wołodyjowski”: Scena przed wjazdem do stanicy Chreptiów

 

 

Większość czasu wypełniły nam t.zw. „zajęcia programowe”. Obok typowych „szkoleniówek” były to także „przykładowe formy pracy”, czyli wieczorne spotkania ze śpiewaniem i gawędą – t.zw. „kominki”, wieczornice „na temat” – np. o generale Świerczewskim (takie to były czasy…) i t.p. Witaliśmy także Nowy Rok – w hotelu przy muzyce, ale przed północą wyszliśmy w plener i rok 1970 powitaliśmy przy ognisku i z pochodniami, w śnieżnej oprawie bieszczadzkiej zimy.

 

Jednak wszystko co się tam działo było podporządkowane temu, co było dla mnie głównym celem tego pobytu: integracji uczestników zimowiska i… i umacnianiu mojej pozycji lidera. Chyba mi się to udało, skoro już po kilku dniach narodziło się słowo „kuzini” – czyli „ludzie Kuzitowicza”, a nawet „wybito” miejscową „monetę” , tzw. „kuzitówkę”:

 

 

Tak wyglądała owa „kuzitówka” – awers i rewers.

 

 

Powstała też piosenka, która natychmiast stała się przebojem, a której refren najlepiej oddaje atmosferę, panującą wśród uczestników zimowiska:

 

To właśnie my,

Harcerskim węzłem brać związana.

To właśnie my

Gromada niczym nie złamana.

To właśnie my – harcerska brać.

Nie wolno nam stać,

Nie wolno nam spać,

My musimy trwać!…

 

                                                               Cały tekst piosenki  – TUTAJ

 

 

W tym miejscu muszę wspomnieć, że jednym z „kadrowiczów” tego zimowiska był ów Heniek, z którym dziesięć lat temu zakładałem na Nowym Złotnie drużynę zuchów. Przez te minione lata odegrał on kluczową rolę w podjęciu pierwszej przełomowej decyzji w moim życiu (porzucenie „Budowlanki” i kontynuowanie edukacji w XVIII LO, gdzie staliśmy się kolegami z klasy i gdzie razem zdaliśmy maturę. Szczegóły opowiem przy innej okazji. Po maturze Heniek studiował w Poznaniu polonistykę, a po ukończeniu studiów – „z nakazu pracy” (takie wówczas były!) – został nauczycielem j. polskiego w liceum ogólnokształcącym w Krośniewicach. Aby podtrzymać jego dawne więzi z Hufcem Polesie zaprosiłem go na to zimowisko. I to on zaszczepił nam tą wpadającą natychmiast w ucho melodię, na którą śpiewaliśmy później ową piosenkę. Piosenkę tę poznał w swych studenckich czasach, ale jej oryginalny tekst – niestety – był niecenzuralny. Przeto ja, przy jego współudziale, napisaliśmy do tej melodii nowe słowa, które od pierwszego jej wykonania przez „kadrę” stały się przebojem. Jak się później okazało – nie tylko zimowiska. Piosenka była śpiewana przez wiele lat przez harcerki i harcerzy poleskiego hufca…

 

Los sprawił nam jeszcze jedną, niespodzianą, atrakcję. W dzień i noc poprzedzające nasz wyjazd z Lutowisk rozpętała się śnieżyca, której skutkiem było zasypanie jedynej drogi dojazdowej z Ustrzyk Dolnych. Na całe szczęście nie przerwała łączności telefonicznej – mogłem załatwić przeniesienie rezerwacji w pociągu powrotnym z Zagórza oraz autobusu PKS na dowiezienie nas tam z Lutowisk na dzień następny, a my pomieszkiwaliśmy w Hotelu „Borowik” jeszcze jedną dobę.

 

Foto: Z prywatnego archiwum jednego z uczestników zimowiska.(nazwisko nieustalone)

 

Uczestnicy zimowiska wsiadają do autobusu, którym ewakuowali się w dzień po śnieżycy, kiedy pługi śnieżne przetarły już drogi…

 

 

Był jeszcze jeden aspekt mojego pobytu w Lutowiskach. Bieszczady skradły moje serce tak dalece, że wiosną zorganizowałem wyjazd kwatermistrzowski (gazikiem, udostępnionym przez dyrekcję WFF z Łąkowej), którym zjeździliśmy różne bieszczadzkie zakamarki w poszukiwaniu terenu na letni obóz. Ostatecznie wybór padł na Nasiczne – uroczą łąkę nad potokiem o tej samej nazwie, na szlaku Dwernik – Berehy. Pierwszy obóz odbył się tam już latem tego roku – to tam po raz pierwszy przewiózł swoich harcerzy z I LO legendarny „Blady” – Janusz Boissénauczyciel geografii w tym liceum, ale także świeżo mianowany komendant działającego tam szczepu im. R. Traugutta, a także pomysłodawca, założyciel i kierownik legendarnego szkolnego kabaretu „Kiełbie we Łbie”.

 

X          X           X

 

 

Jednak mnie tego lata nie Bieszczady były sądzone, a obóz nad morzem, a konkretnie w Dzwirzynie k. Kołobrzegu. Tym razem nie pełniłem tam żadnej funkcji – byłem „rezydentem”, zaś komendantem był… Heniek, ten sam Heniek – były przyboczny w złotniańskiej drużynie zuchów, „ojciec duchowy” piosenki „To właśnie my” z Lutowisk. Uczestnikami tego obozu byli harcerze z drużyn działających w szkołach średnich (z tego co pamiętam – z XVIII LO i Liceum Plastycznego.) Ale był tam jeszcze jeden, bardzo nietypowy, podobóz. Tworzyła go ponad dwudziestoosobowa grupa młodych Wietnamczyków, którzy przylecieli do Polski na studia, ale najpierw musieli nauczyć się języka polskiego. I „odnośne władze” wpadły na pomysł, aby połączyć „przyjemne z pożytecznym” i zafundowały im obozowy turnus z polskimi harcerzami nad Bałtykiem. Gdy otrzymałem taką „propozycje nie do odrzucenia” nie miałem wyjścia – podjąłem się jej i osobiście pilotowałem jej realizację.

 

Mógłbym przywoływać wiele scenek z pobytu owych dalekowschodnich gości, ale może uczynię to przy innej okazji. Dziś tylko w kilku zdaniach opowiem, że byli oni (określałem to „na oko”, bo żadnych dokumentów nie widziałem, a Azjaci z tamtych regionów długo zachowują młodzieńczy wygląd) w podobnym wieku jak nasi harcerze, że każdy ich zastęp miał swego, mówiącego po polsku, dorosłego szefa-opiekuna (wieść gminna głosiła, że był to taki „tajniak” ichniej bezpieki), że żyli całkowicie „autonomicznie”, nieobjęci naszym obozowym, harcerskim programem, że nie nawiązywali z naszymi harcerzami bliższych relacji… Ale na ogniskach zawsze mieli „swoje numery” – piosenki wietnamskie, których słów oczywiście nie rozumieliśmy, ale pamiętam, że ich melodie były – jakby tu powiedzieć – „na jedno kopyto”. Jeśli chodzi o codzienność obozową – ich zastępy także, według grafiku, pełniły służbę w kuchni. Było tam wtedy wszystko szczególnie dokładnie wypucowane, posiłki zawsze na czas, ale nie pamiętam, czy kiedykolwiek przygotowali jakąś wietnamską potrawę.

 

 

X           X           X

 

 

Wakacje się skończyły, a dla mnie początek września 1970 roku stał się kolejną znaczącą datą w mojej biografii. To wtedy, rozkazem Komendanta Chorągwi Łódzkiej ZHP, zostałem mianowany z dniem 2 września Komendantem Hufca ZHP Łódź Polesie. Był to znak, że władze (partyjne i harcerskie) uznały, że można już odwołać z funkcji komendanta hufca mojego „kuratora”, którego na czas „próby”, w osobie druha Janusza Wdówki (był on już komendantem tego Hufca w latach 1959 – 1963), przydzielono mi, jako nie do końca przewidywalnemu młodziankowi….

 

Od tej pory, już nie tylko w praktyce ale i formalnie, mogłem funkcjonować jako szef poleskich instruktorów i harcerzy.

 

 

X           X           X

 

 

Z tych ostatnich miesięcy 1970 roku pozostało mi i takie, niewesołe, wspomnienie: Grudzień 1970 roku. To właśnie ten grudzień, kiedy w dniach od 14 do 22 na Wybrzeżu, głównie w Gdańsku i Gdyni, doszło do robotniczych protestów, krwawo stłumionych przez wojsko. Mieszkańcy Łodzi niewiele wiedzieli o tym co się tam działo. Dlatego było dla mnie całkowitym zaskoczeniem, gdy poinformowano mnie (nie pamiętam już, czy był to telefon z komendy chorągwi, czy wprost z Komitetu Dzielnicowego PZPR), że mam przyjąć transport składanych łóżek i przygotować pomieszczenia do ich rozstawienia – na wypadek konieczności zakwaterowania tam funkcjonariuszy ZOMO,jeśli zaistnieje taka potrzeba”.

 

Nie muszę mówić, że nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia. Łóżka przywieziono, ale – na szczęście – do ich wykorzystania nie doszło. To był pierwszy zimny prysznic na moją młodą, jeszcze naiwną, głowę. Już za kilka miesięcy zaszły kolejne wydarzenia (po zmianie kierownictwa PZPR – rządy Edwarda Gierka, I Zlot Młodzieży Polskiej w katowickim „Spodku”, powstanie Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej), które pozbawiły mnie złudzeń. Ale o tym za rok, w kolejnym cyklu „Moje lata …pierwsze”.

 

X           X           X

 

Ale rok 1970 przede wszystkim zapisał się na trwałe w moim życiu zupełnie innymi wydarzeniami. W lipcu przystąpiłem do pisemnego egzaminu wstępnego na Uniwersytecie Łódzkim, w postępowaniu o przyjęcie mnie na zaoczne studia na pedagogikę – kierunek wiedzy o kulturze. Pamiętam ten egzamin jako bardzo stresujące wydarzenie. Odbywał się w dwu dużych salach na najwyższym pietrze Instytutu Historii przy ul. M. Buczka (dziś A. Kamińskiego). Zasiadło tam ok. 200 osób – wiedzieliśmy, że przyjętych zostanie tylko 40!

 

Nie muszę chyba mówić jak się cieszyłem, gdy jeszcze przed wyjazdem na obóz do Dźwirzyna odnalazłem w gablocie na ścianie Rektoratu UŁ przy ul. Lidleya swoje nazwisko na liście przyjętych.

 

 

Od 1 października zostałem studentem wymarzonej pedagogiki! I to był pierwszy krok w mojej drodze ku realizacji celu, jaki uświadomiłem sobie podczas kolonii letniej dla nieletnich przestępców w Grabownie Wielkim, w sierpniu 1963 roku (Zobacz „Magazyn Sieci Rozwoju” luty 2017 na str. 5 – 13 – tekst „Przypadek lub Palec Boży”). Celu, do którego postanowiłem dążyć, kiedy to jesienią 1964 roku podjąłem decyzję o rezygnacji ze studiów polonistycznych, a którego realizację przerwała mi 3-letnia służba w Marynarce Wojennej…

 

Ale gdy „baran” (osobnik urodzony 11 kwietnia) coś sobie postanowi, to żeby mu kłody pod nogi rzucali – nie odpuści!

 

 

X           X           X

 

 

Taki był „mój rok siedemdziesiąty”, widziany z perspektywy minionych 50-u lat. Przywołałem w tym wspomnieniu tylko te wydarzenia, które najlepiej zapamiętałem. A zapamiętałem je, bo każde z nich wywarło, mniejszy lub większy, wpływ na dalsze lata mojej biografii zawodowej.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



2 komentarze to “„Esej wspomnieniowy: Mój rok 1970 – jak komendant hufca został studentem pedagogiki.”

  1. Grzegorz napisał:



    Jeden rok a jaki obfity w ciekawostki i nie tylko.Miałeś ogromne szczęście, że robiłeś to co lubiłeś i co sprawiało Ci ogromną satysfakcję. A nie ma większej satysfakcji od tej gdzie możesz nauczyć, pokazać coś nowego, ciekawego innemu człowiekowi. Szacun

  2. Polonistka napisał:



    Piękne wspomnienia, panie Włodzisławie. Podziwiam upór i konsekwencje w dążeniu do celu!
    Czekam na kolejne reminiscencje.

Zostaw odpowiedź