Tytuł tego felietonu nie pozostawia wątpliwości o czym będzie dalej. Niech mi Szanowni Czytelnicy wybaczą, że postąpię protekcyjnie: jak dotąd nigdy tematem felietonu nie było pożegnalne wspomnienie zmarłego, łódzkiego nauczyciela. Ale ten Nauczyciel był na tyle niezwykłym, i tylokrotnie moje drogi życiowe przecinały się z Jego drogami, że muszę – do wielu wspomnień, jakie o zmarłym 14 stycznia profesorze Januszu Boisse, emerytowanym nauczycielu geografii w I Liceum Ogólnokształcącym im. M. Kopernika w Łodzi, już powstały  i jeszcze powstaną – dołożyć i moje wspomnienia.

 

Blady 3

Foto: Jakub Milczarek

Strużnica, 1996 rok

 

Poznałem „Bladego” w czasach, gdy nie nadano Mu jeszcze tej „ksywki”. Był luty 1962 roku, gdy, warunkowo, na zasadach przeniesienia z jednej szkoły do drugiej, zostałem uczniem X klasy (czyli trzeciej w czteroletnim cyklu) w XVIII LO przy ul. Perla. Od kilku lat uczył tam geografii, wtedy trzydziestoparoletni, profesor Janusz Boisse. Podstawowym warunkiem kontynuowania przeze mnie nauki w tym liceum było zaliczenie tzw. „różnic programowych”, jakie były miedzy moją dotychczasową edukacja w 3-letniej Szkole Rzemiosł Budowlanych i półrocznym pobycie w 3-letnim Technikum Budowlanym, a programem liceum ogólnokształcącego. Najważniejszym i najtrudniejszym moim zadaniem było zaliczenie do końca roku szkolnego programów z trzech przedmiotów, których w tamtych szkołach nie miałem w ogóle: drugiego języka obcego (był to j. niemiecki), oraz biologii i właśnie geografii. Pamiętam, że profesor podszedł do tej sprawy z pełnym zrozumieniem, ale realistycznie: na koniec roku szkolnego otrzymałem ocenę „dostateczny”. Miało to swoją dalszą konsekwencję: rok później, aby mieć na świadectwie wyższą ocenę, zdawałem na maturze, jako przedmiot do wyboru, geografię. I zdałem przed komisją ten ustny egzamin na piątkę. Nie zrobiłbym tego, gdyby nie osoba jej nauczyciela, który potrafił mnie zainteresować tym przedmiotem, mimo mojej ówczesnej determinacji przygotowania się do egzaminu na filologię polska, gdzie geografia nie była mi do niczego potrzebna.

 

Z tamtych czasów pozostała mi jeszcze w pamięci dwudniowa wycieczka klasowa do Płocka, na którą pojechał z nami, już w klasie maturalnej, nie nasz wychowawca-matematyk, a właśnie pan profesor Boisse, To wtedy mogliśmy jeszcze lepiej poznać tego nietypowego belfra, jego niekończące się opowieści – nie tylko o geografii Mazowsza i rzeki Wisły, ale także o życiu i o tym co w nim ważne… Właśnie przed chwilą odnalazłem w starym brulionie wiersz, który powstał jako ślad naszej nocnej wędrówki z profesorem po płockim moście przez Wisłę:

 

Gdzie się ludzie spotykają?
Spotykają się na mostach.
Mosty drgają i wibrują
w takt uderzeń ludzkich kroków…
Ludzie idą, a pod nimi,
przerzucone jak okrzyki,
leżą mosty ponad wodą…*/

 

Ta poetycka próba dziewiętnastolatka lepiej oddaje klimat owego spaceru, niż mogłaby to zrobić cała seria zdjęć. Po tej wycieczce zaczęliśmy nazywać Go między sobą „wujaszkiem”…

 

Po maturze nie spotkałem „wujaszka” przez kolejne trzy lata. Wiedziałem tylko, że w roku 1964, decyzją władz oświatowych (powodem był pewien problem, jaki ze zbyt spoufalającą się z uczniami nauczycielką geografii w I LO miała dyrekcja tego liceum), został przeniesiony z „Osiemnastki” do tegoż „Kopra”. Wspominam o tym fakcie nie przez przypadek. To wtedy po raz pierwszy uczniowie, w sposób wówczas grożący milicyjnymi represjami, zamanifestowali swój sprzeciw wobec decyzji odebrania im ulubionego nauczyciela: zorganizowali przemarsz protestacyjny i – z ad hoc zmajstrowanym transparentem „Nie oddamy profesora Boisse” -usiłowali w ten sposób zmusić poleski Inspektorat Oświaty do wycofania się z tej decyzji. Nic z tego nie wyszło, bo jeszcze zanim tam dotarli, do powrotu do szkoły przekonał ich ówczesny wicedyrektor XVIII LO, też legendarna postać tej szkoły, profesor Niemierowski.**/

 

I tak zaczął się ten najważniejszy rozdział w życiu Janusza Boisse, rozdział pisany – aż do przejścia na emeryturę – w      I LO. Zaczął od tego, że objął stanowisko wicedyrektora szkoły, gdy dyrektorem był jeszcze Kazimierz Dobrowolski. I w tej roli spotkałem go w 1966 roku, gdy w konsekwencji przerwania wcześniej wymarzonych studiów na filologii polskiej, odbywałem trzyletnią służbę w Marynarce Wojennej i podczas mojego pierwszego urlopu poszedłem Go tam odwiedzić. Wizytę tą pamiętam z dwu powodów: po pierwsze, że obaj panowie urzędowali we wspólnym gabinecie, a po drugie, że to wtedy Pan Profesor Boisse, przy herbacie, powiedział: „Skończ z tym profesorowaniem, Janusz jestem.” Po raz pierwszy w moim dotychczasowym życiu ktoś, kto był ode mnie dużo starszy i kto jeszcze tak niedawno występował w roli mojego nauczyciela, tak po prostu przełamał barierę konwenansu.

 

Ta sytuacja także, mam takie przekonanie, miała swoje dalsze, i jak się za chwile okaże – niezwykle istotne dla biografii Janusza – konsekwencje.

 

Otóż minęły kolejne trzy lata. W tym czasie wróciłem z marwojki do Łodzi, najpierw zostałem instruktorem w Wydziale Organizacyjnym Komendy Chorągwi Łódzkiej ZHP, a po kilku miesiącach – wiosną 1969 – zastępcą komendanta Hufca ZHP Łódź Polesie. I wtedy to, z początkiem roku szkolnego 1969/70, przyszedł do mnie Andrzej Krawczyk, ówczesny komendant działającego od 1946 roku w I LO Szczepu im. R. Traugutta, wówczas już student PŁ, ale absolwent „Jedynki”, i oświadczył, że nie jest w stanie dalej łączyć obowiązki studenta i komendanta szczepu. Nie wiem, czy mam prawo powiedzieć, ze odegrałem wtedy rolę „Palca Bożego”, czy jak kto woli – „narzędzia Przeznaczenia”, czy też po prostu: jako były uczeń Janusza Boisse nie miałem wątpliwości, że to On powinien dalej pokierować harcerstwem w tej szkole.Tym bardziej, że nie był już wtedy wicedyrektorem.

 

Z wysłuchiwanych w moich szkolnych czasach opowieści wiedziałem, że w młodości był harcerzem. A i owe późne lata sześćdziesiąte sprzyjały mojemu pomysłowi: władze partyjne i oświatowe lansowały wówczas powierzanie funkcji szczepowego (szefa wszystkich drużyn harcerskich, najczęściej działających w jednej szkole) nauczycielowi tej szkoły. Nie przywołując detali naszych negocjacji, powiem tylko, że to ja jestem winien temu, iż następne pokolenia uczniów-harcerzy „Kopra” dostały swojego „Bladego”. I to także ja wiosną 1970 roku, podczas objazdu Bieszczadzkich gór, znalazłem polanę w Nasicznem, teren pod obozy Hufca Łódź-Polesie, gdzie mógł On później obozować. I tam zaczął się ten górski wątek w Jego działalności, najlepiej udokumentowany w napisanej i zaśpiewanej przez Niego balladzie „Moje góry”……

 

Niechaj inni, którzy później z Nim działali, wspominają jakim był człowiekiem… A że był nietypowym, niekonwencjonalnym – nie tylko nauczycielem, ale i instruktorem harcerskim – wyziera ze wszystkich dotychczas powstałych o Nim wspomnień. Właśnie odnalazłem w swym domowych archiwum jedno z nich, jakie w dodatku łódzkim „Gazety Wyborczej” z dnia 19 października 2001 roku, na dzień przed VII Zjazdem Wychowanków tej szkoły, zamieścił dziennikarz tej gazety, ale także absolwent I LO, Marcin Markowski, wspomnienie zatytułowane „Gawęda o Bladym”:

 

Gawęda o Bladym

 

Jawi się tam sylwetka człowieka, który miał wiele przywar, także i wad, jakie innych mogłyby dyskwalifikować w pełnionych rolach nauczyciela, instruktora ZHP, wychowawcy, a które w Jego przypadku nie przeszkadzały Mu w skutecznym byciu nie tylko szefem, ale – używając dzisiejszej terminologii – byciem dla swych wychowanków liderem, jak to się później mówiło – guru… I to dlatego, niedługo po obejrzeniu filmu „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” , skojarzył mi się On z kreowaną przez niezapomnianego Robina Williamsa postacią nauczyciela języka angielskiego Johna Keatinga. Bo właśnie to, że zawsze był sobą, że nie kreował się na niedościgły ideał, że potrafił znaleźć złoty środek miedzy sformalizowanym dystansem roli a przesadnym fraternizowaniem się z wychowankami, pozwalało mu być owym legendarnym Bladym…

 

A nasze drogi spotykały się jeszcze dwukrotnie: latem 1973 roku, gdy już od dwu lat nie byłem komendantem hufca, ale gdy poproszono mnie, abym poprowadził zgrupowanie obozów w – później także legendarnej – Strużnicy k.Jeleniej Góry. W zamieszczonym w Internecie na stronie harcerskapolana.pl wspomnieniu Janusz pominął ten fakt, że po Maćku Łukowskim, który prowadził tam zgrupowanie w roku 1972, to ja byłem tym drugim komendantem zgrupowania, na którym komendantem podobozu szczepu R. Traugutta był On. To był bardzo udany obóz i mogłem tam „podglądać” ten Jego niepowtarzalny styl działania.

 

I jeszcze dwa lata później, latem 1975 roku, był moim zmiennikiem w łódzkiej stanicy „Operacji Bieszczady 40”, na przepięknych łąkach, gdzie do akcji „Wisła” była wieś Caryńska, skąd kilkaset metrów było do przełączy Przysłup Caryński, na której wtedy nie było dzisiejszego schroniska, a stała chatka, zwana Kolibą, w której ze swymi podopiecznymi narkomanami zamieszkiwał legendarny Wiesiek – naprawdę Wieńczysław Nowicki, przez niektórych uważany za hippisa, a według mnie (odbyłem z nim wtedy wiele rozmów) był on prekursorem metody wyprowadzania młodych ludzi z uzależnienia, stosowanej później przez Marka Kotańskiego w ośrodkach MONAR. Zgrupowanie prowadziłem w pierwszym turnusie, ale Janusz był tam wcześniej z grupą kwatermistrzowska, a później przejął po mnie stanicę, szefując jej drugiemu turnusowi. Wiem, że bywali z Wieśkiem u siebie częstymi gośćmi. Nic dziwnego – byli ulepieni z podobnej gliny…

 

Na tym obozie był ze mną i moją żoną Krystyną (pełniła tam obowiązki obozowej księgową) mój dwuletni syn Kuba…

 

Tak się złożyło, że 14 lat później Blady przyjął Kubę (choć nie był on uczniem „Kopra”) na swój, kolejny już, obóz w Strużnicy. Po obozie Kuba został harcerzem jednej z drużyn szczepu Traugutta i jeździł z Bladym na jeszcze wiele obozów, w tym był na wędrownym obozie tam, „ gdzie szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa…”  Niewątpliwym skutkiem wpływu Bladego na biografię Jakuba było podjęcie przez niego studiów na łódzkiej geografii…

 

A potem, jak w wylansowanej przez Zespołu „Gawęda” piosence „Harcerski posag”, „każdy drogą swą poszedł przez świat…” Spotykaliśmy się od czasu do czasu na jubileuszach Hufca Łódź-Polesie, spotykałem go też dość często w rejonie skrzyżowania Wólczańska/Zielona, w czasie gdy pracowałem w Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, która mieściła się w kamienicy, gdzie dziś jest siedziba ojców Dominikanów, a która graniczy z posesją, gdzie mieszkał, i gdzie zmarł Janusz Boisse, Blady, a dla mnie i moich koleżanek i kolegów z „Osiemnastki”  – wujaszek…

 

We wtorek, 20 stycznia, na Starym Cmentarzu, w jego części ewangelickiej, odprowadzę na wieczną wartę, wraz z niewątpliwie bardzo liczną rzeszą Jego wychowanków i współpracowników, nauczyciela geografii, twórcę kabaretu „Kiełbie we łbie” oraz Harcerskiego Klubu Turystycznego „TRAMP”, długoletniego Komendanta Szczepu im. R. Traugutta, Druha Harcmistrza ***/ Janusza Boisse, bez którego panorama łódzkiej edukacji będzie już nie ta sama.

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

*/ Plik PDF z pełnym tekstem wiersza Gdzie się ludzie spotykają
**/ Opisał to w swojej, wydanej własnym sumptem w 2012 roku, książce „Piękne lata w trudnych czasach, czyli życie szczęśliwego licealisty w Łodzi” absolwent XVIII LO Witold A. Głuchowski (matura 1965). Patrz rozdział „Pierwsza nielegalna demonstracja młodzieży szkolnej” na stronach 173 – 176.

***/ W nekrologu, zamieszczonym w sobotnio-niedzielnym łódzkim dodatku „Gazety Wyborczej”, mylnie napisano, że był on „Harcmistrzem Rzeczypospolitej”. Stopnia tego nie nadaje się instruktorom ZHP od 1928 roku. Janusz Boisse miał nadany stopień Harcmistrza Polski Ludowej, lecz w 1990 roku stopień ten został zlikwidowany, a jego posiadacze powrócili do posługiwania się stopniem harcmistrza.



5 komentarzy to “Felieton nr 63. Wspomnienie o Januszu Boisse, łódzkim Keatingu w harcersko-turystycznej wersji”

  1. Rysiek Kowski napisał:



    Witaj. Wywołałeś z mojej pamięci czasy Caryńskiego – wtedy, w marcu ta „grupa kwatermistrzowska”, która znalazła miejsce pod Magurą Stuposiańską to był Blady, kierowca z Hufca (pojechaliśmy świeżo wyremontowaną hufcową Nyską) i ja. Wtedy właśnie, w Kolibie (było to już schronisko Politechniki Warszawskiej) poznaliśmy Wieńka i kilku lokatorów Doliny „na odwyku”. O 12tej Wieniek zaprowadził nas deszczową nocą na cmentarz. Prawie do rana graliśmy potem i śpiewaliśmy, a o 5tej zbudzili nas milicjanci gromkimi okrzykami „wstawać i pod ścianę!”. Ale to już inna historia! Pozdrawiam, Rysiek

  2. Jakub Milczarek napisał:



    Bardzo ciekawa opowieść! Pojawiło się w niej kilka nieznanych mi wcześniej wątków o Bladym – bardzo miło się to czytało.
    Mam tylko dwie uwagi:
    1) W pierwszym akapicie jest: „profesorze Januszu Boiss”, a powinno być „profesorze Januszu Boissé”
    2) Opublikowane na początku zdjęcie nie ma podpisu, a jest to zdjęcie mojego autorstwa i tak też wszędzie w sieci jest podpisywane – publikowanie zdjęć bez podania ich autora (jeśli jest znany) jest co najmniej nieeleganckie…

  3. Włodzisław Kuzitowicz napisał:



    Bardzo dziękuję za zwrócenie uwagi na błędy, a za brak podpisu pod zdjęciem bardzo przepraszam. Znalazłem je gdzieś w necie, późno wieczorem… Nie zwróciłem uwagi, że jest podpisane. Jeszcze raz bardzo przepraszam, nie jest to moją stałą praktyką. Podpis już uzupełniłem. W. Kuzitowicz

  4. Jakub Milczarek napisał:



    Dziękuję bardzo, ale zdjęcie zostało podpisane:
    Foto: Janusz Mielcarek
    a ja nazywam się:
    Jakub Milczarek

    Dodam jeszcze, że zdjęcie zostało zrobione w Strużnicy 1996

  5. Włodzisław Kuzitowicz napisał:



    Przepraszam za kolejny błąd. Nie będę wyjaśniał i się tłumaczył, ale tak mają starsi ludzie…

Zostaw odpowiedź