Esej wspomnieniowy: Lata 1959 – 1968 – od kandydata na murarza do marynarza. Cz. I

 

Poprzedni, pierwszy z cyklu „sumatywnych” odcinków mojej biografii,zakończyłem na wspomnieniu obozu harcerskiego nad jeziorem w pobliżu wsi Stężyca, w tamtym czasie noszącą dwuczłonową nazwę „Stężyca Królewska, na takim stwierdzeniu: „Ten czas przeżyty na obozie złagodził mi rozczarowanie po nieudanym egzaminie do I LO, czyli sławnego „Kopra” i obawy, jakie budziła wizja rozpoczęcia następnego etapu edukacji w szkole dla murarzy.”

 

Jednak pisząc o tej dekadzie mojego życia (lata 1958 – 1968) – a był to okres bardzo ważki dla mojego młodzieńczego życia – podzielę ją na dwie „pięciolatki: „Od ukończenia podstawówki do matury” i Od studenta polonistyki do rezerwisty po Mar-Wojce. Dziś opublikuję tylko tę pierwszą część , drugą – za kilka dni:

 

Od ukończenia podstawówki do matury

 

Pierwsze lata po ukończeniu szkoły podstawowej spędziłem ubrany w granatowy mundurek z zielonymi lampasikami na spodniach i tarczą na rękawie – jako uczeń Szkoły Rzemiosł Budowlanych (SRB), która funkcjonowała przy Technikum Budowlanym nr 1 w Łodzi. Pisałem o tym w kilku tekstach. Przede wszystkim w okolicznościowej publikacji, wydanej z okazji 70-lecia tej szkoły, która w tym okresie kilkakrotnie zmieniała swą nazwę – i w roku jubileuszu nazywała się Zespołem Szkół Ponadgimnazjalnych nr 15. [Zobacz TUTAJ]

 

Zawarte tam wspomnienia wzbogacę o kilka mniej „formalnych” sytuacji z okresu, kiedy byłem uczniem klas II i III. To wtedy, właśnie w szkole dla murarzy, ujawniły się moje predyspozycje rymotwórczo-poetyckie. Choć pierwszy wiersz (oczywiście miłosny) napisałem jeszcze w szkole podstawowej (skromnie nie przytoczę go tutaj), to właśnie w SRB zapisałem moimi „utworami” cały stukartkowy brulion. Oto wiersz (jego podmiotem lirycznym jest ta sama osoba, jak w owym pierwszym wierszu), którego nie wstydzę się zaprezentować i dzisiaj:

 

 

 

Ale powstawały wtedy także wierszyki, będące swoistymi ilustracjami szkolnej rzeczywistości. Oto dwa tego przykłady                                                                                                                                              – TUTAJ   i  TUTAJ

 

Do wierszy powrócę jeszcze, gdy będę wspominał moje pół roku w I klasie 3-letniego Technikum Budowlanego, a teraz rozwinę wątek nauczycielski. Nawiązując do wierszyka „Lekcja matematyki” przywołam najbardziej wdrukowane w moją pamięć wspomnienie pierwszego kontaktu z panem dyrektorem mojej nowej szkoły – Mikołajem Hałłamejko, ale w roli nauczyciela matematyki, którą pełnił przez wszystkie lata mojego tam pobytu. Otóż tak się złożyło, że w pierwszym „roboczym” dniu naszej nauki w nowej szkole, czyli we wtorek 2 września 1958 roku, pierwszą lekcją była właśnie matematyka. Siedzimy wszyscy (jak pamiętam – było nas tam coś około trzydziestu zestresowanych młodzieniaszków), nie znając się jeszcze, w obszernej klasie z tzw. „katedrą”, czyli biurkiem nauczyciela, stojącym na podeście, za którym wisiała na ścianie duża, czarna tablica. Kilka minut po dzwonku otwierają się drzwi i wkracza (nie wchodzi) – Pan Dyrektor, z nowiutkim dziennikiem pod pachą. Wszyscy wstają i recytują „Dzień-do-bry pa-nie dy-rek-to-rze”. On, stanąwszy za stołem, bez słowa, rzucił dziennik na blat biurka, otworzył go na odpowiedniej stronie, odchylił „skrzydełko” z listą naszych nazwisk, a następnie potoczył wzrokiem po klasie i powiedział: „No to teraz zobaczymy czego was tam w tych podstawówkach nauczyli”. I wywołał pierwsze nazwisko. Jego posiadacz wstał i podszedł do tablicy. „Pisz!” – i dyrektor podyktował zadanie. „Oblicz!”. Chwilę trwało, uczeń coś napisał.. „Źle, Siadaj, dwa!”. I tak wywoływał kolejno kilku kolegów, w tym i mnie. Wszyscy „zaliczyliśmy” pierwszą w nowej szkole ocenę – niedostateczną. Ten fragment lekcji dyrektor podsumował: „To żeby się wam w głowach nie poprzewracało, Teraz ja nauczę was matematyki”.

 

I taka atmosfera na lekcjach z tym panem towarzyszyła nam przez następne lata.

 

A dla kontrastu – nie mogę nie wspomnieć nauczycielki, która odegrała w moim rozwoju „chłopaka z przedmieś- cia, z robotniczej rodziny” wiodącą w tamtym czasie rolę. Była nią nauczycielka języka polskiego Pani Wiktoria Kupiszowa. Pisałem już wcześniej o Jej wpływie nie tylko na mnie, ale i na kilku kolegów z mojej klasy. [W przywołanym już jubileuszowym wspomnieniu z okazji 70-lecia szkoły, a także w eseju Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu. ] Teraz dodam, że zawsze będzie ona dla mnie wzorcem nauczyciela „ze świadomością swojej misji”, który niezależnie od systemu w jakim przyjdzie mu realizować ten zawód, zawsze ma na uwadze przede wszystkim OSOBĘ ucznia, a nie formalne procedury. I była ona taką właśnie nauczycielką, niezależnie od słów którymi, czasami, miała w zwyczaju określać uczniów. Jednak czyniła to w taki sposób, że nikt nie odbierał ich jako naprawdę ubliżające…

 

Najlepszą ilustracją naszych relacji z Panią Profesor jest wiersz, jaki napisałem z okazji Dnia Nauczyciela (który w tamtych czasach obchodzono 20 listopada) i wyrecytowałem, gdyśmy cała czwórka ”Klubu Kula” zameldowali się z kwiatami, dzień wcześniej, w sobotę 19 listopada 1960 roku, w jej mieszkaniu. [Zobacz TUTAJ ]

 

O „Klubie Kula” już pisałem w eseju o moim roku 1960-ym „Początek drogi ku wychowawstwu, więc teraz czują się z tego zwolniony. A że esej ten – jak wskazuje jego tytuł „, w powiązaniu z esejem „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką” – opisuje kolejne wydarzenia, zapowiadające to, czemu poświęciłem całe dorosłe życie, nie mogę pominąć jeszcze kolejnego wątku wspomnień. Tym wątkiem jest historia o tym, jak założyłem pierwszą na Nowym Złotnie drużynę zuchów. Jak to się zaczęło opisałem już w eseju „Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu”. Jako że jest to tylko jeden jego fragment – proponuję przeczytać go w wersji pdf –TUTAJ

 

Dziś przypomnę jeszcze kilka wspomnień, jak z moimi zuchami (w wieku 8 – 11 lat) „pracowałem”. Zgodnie z metodyką tego odłamu harcerstwa – podstawową formą były cotygodniowe zbiórki, podczas których – przede wszystkim w cyklach po 6 – 8 spotkań – realizowaliśmy tzw. „sprawności zespołowe”, czyli cykliczne zabawy „w kogoś”. I tak, podczas cyklu „Kolejarz” wywiozłem moich zuszków (pociągiem – każdy z nich sam musiał kupić w kasie bilet) do Głowna, gdzie wcześniej dogadałem się z zawiadowcą stacji i moje zuchy najpierw zwiedziły dyżurkę zawiadowcy, później nastawnię – mogli zobaczyć jak przestawia się zwrotnicę i obsługuje semafory, a „na deser” (po trzech) mogli wejść do parowozu, tam gdzie pracuje maszynista i palacz. Zobaczyli na czym ta praca polega i każdy mógł pociągnąć za uchwyt, którym uruchamia się parowozowy gwizdek…

 

Natomiast kiedy realizowaliśmy cykl „Doktor Ojboli” – załatwiłem wizytę w aptece, wtedy przy ul. Obrońców Stalingradu (dziś Legionów), gdzie byli wpuszczeni „na zaplecze”. Tam pokazywano im jak przygotowuje się leki, w tym jak napełnia się proszkiem leku tabletki z opłatkowego ciasta. Dostaliśmy tych opłatkowych pustych pojemniczków na tyle dużo, iż później mogliśmy bawić się w laboranta-farmaceutę. A podczas sprawności „Aktor” – odbyliśmy wizytę w teatrze „Powszechnym” – przy tej samej ulicy. Wszyscy mogli wejść za kulisy, poznać nie tylko pracę aktorów podczas prób, ale także zobaczyć pracownię krawiecką, magazyny kostiumów i rekwizytów.

 

Ale jedną zbiórką, w ramach cykluPan Twardowski, muszę się tu pochwali szczególnie. Bo to była zbiórka, o której napisano w łódzkim „Expressie Ilustrowanym”:

 

Scan ze strony gazety „Express Ilustrowany”

 

Pomysł mój na tę sprawność był – dziś muszę to przyznać – dość przewrotny. Postanowiłem zainscenizować sytuację, w której zuchy uwierzą, że spotkały Pana Twardowskiego, z którym podpiszą swoisty cyrograf, na mocy którego on przekaże mi swą moc, a ja będę ich uczył „magicznych sztuczek”. Po kilku tygodniach spotkają się z nim w tym samym miejscu na egzaminie.

 

I tak się stało. Owa zbiórka odbyła się w noc andrzejkową 1962 roku. Po przejściu ok. kilometra dotarliśmy do zabudowań gospodarczych w pobliskiej wsi Stare Złotno. A tam na strychu stajni, na który można byo wejść tylko po drabinie, spotkali siedzącego za stołem, ubranego w kontusz, czapę z pióropuszem, szlachcica z wąsami. Przedstawił im się: „Nazywam się Twardowski i jestem czarownikiem”. Opowiedział im o sobie, o tym co potrafi… Następnie (przy mojej dyskretnej pomocy) udowodnił im, że ma moc przenoszenia przedmiotów (piłeczka w jego ręce w „tajemny” sposób zniknęła, i po wypowiedzeniu zaklęcia – znalazł ją w swojej kieszeni najmłodszy zuch. Był nim młodszy z braci Pietrzyków, ledwo 7-latek, który – wyjątkowo – przychodził na zbiórki ze starszym bratem.

 

Wszyscy (łącznie ze mną) ochoczo podpisali ów „cyrograf” i na tym zakończyło się to spotkanie. Na kilku kolejnych zbiórkach uczyłem chłopców różnych „kuglarskich” sztuczek, a wyznaczonego dnia poszliśmy w znane już miejsce na spotkanie z Panem Twardowskim. A tam, za tym samym stołem, siedział ten sam człowiek, ale ubrany w… mundur instruktora ZHP. Reakcja zuchów: „Panie Twardowski, dlaczego pan tak się przebrał?”… Długo, razem z Ryszardem Żuchowskim, aktorem teatru „Powszechnego”, ale także instruktorem harcerskim który podjął się odegrać tę rolę, tłumaczyliśmy im, że to była tylko inscenizacja, że nie ma żadnego czarnoksiężnika ani czarów, a cała ta sytuacja była tylko po to, aby na resztę ich życie mieli nauczkę, jak łatwo jest ludzi okłamywać. Aby już nigdy nie dali się tak łatwo oszukać.

 

A ową notatkę w najpoczytniejszej wtedy gazecie załatwiłem wcześniej w redakcji. „Expressu”. Proszę zwrócić uwagę, że nie ma tam nic o tym, że to była zuchowa zbiórka. Po prostu – „w gazecie napisali”, że Twardowski był na Nowym Złotnie. To przecięło wszystkie ewentualne wątpliwości, z kim moi zuchowie spotkali się na tym strychu.

 

Dość tych harcerskich wspomnień, ale tylko na teraz. Muszę do tego wątku jeszcze powrócić, bo na przełomie lat 1960/1961 wydarzyło się coś bardzo istotnego, co miało swe konsekwencje na wiele, wiele lat. Lecz „w temacie” mojej drużyny zuchowej na tym koniec. Wkrótce po tych wydarzeniach przekazałem prowadzenie drużyny komu innemu, zaś ja skoncentrowałem się na nauce do matury. Ale zanim o maturze, muszę wrócić do mojej Budowlanki.

 

 

x           x            x

 

 

Naukę w SRB skończyła się przed wakacjami 1961 roku egzaminami, w tym praktycznym, który w moim przypadku polegał na wykonaniu tzw. „rolki”, czyli cegłami, kładzionymi jedna za drugą w pozycji leżącej na podłużnym boku, przylegających do siebie największymi płaszczyznami, które miały zwieńczyć ścianę szczytową budynku gospodarczego, pod planowany tam dach jednospadowy. Przypomnę, że szkołę ukończyli w 1961 roku uczniowie sześciu klas trzecich. Ogłoszono zapisy do DWU klas pierwszych 3-letniego Technikum Budowlanego. Dziesięciu absolwentów tych sześciu klas, którzy ukończyli szkołę z najlepszymi wynikami, zostało przyjętych bez egzaminu wstępnego. Pozostali rywalizowali w postępowaniu egzaminacyjnym. W liczbie tych „szczęściarzy” znaleźli się wszyscy członkowie „Kubu Kula”.

 

Pierwsze półrocze w „nowej” szkole należało do nas. Jurek Poprawski był drużynowym szkolnej harcerskiej drużyny wodnej, Jurek Trojanowski był przewodniczącym szkolnego ZMS, a ja… ja zostałem wybrany przewodniczącym Szkolnego Samorządu Uczniowskiego.

 

Z tego okresu najlepiej zapamiętałem naszą wspólną inicjatywę wykorzystania szkolnego radiowęzła (głośniki były w każdej klasie, a na korytarzach po dwa) do nadawania w czasie długiej przerwy (20 minut) audycji „Jazz i poezja”. Proszę sobie wyobrazić, że udało się nam przekonać do tego pomysłu dyrektora! Jurek Poprawski najbardziej z nas interesował się muzyką nowoczesną, więc wziął na siebie obowiązek wyszukiwanie dobrych „kawałków” amerykańskiej muzyki, którą z przynoszonych przez niego płyt puszczał ze szkolnej radioli. Stała ona w… gabinecie dyrektora Hałłamejki. Był przy niej także mikrofon, przez który dyrektor wygłaszał swoje komunikaty.

 

 

Foto: www.olx.pl

 

Radiola – prawie taka sama, jak ta w gabinecie dyrektora Hałłamejki.

 

I przez ten mikrofon, w przerwach między jednym a drugim utworem muzycznym, ja czytałem wiersze. Pewnego dnia wyemitowaliśmy specjalną audycję dla nauczycieli do pokoju nauczycielskiego. Jej specjalny charakter polegał na tym, że zaproponowaliśmy im uczestnictwo w plebiscycie na najlepszy wysłuchany wiersz. Przeczytałem trzy utwory, sygnowane nazwiskami zagranicznych autorów, w tym jeden, który ja napisałem, ale który zaprezentowałem jako wiersz niejakiego Johna Osborne’a.

 

Oto rękopis tego wiersza:

 

Przytłaczającą większością głosów wygrał wiersz… „Psy”

 

 

Ale idylla trwała krótko. Jeśli dobrze pamiętam, to na początku grudnia 1961 roku, podczas dwugodzinnego bloku lekcji z geometrii wykreślnej, która odbywała się w specjalnie do tego przystosowanej pracowni (sala większa niż typowe klasy, każdy uczeń miał do swej dyspozycji prawdziwy stół kreślarski) zdarzyło się coś niespodziewanego. Zabrzmiał dzwonek na przerwę i zrobiło się typowe dla tej sytuacji zamieszanie. Każdy zaczął zwijać swoje „zabawki”, zaczęły się rozmowy, przekrzykiwania. I nagle – krzyk nauczyciela: „Cicho! Który to zrobił? Kto rzucił we mnie gumką?” A gumka kreślarska miała swój wymiar i masę… Zapadła martwa cisza, nikt się nie przyznał. Nauczyciel, a był nim profesor Romanowski, o którym wiedzieliśmy, że walczył w Armii gen. Andersa, że uczestniczył w bitwie pod Monte Cassino, człowiek już niemłody, ale z gruntu dobry, choć o wybuchowym charakterze. Gdy nikt się nie przyznał, wzburzony profesor krzyknął: „Idę do dyrektora, czekajcie tu” – i wyszedł. Po dłuższej chwili wrócił z dyrektorem Hałlamejko. Jego reakcja była do przewidzenia. Padło tylko jedno zdanie: „Ten który rzucił w pana profesora gumką – wstać!” Gdy po przedłużającej się ciszy „jak makiem zasiał” nikt nie wstał, dyrektor ogłosił: Skoro nikt się nie przyznał, podjąłem decyzję: Do czasu, aż sprawca się nie zgłosi – zawieszam w prawach ucznia wszystkich, którzy mają na I semestr obniżoną ocenę z zachowania”.

 

Okazało się, że takich kolegów z obniżoną oceną było w naszej klasie pięciu. Gdy po kilku dniach nikt się nie zgłosił, a tych pięciu nadal nie mieli prawa przychodzić na lekcje, podjąłem decyzję, że trzeba zacząć działać. Wraz wychowawczynią klasy poprosiliśmy rodzica z „trójki klasowej” i razem z poszliśmy do pana profesora, tłumacząc mu, że na pewno nikt nie zamierzał rzucać w niego gumką, że to był przypadek, że rzucał ktoś w kolegę, zrobił to niecelnie i gumka przypadkowo trafiła w głowę pana profesora. Sprawca bał się przyznać, i im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej się boi.Wręczyliśmy mu przeprosinowe kwiaty i poprosiliśmy, aby razem z nami poszedł do dyrektora z prośbą o przywrócenie tych „zawieszonych” kolegów. Pan Romanowski bez problemu dał się udobruchać, powiedział, że rozumie i już nie chce szukać sprawcy. Zgodził się uczestniczyć w delegacji do dyrektora.

 

Dyrektor przyjął nas z groźną miną, nie wychodząc zza biurka. Wysłuchał naszej prośby, którą przekazała mu wychowawczyni klasy, przy wyrazach poparcia ze strony przedstawicielki rodziców i samego „poszkodowanego”, i krótko oświadczył: „Ja zdania nie zmieniam. Tak jak powiedziałem, tak będzie. Nie zmienię mojej decyzji. Żegnam! Wyszliśmy z gabinetu i na chwilę zatrzymaliśmy się w sekretariacie, aby podzielić się wrażeniami po tam fiasku naszej inicjatywy.Wtedy doznałem olśnienia. Powiedziałem do pozostałych: ”Proszę państwa, ta decyzja krzywdzi niewinnych kolegów, i jest bezprawna. Tak postępowali podczas wojny hitlerowcy – brali zakładników. Proponuję, aby pójść na skargę do Kuratorium.” Zapadła cisza… Wychowawczyni powiedziała tylko „Wyjdźmy, porozmawiamy w klasie.” Ale tego dnia nie zapadła żadna decyzja w sprawie mojego pomysłu.

 

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że dyrektor zmienił swoją decyzję i wszyscy zawieszeni koledzy mogli wrócić do szkoły. Po jakimś czasie, z tzw. „źródeł dobrze poinformowanych” dotarła do nas wiadomość, że dyrektor stał się nagle taki łaskawy, gdyż sekretarka powtórzyła mu zasłyszaną rozmowę o zamiarze złożenia skargi w kuratorium. I się przestraszył…

 

Ale za to ja znalazłem się na dyrektorskim celowniku. Wkrótce okazało się, że zemsta pana Hałłamejki dosięgła mnie w postaci trzech ocen niedostatecznych na półrocze: oprócz dwójki z matematyki (od niego), dołączyli ze swoimi „pałami”: wicedyrektor, który uczył naszą klasę statyki budowli i… i nauczyciel PO.

 

Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, iż winienem być im wdzięczny. Bo właśnie ta sytuacja uświadomiła mi, że to najwyższy czas, abym zmienił szkołę.

 

Myślałem o tym, głównie pod wpływem sugestii pani profesor Kupiszowej, od ukończenia SRB. Jednak potrzebny był mi, taki jak ten, bodziec. Ale także wsparcie, nie tylko radą, ale także „logistyczne”, jakie dał mi przyboczny w mojej drużynie zuchów, a w tym czasie – przyjaciel, Heniek Wesołowski. Po więcej informacji o tym okresie mojej biografii odsyłam –TUTAJ .

 

Przypominam, że temu niespełna półtorarocznemu okresowi nauki w XVIII LO poświęciłem esej wspomnieniowy 55 rocznica mojej matury, czyli pochwała mądrych nauczycieli | Obserwatorium Edukacji

 

Rok 1963 był nie tylko rokiem matury, ale także rokiem pozytywnie zdanego egzaminu wstępnego na filologię polską na UŁ, ale także rokiem „siewu” ziaren kolejnej, radykalnej zmiany ścieżki mojej kariery edukacyjnej, a w przyszłości – zawodowej. Temu ostatniemu tematowi poświęciłem wspomnienie, opublikowane w 3. numerze „Magazynu Sieci Rozwoju” pod tytułem „Przypadek lub Palec Boży, czyli jak kolonie letnie w Grabownie Wielkim przestawiły zwrotnicę mojej życiowej pasji” – TUTAJ

 

 

x            x           x

 

 

Aby zamknąć tę wspominaną pięciolatkę muszę jeszcze wrócić do wątku mej harcerskiej aktywności i przywołać dwa wydarzenia, które także wywarły wpływ na moje późniejsze decyzje z cyklu „kim chciałbym zostać”.

 

O pierwszym wspominałem już w eseju wspomnieniowym „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką”. Mam tu na myśli kurs drużynowych zuchów w cieplickiej CSIZ, zwieńczony aktem złożenia zobowiązania instruktorskiego. Niewtajemniczonych muszę poinformować, że w ZHP instruktorem, w zasadzie, mógł zostać tylko pełnoletni harcerz. Ale statut przewidywał wyjątek dla osób pracujących z zuchami. W tym przypadku obowiązywała dolna granica lat 16. Ja szesnastolatkiem zostałem w kwietniu 1960 roku. Ten podrozdział harcerskiej drogi opisałem w wspomnianym eseju – jego fragment o kursie i zobowiązaniu instruktorskim – TUTAJ

 

Podczas pobytu w CSIZ poznałem dwie osoby, które odegrały później – każda inną – rolę w rozwoju późniejszych zdarzeń. Jedną była Ela Lidert, drużynowa zuchów w warszawskim Hufcu „Walterowców”, utworzonym w 1958 roku przez Jacka Kuronia, dysydenckim wobec obowiązującej w ZHP doktryny wodzowskiej, nawiązującym do idei makarenkowskich kolektywów. Drugim – łodzianin, uczeń Technikum Enegetcznego przy ul. Skrzywana – Bronek Pułaski. Piszę tu o nich, bo oboje pojawią się w moich kolejnych wspomnieniach, może wtedy opowiem więcej szczegółów – obie znajomości okazały się nietuzinkowe…

 

Drugim wydarzeniem był mój debiut w roli opiekuna-wychowawcy. Stało się to latem 1961 roku, kiedy nasz złotniański szczep zorganizował obóz w pobliżu wsi Złockie k. Muszyny.

 

 

Teren na którym rozbity był obóz, a po drugiej stronie strumienia mieściła się kolonia zuchowa, zaznaczono czerwoną linią.

 

Obóz rozbito na polanie, nad potokiem Sczawnik, a po jego drugiej stronie, w budynku, zlokalizowano pierwszą w dziejach Nowego Złotna kolonię zuchową. Jej uczestnikami były zuchy – dziewczynki i chłopcy – z dwu złotniańskich drużyn. Nie muszę mówić, że to ja zostałem jej komendantem, choć do pełnoletniości brakowało mi jeszcze kilku miesięcy. Formalnie mogłem tę funkcję pełnić, gdyż przyjechała z nami jedna z mam, która podpisała wszystkie dokumenty o odpowiedzialności prawnej. Oczywiście, był tam ze mną, o rok młodszy, Heniek Wesołowski…

 

To tam „posmakowałem”, nie tylko roli harcerskiego wychowawcy, realizując z zuchami atrakcyjny program zajęć, ale także roli opiekuna, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo powierzonych mi dzieci, ale także za takie „prozaiczne” sytuacje, jak dbanie o ich higienę, wyżywienie (Druhu, ja już nie chcę jeść, nie jestem głodny... ), i warunki odpoczynku… Snu… To tam pierwszy raz w życiu, zanim sam położyłem się spać, obchodziłem pokoje ze śpiącymi podopiecznymi, i jeśli było trzeba – okrywałem śpiącą(-ego) kocem, który zsunął się już po zaśnięciu… Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że za 12 lat będę to robił zawodowo…

 

Za rok, w lipcu 1962 roku, byłem także na obozie harcerskim, ale już bez moich zuchów, tym razem w roli zastępcy komendanta zgrupowania ds. programowych. Obóz – oczywiście szczepu z Nowego Złotna, tym razem był umiejscowiony nad jeziorem Osiek k. Dobiegniewa, w miejscu nazywanym Ługi. Najważniejszym wspomnieniem z tamtego obozowania jest ostatnia noc, kiedy niespodzianie na częściowo zlikwidowane już obozowiska spadła burza z trąbą powietrzną – prawie jak w 2017 roku stało się to w Suszku. Namioty, porwane wichurą, znalazły się na drzewach, wszystko co mieliśmy i co mieliśmy na sobie było mokre, a spodziewane autokary nie przyjechały na czas, bo drogę tarasowały powalone drzewa…

 

I jeszcze jedno wspomnienie, które wiąże się z latem 1962 roku, ale które swe początki ma wiosną tego roku i w którym w roli inspiratora ponownie wystąpił Heniek Wesołowski. Teraz o tym tylko parę zdań – w „swoim czasie” rozwinę opowieść o moich (jedynych w życiu) związkach z Kościołem, a właściwie z jego „funkcyjnymi”. Teraz wspomnę jedynie, że już po tym, jak stałem się Heńka „kolegą z klasy”, dałem się mu nakłonić, abym uczęszcał z nim na lekcje religii, które wówczas odbywały się w salce katechetycznej na plebanii przy złotniańskim kościele. Nie wchodząc w szczegóły – skończyło się to wkrótce na „zakolegowaniu” z młodym katechetą (nie, nie – bez żadnych sex-podtekstow!), poprzez którego zapoznałem jego najlepszego kolegę z seminarium – ks. Tadeusza Batora (rocznik 1938) – wtedy wikariusza parafii Grabów koło Łęczycy. I z nim wyruszyłem w ostatnich tygodniu sierpnia, autostopem, w Karkonosze. Znajomość z Tadeuszem, w różnej intensywności, trwała „aż do końca”. Do końca jego życia – zmarł na raka trzustki w kwietniu 1985 roku.

 

Kończąc wspomnienia tej pierwszej pięciolatki: od końca wakacji 1958 do początków wakacji 1963, czyli Od ukończenia podstawówki do matury”, zwracam uwagę, że był to – jak się wkrótce okaże – ważny okres mojego życia, w którym po raz pierwszy objawiły się ważne cechy mojej osobowości: odwaga w przeciwstawianiu się niesprawiedliwości oraz determinacja w realizacji obranego celu. I także w tym czasie po raz pierwszy „liznąłem” próbki literatury o wychowaniu oraz „posmakowałem” roli opiekuna-wychowawcy.

 

Już niedługo zamieszczę drugą część moich wspomnień o dekadzie 1958 – 1968, czyli od kandydata na murarza do marynarza, zatytułowaną Od studenta polonistyki do rezerwisty po Mar-Wojce”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź