Foto:Grzegorz Gałasiński [www.dzienniklodzki.pl]

 

19 czerwca 2019 roku szkolna społeczność Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1 przy ul. Czajkowskiego w Łodzi pożegnała odchodzącą na emeryturę dyrektor Aleksandrę Bonisławską

 

Przed rokiem rozpoczęliśmy cykl wywiadów z dyrektorami szkół – weteranami, którzy po kilkudziesięciu latach pełnienia funkcji kierowniczych w oświacie podjęli decyzję o przejściu na emeryturę. W sierpniu ub. roku zamieściliśmy wywiad z Panią Dyrektor Alicją Wojciechowską, która od 1984 roku była dyrektorką XXV LO w Łodzi, a także z Panem Dyrektorem Józefem Kolatem, który przez 35 lat kierował działalnością – w zasadzie tej samej szkoły zawodowej, która w tym czasie wielokrotnie zmieniała nie tylko nazwy, ale i siedziby.

 

Dziś zapraszamy do lektury zapisu rozmowy z Panią Dyrektor Aleksandrą Bonisławską, która nauczycielką została, gdy w Łódzkim Kuratorium Oświaty i Wychowania rządził Henryk Grenda, a Ministrem Oświaty i Wychowania był Henryk Jabłoński. Pierwszy raz usłyszała skierowany do niej zwrot „Pani Dyrektor” od nauczycieli i uczniów Szkoły Podstawowej nr 87 przy ul. Minerskiej – we wrześniu 1985 roku. I tytuł ten przysługiwał jej już przez następne 34 lata – aż do dziś!

 

Jak widzicie – to „kawał czasu”… Będzie więc o czym rozmawiać z Koleżanką Dyrektor, która dziś, w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr 1 w Łodzi, żegna się ze swoimi współpracownikami, a także zaproszonymi tam przyjaciółmi i „starymi” znajomymi „z dawnych lat”.

 

 

Wywiad przeprowadził i treść tej rozmowy spisał Włodzisław Kuzitowicz. Zapraszam:

 

 

Włodzisław Kuzitowicz: Zanim rozpoczniemy rozmowę o przebiegu Pani nauczycielskiej „ścieżki kariery” (jak lubią to dziś nazywać doradcy zwodowi), nie mogę nie zadać pytania o początki, czyli o to, czy w dzieciństwie i w latach szkolnych były jakieś przesłanki, okoliczności, wydarzenia, które zapowiadały wybór przyszłego zawodu, podjęcie przez Panią decyzji: „będę nauczycielką”?

 

Aleksandra Bonisławska: To stało się w sposób niezamierzony. Co prawda, kiedy miałam 5 – 7 lat, to ustawiałam na podwórku dzieci sąsiadów w pary i „uczyłam” je, jak dostałam jakieś pieniądze na cukierki to kupowałam lizaki i rozdawałam je, prowadzałam dzieciaki parami – bo to, jak mi się zdawało, była najważniejsza czynność w szkole: że się chodzi parami… Zawsze się uśmiecham jak sobie myślę o tych początkach, bo nigdy w jakiś świadomy sposób nie orientowałam się na zawód nauczyciela. Ja wtedy po prostu robiłam to, co lubiłam, bez świadomości, że muszę mieć jakiś zawód.

 

 

WK: A może w rodzinie byli jacyś nauczyciele, którzy mogli stać się, nawet nieświadomą, inspiracją przyszłego wyboru?

 

AB: Moja mama w czasie wojny nauczała dzieci na wsi w województwie łódzkim, gdzie podczas okupacji przebywała. Miała 16 lat gdy wybuchła wojna i w sytuacji, gdy nie było tam nikogo z profesjonalnych, przedwojennych nauczycieli, uznała, że będzie uczyła miejscowe dzieci czytania i pisania. To były takie „tajne komplety”… Wiem też, że jakaś dalsza ciotka była nauczycielką, ale nie miałam z nią bezpośrednich kontaktów. Można powiedzieć, że w domu rodzinnym nie było „klimatu pedagogicznego”. Mój ojciec, już po wojnie, pracował w centrali handlu zagranicznego jako księgowy, mama miała zainteresowania i zdolności matematyczne…

 

 

WK: A jak przebiegała Pani edukacja szkolna? Może tam pojawiło się zainteresowanie przyszłym zawodem?

 

AB: Jeszcze w szkole podstawowej rozwinęła się u mnie potrzeba czytania. Każde pieniążki przeznaczałam na zakup książeczek z serii „Poczytaj mi mamo” (pamiętam – były po 1,50 zł), czytałam je siostrze. W ogóle bardzo lubiłam czytać, lektury, ale nie tylko. Aż pewnego razu tata wygrał w jakimś konkursie całą walizkę książek. Gdy przyniósł ją do domu i otworzył, ja rzuciłam się do ich przeglądania, a potem czytania. Pamiętam, że były tam książki Čapka, Orzeszkowej… i, że zakochałam się…. w „Nad Niemnem”.

 

I muszę jeszcze wspomnieć moją nauczycielkę j. polskiego ze szkoły podstawowej, która zadawała nam takie na przykład tematy: „Dalsze losy Antka…”. I ja pisałam „dalsze losy Antka”. Polecała nam także pisanie opowiadań na zadany temat, albo zadawała swoiste ćwiczenia gramatyczno-językowe, np. dyktowała zestaw słów bliskoznacznych, których należało użyć w jakiejś wypowiedzi. U mnie to były oczywiście rozbudowane opowiadania. Była wtedy też taka lektura „Historia o Janaszu Korczaku i pięknej Miecznikównie” Kraszewskiego, do której pani kazała dopisać dalsze losy bohaterów… To była taka szkoła z końca lat pięćdziesiątych, w której pracowali jeszcze nauczyciele sprzed wojny, dobrzy, wspaniali…

 

Przejawiła się w tym czasie moja dusza artystyczna. Należałam do harcerstwa, uczestniczyłam w konkursach piosenkarskich, byłam też solistką, nawet „mnie w radiu nadali”, jak śpiewałam „Nadeszła już jesień złocista”…

 

Potem wybrałam X Liceum Ogólnokształcące im. (nomen omen) Marii Konopnickiej w Łodzi. Mieściło się ono w tym samym budynku przy ul. Kościuszki 65 , w którym działało też VII LO. To była żeńska szkoła „z zasadami”. Panował tam dryl w stylu „pensjonarskim”, przestrzegano, aby uczennice miały „odpowiedni strój” (np. bawełniane rajstopy, tarcze, broń Boże kozaki na wysokich obcasach!).

 

Zaistniałam w tej szkole na lekcjach polskiego, gdyż pewnego dnia pani profesor Dębska zapytała: „A kto to był Owidiusz?”, to wtedy jedynie ja – wówczas Kaczmarkówna – podniosłam rękę i mówię: „To autor „Sztuki kochania’”. I tak zarobiłam sobie punkty u pani profesor. Później były różne wypracowania, dobrze oceniane, potem teatr szkolny, pamiętam moją rolę „Żony Modnej”… Nauczycielka sądziła, że pójdę do szkoły aktorskiej…

 

Ale za skromna byłam dziewczynka na to, żeby w ogóle o czymś takim pomyśleć. Moja klasa była sprofilowana raczej na humanistykę, ale spora grupa uczennic była dobra z biologii, chemii – dziewczyny wybierały się na medycynę. Pozostałe wylądowały głównie na prawie. Z niektórymi z nich spotykamy się do dzisiaj – w coraz mniej licznej grupie…

 

Ja wybrałam polonistykę jako jedyna z klasy. Studia minęły szybko, dobrze je wspominam i to po ich ukończeniu w 1971 roku stanęłam przed problemem: Co tu robić? Pracy dla polonistów w Łodzi nie było. Zaczęłam jako nauczycielka j. rosyj- skiego w Zaocznym Technikum Kinematografii. Takie było wtedy, miało siedzibę w budynku Szkoły Podstawowej nr 14 przy ul. Wigury. Ale to było krótko. Jakiś czas później pracowałam w innej podstawówce na Żwirki, a później w SP nr 136 przy ul. Ogrodowej. Prowadziłam tam teatr. to było bardzo ciekawe doświadczenie… Ale po roku dyrektor musiał ograniczyć liczbę etatów, wezwał polonistów i powiedział: „Jedną osobę muszę zwolnić”. No to Bonisławska, elegancko, mówi: „Przyszłam tu ostatnia, to chyba mnie.” I choć później dowiedziałam się od niego, że chciał mnie zostawić, a zwolnic inną osobę, to nie miał wyboru.

 

Kolejnym miejscem mojej pracy w roli nauczycielki j. polskiego była Szkołą Podstawowa nr 87 przy ul. Minerskiej na osiedlu Zdrowie. Pracowałam tam od roku 1973 do 1985, kiedy to objęłam funkcję dyrektorki tej szkoły.

 

 

WK: Co z tych pierwszych lat zdobywania doświadczeń w roli kierownika placówki oświatowo-wychowawczej, jak to się wówczas nazywało, chciałaby Pani dziś przywołać?

 

AB: Przede wszystkim to, że stworzyłam na bazie tej szkoły zespół szkół, kierując wniosek do kuratorium o utworzenie w tym samym budynku liceum ogólnokształcącego. Działo się to już po zmianie ustrojowej, gdy kuratorem oświaty był Wojciech Walczak, i gdy prognozowano, że wkrótce „wyż demograficzny” wyjdzie ze szkół podstawowych i potrzebne będą nowe licea.

 

Ale wcześniej zorganizowałam akcję nadania SP nr 87 imienia Włodzimierza Puchalskiego – reżysera i operatora filmów przyrodniczych i krajoznawczych, zmarłego w 1979 roku podczas wykonywania zdjęć w Polskiej Stacji Badawczej im. Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego (Arktyka), To dzięki tej akcji i samej uroczystości nadania szkole tego imienia (musiało to być w mniej więcej w 10-ą rocznicę jego śmierci) stałam się znana w łódzkim środowisku – w uroczystości uczestniczyły wszystkie ówczesne najwyższe władze Łodzi, kierownictwo i pracownicy Wytworni Filmów Oświatowych, rodzina naszego Patrona. Był także jego kolega, także podróżnik, scenarzysta i reżyser, uczestnik wypraw polarnych – Ryszard Wyrzykowski…

 

Dziś mogę powiedzieć, że lata 1985 – 1996 to był dobry okres w moim życiu. Kiedy objęłam tę szkołę, to nie było tam niczego. Żadnego majątku, nawet telewizora. Nic! Mam prawo powiedzieć, że „postawiłam” tę szkołę! Ale też dobrze mi się tam pracowało, rodzice bardzo się angażowali, wspierali mnie w moich działaniach – do dzisiaj mam tam przyjaciół..

 

.

WK: I nastał rok 1996. Jak to się stało, że to właśnie Pani zaproponowano stanowisko Dyrektora Wydziału Edukacji? Od dwu lat miastem rządził lider łódzkich struktur Unii Wolności – Marek Czekalski. Należała Pani do tej partii?

 

AB: Nie, nie należałam. Nie są mi znane konkretne powody i okoliczności, że na mnie padło. Słyszałam, że moją kandydaturę podpowiedziała ówczesnym władzom Łodzi Iwona Bartosikowa, która po tym jak przestała być kuratorem oświaty działała w Łódzkim Stowarzyszeniu Pomocy Szkole (była jego wiceprzewodniczącą). A na jej opinii na mój temat prawdopodobnie zaważyła pamięć o mojej aktywności w okresie, gdy przygotowywałam moją szkołę na Minerskiej do nadania imienia Włodzimierza Puchalskiego, „szum” jaki zrobiłam wokół tej uroczystości i organizowane później, związane z naszym patronem, wydarzenia: np. zorganizowałam wystawę jego fotografii w Muzeum Miasta, konkurs plastyczny związany tematycznie z jego działalnością. Bardziej mnie wtedy doceniano, niż teraz….

 

W każdym razie konkurs na dyrektora Wydziału Edukacji wygrałam. Mówiąc szczerze – bardzo go nie chciałam wygrać, bo bałam się tej odpowiedzialności, uważałam że mam za mało rozeznania, doświadczenia, żeby wchodzić głęboko w taką wielką strukturę samorządową.

 

Ale jakoś sobie poradziłam. „Zmysł organizacyjny”, mój szacunek dla ludzi, sprawiły, że zostałam dobrze przyjęta. Zarządzało mi się dobrze, chociaż trudno. Zadań było dużo, prezydent Czekalski był bardzo wymagający, ale ja go do dzisiaj bardzo cenie – jako naszego przełożonego. On się interesował miastem, on tym miastem żył, był otwarty na pomysły które poprawiło życie w mieście. Na zebraniach dyrektorów wydziałów każdy mógł swobodnie się wypowiedzieć, przedstawić swoje problemy. Na początku trochę się go bałam, bo stwarzał dystans. Ale wiem na pewno, że edukacja w mieście była jego „oczkiem w głowie”. Pamiętam, że w tamtym czasie procent, w którym miasto dofinansowało ze swojego budżetu zadania oświaty był większy niż dzieje się to obecnie. Nie było łatwo, nie było lekko, ale był porządek.

 

Zostało mi w pamięci także takie wspomnienie, że prezydent Czekalski wymagał, aby na wszystkich spotkaniach Zarządu Miasta, a także licznych wydarzeniach i imprezach miejskich Wydział Edukacji był reprezentowany wyłącznie przeze mnie. Nie mogłam się „wyręczać” zastępcami. A wiadomo, ze takie imprezy odbywały się także w niedziele i święta…

 

Dziś mogę powiedzieć, że te prawie trzy lata w Urzędzie Miasta, to było ogromne doświadczenie, które bardzo zaprocentowało w mojej późniejszej działalności. Zmieniła się moja osobowość: stałam się bardziej zdecydowana, decyzyjna, nauczyłam się patrzeć na miasto w szerszej perspektywie: nie tylko na szkoły i placówki oświatowo-wychowawcze, ale i na inne obszary działalności społecznej. Byłam wtedy takim lokalnym VIP-em: wszyscy mnie zapraszali, mogłam „dotknąć” wielu wydarzeń, zwłaszcza kulturalnych. Przy okazji poznawałam sposoby działania wielu osób, odpowiedzialnych za placówki, organizujących te wydarzenia. Do dzisiaj z wieloma osobami poznanymi wtedy mam sympatyczne kontakty, zawsze mogłam liczyć – już jako dyrektor ZSO nr 1 – na ich pomoc i wsparcie.

 

Jako dyrektorce Wydziału Edukacji zaproponowano mi wtedy prowadzenie zajęć dla studentów na jednej z wyższych uczelni, ale także w WODN i WODNiKP – z zakresu problematyki zarządzania oświatą. Ta aktywność dużo mi dała, bo przygotowując się do wykładów musiałam wejść głębiej w prawo oświatowe, jego zmiany, interpretację, a to bardzo wzbogaciło nie tylko moją wiedzę, ale i osobowość, a także rozumienie istoty oświaty, jej celów, zmotywowało mnie do głębszego zastanowienia się nad rolą nauczycieli w życiu społecznym.

 

Dzisiaj, gdy o tym myślę, to uważam, że nauczyciele nie mają odpowiednich warunków, także płacowych, do tego, aby mieli czas na refleksję, na pracę kreatywną, a bez tej pracy, która wzbogaca osobowość nie będzie ciekawego przekazu do uczniów…

 

 

WK: Jak to się stało, że po odwołaniu z funkcji dyrektora WE UMŁ (jesienią 1998 r. w wyniku wyborów zmieniły się władze Łodzi, prezydentem został Tadeusz Matusiak z SLD), została Pani dyrektorem ZSO nr 1 na Widzewie-Wschodzie, wielkiego kompleksu placówek i obiektów, przez 20 lat kierowanego przez Henryka Czyżewskiego?

 

AB: Dyrektor Czyżewski został radnym Rady Miejskiej Łodzi, przewodniczył Komisji Finansów i zrezygnował z kierowania szkołą. Ogłoszono konkurs na to stanowisko, na który wpłynęły dwie kandydatury: moja i nauczycielki tej szkoły – Aleksandry Opłatowskiej. Decyzją komisji konkursowej wygrałam ja. Powierzyłam Jej później stanowisko mojego zastępcy d.s. liceum ogólnokształcącego. A fakt objęcia szkoły po dyrektorze Czyżewskim był dla mnie wielkim wyzwaniem, gdyż miałam cały czas w pamięci, jak podczas kursu kwalifikacyjnego z zakresu kierowania oświatą w WODN-ie stawiano nam dyrektora Czyżewskiego jako przykład wybitnego menedżera oświaty, znakomitego organizatora działań wychowawczych i edukacyjnych. Zawsze z takim podziwem myślałam o tej szkole. I tak się złożyło, że właśnie zostałam dyrektorem tej szkoły.

 

Początki nie były łatwe. No bo wiadomo: przychodzi były dyrektor Wydziału, będzie wszystkich zwalniał… Nie było mi łatwo, to była duża rada pedagogiczna – ze 160 osób! Był to także czas, gdy w zespole działała jeszcze, już wygaszana, szkoła podstawowa, a obok liceum rozpoczęło działalność dopiero co utworzone gimnazjum. W całym ZSO nr 1 uczyło się wtedy ok. 1600 – 1700 uczniów.

 

I tak jakoś 20 lat minęło. Od pewnego czasu szykowałam się już do odejścia, myślę że to właściwa na to pora. Jestem przekonana, że nowa osoba, z nową energią, nowymi pomysłami i odniesieniem do współczesnej rzeczywistości pokieruje skutecznie tą szkołą; bo mimo wszystko my, starsi ludzie, mamy inne doświadczenia, trochę „z innej bajki”. To był ostatni moment na to, żebym powiedziała „dziękuję”, mając świadomość, że utrzymałam szkołę na dobrym poziomie.

 

 

WK: W tym miejscu muszę przypomnieć, że przed dziesięcioma laty, wówczas w roli redaktora naczelnego działającej przy Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi internetowej „Gazety Edukacyjnej”, wraz z kolegą Piotrem Sobczakiem (w roli operatora), byłem współautorem filmowego reportażu o ZSO nr 1 w Łodzi, wyprodukowanego w ramach naszego cyklu „Szkoła z pomysłem. Jako że tak niewiele mówiła Pani o swych osiągnięciach w żegnanej dziś szkole – proponuję czytelnikom tego wywiadu obejrzenie, dostępnego na You Tube, filmiku   –   TUTAJ

 

A teraz pora na pytanie: Kto po Pani przejmuje tę szkołę?

 

 

AB:. Dość późno, bo w czerwcu, ogłoszono konkurs. Do konkursu zgłosiła się dotychczasowa wicedyrektorka Ewa Wachowicz i Janusz Brzozowski – wtedy jeszcze dyrektor likwidowanego PG nr 29 w Łodzi przy ul. Jurczyńskiego 1/3. W wyniku postępowania konkursowego wygrał Janusz Brzozowski. I to jemu, zgodnie z obowiązującym prawem oświatowym, przekazuję szkołę.

 

 

Foto: Włodzisław Kuzitowicz

 

26 sierpnia 2019 r. Duża Sala Obrad UMŁ: Prezydent Łodzi Anna Zdanowska, wraz z Pierwszym Wiceprezydentem Tomaszem Trelą dziękują Pani Dyrektor Aleksandrze Bonisławskiej za 48 lat pracy dla łódzkiej oświaty.

 

 

X           X           X

 

 

WK: Po części poświęconej faktom z Pani biografii zawodowej, pozwoli Pani, ze zadam Jej kilka pytań „refleksyjnych”. Oto pierwsze: Czy są takie decyzje, takie etapy w biografii zawodowej, których Pani żałuje, które uważa za „stracony czas”?

 

AB: Nie, nie ma takich decyzji, nie ma takiego okresu czasu, bo uważam, ze każdy etap mojej pracy zawodowej bardzo mnie wzbogacał. Proszę nie zapominać, że ja wzrastałam w okresie powojennego niedostatku, że dojrzewającą w tamtych czasach młodzież cechowało dążenie do kontaktów z „wysoką kulturą” (teatr, koncerty, dobra literatura), że kiedyś możliwości czerpania z tych dóbr były o wiele mniejsze niż obecnie. W kolejnych fazach mojej życiowej i zawodowej drogi nie tylko mogłam realizować swe młodzieńcze dążenia, ale przede wszystkim stwarzać moim uczniom warunki do rozbudzania i zaspokajania takich właśnie potrzeb rozwoju.

 

Uważam, że dałam dzieciom i młodzieży uczącej się w kierowanych przeze mnie szkołach życzliwość, serdeczność, że zawsze starałam się ich zrozumieć – nie tylko tego „dużego człowieka”,, ale tego małego również.

 

Człowiek żyje w określonych warunkach, w określonym momencie historycznym, nie można wymagać więcej, niż ten czas daje możliwości do spełnienia się…

 

 

WK: Jak Pani, z perspektywy swych 48-letnich doświadczeń, ocenia kolejne, wszak liczne zmiany, jakie przez tak długi czas miały miejsce w polskiej edukacji?

 

AB: Myślę, że system edukacji w swych kolejnych odsłonach, nie spełnił moich oczekiwań, że wszystkie reformy, to – według mnie – pseudoreformy. Żadna z nich nie doprowadziła do tego, żebyśmy wykształcili społeczeństwo w pełni wrażliwe i w pełni respektujące te wartości, które są dla każdego człowieka najważniejsze. Nauczyciel, według mnie, powinien być – i nie chodzi tu o to, aby miał w domu dywany tureckie i tym podobne dobra- godziwie wynagradzany, po to, aby mógł być spokojny o swój byt, żeby w tym zawodzie ostawała się najlepsza kadra, żeby mógł mieć warunki do refleksji co chce osiągnąć w klasie, jak chce pracować z każdym poszczególnym dzieckiem, jak znaleźć wspólny mianownik dla rozmaitych zainteresowań ale i możliwości dziecka…

 

 

WK: Jakie jeszcze przesłanie, oparte na wieloletnich doświadczeniach i przemyśleniach, przekazałaby Pani młodym nauczycielom, wchodzącym w ten zawód?

 

AB: Żeby próbowali opierać się temu, co jest niepotrzebne, co jest pseudodziałaniem na rzecz szkół, by próbowali mądrze wyegzekwować od władz to, co rzeczywiście dla rozwoju edukacji jest niezbędne…

 

 

WK: Tylko jak to zrobić, jak wyegzekwować od władzy? Jeżeli to WŁADZA ma władzę nad takimi dyrektorami i nauczycielami, którzy chcą uczyć inaczej niż dotąd zwyczajowo to robiono?

 

AB: No, to jest trudne, bo w tle obecna jest ciągle polityka. A wracając do poprzedniego pytania, powiedziałabym młodym: „Bądź sobą, bądź odpowiedzialny za powierzone ci dzieci… Trzeba przede wszystkim od siebie wymagać, wymagać, wymagać, i pracować w miarę swoich możliwości i sił. Nie ma innego wyjścia. Osobowość nauczyciela decyduje jaka jest praca w szkole, jakich mamy uczniów.”

 

 

WK: Czy ma Pani, jeśli tak – to czy może nam Pani zdradzić – plan na „życie po życiu”, czyli po przejściu na emeryturę?

 

AB: Moim marzeniem jest, żeby zaangażować się w reaktywowanie Muzeum Oświaty. Jest teraz szczególny moment: tyle gimnazjów, po 20 latach działalności, zlikwidowano. Zostały po nich sztandary, kroniki, są dokonania ludzi tam pracujących, a które są niemałe, które wkrótce mogą pójść w niepamięć. Oświata łódzka ma swoją ponad stuletnią historię. Dobrze by było ją udokumentować, które to szkoły powstawały jako pierwsze, gdzie się zaczynało to życie oświatowe, kto miał znaczący wpływ na rozwój tych szkół – myślę też o okresie międzywojennym. I pokazać w tym muzeum jak rozwijała się baza dydaktyczna: od klas umeblowanych w charakterystyczne dla tamtych lat ławki zespolone z pulpitami, w których były otwory na kałamarze z atramentem, jak wyglądały ówczesne czarne tablice do pisania kredą, jak ten wystój zmieniał się w okresie przejściowym, jak wygląda klasa szkolna teraz…

 

Warto byłoby też zgromadzić tam publikacje o historii szkół i oświaty łódzkiej w ogóle, skupić grono osób zainteresowanych tą problematyką, stworzyć „Galerię Zasłużonych Dyrektorów Szkół”, bo to pod ich kierunkiem te szkoły kształtowały nasze społeczeństwo. To nie politycy budują społeczeństwo, to robią ludzie „na dole”, a tych ludzi się nie docenia, nie szanuje.

 

 

WK: Ale jak chce Pani to marzenie zrealizować?

 

AB: Nie ukrywam, że będę musiała szukać pomocy władz Miasta, żeby pozyskać jakąś godną siedzibę na takie muzeum. Może uda się przekonać do tej idei, może, jeśli uznaliby, że np. opuszczony po zlikwidowanej szkole budynek byłby za duży tylko dla Muzeum Oświaty, niechby połączyć to z inną instytucja, np. z siedzibą Towarzystwa Przyjaciół Łodzi.

 

Czy się uda? Nie wiem. Taką mam ideę, taki mam plan. Ale nie chcę, aby to był tylko mój cel. Chcę włączyć w to innych dyrektorów szkół, by to muzeum tworzyli wszyscy którzy zechcą, bo wtedy zrodzi się coś fajnego. Żeby to był taki zbiorowy projekt.

 

 

WK: Dziękuję za rozmowę, życzę realizacji marzeń, i już teraz deklaruję, iż jestem gotów dołączyć do grona reaktywatorów Muzeum Oświaty!

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Jedna odpowiedź to “Wywiad z Aleksandrą Bonisławską – od 48 lat nauczycielką, od 34 lat dyrektorką…”

  1. Grażyna Tadeusiewicz napisał:



    Bardzo elegancki i profesjonalny wywiad ze wspaniałym Pedagogiem,kreatywnym Dyrektorem a przede wszystkim życzliwym, wartościowym i skromnym Człowiekiem.Życzę Pani Dyrektor spełnienia zamierzeń związanych z Muzeum Oświaty a wsparcie Pana Redaktora, doświadczonego Dyrektora i doskonałego Znawcy Edukacji na pewno w tym pomoże.Pozdrawiam