W pierwszym tegorocznym felietonie, zatytułowanym „To będzie rok problemów w szkołach i jubileuszy”, po wyszczególnieniu tych prognozowanych problemów, z którymi będą musieli się zmierzyć wszyscy, w jakikolwiek sposób związani z naszymi szkołami, napisałem:

 

Ale dla mnie będzie to przede wszystkim rok kilku „okrągłych” jubileuszy.

 

I po wymienieniu ich w kolejności  „od najwyższej do najniższej liczby je określających”: 60-o, 50-o, 30-o i 25-o lecie – złożyłem deklarację, że „każdemu z tych jubileuszy zamierzam poświęcić oddzielny esej wspomnieniowy, który dla wielu czytelników będzie dodatkowym źródłem wiedzy historycznej o tym, ”jak to drzewiej, nie tylko w oświacie, bywało”.

 

I oto czytacie pierwszy tekst z tej jubileuszowo-wspomnieniowej serii. Zaczyna ją  wspomnienie wydarzenia, od którego zaczęła się nie tylko moja biografia zawodowa, ale tak naprawdę całe moje późniejsze, trwające do dziś, dojrzałe życie. To właśnie w ostatnich dniach kwietnia 1968 roku, czyli dokładnie 50 lat temu, po trzech latach służby wojskowej, odbytej w jednostkach Marynarki Wojennej, powróciłem do rodzinnej Łodzi. Wszystko co potem „zadziało się” w moim życiu ułożyło się w dość logiczny ciąg konsekwentnego realizowania celu, jaki określiłem sobie w sierpniu 1963 roku. (55 lat temu!) To uświadomione wtedy symptomy mojego „powołania” spowodowały odstąpienie od wcześniejszych, młodzieńczych planów „humanisty-polonisty. Opisałem to szerzej 27 marca 2017 roku, w tekście „Jak to się stało, że zostałem magistrem pedagogiki a nie filologii”.

 

Skutkami owej „iluminacji”, której doznałem, gdy  dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się – w roli wychowawcy – na kolonii letniej dla niedostosowanych społecznie, prowadzonej pod auspicjami łódzkiego Sądu dla Nieletnich w Grabownie Wielkim, było przerwanie studiów polonistycznych na UŁ  i – w konsekwencji tej decyzji – wcielenie mnie  w kwietniu 1965 r., w wieku 21 lat, a nie jak to było wtedy zasadą – 19-u,  do Marynarki Wojennej. Tym celem wówczas uświadomionym, którego  „ceną” była właśnie 3-letnia służba w „marwojce”, były studia  pedagogiczne i praca w zawodzie wychowawcy…

 

Ale wszystko mogło potoczyć się także inaczej… Los kusił mnie jeszcze kilka miesięcy przed owym kwietniem 1968 roku inną propozycją, którą, gdybym przyjął, nie wróciłbym do Łodzi, został nadal w mundurze i pracował w Gdyni – w redakcji tygodnika Marynarki Wojennej „Bandera”. Ten epizod opisałem już przed rokiem, przy okazji 50-olecia mojego „debiutu publicystycznego” w felieton nr 162. „Dziś obchodzę 50-lecie mojego debiutu w roli dziennikarza-publicysty”.

 

Ale wróćmy do głównego nurtu tego wspomnienia.  A jest nim wykazanie, że nawet obiektywnie niesprzyjające okoliczności zewnętrzne wcale nie muszą zniszczyć woli dążenia do osiągnięcia, uznanego za ważny, celu życiowego – pod warunkiem, że chce się być wiernym swoim przekonaniom i że się w siebie wierzy.

 

 

Do zaprezentowanej powyżej tezy upoważniają mnie doświadczenia owych trzech lat, przeżytych w pięknym, (ale zakładanym tylko „wyjściowo”) granatowym mundurze z „romantycznym” kołnierzem i w czapce bez daszka.

 

Nie ukrywam – pierwsze tygodnie były trudne. Przeżyłem je w 10. kompanii Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce. Jednak udało mi się dotrwać do przysięgi bez większych trudności, a nawet „zawalczyć” o to, abym nie został skierowany na kurs dla „pisarzy” (takie stanowisko kancelaryjne w każdej jednostce – także na każdym okręcie), bo jako faceta po maturze początkowo tam mnie zakwalifikowano, i zostać skierowanym na kurs dla operatorów radiolokacji.

 

W tym czasie przeżyłem dwa epizody, z których każdy mógł w sposób znaczący przestawić zwrotnicę mojej dalszej „kariery” wojskowej, a nawet życiowej. Pierwszym była oferta podjęcia nauki w  Oficerskiej Szkole Wojsk Radiotechnicznych w Jeleniej Górze (wycofałem się z tego pomysłu podczas badań lekarskich w Centralnym Szpitalu MW w Gdańsku-Oliwie), a drugim – manifestacyjna odmowa wstąpienia do PZPR – (w sytuacji, gdy prawie wszyscy z mojej „klasy” na kursie zgłosili chęć zapisania się). Za karę, ów agitujący  podporucznik – dowódca klasy, przyrzekł mi odbywanie dalszej służby prze radarze, ale  na Helu…

 

Ale i te przeciwności pokonałem – przy wsparciu jedynego rozsądnie myślącego oficera w tym szkoleniowym batalionie, zwanym tam „cyklem – i w ostatnich dniach października tego samego roku zostałem zaokrętowany, jako operator radiolokacji poza etatem, na Okręcie Hydrograficznym „Bałtyk”, którego portem macierzystym był Port Wojenny Gdynia-Oksywie.

 

OH „Bałtyk”na pełnym morzu

 

I to było owym „szczęściem w nieszczęściu”, najlepszą wersja odbycia tego, co było nieuchronne – 2,5-letniej służby na okrętach polskiej Marynarki Wojennej. Nie będę tu wyjaśniał czym ta służba różniła się od tej, którą odbywali moi koledzy na niszczycielach, trałowcach czy nawet kutrach torpedowych. Nie mówiąc o okrętach podwodnych. No, może gdybym trafił  do bazy tych ostatnich – zostałbym „kolegą z wojska”, młodszego ode mnie o 2 lata, Leszka Millera

 

 

A na OH „Bałtyk” miałem służbę lekka, ciekawą i dającą możliwości przeżycia niemożliwych gdzie indziej przygód. Wspomnę tylko o tym, że – choć pływaliśmy pod banderą marynarki wojennej, podlegaliśmy Szefostwu Hydrografii Sztabu Głównego MW – to za całą broń mieliśmy na pokładzie broń osobistą oficerów i  kilkanaście „kałasznikowów” w magazynku (potrzebnych do odbycia raz w roku obowiązkowego strzelania), to tak w praktyce była to jednostka naukowo-badawcza. Pięć razy w roku, w terminach uzgodnionych w porozumieniach międzynarodowych, odbywaliśmy rejsy oceanograficzne po Morzu Bałtyckim, zabierając na pokład naukowców z Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego w Gdańsku.

 

Jednym z takich rejsów był doroczny rejs lutowy. W sezonie 1966/67 panowała ostra zima, Bałtyk zamarzł, a my – jak lodołamacz – parliśmy do przodu po wytyczonym kursie. Gdy okręt musiał zatrzymać się na kilka godzin, aby umożliwić pomiary i pobranie próbek wody – bosman okrętowy pozwolił, aby ci którzy się nie boją, zeszli po drabince linowej na lód i pochodzili sobie… Oczywiście – należałem do tych odważnych. Ilu jeszcze Polaków może powiedzieć, że chodziło po zamarzniętym morzu 60 mil morskich na północ od Ustki?

 

Przeżyłem kilka sztormów, w tym ten z lutego 1966 roku, gdy połączenie gejzerów z rozpryskujących się fal, rozbijanych dziobem naszej płynącej pod wiatr łajby, z panującym silnym mrozem, spowodowało, że wszystko co było powyżej linii wodnej zostało po kilu godzinach pokryte coraz grubsza warstwą lodu. Dowódca nakazał „ucieczkę” z wiatrem na zachód. Wpłynęliśmy do Świnoujścia, a później torem wodnym po zalewie – do Szczecina. Następnego dnia wyszło piękne słońce, a mieszkańcy przychodzili oglądać  nasz iskrzący się jakby cały był z diamentów, przycumowany przy Wałach Jagiellońskich, okręt.

 

Dzięki tej służbie na OH „Bałtyk” jestem jednym z nielicznych Polaków, którzy mieli możliwość na własne oczy oglądać, z odległości ok. 1 mili m., całe polskie wybrzeże: od granicy z ZSRR do granicy z NRD! Bo fotografowaliśmy, ustawioną poziomo kamerą do zdjęć lotniczych – na zlecenie Sztabu Generalnego  –  obrazy  profilu brzegowego – w celu opracowania planu obrony przed ewentualnym wrogim desantem „z morza”.

 

 

Ale to wszystko to tylko takie ciekawostki z życia marynarza, a później starszego marynarza – operatora radiolokacji, do którego obowiązków należała także konserwacja anteny.

 

 

Najważniejsze w tym wygranym losie na loterii stałego przydziału akurat na ten okręt były inne okoliczności i zdarzenia. Po pierwsze – że to była Gdynia, a praktycznie cale trójmiasto, a nie ów Hel (zwany przez marynarzy „wyspą kawalerów”: z trzech stron morze, z czwartej WSW – dziś Żandarmeria Wojskowa). Po drugie – że miałem szczęście, iż zastępcą dowódcy d.s. politycznych (zwany później d.s. wychowawczych) był pewien kapitan, którego córka chodziła do drugiej czy trzeciej klasy w szkole podstawowej przy ówczesnej ulicy Czołgistów w Gdyni. To on wykazał się inteligencją i połączył dwa fakty: notatki, do jakich miał dostęp w aktach, zawierających informację  o mojej „przedwojskowej” przeszłości, gdzie wyczytał, że jestem instruktorem ZHP w stopniu podharcmistrza, a przed poborem byłem kierownikiem referatu drużyn zuchowych w jednym z łódzkich hufców, z tą – zdobytą  na wywiadówce w szkole – gdzie  dowiedział się, że nie ma tam drużyny zuchów, bo nie ma kto jej poprowadzić.

 

W efekcie tych ojcowsko-oficerskich skojarzeń zostałem przez niego poproszony na rozmowę, podczas której zaproponował mi, abym zechciał poprowadzić w szkole jego córki taką drużynę.. Nie będzie chyba dla Was zaskoczeniem, że ofertę przyjąłem „z zadowoleniem”. Od tej pory miałem stałą przepustkę na Gdynię –  po godz. 17-ej mogłem z Oksywia jeździć do miasta gdy miałem taką potrzebę, jeśli tylko nie było ważnych przeciwskazań ze względów służbowych Po kilku miesiącach zostałem „odkryty” przez gdyńskie władze harcerskie, do prowadzenia drużyny w szkole przy Czołgistów skierowano kogoś innego, a ja zostałem instruktorem Komendy Hufca Gdynia. Latem 1966 roku, już w tej roli, byłem na obozie  szkoleniowym – prowadziłem zajęcia na kursie dla drużynowych zuchów. Taki sam kurs poprowadziłam w czasie świątecznych ferii zimowych 1966/67. Wniosek: pomimo odbywania służby wojskowej – mogłem kontynuować moją społeczną działalność wychowawczą.

 

Ale miałem i inne – odniesione  już na samym okręcie – „sukcesy” wychowawcze. Obok funkcji – oczywistych z takim moim „społecznikowskim” życiorysem –  jak przewodniczenie okrętowej organizacji Koła Młodzieży Wojskowej (KMW) i – po półtorarocznym stażu – przewodniczenie Sądowi Koleżeńskiemu, zgłosiłem się „na ochotnika” do roli bibliotekarza okrętowego. Jak to już opisałem przy okazji tekstu o początkach mojej działalności publicystycznej, czyli jak zostałem korespondentem terenowym  tygodnika „Bandera”, przynosiłem na okręt z Biblioteki Portu Wojennego co kilka tygodni zestaw kilkudziesięciu książek, które wypożyczałem kolegom-marynarzom. Nie wszyscy moi koledzy mieli potrzeby czytelnicze, więc wpadłem na pomysł w jaki sposób mogę ich zainteresować i zachęcić do wypożyczenia i przeczytania choć jednaj książki na kwartał. Otóż podczas codziennego obierania ziemniaków (co drugi dzień jedna lub druga połowa załogi – z wyłączenie rezerwistów), gdy koledzy  zasiadali z nożykami nad kotłem i strugali kartofle – ja czytałem na głos co ciekawsze fragmenty książki, wybranej z mojej bibliotecznej szafki. Zwykle w najciekawszym miejscu przerywałem, a gdy moi słuchacze  domagali się, abym czytał dalej, ja oświadczałem: przyjdź, wypożyczę ci i dowiesz się co było dalej. Wieść o tym moim sposobie na czytelnictwo dotarła aż do Warszawy i pewnego dnia na okręt zjechał dziennikarz z redagowanego i drukowanego w Warszawie, ogólnopolskiego dziennika „Żołnierz Wolności”. Kilka dni później w owej gazecie ukazał się minireportaż, ilustrowany zdjęciem „kartoflanej sesji czytelniczej”. Po latach, czytając prace prof. Heleny Radlińskiej,  dowiedziałem się, że to co robiłem, czyli  oświata dorosłych i „udostępnianie wytworów kultury”, to ważny nurt pedagogiki społecznej.

 

Pora kończyć te okolicznościowe wspomnienia. Dodam  tylko, że tak „zagospodarowany” czas mojej trzyletniej służby wojskowej nie tylko nie wygasił we mnie woli podjęcia po powrocie „do cywila” wszelkich możliwych działań, aby zrealizować zamiar bycia pedagogiem, ale jeszcze tę wolę ugruntował. Okres ten dostarczył dodatkowych argumentów „za”, stwarzając niekonwencjonalne warunki do trenowania się w roli „pedagoga społecznego”, a także uodpornił na znoszenie przeciwności „różnej maści” i nie rezygnowanie z celu –  choćby nawet po drodze coś się nie powiodło.

 

Bardzo mi przydało się to w następnych latach, ale o tym co działo się w pierwszym pięcioleciu mojego „powojskowego” życia napiszę kiedy indziej – w eseju, (bo i takie „półrocznice” planuję) poświęconym 45 rocznicy objęcia mojej pierwszej kierowniczej funkcji w systemie oświaty: wicedyrektora d.s. domu dziecka w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym nr 2 w Łodzi.

 

Tak jak to napisałem – nie mam wątpliwości, że owe ostatnie dni kwietnia 1968 roku, to cezura, dzieląca moje „szczenięce” lata od dojrzałej drogi życiowej i zawodowej. Bo pierwszą w życiu umowę o pracę podpisałem właśnie 2 maja tego samego roku. Ale o tym będzie już  przy innej okazji…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



Zostaw odpowiedź