Oto obszerne fragmenty mojego wspomnieniowego artykułu, opublikowanego w Magazynie Sieci Rozwoju Nr 3 (luty 2017):

 

 

Przypadek lub „palec boży”,

czyli jak kolonie letnie w Grabownie Wielkim przestawiły zwrotnicę mojej życiowej pasji

 

Jeszcze w podstawówce zacząłem pisać wiersze…  Ale nie tylko. W wieku 16 lat  – a było to w 1959 roku – zacząłem nawet pisać powieść  fantastyczno-naukową. Projekt był bardzo ambitny, z tego co pamiętam pomysł fabularno-sensacyjny opierał się on na tezie, wtedy jeszcze nie tak popularnej jak   dziesięć lat później – dzięki pisarstwu Ericha von Dänikena,  że fakt „brakującego pośredniego ogniwa” ewolucji miedzy kopalnymi przedstawicielami małp a znajdowanymi szkieletami pierwszych „praludzi” wynika z ingerencji przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji, którzy przeprowadzili genetyczny eksperyment, przyśpieszając proces ewolucji  gatunku homo sapiens.  Nie zachował się zeszyt, w którym zapisałem pierwszy rozdział owej młodzieńczej powieści…

 

Bardzo chciałem być pisarzem…  Zwłaszcza  wtedy, gdy po skończeniu Szkoły Rzemiosł Budowlanych (SRB) i uzyskaniu dyplomu murarza-tynkarz stałem się uczniem 3-letniego technikum budowlanego. Wszystko dzięki niezapomnianej, wspaniałej nauczycielce języka polskiego – pani wiktorii Kupiszowej, która z rzadkim wówczas wśród nauczycieli wyczuciem potrafiła oceniać moje prace pisemne oddzielnie za ortografię (a robiłem mnóstwo błędów ortograficznych – dziś miałbym diagnozę: dysortografia), a oddzielnie za treść – najczęściej za tą ostatnią dostawałem piątki. A przede wszystkim udostępniła swe domowe zbiory współczesnej literatury. Wytrwałem w technikum tylko 5 miesięcy – do półrocza. Nie zdołał mnie tam zatrzymać nawet fakt wyboru mnie na przewodniczącego szkolnego samorządu uczniowskiego. Z resztą – w tej roli najbardziej zajmowało mnie prowadzenie w szkolnym radiowęźle, podczas długich przerw, cyklicznych audycji pod wspólnym tytułem „Jazz i poezja”. Oczywiście – czytana tam była także ta, tworzona przeze mnie. A był to rok szkolny 1961/1962!

 

Pomijając mniej istotne szczegóły powiem tylko, że w styczniu 1962 roku złożyłem wizytę ówczesnej dyrektorce XVIII LO w Łodzi, i tam – demonstrując taki samorodny, nigdzie niekształcony talent autoprezentacji – „uwiodłem ją moją opowieścią” o humaniście cierpiącym w budowlance i o szansie spełnienia moich marzeń, jaką może dać przyjmując mnie do X klasy – na półtora roku przed maturą.

 

Pani Dyrektor Zofia Grębecka (polonistka z zawodu – o czym wtedy nie wiedziałem) wyraziła (warunkową) zgodę na przyjęcie mnie do tego liceum –  tak jak prosiłem – do X klasy. Dzięki temu mogłem, z podniesioną głową, odebrać z „Budowlanki” dokumenty, zostawiając za sobą trzy niedostateczne oceny wystawione mi tam na półrocze: z matematyki, statyki budowli i … przysposobienia obronnego! Jednak  beztroska radość z tej zmiany trwała bardzo krótko: miałem przed sobą niecałe 4 miesiące na zdanie egzaminów z tzw. „różnic programowych”. A były one naprawdę ogromne.

 

Ale wierzyłem w siebie.[…]


Cały ten ostatni rok nauki ciężko pracowałem, „zespół samokształceniowy” funkcjonował bez wstrząsów – nie tylko wszyscy zostaliśmy dopuszczeni do matury, ale wszyscy zdali ją b. dobrze –  każdy ze swoich dziedzin. Ja na świadectwie miałem głównie dwa rodzaje ocen: piątki z polskiego, historii, geografii (zdawałem ją na maturze, aby poprawić tamtą trójkę), i dostateczne z pozostałych przedmiotów. Po maturze jeszcze kilka tygodni „wkuwania” do egzaminu wstępnego na polonistykę na UŁ – i moje marzenie spełniło się! W gablotce przy ul. Lindleya zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych na I rok polonistyki.

 

Ale lipiec powoli zbliżał się ku końcowi, a ja zostałem w mieście bez żadnych szans na wyjazdowe wakacje. Od 1958 roku jeździłem latem na obozy harcerskie, miałem instruktorski stopień przewodnika, ale tym razem „nie załapałem się”  na żaden obóz – wszystko przez to wkuwanie.

 

I wtedy zadziałał przysłowiowy „palec boży”, a może był to raczej przypadek – jak w filmie Kieślowskiego. Szedłem ulicą Piotrkowską i na odcinku od Zielonej do Traugutta spotkałem kolegą z klasy, z którym chodziłem do „Budowlanki”. Gdy ja działałem w ZHP on był rzutkim działaczem ZMS-u. Od słowa do sowa zwierzyłem mu się, że siedzę w mieście, bo z powodu skupienia się na egzaminie wstępnym na UŁ nie zorganizowałem sobie żadnego wakacyjnego wyjazdu. I wtedy usłyszałem od niego: „Z nieba mi spadasz. Właśnie usilnie szukam kogoś, kto pojechałby za mnie jako wychowawca na kolonię letnią. Specjalnie ukończyłem kurs, ale trafił mi się atrakcyjny wyjazd do ośrodka ZMS w Borkach. Jedź za mnie, jesteś przecież instruktorem ZHP, nie musisz mieć kursu.” […]

 

Jak się okazało  kolonia ta była jedynie finansowana przez oświatę. Jej prawdziwym organizatorem okazał się łódzki Sąd dla Nieletnich. Kolonistami byli podopieczni kuratorów sądowych a także kilku wychowanków Zakładu Wychowawczego przy ulicy Łucji…  Kierowniczką kolonii była pani  kurator zawodowy tegoż sądu, nosząca – wtedy nic mi nie mówiące –  nazwisko  Zirk-Sadowska. Na kolonię przyjechała z dziewięcioletnim synkiem Markiem, którego widywałem później siedzącego najczęściej w otaczającym pałacyk parku – z kolejną książką w ręku. Z kolonistami się „nie zadawał”.

 

Ale wróćmy do tematu. Dostałem grupę 20 chłopców, w wieku od 12 do 15 lat. Tym piętnastolatkiem był Tolek z „Łucji” – kontaktywny, fizycznie bardzo dobrze rozwinięty małolat. Od pierwszego spojrzenia wiedziałem, że ma wśród pozostałych niekwestionowany autorytet. Jako że miałem za sobą lekturę „Poematu pedagogicznego” Antoniego Makarenki – już pierwszego dnia mianowałem go grupowym. Nie miałem z resztą wyboru: i tak pozostali chłopcy w naturalny sposób podporządkowali się Tolkowi. I nie musiał tej dominacji uzasadniać siłą. Wystarczyło, że otaczała go aura „tego z Łucji”….

 

Nie było łatwo. Przypomnę, że miałem wtedy 19 lat, a  jedynymi moimi doświadczeniami pedagogicznymi było prowadzenie drużyny zuchów i kierowania latem 1961 roku kolonią zuchową. Oczywiście – nie byłem tam sam, były inne grupy i inni wychowawcy. Jak się już pierwszego wieczora podczas odprawy u pani kierownik dowiedziałem – była to „doświadczona kadra wychowawcza” – wszyscy byli  w poprzednich latach wychowawcami na poprzednich edycjach tych kolonii. Pani Zirk-Sadowska zaleciła mi, abym we wszystkich dla mnie nowych, albo trudnych sytuacjach radził się doświadczonych kolegów.

 

 Pierwszą radą, jaką od nich dostałem było zalecenie, abym sobie w parku poszukał dobrego kijaszka i chodził z nim zawsze, a w przypadku nieposłuszeństwa wychowanka użył go dla jego zdyscyplinowania. Cóż, gdy starsi koledzy tak doradzili – kijaszka z gałązki wierzby sobie zrobiłem. Chodziłem z tą kijkorózgą dwie doby, aż do trzeciego wieczora, kiedy miał miejsce ten, jak się okazało, brzemienny w skutki incydent. A było tak:

 

Dziś już dokładnie nie pamiętam, ale na kolonii cisza nocna obowiązywała chyba od godziny 21. W  teorii wychowankowie mieli wtedy, pomyci, w swoich łóżkach i po zgaszeniu światła, w ciszy, zasypiać…  Wiśta wio – łatwo powiedzieć. Ale jak tu zmusić dwudziestoosobową gromadę chłopaków do spania o tak wczesnej porze?  Chichotali, barowali się na łóżkach, jednym słowem – totalne „śmichy-chichy” z regulaminu. Oczywiście – moim obowiązkiem było sprawić, aby jednak doprowadzić do uszanowania owej ciszy nocnej. Dodatkowym utrudnieniem w osiągnięciu tego celu był fakt, że  sypialnia mojej grupy składała się z dwu pomieszczeń w układzie litery L – połączonych drzwiami. Gdy interweniowałem w tej dalszej sali – w tej pierwszej towarzystwo szalało. Gdy próbowałem tych uciszyć – szaleli tamci…  W pewnej chwili podszedłem do najbardziej skaczącego na łóżku młodzianka i z zamiarem pogłaskania go po głowie podniosłem swoją rękę ze słowami  „No uspokój się, połóż się, nie skacz” . Wtedy on, w takim wypracowanym latami doświadczeń odruchu, osłonił się obiema rękoma przed spodziewanym „ciosem w łeb”! W jednej sekundzie zrozumiałem wszystko! Nikt nigdy tego chłopaka nie głaskał po głowie. Jeśli ktoś z dorosłych podnosił rękę, to tylko po to, aby go uderzyć. W jednej chwili dotarła do mnie podstawowa prawda: nie tędy droga, panie wychowawco…

 

Już dziś nie pamiętam jak to osiągnąłem, ale w końcu chłopcy się uspokoili i zasnęli. Mogłem wyjść z sali. Wyszedłem, z ową rózgą, z budynku. Było ciemno i cicho…  Wszedłem w głąb parku i – ktoś powie w teatralnym geście – połamałem ów kijek na drobne kawałki, rozrzuciłem w trawie i sam przed sobą złożyłem ślubowanie: „Włodek – nigdy więcej nie będziesz uciekał się do stosowania przemocy dla osiągnięcia posłuszeństwa wychowanków”. Słowa dotrzymałem – nie tylko na tej kolonii, ale też później – we wszystkich moich późniejszych wcieleniach wychowawcy. […]

 

Pora kończyć te przydługie wspomnienia. Ostatniego dnia kolonii  kierowniczka ogłosiła, że nasza grupa zwyciężyła we współzawodnictwie na najlepszą grupę. Moi starsi koledzy-wychowacy prawie się do mnie  nie odzywali, a ja wróciłem do Łodzi i za miesiąc rozpocząłem studiować polonistykę.

 

Bardzo szybko w mojej głowie pojawiła się, uporczywie powracająca, myśl: „Od najciekawszej książki ciekawszy jest żywy młody człowiek”. Konsekwencją tych myśli była malejąca motywacja do studiowania filologii polskiej, w tym gramatyki opisowej, staro-cerkiewno-słowiańskiego… Ale równolegle, przez cały rok odwiedzałem moich wakacyjnych podopiecznych na „Łucji”, a że największy wpływ miałem na Tolka – po roku, za dobre sprawowanie, został on zwolniony z zakładu i wrócił do domu. I w tymże roku zadziałał raz jeszcze przypadek – moja polonistka z „Budowlanki”, która wtedy pracowała już w Technikum Elektrycznym, zorganizowała mi korepetycje z j. polskiego. Mój pierwszy uczeń okazał się skomplikowanym przypadkiem, który – tak to, trafnie, intuicyjnie zdiagnozowałem – daleko wykraczał poza problem zaległości, nie tylko z „polaka”. Ale  próba poszukania fachowego wsparcia, zakończona spotkaniem z dr Aleksandrą Majewską (osobą ze „stajni” Heleny Radlińskiej, koleżanką Aleksandra Kamińskiego i Ireny Lepalczyk), to jak zostałem jej nieformalnym asystentem w Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, gdzie pracowała – to już temat na inne opowiadanie. Wszystko to spowodowało, że z trzech egzaminów w sesji letniej „oblałem” staro-cerkiewno-słowiański…  Nie zdałem poprawkowego, na „komis” już nie poszedłem.

 

Zrezygnowałem z tych studiów bez żalu. Jednak skutek tej decyzji  był  do przewidzenia:  wiosną zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Odbywałem ją – 3 lata – w Gdyni na okręcie Marynarki Wojennej OH „Bałtyk”.[…]

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

Całe wspomnienie, zatytułowane  Przypadek lub „palec boży”, czyli jak kolonie letnie w Grabownie Wielkim przestawiły zwrotnicę mojej życiowej pasji  można przeczytać w MSR luty 2017 (str. 5 – 12), wydanym przez firmę szkoleniową Brando Group. Jej założycielem  był i prowadzi ją były nauczyciel akademicki, który wybrał wolność  – Sebastian Ciszewski.

 

 

 



Zostaw odpowiedź