Dziś przyszedł czas na wspomnienia, które jak lawina posypały się w mojej pamięci, przy okazji sięgnięcia pamięcią do wydarzeń sprzed 60-u laty – z czerwca 1958 roku. To wówczas zrobione zostało to zdjęcie:

 

 

Absolwent Szkoły Podstawowej nr 135 w Łodzi-Nowym Złotnie –  14-letni Władysław* Kuzitowicz otrzymuje z rąk kierownika tej szkoły – pana Jana Stępczyńskiego, wraz ze świadectwem ukończenia szkoły, nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce.

 

 

Ale zanim przejdę do opowieści o wydarzeniach, które na wiele lat zdeterminowały moją dalszą drogę edukacyjną, chciałbym jeszcze powrócić do lat, które spędziłem w tej szkole. Z myślą o młodych czytelnikach tego tekstu chcę, choć fragmentarycznie, zobrazować jak wyglądała edukacja uczniów szkoły podstawowej, szkoły  pracującej na peryferiach dużego miasta Łodzi, których pierwsze lata edukacji przypadły na lata, określane dziś jako kulminacja okresu, zwanego stalinizmem.

 

A zaczęło się wszystko w poniedziałek, 3 września 1951 roku, kiedy to po raz pierwszy zasiedliśmy w naszej pierwszej klasie. Zaskoczę wszystkich, gdy powiem, że klasy pierwsze (aż do początku lat sześćdziesiątych XX w.) odbywały swoją naukę nie w głównej siedzibie SP nr 135 przy ul. Garnizonowej 38, a w sali domu przy ul Płatowcowej 3, w którym prawdopodobnie jeszcze przed I Wojną Światową działała złotniańska szkoła powszechna…

 

Obecny stan budynku, w którym na parterze obywały się lekcje naszej klasy pierwszej.

 

„Naszą Panią” była Danuta Pabiniak – młoda nauczycielka, być może po jakimś kursie, którą jednak pamiętam jako bardzo sprawną dydaktycznie, życzliwą i zaangażowaną w swoją pracę. Uczyliśmy się z elementarza, który w swej ogólnej strukturze był w formule elementarza Falskiego, jednak został  zmodyfikowany do potrzeb „nowych czasów”. Przygotowując się do tej publikacji dotarłem do archiwalnego egzemplarza tej pomocy dydaktycznej – rok wydania 1951, czyli takiego  samego, jaki kupili mi rodzice.. Oto zdjęcia okładki i kilku, wybranych jego stron:

 

 

 

 

 

 

Jedno w tych wspomnieniach jest pewne, że w czasie, gdy pisałem felieton nr 167, zatytułowany „Refleksje rówieśnika Polski Ludowej – w przededniu Święta 1 Maja”, gdzie także wspominałem moją pierwszą klasę – jak to teraz sprawdziłem – bezpodstawnie napisałem: „pamiętam, że w elementarzu Falskiego dołożono nam czytankę zatytułowaną „Soso” – o dzieciństwie Stalina”. Oświadczam, że czytanki takiej w owym archiwalnym egzemplarzu nie odnalazłem,          a zdjęcia innych, charakterystycznych dla tamtego czasu stron – przykładowo – załączyłem powyżej.

 

Trudno jest, w sposób który mógłby zainteresować czytelnika, relacjonować, rok po roku, siedem lat nauki w szkole, która musiała pomieścić kilkanaście oddziałów w niedużym, dwukondygnacyjnym budynku, bez kanalizacji i centralnego ogrzewania, z wodą w studni na podwórku i budyneczkiem ubikacji tamże, z podłogami z desek nasyconych czarnym płynem pyłochłonu. Powiem tylko, że uczyli nas, generalnie, młodzi nauczyciele bez uniwersyteckiego wykształcenia, mający do dyspozycji bardzo skromne zasoby pomocy naukowych, z gruntu solidni i uczciwi, ale realizujący partyjno-rządową linię wychowawczą. Jednak, jak pamiętam, robili to bez przesadnego, nachalnie manifestowanego swego zaangażowania. Dlatego, choć pamiętam opisaną we wspomnianym felietonie gazetkę ścienną z okazji 34 rocznicy Rewolucji Październikowej, mętnie wspominam apele i akademie, organizowane z tej i innych „ideologicznie nakazanych” okazji dla starszych klas w głównym budynku szkoły. I nie zatarło się wspomnienie okolicznościowego apelu na szkolnym podwórku, zorganizowanego w celu poinformowania nas o tym, jak niepowetowaną stratę ponieśli „wszyscy ludzie miłujący pokój”, bo wczoraj zmarł „Wielki Przyjaciel Polaków, Wódz Światowego Komunizmu – Józef Wissarionowicz Stalin…”

 

Ale zostawmy ten aspekt ówczesnej rzeczywistości. Ważniejszą od „tego co cesarskie”, była codzienna praca dydaktyczna naszych nauczycieli.

 

Niewiele z tamtych czasów pamiętam szczegółowo, ale do dziś nie zapomniałem, że od II do VI klasy wychowawcą naszej klasy był pan Kazimierz Ilnicki, który od V klasy, przez  kolejne lata uczył nas języka polskiego. To on pierwszy usiłował nauczyć mnie ortografii (po 100 i więcej razy kazał przepisywać poprawnie wyraz, w którym zrobiłem błąd; miałem całe zeszyty takich „przepisywanek), ale też to on nauczył mnie podstaw gramatyki języka polskiego, co pozwoliło mi później zdać maturę w ogólniaku. Szkoła była całym jego życiem. Jak później  dowiedziałem się – był to repatriant z terenu przedwojennych ziem polskich na Ukrainie, sierota, który nigdy nie założył rodziny, przez ten cały czas mieszkał w wynajmowanym pokoju u jednej ze złotniańskich rodzin.

 

W klasie VII, która powstała z połączenia dotychczasowych klas a i b, naszym wychowawcą był pan o nazwisku Pech (imienia nie pamiętam), ale miał u nas taki autorytet, iż nigdy nikt z nas nie robił sobie z tego nazwiska żartów. Po kilku latach awansował i został kierownikiem szkoły podstawowej (chyba nr 11) przy ul. 1 Maja. Fizyki, chemii i wf (głównie graliśmy w „szczypiorniaka”!) uczył ten sam nauczyciel – pan Jerzy Odrzywolski. Na tyle, na ile pozwalało mu wyposażenie obu pracowni – UWAGA! – starał się przeprowadzać pokazy i eksperymenty, ilustrujące tematy nowych lekcji. Pochwalę się, że wybrał mnie na swego asystenta – pomagałem w przygotowaniach i samym przeprowadzaniu tych pokazów. To spowodowało, że choć mam duszę humanisty, nigdy z tych dwu przedmiotów nie miałem większych trudności, co zaprocentowało w szkole zawodowej. Dodam jeszcze, że 58 lat później, w dniu pogrzebu mamy mojej żony, na łódzkim Starym Cmentarzu, zobaczyłem klepsydrę, informującą, że tego samego dnia odbędzie się tam pogrzeb pana Jerzego Odrzywolskiego… Stąd wiem, ze skoro – jak tam napisano –  przeżył 85 lat, to gdy my wychodziliśmy ze szkoły miał ich dopiero 26!

 

Wspomnę jeszcze starszego pana, (nazwisko uleciało z pamięci), którego lekcji historii  nie zapamiętałem jako stanowczo wdrukowujących w naszą młodą świadomość historyczną spreparowaną, partyjną wizję dziejów Polski, który szczególnie lubił tematy „z zamierzchłej przeszłości”, a o którym mówiło się, że jest autorem książki o dziejach Kalisza, skąd pochodził. Na moją pamięć zasłużyła także nauczycielka biologii, którą po latach spotkałem na stanowisku inspektora oświaty dla dzielnicy Łódź-Śródmieście, a jeszcze później jako dyrektorkę domu dziecka – jedynego ulokowanego w nowym, specjalnie dla tego celu zbudowanym budynku, w okolicy – jak to łodzianie nazywają – Radiostacji. W czasach, gdy byłem st. asystentem na UŁ i prowadziłem zajęcia z metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej – przyprowadzałem tam grupy studentów na hospitacje i praktyki. Nawiasem mówiąc – to była, przeniesiona tam ta sama placówka, w której w 1972 roku rozpocząłem swą pierwszą pracę w roli wychowawcy – wówczas mieściła się ona w zajmowanym dziś przez PŁ pałacyku przy Łódzkiej Hali Sportowej.…

 

Byli jeszcze inni nauczyciele i nauczycielki, nie wszystkich dziś potrafię sobie przypomnieć. Ale jedną z nich jeszcze tu przywołam. Była to pani o „miękkim” nazwisku Kocyk. Uczyła nas języka rosyjskiego. Ale myliłby się ten, kto spodziewa się teraz opowieści o osobie, która zapewne była także zaangażowanym ideowo pierwszym sekretarzem szkolnej POP! Nic podobnego. Uczyła tego przedmiotu, gdyż zapewne tylko to potrafiła. Była w takim wieku, że język ów poznawała zapewne jeszcze w carskiej szkole. A prowadzeniem zajęć zbytnio się nie przejmowała – na większości lekcji wykonywała na drutach różne robótki…Przy tej okazji dodam, że jedyną oceną „nie piątką” (czwórka), jaką miałem na świadectwie ukończenia szkoły była właśnie ocena z języka rosyjskiego. Nie, nie! Nie był to efekt mojego bojkotu języka okupanta, a pierwszy sygnał mojego, chyba wrodzonego, antytalencia językowego…

 

I jeszcze o jednej osobie nie mogę nie napisać. Była to szkolna bibliotekarka – pani Broniewska, która gospodarowała w niewielkim pokoiku, utworzonym przez przegrodzenie ścianką końca korytarza na piętrze. Nie pamiętam dziś tytułów książek, które mi wypożyczała, ale jedno jest pewne: to ona rozbudziła u mnie potrzebę czytania. To w tym pokoiku rozpoczęła się moja niezwykle zawiła droga, która poprzez „Budowlankę”, rok studiowania polonistyki na UŁ, liczne meandry ról oświatowych – doprowadziła mnie do podjęcia się redagowania „Gazety Edukacyjnej”, wydawanej przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną, a potem pisania dziesiątków artykułów w „Gazecie Szkolnej”, „Głosie Pedagogicznym”, dwumiesięczniku „Szkoła Zawodowa”. I do tego, co teraz robię: do tworzenia, codziennie, kolejnych materiałów, zamieszczanych już piąty rok na stronie „Obserwatorium Edukacji”…

 

Ale wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyby… Gdyby w lipcu 1958 roku, najlepszy absolwent SP nr 135 z Nowego Złotna został uczniem I Liceum Ogólnokształcącego im. M. Kopernika w Łodzi. Ale tak się nie stało! Poprzestanę jedynie na przywołaniu faktów:

 

Latem 1958 r., po raz pierwszy od 1954 roku, kiedy to przekształcono tą szkołę w XV Liceum Ogólnokształcące TPD, władze zezwoliły na przeprowadzenie rekrutacji do reaktywowanego dawnego męskiego, elitarnego „Kopra”. Nie miałem ani ja, ani moi rodzice – prości robotnicy, wiedzy o tym, że na egzamin wstępny do tej szkoły poślą swoich czternastoletnich synów prawie wszyscy rodzice z łódzkich rodzin inteligenckich. Tak naprawdę to gdy piszę ten tekst, a zwłaszcza gdy go będziecie czytali, mija dokładnie 60 lat od mojej pierwszej wielkiej lekcji życia, lekcji pokory, godzenia się z faktami na które nie ma się wpływu i nauki nie załamywania się pod wpływem przeciwności. A także lekcji znajdowania w sobie siły, aby iść nadal do przodu, choć nie tą drogą, o której się marzyło…

 

Odbył się egzamin wstępny (pisemny), było kilka dni wyczekiwania na wyniki, i był wielki zawód… Bo były to czasy, gdy nie było precyzyjnie opisanych zasad rekrutacji. Po prostu: ustalonego dnia w gablocie wywieszono listę przyjętych do szkoły kandydatów. I to wszystko. Gdy mój ojciec poszedł do sekretariatu, aby dowiedzieć się o wyniki egzaminu, poinformowano go oschle, że takich informacji się nie udziela, żeby odebrał dokumenty syna i nie zawracał głowy!.

 

I tak, prymus z Nowego Złotna przeżył pierwszy w życiu  „zimny prysznic”, musiał głęboko schować swe marzenia i aspiracje i pogodzić się z decyzją taty: „Synu – zażyczyłeś sobie zdawać do tego liceum – nie protestowałem. Teraz ty nie protestuj: pójdziesz uczyć się na murarza – chłopak powinien mieć męski zawód!” Zacytowałem z pamięci, może nie dosłownie, ale wiernie co do sensu i – przede wszystkim – efektu końcowego.

 

Co było dalej – opisałem już we wspomnieniu, opublikowanym z okazji 70-lecia „Budowlanki”. (Na stronach – od 38 do 40)  –  TUTAJ

 

Do wspomnień z czasu nauki w podstawówce na Nowym Złotnie jeszcze powrócę, bo na utrwalenie zasługuje jeszcze jeden wątek mojego przepoczwarzania się z dziecka w świadomego młodzieńca. A będzie to historia o roboczym tytule: „Jak założyłem tajną antypaństwową organizację i o mało co nie wylądowałem w obozie dla nieprawomyślnych małolatów w Jaworznie”.

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

*Muszę wyjaśnić perypetie z moim imieniem. Otóż  Do SP nr 135 w Łodzi zostałem przyjęty i ją ukończyłem, jako Władysław, gdyż  zapisywany byłem tam jeszcze na podstawie metryki chrztu. A ochrzczony byłem, pilnie, w kwietniu 1944 roku – tuż po urodzeniu, gdyż nie dawałem dużych nadziei na przeżycie. Brat bliźniak zmarł zaraz po urodzeniu. Pomimo woli mamy: „Dajcie mu na imię Włodek” – jak się okazało –  dostałem imię Władysław. Bo chrzestnym był wujek o imieniu Władek. Dopiero do „Budowlanki” przyjęto mnie na podstawie aktu urodzenia z USC, który powojenni urzędnicy tłumaczyli z niemieckich aktów stanu cywilnego. I przetłumaczyli na… Włodzisław. I z tym imieniem idę już przez życie, także od 60-u lat!!!



Zostaw odpowiedź