Archiwum kategorii 'Eseje i wywiady'

 

Dzisiaj na stronie MEiN zamieszczono informację zatytułowaną Szkoła do hymnu” 2023 – podsumowanie”, której początkowy fragment zamieszczam poniżej:

 

W prawie 20 tys. szkół, przedszkoli i placówek oświatowych o symbolicznej godzinie 11:11 zabrzmiał hymn narodowy. Do tegorocznej akcji „Szkoła do hymnu” przystąpiło blisko 4 mln uczniów i prawie 600 tys. nauczycieli. Jak co roku nie zawiodły także szkoły polskie i polonijnie na całym świecie – do akcji zgłosiło się blisko 500 placówek. Wspólnie ze społecznością szkolną Michalickiego Zespołu Szkół Ponadpodstawowych „Mazurka Dąbrowskiego” zaśpiewał także Minister Edukacji i Nauki. […]

[Źródło: www.gov.pl/web/edukacja-i-nauka/ ]

 

Jednak nie podjęły tego wezwania wszyscy. Oto kilka, najbliższych mi, przykładów innych form świętowania tego święta:

 

 

Szkoła Podstawowa nr 81  im. Bohaterskich dzieci Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

Szkoła Podstawowa nr 138 im. Leopolda Staffa w Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

XXVI LO im. K.K. Baczyńskiego w Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

Myślę, że takich szkół, nie tylko w Łodzi – w których dziś, na apel MEiN, zbiorowo  nie odśpiewano Hymnu Państwowego, ale zorganizowano tam bardziej urozmaicone formy pobudzania u ich uczniów pamięci o tym dniu  – było o wiele, wiele więcej.

 

A ja chciałem dziś zaproponować  krótkie repetytorium z wiedzy o genezie i historii tego święta.  Ma ono swoje korzenie w okresie, kiedy totalna przegrana Niemiec w I Wojnie Światowej umożliwiła odrodzenie się aspiracji Polaków do odtworzenia swojego niepodległego państwa. A osobą, która odegrała wówczas główną rolę sprawczą był twórca Legionów – Józef Piłsudski.

 

10 listopada 1918 r. Józef Piłsudski, razem z Kazimierzem Sosnkowskim,  powrócił z Magdeburga –  gdzie od lata 1916 roku był internowania –  do Warszawy. I już dzień później –  11 listopada 1918 r. Rada Regencyjna przekazała uwolnionemu z twierdzy magdeburskiej Józefowi Piłsudskiemu władzę wojskową i naczelne dowództwo podległych jej wojsk polskich. Tego samego dnia Niemcy podpisały zawieszenie broni kończące działania bojowe Wielkiej Wojny.

 

Dzień 11 listopada jako Święto Niepodległości zostało wprowadzone do oficjalnego kalendarza świąt państwowych Ustawą Sejmu RP z 23 kwietnia 1937 r. , która głosiła, że „dzień ów,   jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego Wodza Naczelnego w walkach o wolność Ojczyzny – jest uroczystym Świętem Niepodległości”. W Drugiej Rzeczypospolitej Święto Niepodległości oficjalnie obchodzono tylko dwa razy: w 1937 i 1938r.

 

W 1945 r. władze komunistyczne zlikwidowały Święto Niepodległości, a w jego miejsce ustanowiły Narodowe Święto Odrodzenia Polski, obchodzone w rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN w Chełmie 22 lipca 1944 r.

 

11 listopada 1978 r. środowiska opozycyjne po raz pierwszy od zakończenia wojny publicznie manifestowały rocznicę powrotu niepodległej i suwerennej Polski na mapę Europy. Inicjatorem niezależnych obchodów był Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, który przy aktywnym wsparciu środowisk kombatanckich i niepodległościowych, studenckich, a także Kościoła katolickiego zorganizował uroczystości w Gdańsku, Krakowie, Lublinie, Łodzi i Warszawie. Należne miejsce świętu przywrócono w okresie „karnawału Solidarności” (1980–1981), kiedy to celebrowano je w sposób całkowicie jawny.

 

Po upadku władz komunistycznych, jeszcze Sejm PRL, ustawą z 15 lutego 1989 r. przywrócił do kalendarza świąt państwowych 11 listopada pod nieco zmienioną nazwą, jako Narodowe Święto Niepodległości.

 

[Na podstawie tekstu Mariusza Żuławnika „Historia obchodów 11 Listopada”TUTAJ]

 

 

To wszystko działo się 105 lat temu. Ale może dzisiaj warto także przypomnieć, że w tym roku przypada bardziej „okrągła”  rocznica, kiedy Polacy mogli naocznie przekonać się, jak rozpadł się mit o – tak dzisiaj przywoływanej przez polityków obu scen politycznych – zdolności do współpracy różnych partii politycznych dla dobra Rzeczpospolitej

 

100 lat temu, 2 lipca 2023 roku Józef Piłsudski ustąpił z funkcji przewodniczącego Biura Ścisłej Rady Wojennej, a następnego dnia wygłosił swoje słynne przemówienie, w którym m.in. wyraził swe obrzydzenie wobec partyjniactwa i koniunkturalizmu. Powiedział m.in.

 

[Źródło: www.pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Pi%C5%82sudski]

 

 

Po wygłoszeniu tego przemówienia marszałek udał się na „emigrację” do dworku w Sulejówku pod Warszawą. Tam zajął się przede wszystkim twórczością pisarską.

 

Co było dalej – chyba wiemy wszyscy. Degrengolada polityczna trwała jeszcze kilka lat, co doprowadziło do tzw. „Zamachu Majowego” – paradyktatury Piłsudskiego, a po jego śmierci  12 maja 1935 kolejne rządy (kilka miesięcy na przełomie 1935/193 rząd Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego, a po jego upadku – rząd Sławoja Składkowskiego) nie były w stanie zbudować państwa na tyle silnego, aby nie uległo napaści Niemiec Hitlerowskich.

 

x          x          x

 

Dzisiaj, mając w pamięci doświadczenia owych 5-u lat, które minęły od dnia odzyskania niepodległości do rozbicie politycznego rządzących Polską od dnia Wyzwolenia, powinniśmy trzeźwo i racjonalnie podejść do owej rocznicy. Powinniśmy rozbudzać u ludzi młodych uczucia patriotyczne, ale nie bazujące na kultywowani zamierzchłych mitów, a pod biało-czerwonymi barwami i przy wtórze śpiewanego Hymnu Narodowego budowaniu podwalin współczesnego patriotyzmu, opartego na demokracji, tolerancji wobec innych narodów, umacnianiu współpracy z innymi, demokratycznymi państwami – nie tylko w Unii Europejskiej, na podkreślaniu – bez kompleksów – swego pochodzenia, nawet kiedy mieszka się na stałe poza granicami Polski, ale gdy swoją pracą daje się dowody prawdy o Polakach, którzy nie wstydzą się tego, że są Polakami…

 

Na zakończenie chciałem odnaleźć w zasobach Internetu jakiś tekst, który mógłby stanowić metodyczną inspirację do takiej pracy nie tylko z okazji świąt państwowych, ale w codziennej pracy z uczniami w naszych szkołach. I – niestety – dużego wyboru godnych polecenia materiałów tam nie znalazłem. Jedyny, który wydał mi się godny polecenia znajduje się na stronie Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych:

 

 

                                                   Święto Niepodległości – jak uczyć patriotyzmu dzieci?

 

Foto: www.wsip.pl/blog/

 

Niezwykle ważne jest mówienie o patriotyzmie. Nie tylko w kontekście walki o państwo i wolność. Także w tym nowym znaczeniu, dbania o swoją ojczyznę w kontekście ekologii, poprawności językowej, tolerancji i uczestniczenia w wyborach. Może to być także płacenie podatków jak i kasowanie biletu w komunikacji miejskiej, niezaśmiecanie otoczenia, szanowanie siebie nawzajem, pomaganie innym, dbanie o wspólne przestrzenie tj. klatka schodowa czy plac zabaw albo szanowanie przyrody, sprzątanie po psie czy segregowanie śmieci. Jak uczyć patriotyzmu dzieci? Poprzez malarstwo, literaturę, komiksy, rymowanki i wyklejanki. Wszystko zależy od wieku dziecka. […]

 

 

Cały tekst „Święto Niepodległości – jak uczyć patriotyzmu dzieci?”  –  TUTAJ

 

Źródło: www.wsip.pl/blog/

 

 

Ale wszak każda/y nauczyciel/ka, byleby ni e był/a zaślepioną/nym nacjonalistą/ką może twórczo podjęć do tego wyzwania – byleby znalazł”a w sobie motywację także i do działań ze swoimi uczennicami i uczniami

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



1 listopada 2018 r. w zamieszczonym z okazji Dnia Pamięci o Zmarłych tekście napisałem:

 

Odwiedzając dzisiaj cmentarze, na których znajdują się groby naszych bliskich zmarłych: rodziców, krewnych, przyjaciół, wspomnijmy także naszych nauczycieli, tych, którzy byli dla nas przewodnikami w wędrówce od niewiedzy ku wiedzy, od nieodpowiedzialnego dzieciństwa do dojrzałości.

 

Szczególne wspomnienie i zapalonego pod cmentarnym krzyżem znicza poświęćmy zwłaszcza tym, którzy odegrali w naszych biografiach role przewodników, mentorów, mistrzów. Bo choć Oni żyją w nas tym co w nas zasiali, to niechaj dziś nasza o Nich pamięć będzie spłatą kolejnej raty zaciągniętego u nich kredytu…

 

I dzisiaj, przypominając ten tekst, przywołam  moje wspomnienia o zmarłych Osobach, które w mojej biografii odegrały pewne, często znaczące, role, albo których biografie przecinały się wielokrotnie z moją drogą zawodową, a które zamieszczałem na „Obserwatorium Edukacji” w minionych latach:

 

 

1 listopada 2015 r. – Felieton nr 97. Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszlipoświęcony Pani dr Aleksandrze Majewskiej

 

1 listopada 2016 r. – Wspomnienie o rzeczywistej twórczyni gimnazjów – Irenie Dzierzgowskiej

 

1 listopada 2017 roku – Wspomnienie o nauczycielce, wiceministrze edukacji – arystokratce nie tylko z nazwiska!

 

1 listopada 2018 roku – poinformowałem – za prof. Bogusławem Śliwerskim – o niedawnej (31 października 2018) śmierci prof. dr hab. Marii Dudzikowej [TUTAJ]

 

1 listopada 2019 roku – Dzień Pamięci o Naszych Bliskich i Znajomych, którzy odeszli.poświęcone Pani Danucie Falak – wieloletniej dyrektorce XXVI LO w Łodzi

 

1 listopada 2020 roku Felieton nr 345. Dr Aleksandra Majewska – zapomniana pedagog nie tylko poradnictwa  [Świadomy powrót do wspomnień tej samej osoby, ale zawierający nowe treści]

 

1 listopada 2021 roku – Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszli – Władysława Matuszewska

 

 

 

Na zdjęciu – Anna Rosel-Kicińska na portrecie, znajdującym się w siedzibie Komisji Historycznej KChŁ ZHP przy ul. Stefanowskiego nr 19.

 

 

W dzisiejszym wspomnieniu przywołam pamięć zmarłej przed nieomal dwoma laty (9 listopada 2020 roku) hm Anny Rosel-Kicińskiej, która miała wpływ na koleje moich losów życiowych, „dzięki” której zaliczyłem 3 lata służby w Marynarce Wojennej, ale też dzięki której mogłem rozpocząć pierwszy etap mojej drogi zawodowej, jaki od pracy „zawodowego harcerza” doprowadził mnie do zawodu pedagoga-wychowawcy.

 

A wszystko działo się w latach, kiedy Ona pełniła funkcję Komendantki Chorągwi Łódzkiej ZHP (20.12.1962 – 07.06.1968), a ja znalazłem się w trudnym okresie „zawieszenia” –  po rezygnacji ze studiów na polonistyce w UŁ, a przed podjęciem nowych – na pedagogice.

 

x           x           x

 

Nie będę w tym wspomnieniu prezentował szczegółowej biografii Anny Rosel-Kicińskiej, tym bardziej, że – zazwyczaj wiedzący wszystko Googl – niewiele dostarczył mi na ten temat informacji. Przywołam jedynie kilka najważniejszych faktów:

 

Anna Rosel urodziła się 22 lipca 1932 r. we wsi Branica, dzisiejszym powiecie zduńsko-wolskim. Po burzliwych przeżyciach okresu II Wojny Światowej* zamieszkała w Łodzi, gdzie na początku lat pięćdziesiątych ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach – w latach 1954 – 1958 pracowała jako nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 51 w Lodzi. Ale dla  moich wspomnień najważniejszą informacją jest ta, że decyzją ówczesnej I Sekretarz KŁ PZPR Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej 20 grudnia 1962 – w wieku 30 lat – została Komendantką Chorągwi Łódzkiej ZHP.

 

Ja w tym czasie byłem w XI klasie XVIII LO, przygotowywałem się do matury i egzaminu wstępnego na filologię polską na UŁ.

 

Po raz pierwszy spotkaliśmy się „twarzą w twarz” – tak to zapamiętałem –  jesienią 1963 lub zimą 1964 roku. Byłem już wtedy studentem, a w Komendzie Hufca Łódź- Polesie byłem  instruktorem namiestnictwa zuchowego – pełniłem obowiązki przewodniczącego Kręgu Pracy Drużynowych Zuchowych, czyli byłem taką „prawą ręką” namiestniczki zuchów – Lili Madalińskiej.

 

I w owym czasie, pewnego popołudnia, do siedziby KH przy Kopernika 60 przyjechała z niezapowiedzianą wizytą druhna Rosel-Kicińska. Po krótkim pobycie w pokoju komendantki hufca –  hm Haliny Lech, przyszła – w jej towarzystwie – do pokoju gdzie siedziałem za biurkiem i coś tam czytałem. Zostałem przedstawiony Druhnie Komendant, a następnie – już tylko „w cztery oczy” – potoczyła się nasza pierwsza, długa rozmowa.

 

Streszczając: Na wstępie komendantka oświadczyła, że nie miała dotąd do czynienia z pracą drużyn zuchowych, prawie nic o tej metodyce nie wie. A że jako komendantka chorągwi powinna znać się na wszystkich pionach pracy Związku – postanowiła „dokształcić się w tym temacie”. Powiedziano jej, że na Polesiu działa taki Kuzitowicz, który zna się na tym świetnie i jest godny zaufania. I właśnie przyjechała, abym ją „podszkolił”…

 

Co wykonałem – z pełnym zaangażowaniem, bo wszak byłem pasjonatem pracy z zuchami. Przypomniałem to wydarzenie, aby na tym przykładzie pokazać, że nie wszyscy nominaci partyjni byli na swoich podwórkach zadufanymi w sobie kacykami. Anna Rosel-Kicińska była wśród takich pozytywnym wyjątkiem. 

 

Od tamtego dnia miałem dobre relacje z „moją” Komendantką.

 

Minęło kilka miesięcy. Po wakacjach 1964 roku podjąłem – brzemienną w skutki – decyzję o rezygnacji ze studiów polonistycznych, W konsekwencji niezaliczenia I roku studiów (dwukrotnie „oblany” egzamin ze staro-cerkiewno-slowiańskiego) w początkach października znalazłem się w swoistej próżni edukacyjnej. Na pedagogikę dostać się już nie mogłem – musiałem czekać do przyszłorocznej rekrutacji. Ale uświadamiałem sobie groźbę powołania do wojska – wszak miałem kategorię B – „Zdolny do służby wojskowej z ograniczeniami”.

 

I wtedy wpadłem na pomysł, aby zwrócić się do „mojej Komendantki” o zaprotegowanie mnie na I rok Studium Nauczycielskiego.

 

Czytaj dalej »



W zamieszczonym 24 września 2022 roku materiale pt. „Analiza tegorocznych zmian na stanowiskach dyrektorów w łódzkich szkołach” był taki fragment:

 

Drugą szkołą w której dotychczasowy dyrektor postanowił nie przestępować do konkursu, ale pozostać w tej szkole jako nauczyciel, jest SP nr 35. Tym byłym już dyrektorem, z 15-letnim stażem dyrektorskim, jest – dziś 50-leni Krzysztof Durnaś. On także przygotowywał do tej „podmiany” jednego z nauczycieli, pracującego jako pedagog szkolny. Plan się powiódł, a kolega Durnaś od 1 września pracuje w tej szkole jako… pedagog szkolny.

 

Postanowiliśmy poznać bliżej owego dyrektora, o którym wówczas wiedzieliśmy, że pracował w tej szkole jako pedagog szkolny. Najlepszą formą pozyskania informacji „z pierwszej ręki” jest rozmowa, przeto do owej szkoły aby przeprowadzić z nim wywiad, udał się redaktor Włodzisław Kuzitowicz. I oto jakie nowe ciekawe informacje pozyskał :

 

Foto:  www.m.facebook.com

 

Dyrektor Paweł Sądej w Sali gimnastycznej SP nr 35 w Łodzi, podczas uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego 2022/2023

 

 

 

Wywiad z Pawłem Sądejem

od 1 września 2022 roku dyrektorem SP nr 35 w Łodzi

 

Włodzisław Kuzitowicz: – Na jakim etapie życia pomyślał Pan, że chce  zostać nauczycielem?

 

Paweł Sądej: –  Jeszcze w Szkole Podstawowej. (SP nr 162 przy ulicy Powszechnej w Łodzi – WK). Już wtedy myśląc o tym co będę robił gdy dorosnę, myślałem, że chcę zostać nauczycielem matematyki. Wszystko dzięki wspaniałej nauczycielce tego przedmiotu – Pani Małgorzacie Ziemickiej. Planu tego nie zmieniłem także w czasie gdy byłem uczniem XXV LO w Łodzi, co było zasługą mojego kolejnego nauczyciela matematyki. Po maturze – konsekwentnie – studiowałem matematykę na UŁ, ale – po zaliczeniu pierwszego roku – zrezygnowałem z kontynuowania tych studiów. Bo już wtedy inne obszary pracy z dziećmi i młodzieżą zaczęły mnie fascynować.

 

A było to konsekwencją stażu, jaki wcześniej odbyłem w stowarzyszeniu Pracownia Alternatywnego Wychowania i po roku zostałem wychowawcą w Środowiskowej Świetlicy Socjoterapeutycznej dla dzieci w wieku 3-6 lat oraz dla dzieci i młodzieży w wieku 7-18 lat.

 

Po rezygnacji z matematyki – w latach 2000 – 2005 – studiowałem, także na UŁ,  pedagogikę społeczną – w zakresie pracy opiekuńczej i socjalno-wychowawczej, którą ukończyłem broniąc pracę magisterską na temat – jakżeby inny: „Opinia użytkowników Środowiskowej Świetlicy Socjoterapeutycznej działającej przy Pracowni Alternatywnego Wychowania, na temat działalności instytucji”.

 

 

W.K. – Już jako magister pedagogiki podjął Pan pracę zawodową – gdzie, w jakiej roli?

 

P.S. Moim pierwszym miejscem pracy zawodowej po studiach był Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Łodzi, gdzie w2010 roku zostałem zatrudniony na stanowisku specjalisty ds. pracy z rodziną, a konkretnie jako asystent rodziny. Mojemu nadzorowi podlegały tzw. „mieszkania chronione”, w których zamieszkiwali usamodzielnieni wychowankowie domów dziecka. Pracowałem tam do 2017 roku. W tym czasie, w latach 2011 – 2012 byłem społecznym kuratorem sądowym  w  Rejonowym Sądzie Rodzinnym i Nieletnich dla Łodzi-Śródmieście. Poza tym, w latach 2011 – 2018 działałem także w łódzkim Towarzystwie Przyjaciół Niepełnosprawnych, sprawując opiekę nad osobami niepełnosprawnymi z zaburzeniami psychicznymi.

 

Ponadto – od roku 2012, ale już na umowie o pracę, byłem nauczycielem techniki i wychowawcą klasy w Publicznym Gimnazjum nr 54 przy Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii nr 1 w Łodzi przy ulicy Wapiennej na Kozinach. Prowadziłem tam zajęcia z młodzieżą zagrożoną niedostosowaniem społecznym, którzy byli jednocześnie uczniami tego gimnazjum i podopiecznymi MOS. Pracowałem tam także do 2018 roku.

 

 

W.K. – Wszystkie te formy aktywności skończyły się w roku 2018. Dlaczego?

 

P.S. – Od września 2018 roku zatrudniłem się w przyszpitalnej Szkole Podstawowej Specjalnej nr 201, działającej przy Oddziale Dziennym dla Dzieci Specjalistycznego Psychiatrycznego ZOZ w Łodzi, czyli szpitala psychiatrycznego, nazywanego popularnie „Kochanówką”. Byłem tam nauczycielem zająć pozalekcyjnych. Ale dwa lata wcześniej  –  w 2016 roku – zostałem pedagogiem szkolnym w Publicznym Gimnazjum  nr 13 w Łodzi przy ul. Wici na osiedlu Teofilów i pracowałem tam do roku 2019.

 

Ale prawdziwa zmiana zaszła w 2019 roku, kiedy w wieku 34 lat zostałem zastępcą dyrektora w jednym z łódzkich Domów Dziecka dla Małych Dzieci – konkretnie tym przy ul. Lnianej – także na Teofilowie. Tak naprawdę to w obszarze codziennego zarządzania byłem tam szefem, gdyż trzy działające w Łodzi tego typu placówki, podlegające Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej, mają jednego dyrektora, urzędującego w DMD przy ul. Drużynowej, a dwa pozostałe – ten na Stokach przy ul. Zbocze i ten przy ul. Lnianej –  zarządzane są przez zastępców dyrektora. Pracowałem tam jednak tylko ten jeden rok kalendarzowy – od stycznie do grudnia. Już wtedy bardziej pociągała mnie praca w szkolnictwie, dlatego kiedy zaproponowano mi stanowisko wicedyrektora w zespole szkół dla dorosłych w Centrum Nauki i Biznesu „Żak” w Łodzi podjąłem to wyzwanie. Pracowałem tam od stycznia 2020  do września 2021 roku.

 

 

W.K. – Sądząc po datach, które Pan wymienia – zbliżamy się do czasu, kiedy znalazł się Pan w SP nr 35?

 

Czytaj dalej »



A N E K S

do jedenastu części/rozdziałów wspomnień z historii mojego życia

pod wspólnym tytułem

WSPOMNIENIA  WCZEŚNIAKA Z MOCARNEJ,

KTÓREGO PASJĄ I ZAWODEM STAŁO WYCHOWAWSTWO

 

Jak widzicie – dopiero teraz zdecydowałem się na tytuł całości tego, prezentowanego na stronie „Obserwatorium Edukacji” w  32 częściach, tekstu wspomnieniowego.

 

Pierwsza część tych wspomnień, zatytułowana „Esej wspomnieniowy: od narodzin „wcześniaka” do ucznia SRB”, została zamieszczona na stronie „Obserwatorium Edukacji” 7 stycznia 2021 roku. Jak widzicie – na początku nie stosowałem jeszcze podziału tego tekstu na rozdziały. Kolejne jego części zamieszczałem w bardzo różnych odstępach czasowych. Początkowo były to odstępy kilkudniowe – np. kolejny Esej wspomnieniowy: od kandydata na murarza do marynarza. Cz. I, Od ukończenia podstawówki do maturyzamieściłem już 16 stycznie, a jego kontynuację – „Esej wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek harcerski” – 30 stycznia. Ale później bywało bardzo różnie…

 

Dzisiaj zamieszczam ostatni, 33 odcinek tych wspomnień. Jego zadaniem jest przekazanie czytającym kilku dodatkowych informacji, na które zabrakło dotychczas miejsca, a które jestem winien, aby nie być posądzonym o napisanie panegiryku.

 

Zacznę te uzupełniające informacje od przywołania fragmentu z pierwszej części wspomnień:

 

Historia mojego życia zaczęła się od dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się 11 kwietnia 1944 roku, we wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, w niewielkiej izbie (15 m² ) na poddaszu rodzinnego domu dziadków Kuzitowiczów przy ulicy, która do 1939 roku nazywała się ul. Źeromskiego, a w tym czasie – w czasie okupacji Polski przez III Rzeszę – nazwana została Messingweg (mosiężna dróżka), zaś po wyzwoleniu – i jest tak do dzisiaj – została przemianowana na ul. Mocarną. Tym dramatycznym wydarzeniem był poród bliźniaczy, w którym rodzącej przedwcześnie (w siódmym miesiącu ciąży) mojej mamie, już niemłodej, 38-letniej kobiecie, pomagała okoliczna akuszerka. Dziś takie porody odbywają się w specjalnie do tego przystosowanych, odpowiednio wyposażonych salach szpitalnych, z udziałem lekarzy-ginekologów, mających do dyspozycji inkubatory i inne niezbędne wyposażenie ratujące życie noworodków.

 

Wtedy przyjmująca poród miała do dyspozycji tylko miednicę, gotowaną wodę, ręczniki i prześcieradła. Z dwu rodzących się w tych okolicznościach „wcześniaków” tylko jeden miał szczęście. Tym szczęściarzem byłem ja. Mój braciszek nie przeżył porodu.

 

Przez wiele tygodni, jak mi opowiadała mama, byłem na granicy życia i śmierci. Zamiast w inkubatorze leżałem w wyścielonym watą łóżeczku, byłem okładany butelkami z ciepłą wodą. Na przekór tym wszystkim przeciwnościom – przeżyłem![…]

 

Także późniejsze miesiące i lata były czasem, w którym rodzice „chuchali i dmuchali” na wątłego i chorowitego dzieciaka. Nie ma co owijać w bawełnę – byłem w tych pierwszych latach mojego życia takim maminsynkiem.”

 

                                 Foto ze zbiorów własnych

 

Mały Włodziu w ogrodzie rodzinnego domu przy ulicy – nomen omen – Mocarnej.             

Jeszcze wszystko przed nim –  i to co dobre i to co złe…. 

 

Jest to zapowiedź tego, co towarzyszy mi do dzisiaj w moim – już dość długim (PESEL zaczyna się od cyfr 44) – życiu. A są to:  szczęście – na przekór różnorakim przeciwnościom –  szczęście w wychodzeniu z licznych opresji, oraz liczne – nazwę to – „niepełnosprawności” i braki.

 

Pierwszym takim „problemem”, który bardzo wpłynął ma moje funkcjonowanie rówieśnicze  i w ogóle – społeczne, w dzieciństwie a nawet jeszcze w pierwszych latach „nastoletnich”, była przypadłość, określana jako „mimowolne moczenie się nocne”. Tak naprawdę to z ceratką pod prześcieradłem spałem do13. roku życia. To było przyczyną, ze nigdy nie byłem na żadnej kolonii letniej, a pierwszy raz na obóz harcerski rodzice zdecydowali się mnie wypuścić dopiero kiedy miałem 14 lat! A i tam zdarzyła się taka jedna „mokra” noc.

 

Na domiar złego bywały także takie przypadki, kiedy –  już będąc uczniem (pamiętam taki wypadek w pierwszej klasie) – zsikałem się podczas lekcji, zanim zdążyłem poprosić o wyjście do ubikacji. Także i w starszych klasach parę razy zdarzyły się takie incydenty.

 

Nie trudno wyciągnąć z tego wniosek, że nie tylko nie sprzyjało to umocnieniu mojej pozycji w grupie rówieśniczej, ale wręcz przeciwnie. Musiałem bardzo się starać, aby nie stać się pośmiewiskiem, i mimo tych przypadłości, pełnić w tym środowisku nawet role przywódcze: gospodarza klasy, a w OH – ogniwowego…

 

Tak w  ogóle byłem w dzieciństwie, ale i w latach późniejszych, tzw. „chorowitkiem” i „słabeuszem”. Nie miałem szans nie tylko na imponowanie kolegom osiągami w podnoszeniu samodzielnie wykonanych ciężarków (hantle w dzisiejszym wydaniu były nam wtedy – chłopakom z Nowego Złotna – nieznane), ale w ogóle w jakichkolwiek sprawdzianach siłowych – np. „na rękę”.

 

Wątła budowa ciała i brak sprawności ruchowej powodowały, że  unikałem uprawiania sportu. W zasadzie nigdy nie grałem „w nogę” – ani w drużynach „podwórkowych”, ani nawet w ramach lekcji wf – chyba że  „na bramce”– co zdarzało się sporadycznie  – bo już nie było kogo innego. Także w szkołach ponadpodstawowych lekcje  WF jedynie „zaliczałem” – bez jakichkolwiek osiągnięć. Gdy w „Budowwlance” chłopcy grali w „kosza” lub w „siatę” – ja robiłem za kibica i asystenta nauczyciela-sędziego…

 

Dopiero kiedy byłem studentem I roku polonistyki, prowadzący zajęcia wychowania fizycznego trener (odbywały się one na stadionie RTS „Widzew), widząc moją budowę fizyczną,  podjął próbę zaktywizowania mnie sportowo i namówił do trenowania biegów średnich – na 400 metrów. Biegałem, a i owszem… Trener mierzył moje czasy, próbował motywować wykazując że mam coraz lepsze wyniki…  Jednak niewiele to dało, tym bardziej że na tym I roku studiów się skończyło. Poza tym okresem nigdy żadnej dyscypliny sportowej nie uprawiałem.

 

Jedyną moją formą parasporowej formy ruchu, w wydaniu innym niż bieg do tramwaju lub autobusu, to rekreacyjna jazda na rowerze –  począwszy od 13 roku życia. I nadal jeżdżę i nawet się nie przewracam, choć jestem młodszy od prezydenta Joe Bidena jedynie o rok i niespełna 5 miesięcy…

 

Przy okazji tematu sportu – oddzielnym problemem było pływanie. Nigdy nie posiadłem tej umiej mętności. Ale tutaj powód był jeszcze poważniejszy. Miałem, i mam do dzisiaj, paniczny lęk przed wodą! Lęk ten towarzyszy mi przez całe życie – gdy tylko wejdę do stawu, jeziora, rzeki czy morza, a dno opada tak, że mnie w niej stojącemu woda sięga szyi, odczuwam panikę, która objawia się skurczem mięśni, przenikliwym bólem w okolicy żołądka, paniczną potrzebą wyjścia na brzeg. Z tego powodu nigdy nie korzystałem z basenów, nawet w  tak popularnych ośrodkach rekreacyjnych jak łódzka „Fala”. W sanatoriach odmawiałem zabiegu „gimnastyka w basenie”. Wolę także prysznic, niż moczenie się w wannie…

 

Co – jak wiecie – nie przeszkodziło mi w odbyciu służby w Marynarce Wojennej – 2,5 roku na okręcie. Nawet sztormy były mi niestraszne, bo – o dziwo – nie miałem „choroby morskiej”. Ale żeby wskoczyć do morza, co robili moi koledzy, gdy tylko bosman okrętowy i stan morza na to pozwalał – NIGDY!

 

Kolejną przypadłością, mającą bezsprzecznie także organiczne uwarunkowania, było moje bazgranie i nagminne robienie błędów ortograficznych, czyli dysgrafia i dysortografia. W latach pięćdziesiątych ub. wieku te dwa terminy były nieznane, w ówczesnych poradniach nie prowadzono terapii. Mój nauczyciel j. polskiego w podstawówce stosował dwie – jego zdaniem – skuteczne metody: każde słowo, w którym podczas sprawdzania dyktanda lub w ogóle – mojego zeszytu znalazł błąd ortograficzny, kazał mi w specjalnym zeszyciku przepisywać 100, a kiedy to nie pomagało – 200 i więcej razy! Natomiast aby zmusić mnie do czytelnego pisania – nakazał mi pisanie drukowanymi literami.

 

Ta pierwsza metoda okazała się całkowicie nieskuteczna, a dzięki drugiej – do dzisiaj, jeśli mi zależy na tym, aby to co piszę mógł ktoś bez problemu odczytać, to zapisuję to na wpół drukowanymi literkami. Ale z tzw. brudnopisów to czasami nawet sam siebie nie mogę odczytać.

 

Przy tej okazji przypomnę historię – opisaną już w części zatytułowanej Esej wspomnieniowy Cz. II d: Wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych, kiedy jako student I roku polonistyki, z inicjatywy mojej byłej nauczycielki j. polskiego w „Budowlance”, Pani Wiktorii Kupiszowej, która wtedy pracowała już w Technikum Elektrycznym, prowadziłem grupowe zajęcia z uczniami tej szkoły, którym ona, jak mnie przed zaledwie trzema laty, stawiała dwoje z ortografii. Fragment tych wspomnień – TUTAJ

 

Także niezależna od mojej woli okazała się jeszcze jedna moja niedoskonałość, ale to okazało dopiero w zaawansowanej pełnoletniości. Otóż nigdy nie zrobiłem prawa jazdy, co znaczy, że nigdy nie prowadziłem samochodu ani motocykla, czy nawet skutera. Ale wyszło to dopiero po bardzo wielu latach. Stało się tak dlatego, że pierwsze lata dorosłości, w których  dzisiaj znakomitej większości współczesnej młodzieży rodzice fundują takie kursy, ja szansy na to nie miałem – byłem dzieckiem z biednej rodziny robotniczej, której po prostu nie było na to  stać. Tym bardziej, że w tamtych czasach prywatny samochód był dobrem luksusowym, dostępnym nielicznym. Więc w jakim celu mieliby o tym choćby pomyśleć…

 

Dopiero kiedy po wielu latach zaczęła rysować się szansa na zakup jakiegoś, używanego, tańszego samochodu, stanął problem prawa jazdy. Stało się to w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłem dyrektorem „Budowlanki”. Jednym z wynajmujących szkolne pomieszczenie na prowadzenia tam zajęć teoretycznych był właściciel niewielkiej Szkoły Jazdy. Za namową naszej kierowniczki gospodarczej, przeprowadziłem z nim rozmowę, zwierzając mu się, że nie mam prawa jazdy i rozważam, czy przy tej okazji nie mógłbym się przygotować do egzaminu w jego szkole. Ale powiedziałem mu także o moich obawach dotyczących prowadzenia samochodu, które tkwiły we mnie od lata 1978 roku, kiedy podczas pobytu w Szwecji u przyjaciela Lucka, jeździłem z nim co rano do pracy – siedząc na siedzeniu obok kierowcy.

 

A było to tak: Pewnego dnia Lucek zagadnął mnie na temat zakupu samochodu, twierdząc, że za zarobione w Szwecji korony będę mógł  w Polsce bez trudu kupić dobry, choć używany samochód. Na moje dictum, że nie mam prawa jazdy miał natychmiastową odpowiedź: „Jaki problem? Zaczniesz się uczyć już tutaj –  w moim Volvo”. I w najbliższą niedzielę, na prawie nieuczęszczanej drodze,  kazał  mi usiąść za kierownicą, sam zasiadł obok – i zaczęła się moja pierwsza (i ostatnia) w życiu lekcja kierowania pojazdem mechanicznym. Jak szybko się zaczęła, tak szybko się skończyła. Gdy udało mi się pojazd uruchomić i samochód zaczął  jechać do przodu, Lucek zaczął mi tłumaczyć jak się zmienia biegi i dodaje gazu. Gdy samochód zaczął przyśpieszać – ja wpadłem w panikę, odmówiłem dalszej nauki i nigdy już na kolejne lekcje się nie zgodziłem.

 

Gdy owemu właścicielowi Szkoły Jazdy o tym opowiedziałem, gdy dodałem że nawet jadąc jako pasażer na przednim siedzeniu, kiedy widzę że nasz jadący szybko samochód zbliża się do jadącego z przeciwka drugiego pojazdu, dostaję skurczu przepony, ogarnia mnie lęk – ten stanowczo i kompetentnie postawił diagnozę: ma pan amaksofobię, (bo tak fachowo nazywany jest chorobliwy strach przed prowadzeniem samochodu) i nie doradzałbym robienia „na siłę” prawa jazdy. Byłby pan zagrożeniem dla siebie i innych kierowców.

 

I tak pozostałem, i do dzisiaj jestem, pasażerem komunikacji publicznej, a w sytuacjach pilnych – klientem firm taksówkarskich….

 

A POZA TYM MAM JESZCZE INNE „DEFICYTY”:

 

Czytaj dalej »



Przypominam, że część 1. Rozdziału XI zakończyłem wspomnieniem o tym jak ostatecznie rozstałem się z rolą członka partii, i padły tam takie, końcowe, słowa:

 

Od tamtego dnia jestem osobą bezpartyjną. Ale z tego spotkania wynikło jednak coś bardzo pozytywnego, co zaprocentowało po paru latach… A było to tak:

 

Jak to w moim życiu często się zdarzało, i tym razem zadziałał przypadek (?). Bo po wejściu do sali, w której odbywało się zebranie wyborcze (nie mogę sobie przypomnieć gdzie  to było – mam takie „mętne” wspomnienie, jakby była to jakaś sala wykładowa na Politechnice Łódzkiej), dostrzegłem wolne miejsce przy jednym ze stolików, obok nieznanego mi wcześniej młodego człowieka – w wieku studenckim. Podczas zebrania wielokrotnie dzieliliśmy się opiniami o wypowiedziach zabierających głos osób – okazało się, że mamy bardzo podobne poglądy. Pomimo tak znaczącej różnicy wieku.

 

Przed zakończeniu zebrania, jeszcze przed pożegnaniem, nie tylko poznałem jego personalia, ale wymieniliśmy się telefonami. Tym studentem, wtedy jeszcze członkiem partii demokraci.pl był Leszek Jażdżewski.

 

Od tamtego dnia minęło ponad dwa lata, podczas których, od czasu do czasu, kontaktowaliśmy się ze sobą. Dzięki temu dowidziałem się nie tylko, że Leszek rozstał się z „demokraci.pl”, ale przede wszystkim, że razem z Tomaszem Lenkowskim stworzyli  internetowy miesięcznik „Liberté!”, z podtytułem  „Głos wolny, wolność ubezpieczający”.      

 

Leszek został jego redaktorem naczelnym, a Tomasz był prezesem Fundacji „Liberté” – wydawcy tego  tytułu. Wkrótce usłyszałem propozycję współpracy z redakcją, to znaczy  abym pisał dla nich teksty.

 

„Liberté!” od 2008 r. ukazywało się w formie internetowego miesięcznika, a od 2009 także w formie drukowanego kwartalnika. Oto okładka  pierwszego drukowanego numeru, fragment spisu treści oraz skład redakcji i zespołu „Liberté!” – jako udokumentowanie inauguracji mojej współpracy z tym pismem.

 

 

 

 

 

Oto zestawienie wszystkich moich tekstów opublikowanych na łamach „Liberté”:

 

 

1.Refleksje pedagoga o raporcie „Kapitał intelektualny Polski” – 2 sierpnia 2008  –  TUTAJ

 

2.Wychowanie obywatelskie w szkole. Ale jakie?   –  1 listopada 2008  –  TUTAJ

 

3.Rodzice i szkoła w społeczeństwie obywatelskim  –  18 grudnia 2008  –  TUTAJ

 

4.Polska edukacja na półmetku rządów Tuska  –  28 grudnia 2009  –  TUTAJ

 

5.Dylematy kształcenia zawodowego  –  12 marca 2010  –  TUTAJ

 

6.Wizja edukacji złotego środka  –  7 grudnia 2019  –  TUTAJ

 

 

 

W okresie od 5 listopada 2014 do 17 listopada 2017 zamieszczałem, także pod firmą „Liberté!”, moje teksty, ale w formule bloga:

 

1. O niedookreślonej płci Kubusia Puchatka i pewnej dociekliwej dyrektorce liceum – TUTAJ

 

2. MEN liberalnie, czyli o możliwości wybierania lektur szkolnych dla uczniów podstawówek – TUTAJ

 

3. refleksje pod wpływem zewnętrznych bodźców, czyli – za Wyspiańskim: „Żeby oni chcieli chcieć”

TUTAJ

4. O niedokończonej transformacji w oświacie – przypis do artykułu Leszka Jażdżewskiego w „Gazecie Wyborczej” – TUTAJ

 

5. Moje dziennikarstwo obywatelskie, czyli o szansie na niepisowską szkołę – TUTAJ

 

6. reformy edukacji potrzebujemy w Polsce najbardziej  –  TUTAJ

 

7. O dywanowych nalotach ekipy Zalewskiej na polskie szkoły i o tym, że musimy budować Ruch Oporu

TUTAJ

8. O tym, że szkoła to nie monolit, a nauczyciel nie jest jej jedynym fundamentem – TUTAJ

 

Źródło:  www.liberte.pl/author/wkuzitowicz/blog/

 

Lata mijały, redakcja „Liberté!” i jej naczelny coraz bardziej wchodzili w tematy świata  polityki, a ja coraz mniej miałem z tym światem wspólnego. Jak zauważyliście – ostatnim był mój tekst, zatytułowany „Wizja edukacji złotego środka, który został opublikowany 7 grudnia 2019.

 

x          x          x

 

I o jeszcze jednej mojej aktywności – o charakterze działalności społecznej, nie politycznej – muszę wspomnieć na zakończenie tej opowieści. A była to – także publicystyczna – aktywność, tym razem w ramach Komitetu Obrony Demokracji (KOD). Ale nie byłoby tego bez wcześniejszego – jak zwykle u mnie – przypadkowego spotkania z pewnym nieznanym mi – jak się okazał – łodzianinem, podczas ,3 Kongresu Polskiej Edukacji , który w dniach 29 – 30 sierpnia 2015 roku  odbył się w Międzynarodowym Centrum Konferencyjnym  w Katowicach.

 

Już pierwszego dnia rano, w największej sali tego Centrum, (gdzie miało odbyć się uroczyste otwarcie Kongresu),  kiedy szukałem optymalnego miejsca (niezbyt daleko od estrady i tuż przy środkowym przejściu, abym mógł nie przeszkadzając nikomu, w dowolnej chwili, wstać i robić zdjęcia), zauważyłem takie właśnie, optymalne  miejsce.  Obok siedział mężczyzna w średnim wieku, którego zapytałem „Czy to miejsce jest wolne?”. Odpowiedział – „Tak.”

 

Do tego spotkania doszło w miejscu wskazanym strzałką.

 

Po jakimś czasie, zakładając, że na tym wydarzeniu widzami są nauczyciele, zapytałem go: „A pan skąd przyjechał? Z jakiej szkoły?”  Na co usłyszałem: ”Jestem z Łodzi, a pracuje na Uniwersytecie łódzkim.”.  Tak poznałem profesora dr hab. Jarosława Płuciennika, wtedy – jeszcze – prorektora ds. programów i jakości kształcenia na UŁ…

 

Drugiego dnia już go nie spotkałem. O nowej znajomości prawdopodobnie bym zapomniał, gdyby nie…

 

Gdyby nie wyniki wyborów do Sejmu i Senatu z 25 października 2015, w których wygrało Prawo i Sprawiedliwość, gdyby nie efekty ich rządów, w tym – wtedy – najbardziej bulwersujące decyzje dotyczące  zmian w strukturze Trybunału Konstytucyjnego i w ogóle w obszarze sądownictwa, co stało się przyczyną powołania 2 grudnia 2015 roku nowego ruchu sprzeciwu o nazwie Komitet Obrony Demokracji.

 

W Łodzi komórka KOD powstała bardzo krotko po tej dacie – już 7 grudnia. Nie pamiętam źródła inspiracji, ale na pewno z Internetu dotarła do mnie informacja, że organizują grupy działania, w tym grupę zajmująca się edukacją. Postanowiłem zgłosić się  i w tym celu przybyłem na założycielskie spotkanie, które wieczorem 19 stycznia 2016 roku odbyło się w niewielkiej salce w hostelu o nazwie „Cynamon”, przy ul. Sienkiewicza 40.

 

Byłem tam sporo przed wyznaczoną godziną 18-ą.W pierwszych minutach nikogo znajomego w jeszcze nielicznym gronie obecnych nie dostrzegłem. Ale jakież było moje zdumienie, kiedy nagle do pomieszczenia wszedł… prof. Jarosław Płuciennik. On mnie także rozpoznał, uśmiechnął się na mój widok i z wyciągniętą ręką podszedł mówiąc: „Witam cię w naszym gronie. Bardzo się  cieszę, że będziemy razem działali!

 

To była bardzo miła niespodzianka, owo przejście „z marszu” na „ty”.

 

Wkrótce okazało się, że uczestniczyły w tym zebraniu jeszcze dwie znane mi wcześniej osoby: Elżbieta Sardecka-Sokół  – która była moją studentką na pedagogice w czasach gdy pracowałem na UL, a później spotykaliśmy się, kiedy przez wiele lat była pedagogiem szkolnym w jednej z łódzkich szkół podstawowych, oraz Elżbieta Leśniowska – którą już przedstawiałem w moich wspomnieniach jako osobę zatrudnioną przeze mnie w „Budowlance” na stanowisku pedagoga szkolnego.

 

W trakcie spotkania wyjaśniło się, że źle odczytałem informację o powołaniu grupy edukacyjnej. Bo organizatorzy mieli na myśli, że jej zadaniem będzie edukowanie mieszkańców Łodzi, polegające na informowaniu ich o rządach PiS i tego skutkach, a nie zajmowanie się problemami edukacji.

 

I wtedy Jarek – bo tak już do siebie zwracaliśmy się – widząc moje rozczarowanie, zaproponował mi „zastępczą” formę mojej aktywności w ramach KOD- u: Abym  na portalu < KOD region łódzki > zamieszczał teksty, informujące o najbardziej aktualnych problemach, jakie są skutkiem decyzji rządu PiS w obszarze edukacji. Tak powstała moja zakładka „Donosy o reformie”.

 

Pierwszy tekst pt. „O pseudodemokratycznych procedurach debat nt. pisowskiej reformy edukacji – Donos pierwszy” [TUTAJ] ukazał się już 15 lutego 2016 roku. Po nim zamieszczałem tam kolejne:

 

O pseudodemokratycznych procedurach debaty nt. pisowkiej reformy edukacji – Donos drugi

 

Dlaczego warto bronić gimnazjów i dlaczego – chyba – mają one szansę na przetrwanie Cz. I

 

Dlaczego warto bronić gimnazjów i dlaczego – chyba – mają one szansę na przetrwanie Cz. II

 

Donos o kuratorach, czyli komu i do czego są oni potrzebni

 

Donosu drugiego c.d.: Jak to naprawdę jest z tymi wojewódzkimi debatami oświatowymi?

 

Łódzka debata oświatowa się odbyła. I najważniejsze w tym jest to, że się odbyła!

 

Jest jak miało być…

 

Dziewiąty donos: W MEN trwają intensywne prace nad ustawą o reformie

 

 

I to był ostatni tekst z owego cyklu „Donosy o reformie”, który został tam zamieszczony 1 sierpnia 2016 roku. Po kilku miesiącach, pod tą samą zakładką,  zamieszczono relację z przygotowanej przez sekcję edukacji KOD debaty pod hasłem ”Quo vadis oświato. Odbyła się ona w klubie „6. Dzielnica”, miejscu takiego i podobnych wydarzeń, które  powstało z inicjatywy i którego gospodarzem była – nomen omen – Fundacja „Liberté”!  

 

 

Uczestnicy debaty – od lewej: prowadząca – Elżbieta Leśniowska, Jolanta Trawczyńska-Markiewicz z ŁCDNiKP, Włodzisław Kuzitowicz, prof. Jarosław Płuciennik i dr Andrzej Kompa – adiunkt w Instytucie Historii UŁ.

 

 

Później osłabły moje kontakty z łódzkim KOD-em, głównie z przyczyny braku zapotrzebowania na moje kolejne teksty, bo i temat reformy pani Zalewskiej już się opatrzył, a nowych tematów – tak samo „atrakcyjnych” – póki co nie było. A włączać się w działalność „uliczną” KOD-u nie pozwalało mi coraz słabsze zdrowie…

 

Muszę jeszcze wyjaśnić, dlaczego w rozdziale „ Moja aktywność polityczna i społeczna w III R P” znalazły się wykazy moich publikacji, dlaczego nie stały się one częścią poprzedniego – temu właśnie poświęconego – rozdziału. Otóż tamte teksty pisałem „za pieniądze” – redakcje wszystkich tych czasopism przesyłały mi pewne – co prawda niewielkie, ale jednak – tantiemy. Natomiast zarówno w „Liberté”, jak tym bardziej w „KODzie”, była to właśnie działalność społeczna….

 

x            x           x

 

Postanowiłem przy tej okazji wspomnieć o jeszcze jednej mojej aktywności, której początek także ma związek z z upadkiem PRL i powstaniem III RP. Nie jest to działalność polityczna, a czy można nazwać ją „społeczną” – to zależy od przyjętych kryteriów. Otóż w roku 1991 zostałem ławnikiem Sądu Wojewódzkiego w Łodzi i funkcjonowałem w zespołach sędziowskich w II Wydziale Karnym. Rozprawy odbywały się  najczęściej w największej sali na I piętrze, z oknami na Plac Dąbrowskiego, gdzie ubrany w togę sędziowską (wypożyczaną w sądowej szatni) zasiadałem składach sędziowskich..

 

 

Ale aby okoliczności zaistnienia tej, tak dla mnie nietypowej, działalności były jasne, muszę cofnąć się do lat siedemdziesiątych i późniejszych, w których bardzo aktywnie działałem w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Opisałem ten okres w Eseju wspomnieniowy IV.4. O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem”. O kolejnym etapie tej aktywności można przeczytać w rozdziale – „Esej wspomnieniowy cz. V.2. Kolejne lata w TWP. O narkomanii i problemach dojrzewania”. Oto fragment tego tekstu, w którym zawarłem istotne dla dalszej opowieści fakty:

 

[…] Ale przedtem jeszcze o tym, że do Kazimierza pojechaliśmy służbowym Fiatem 125p, którym dysponował Oddział Łódzki TWP –  przede wszystkim w celu dowożenia prelegentów do szkół, bibliotek i świetlic wiejskich w terenach podłódzkich. To podczas takich zbiorowych wyjazdów, kiedy jednym kursem jechały trzy osoby do trzech różnych miejscowości, ale leżących „po trasie”, wysadzane kolejno i „zbierane” w drodze powrotnej, poznałem młodego prawnika […] – Grzegorza Szkudlarka, który, podobnie jak ja wiedzę pedagogiczną, upowszechniał wiedzę prawniczą także w środowiskach podmiejskich. Wspominam o nim teraz z dwu powodów. Po pierwsze – bo on także był w tej łódzkiej ekipie na seminarium w Ośrodku „Arkadia”, a po drugie – bo już za kilka lat dzięki niemu będę mógł prowadzić swoją społeczną aktywność pozazawodową na jeszcze jednym, niespodzianym polu.[…]

[Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

Od opisanych wydarzeń mijały lata, każdy z nas szedł swoją ścieżką kariery zawodowej. Grzegorz Szkudlarek był sędzią Sądu Rejonowego w Łodzi, od 1987 sędzią Sądu Wojewódzkiego w Łodzi. W III RP został powołany na prezesa tego sądu.  Zmieniała się także sytuacja w TWP. Po zmianie ustroju w Polsce zmieniła się także rola TWP. Dotychczasowi  zleceniodawcy akcji odczytowej przestali dysponować środkami na ten cel (np. szkoły, biblioteki, wiejskie domy kultury), działalność  TWP została bardzo ograniczona, dotychczasowe władze zostały wymienione na nowe osoby. Zmiana nastąpiła także w oddziale łódzkim – prezesem został Grzegorz Szkudlarek, a zastępcą – ja. I działaliśmy w tych rolach aż do likwidacji Oddziału Łódzkiego TWP…

 

I takie były okoliczności tego, że Grzegorz – jako Prezes Sądu Wojewódzkiego, zaproponował mi, abym – w ramach „odnowy  kadr”, został ławnikiem Sądu Wojewódzkiego.” Jak informuje Wikipedia Ławnik – niezawodowy członek składu orzekającego sądu, stanowiący czynnik społeczny w wymiarze sprawiedliwości.”  Abym mógł zrealizować jego pomysł musiałem przejść odpowiednią procedurę – w moim przypadku była to konieczność zebrania pod wnioskiem o powołanie mnie na ławnika SW 50-u podpisów osób popierających moją kandydaturę. Trochę mnie to kosztowało czasu i starań, ale będąc osobą znaną  na osiedlu w którym mieszkałem od 1977 roku, gdzie wcześniej byłem członkiem Rady Osiedla, nie miałem z tym większego problemu.

 

Nie będę tu opisywał szczegółów z tego – jak się okazało – 5-o letniego okresu „ławnikowania” –  bo z końcem 2004 roku naszą czteroletnią  kadencję przedłużono o rok. Powiem tylko, że wiele się przez ten czas nauczyłem o funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości,i że byłem nietypowym ławnikiem. Powszechnie przez sędziów ławnicy nazywani byli „śpiochami”. Ja nie byłem jedynie statystą w składach orzekających, a zadawałem podczas posiedzenia pytania świadkom i oskarżonym. Także kiedy „sąd udawał się na naradę” aby ustalić wyrok w głosowaniu – większością głosów, gdzie  nasze – ławników – głosy miały taką samą wartość jak głosy sędziów zawodowych. Ławników w trzyosobowym składzie sędziowskim było dwu/dwoje, a w składzie trzyosobowym – trzech/troje. Tam także miałem własne zdanie – nie byłem jedynie „maszynką do głosowania – według zaleceń sędziego przewodniczącego. Tam także wyrażałem moje „zdanie odrębne”,  jeżeli argumentacja sędzi/sędziów zawodowych mnie nie przekonała. Pamiętam, że w jednej z rozpraw zapadł, z mojej inicjatywy podjęty  – trzema głosami ławników – wyrok uniewinniający, choć zawodowi sędziowie  wnioskowali o wyrok skazujący.

 

To wszystko spowodowało, że nie znalazłem się na liście ławników, którym z dotychczasowej ekipy zaproponowano kontynuowanie ich funkcji w kolejnej kadencji –  na co dozwalały przepisy. Nie żałowałem tego, ja także miałem już wtedy inne priorytety na dalszy etap życia – już w roli aktywnego emeryta – wykładowcy  w prywatnych szkołach wyższych.

 

Z  tych sądowych doświadczeń wyniosłem nie tylko wiedzę o realiach funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości – na poziomie II instancji, ale nauczyłem się czytać Kodeks Karny, poznałem specyficzny język prawniczy, co bardzo pomogło mi później w rozumieniu i interpretowani prawa oświatowego, i w ogóle ustaw sejmowych. Dzięki temu mogłem podjąć  się roli wykładowcy takich przedmiotów, jak „Prawne podstawy pracy opiekuńczej” i „Prawne podstawy pracy socjalnej”.

 

Zaś Grzegorz Szkudlarek po kilku latach kierowania Sądem Wojewódzkim został Prezesem Ośrodka Zamiejscowego Naczelnego Sądu Administracyjnego w Łodzi. Po dalszych latach pracy – już jako zwykły sędzia – przeszedł w stan spoczynku. Zmarł w październiku 2019 roku.

 

 

x          x          x

 

 

Zgodnie z moim zamierzeniem, jest to koniec OSTATNIEGO – XI rozdziału moich wspomnień. Jednak postanowiłem, że napiszę jeszcze ANEKS do tej opowieści, z  którego będziecie mogli dowiedzieć się, że te wszystkie opisane wcześniej wydarzenia, pełnione funkcje i stanowiska, były dziełem „człowieka nieidealnego”.

 

 

A więc – cierpliwości. Jeszcze w sierpniu zamieszczę ten tekst.

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 



Poprzednią część moich wspomnień: Rozdział X cz.2. Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach zakończyłem słowami:

 

„…w  kilka dni po ogłoszeniu w Polsce „Stanu Wojennego”, pełniąc do tego czasu funkcję I sekretarza POP w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UŁ, oddałem legitymację PZPR. Od tej pory – aż do początków III RP – żyłem jako osoba bezpartyjna. Jednak przemiany jakie zaszły w Polsce po wyborach w czerwcu 1989 roku spowodowały moje ponowne zaangażowanie polityczne.

 

I o tym będzie ów zapowiadany XI rozdział,[…] który postaram się zamieścić w niezbyt odległym czasowo terminie.”

 

Oto ten zapowiedziany rozdział XI:

 

 

Moja aktywność polityczna i społeczna w III R P – cz. 1.

 

Opowieść tę  muszę rozpocząć od przypomnienia Eseju wspomnieniowego  IV.4. O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem, w którym opowiedziałem nie tylko o tym kiedy i dlaczego – w dość manifestacyjny sposób – wystąpiłem z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. [Skrót informacji z dwu źródeł o tym ostatnim etapie członkostwa w PZPR – TUTAJ ] Także tam przypomniałem, że do PZPR zapisałem się podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Że nie uczyniłem tego z pobudek ideowych, ani „dla kariery”, a jedynie po to, aby wygrać rozgrywkę o przywrócenie odebranych praw moich i kolegów marynarzy z Okrętu Hydrograficznego „Bałtyk”. Był to jedyny sposób, aby starszy marynarz – bo taki wówczas miałem stopień –  mógł stanąć przeciw synowi Wiceministra Obrony Narodowej – Szefa Zarządu Politycznego LWP – i wygrać w tej sprawie. Zainteresowanych tym fragmentem wspomnień odsyłam do bardziej szczegółowej o tych okolicznościach opowieści   –  TUTAJ

 

Od stycznia 1982 roku funkcjonowałem – nie bez licznych dowodów wrogości za owo wystąpienie z Partii, zwłaszcza od jednej, bardzo wpływowej funkcjonariuszki ówczesnej wojewódzkiej władzy partyjnej w Łodzi, o czym opowiedziałem już w poprzednich rozdziałach tych wspomnień. [TUTAJ] Ale mimo wszystko nie żałowałem mojej ówczesnej decyzji. Jednak z moimi skłonnościami do aktywności społecznej – oczywiście  zawsze „w słusznej sprawie”- nie mogłem dalej pozostawać poza głównym nurtem przemian, które w czerwcu 1989 roku zapoczątkowały wybory do Sejmu i reaktywowanego Senatu

 

Impulsem do mojego uaktywnienia się były pierwsze bezpośrednie wybory prezydenckie, w których do tego urzędu – między innymi –  kandydowali: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Włodzimierz Cimoszewicz  oraz „człowiek znikąd”  (z Kanady i Peru!) – nikomu nieznany Stan Tymiński.

 

Nie ukrywam, że moim kandydatem był Pierwszy Premier III RP – Tadeusz Mazowiecki. I już na etapie kampanii wyborczej przed pierwszą turą wyborów podjąłem decyzję, aby dołączyć do ruchu, który go popierał, czyli do powstałego w lipcu 1990 roku Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna,  powszechnie znanego w wersji skrótu tej nazwy – ROAD. Gdy wyczytałem w gazecie, że na wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ organizowane jest spotkanie członków i sympatyków – poszedłem tam i podpisałem deklarację członkostwa.

 

Ale to był jedynie pierwszy krok. Od razu zgłosiłem się do łódzkiego komitetu wyborczego Tadeusza Mazowieckiego i zostałem „mężem zaufania” z ramienia tej partii w jednej z obwodowych komisji wyborczej na łódzkiej Retkini. Do dziś pamiętam klimat tej niedzieli, a zwłaszcza noc, podczas której w Szkole Podstawowej nr 11 przy ul. Hufcowej asystowałem przy liczeniu głosów, a następnie towarzyszyłem przewożącym protokół do OKW. W naszym obwodzie wygrał Mazowiecki.

 

Jakież było moje zaskoczenie, gdy po ogłoszeniu ostatecznych wyników tej tury dowiedziałem się, że zwycięzcą I tury wyborów został Wałęsa z wynikiem  39,96, drugie miejsce zajął Tymiński z poparciem 23,10%, a dopiero trzecie zajął Mazowiecki – z poparciem zaledwie 18,08%.

 

Jak wiadomo – w drugiej turze wybory wygrał Lech Wałęsa, co spowodowało, że 4 stycznia 1991 Tadeusz Mazowiecki przestał być premierem. Ale to wszystko nie zniechęciło mnie do pozostania w środowisku ludzi, którzy w owej „wojnie na górze” popierali Mazowieckiego, którzy w reakcji na taki rozwój wydarzeń utworzyli nową partię – Unię Demokratyczną. Dotychczasowi członkowie ROAD zostali automatycznie członkami UD – chyba że rezygnowali. Ja zostałem…

 

Od samego początku byłem bardzo aktywnym członkiem „Unii Demokratycznej” –  w przeciwieństwie do lat wyłącznego noszenia legitymacji i płacenia składek w okresie mojego członkostwa w PZPR . Zaczęło się od tego, że jako członek koła „Polesie”, bo członkowie UD byli zorganizowani w struktury lokalnych kół – w przypadku Łodzi były to koła dzielnicowe, po jakimś czasie zostałem wybrany do Zarządu tego Koła. Jego przewodniczącym był adwokat – Wojciech Stefaniak. Dziś z grona członków tego kola mogę przywołać po nazwisku jedynie Grzegorza Kacprzaka i jego żonę Małgorzatę. Przy okazji większych wydarzeń pojawiali się oni  z synem Tomaszem – wówczas uczniem łódzkiego „Kopra” (I LO im. M. Kopernika). Wkrótce i on był zrzeszony – został członkiem Forum Młodych Unii Demokratycznej. Nikt wówczas nie mógł przewidzieć – nawet on sam – że po latach zostanie łódzkim radnym (z listy PO), a w latach 2014 – 2018 przewodniczącym Rady Miejskiej Łodzi.

 

Foto: www.google.com

 

W tym budynku, dziś już nieistniejącym – został wyburzony pod budową Hampton by Hilton Łódź City Centre –  na II piętrze – była siedziba łódzkiej Unii Demokratycznej a później Unii Wolności.

 

 

Kolejnym etapem mojego partyjnego „wtajemniczenia” był wybór do Rady Regionalnej UD, a później UW. To umożliwiło mi nie tylko poznanie liderów i najbardziej aktywnych członków partii, ale także „zaistnienie” w tym środowisku  jako przedstawiciela społeczności łódzkich pracowników oświaty.

 

Tam mogłem też mieć bezpośredni kontakt z przewodniczącym łódzkiej Unii Demokratycznej, a od 1994 roku Unii Wolności – Markiem Czekalskim, a gdy w latach 1994 – 1998 został on Prezydentem Łodzi – po raz pierwszy (i ostatni) mogłem z osobą na tym najważniejszym w mieście urzędzie rozmawiać i przekazywać mu swoje opinie o problemach łódzkich szkół. Bo taki panował w tej partii klimat – klimat partnerstwa. A jej szef był liderem, nie „wodzem”…

 

Nie byłem w tym okresie jedynym członkiem tej partii ze środowiska oświaty. Pamiętam nauczyciela historii w XXVI LO – Wiesława Łukomskiego, miała także takie zainteresowania nieznana mi wcześniej Dorota Szafran –  w tamtym czasie, jeśli dobrze pamiętam, była nauczycielem akademickim na UŁ, gdzie uczyła studentów metodyki nauczania historii. Ale przy każdej okazji, w sposób autorytatywny, zabierała głos w sprawach edukacji…

 

Jednak kiedy w okresie kampanii przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku niektórzy działacze UW,  w sprzeciwie przeciw kandydaturze Aleksandra Kwaśniewskiego, zawiązali tzw. „Inicjatywę ¾” (nazwa wzięła się z głoszonej przez nich tezy, jakoby ¾ wyborców nie popierało tej kandydatury), oboje z nich zostali jej aktywnymi członkami, a po zwycięstwie Kwaśniewskiego – zrezygnowali z przynależności do UW. Od tej chwili nie miałem już znaczącej konkurencji…

 

Mijały lata. Po połączeniu się Unii Demokratycznej z Kongresem Liberalno-Demokratycznym pojawili się nowi członkowie – m.in. znany mi z widzenia były instruktor ZHP Cezary Grabarczyk. W tym czasie był asystentem w Katedrze Prawa Konstytucyjnego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego Był jednym z aktywniejszych uczestników partyjnych spotkań – prawie na każdym zabierał, często polemicznie, głos. Mogę dziś powiedzieć, ze byłem świadkiem początków kariery późniejszego ministra infrastruktury w pierwszym rządzie Donalda Tuska i ministra sprawiedliwości w rządzie Ewy Kopacz.

 

W 1996 roku zostałem zainspirowany przez moją partię, abym wziął udział w kampanii wchodzenia do Rad Osiedlowych – jak wówczas nazywano najniższy szczebel samorządów lokalnych. Zebrałem w wyborach odpowiednią liczbę głosów poparcia i zostałem członkiem Rady Osiedla „Retkinia Wschód”.

 

 

 

Po dwu latach członkowie Rady powierzyli mi funkcję jej sekretarza. Niewielkie możliwości sprawcze miały wówczas te jednostki pomocnicze samorządu mieszkańców. Generalnie służyły jako ciało konsultacyjne dla projektów przesyłanych przez Radę Miejską. Mogliśmy także występować do RM z wnioskami i postulatami. Jednym z nich był wniosek o likwidację „dzikiego” targowiska na ul. Retkińskiej, jakie działało w pobliżu kościoła, na nieużywanym już torowisku tramwajowym i stworzenie „cywilizowanego” ryneczku na łące przy ul. Maratońskiej, w pobliżu kładki przez tory kolejowe.  Realizacja tego projektu trwała baaardzo długo. Dopiero w 2006 roku oddano tam do użytku dwie hale targowe CH „Retkinia”.

 

Z tego okresu pamiętam jedną moją inicjatywę, którą udało się zrealizować. Była nią wycieczka (autokarem) do Warszawy, której uczestnikami byli uczniowie podstawówek z naszego rejonu. Głównym punktem jej programu było zwiedzanie Sejmu. Byłem tam wtedy po raz pierwszy w życiu…

 

Skoro już padło słowo „Sejm” – najwyższa pora abym opowiedział o największej „przygodzie”, jaką było mi dane przeżyć jako członkowi Unii wolności. A było tak:

 

25 czerwca 1997 roku Prezydent Kwaśniewski zarządził wybory do Sejmu i Senatu, których termin wyznaczył na niedzielę 21 września 2007 r. Zarządzenie to określiło także datę zgłaszania przez poszczególne komitety wyborcze list kandydatów – na 12 sierpnia. Czasu było niewiele – od razu władze łódzkiej Unii Wolności rozpoczęły w tej sprawie konsultacje. Stał się ten problem także tematem obrad Rady Regionalnej –  której, przypominam, byłem członkiem.

 

I to wtedy, pani  posłanka Maria Dmochowska – w czasie II Wojny Światowej należąca do AK, zasłużona działaczka opozycji demokratycznej w czasach PRL, wybrana w owych przełomowych wyborach 1989 roku po raz pierwszy do tzw. „Sejmu Kontraktowego”  w ramach owych 30 procent, wybierana także do Sejmu I i II kadencji w III RO, emerytowana lekarka, która pracowała w łódzkim szpitalu im. Pirogowa ( było to także miejsce pracy innego znanego członka UD i UW – Marka Edelmana) w pewnym momencie oświadczyła, że do listy kandydatów na posłów należy dopisać jeszcze przedstawiciela środowiska oświatowego – kolegę Kuzitowicza!

 

Jej propozycja została zaakceptowana. I stało się. Przez prawie dwa miesiące stałem się uczestnikiem intensywnej kampanii wyborczej. Oczywiście – od początku miałem świadomość, że posłem nie zostanę. Umieszczony na 17 miejscu na liście kandydatów miałem jedynie zdobywać głosy – przede wszystkim  nauczycieli. Oto mój wyborczy folder:

 

Czytaj dalej »



Dzisiaj przyszedł czas na realizację zapowiedzi, którą kończyła się pierwsza część rozdziału X moich wspomnień: Moja nowoodkryta pasja redaktora e-madiów i publicysty:

 

„Tradycyjnie zapowiadam, ze wkrótce zamieszczę część 2. tego rozdziału: „Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach, ale zawsze o edukacji i wychowaniu”.

 

Oto ta zapowiedziana opowieść, generalnie o charakterze kronikarskim, ale pewnie niektórzy czytający odbiorą ją jako lekko samochwalczą. Trudno – ja podaję tylko obiektywne fakty:

 

 

Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach, ale zawsze o edukacji i wychowaniu

 

 

W tej, źródłowo udokumentowanej opowieści, będzie o tym jak ja, bez jakichkolwiek starań z mojej strony, zostałem publicystą, którego do przysyłania moich tekstów zaprosiły redakcje trzech periodyków oświatowych: „Gazety Szkolnej”. „Głosu Pedagogicznego” i „Kształcenia Zawodowego”. I że w okresie lat 2006 – 2014 opublikowały one ogółem 238 moich felietonów i artykułów. Plus ten ostatni, posłany do CEO…

 

 

Jak już napisałem o tym w pierwszej części tego rozdziału – wszystko stało się przez Śliwerskiego. Bogusława oczywiście. Profesora i – wtedy jeszcze – rektora WSP. Bo to on, jako że od dłuższego już czasu był stałym autorem tekstów tam publikowanych – nie pytając mnie o zgodę – przesłał do redakcji „Gazety Szkolnej.” – wydawanego w Warszawie, w postaci tradycyjnego, drukowanego tygodnika przez Formacją „Tworzywo”– mój artykuł, przygotowany do ostatniego numeru „Gazety Edukacyjnej”, opatrzony w swej pierwotnej wersji tytułem „Uczeń czy obywatel”. I widocznie w redakcji tego tygodnika uznali, że jest to dobry tekst, bo zamieścili go w numerze 23 „Gazety Szkolnej z 23 maja 2006 roku, ale pod zmienionym tytułem: „Trójstronne, szkolne komisje”. Co w żaden sposób nie miało związku z jego treścią. I do tego dołączono tam rysunek, który w ogóle był „od Sasa do lasa”. A wszystko dlatego, ze nie autoryzowałem tego tekstu do druku…  Dziś  mogę powiedzieć, że były to złe miłego początki…

 

 

Bo konsekwencją tej publikacji było nawiązanie kontaktu miedzy redakcją „Gazety Szkolnej” a mną i propozycja współpracy, czyli abym zaczął pisać dla nich artykuły. Musiało jednak upłynąć kilka miesięcy, abym się tam zadomowił jako stały publicysta.

 

Pierwszym, napisanym już dla „Gazety Szkolnej” i tam  opublikowanym 28 listopada 2006 roku w podwójnym  numerze 47-48 był niedługi tekst, zatytułowany „Powyborcze refleksje pedagoga społecznego”. Dotyczył on wyborów samorządowych, które odbyły się 12 listopada (I tura) i 26 listopada (II tura). Przypomnę, że w tym czasie – od 31 października 2005 roku – działał w najlepsze rząd koalicji PiS – LPR – „Samoobrona”, z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem i ministrem edukacji w randze wicepremiera Romanem Giertychem. Od 10 maja 2006 roku sekretarzem stanu w tym ministerstwie był łodzianin – Mirosław Orzechowski.

 

Informacje te podałem dla młodszych czytelników, aby wiedzieli do czego odwoływałem się w tym tekście. A refleksje te były skutkiem wyników tych wyborów: PO wygrała w sejmikach wojewódzkich, ale PiS zdobyło większość w radach powiatów i gmin.

 

Natomiast pierwszym, obszernym, uznanym przez redakcję za ważny, bo zamieszczonym na stronie tytułowej w numerze 5-6 z 6 lutego 2007 roku, był artykuł „Kto wreszcie opracuje program dla wychowawców klas”:

 

 

A potem już poszło…

 

27 lutego (Nr 8) – także na pierwszej stronie – artykuł, zatytułowany „Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Jest to udokumentowany źródłowo tekst o szkolnych samorządach uczniowskich, które – tak to nazwałem – są tworem „ni pies ni wydra…”, czyli – ni to związek zawodowy – bo walczy o prawa uczniów, ni współgospodarz szkoły – bo ma prawo do organizowania różnych form zajęć pozalekcyjnych.

 

8 marca (Nr 9) – też na tytułowej stronie„Ktoś musi zapoczątkować te zmiany” – rzecz o konieczności zreformowania przestarzałej formuły kształcenia nauczycieli w szkołach wyższych.

 

30 marca (Nr 12-13) – też na pierwszej stronie„Wielkie Reformy Guliwetra”. To moja odpowiedź na zamieszczony w poprzednim numerze wywiad z ministrem Giertychem, zatytułowany „Powstają założenia nowej reformy edukacji”. Nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem pierwszego akapitu mojego artykułu:

 

Przyszedłem do was (do ministerstwa), a wy nie poznaliście (się na) mnie! To wiodący motyw wywiadu, jakiego udzielił minister Roman Giertych, który „GSz” opublikowala w numerze 10-11. […] Z wypowiedzi jawi się obraz Guliwera w krainie Liliputów. To my, obserwatorzy i recenzenci minionych 300 dni działań ministra jesteśmy małym ludźmi, którzy nie dorośli, aby docenić dzieł Wielkiego Reformatora.”

 

 

16 kwietnia (Nr 14-15) – tym razem na stronach 3 i 14 – w artykule  „Jeśli oni dobrze odrobią lekcje…” podjąłem temat rozdźwięku między programem przedmiotu WOS, a tym co uczniowie widzą w otaczającej ich rzeczywistości społeczno-politycznej.

 

 

30 kwietnia (Nr 17-18) – na stronie 6 – „Reforma emerytalna w szkołach: dziś, jutro i… za 15 lat!”. Tytuł mówi sam za siebie. Tutaj przytoczę przedostatni akapit tego artykułu:

 

Polskie społeczeństwo stanęło przed brzemiennym w skutkach wyborem. Musi albo zaakceptować, że praca nauczyciela jest pracą o szczególnym charakterze i dopisać ten zawód do wykazu zawodów uprawniających do tzw emerytur pomostowych – i mieć wtedy szkoły w których pracuje zdrowe „ciało pedagogiczne, albo w imię równości wszystkich wobec (emerytalnego) prawa posyłać swoje dzieci do szkół, gdzie będą uczyć zmęczeni, starzejący się i zawodowo wypaleni pedagodzy.”

 

 

25 maja (Nr 21) ponownie na stronie tytułowej –  „Dylematy dyrektorów w trudnej sytuacji”. Że te dylematy będą towarzyszyć dyrektorkom i dyrektorom do dzisiaj, wtedy nie mogłem przewidzieć. Oto pierwsze słowa tego artykułu:

 

„Cieszę się, ze nie jestem już dyrektorem szkoły. A byłem nim przez dwanaście lat – od 1993 roku. Ta radość towarzyszy mi już od dłuższego czasu, jednak teraz jej bezpośrednim powodem jest zapowiedziany strajk nauczycieli. Bo dyrektor szkoły ma wtedy poważny dylemat: czy identyfikować się ze swoim środowiskiem, z nauczycielami walczącymi o swoje prawa, czy stać po drugiej stronie barykady jako pracodawca, a więc reprezentant władzy, przeciw której wymierzony jest strajk?”

 

 

12 czerwca (Nr 22-23)ponownie pierwsza strona i artykuł pt „Rygor jako metoda na porażki systemu”. Ten obszerny tekst, kontynuowany na stronach 11 i 15 tak naprawdę jest swoistym esejem o funkcjach szkoły, także w ujęciu historycznym. Kończy go taki akapit:

 

Bo szkoła nie jest własnością władzy. Jest emanacją społeczności w której i dla której ma funkcjonować. Szkoła nie jest zakładem pracy dla nauczycieli. Ale też nie morze stać się „królestwem dzieci”. I nie może być traktowana przez rodziców  jak zakład usługowy, do którego oddają swoje dzieci „do naprawy”. Powinna być ona wspólnym dobrem tych którzy tam przychodzą, aby się rozwijać, tych którzy ich tam wspierają ale i tych, którzy powierzyli jej swe najcenniejsze dobro – swoje dzieci”.

 

 

To tylko pierwsze półrocze 2007 roku. Ale nie było tak zawsze. Najintensywniej pisywałem do „Gazety Szkolnej” w pierwszych dwu latach tej współpracy: 2007 i 2008 roku. Z inicjatywy rektora WSP prof. Bogusława Śliwerskiego wybór najciekawszych artykułów z tego okresu został wydany w formie książki, zatytułowanej „Polska szkoła w cieniu IV RP”.

 

 

 

Myślę, że dzisiaj powinienem wyjaśnić dlaczego dałem temu zbiorowi taki tytuł. Otóż „w cieniu IV RP” to skrót myślowy, określający kontekst polityczny wydarzeń i problemów, będących treścią zamieszczonych tam artykułów. Bo to w tych latach rząd działający pod kierunkiem PiS głosił ideę budowy IV RP, w kontrze do krytykowanej przez tę partię –  powstałej w wyniku porozumień „Okrągłego Stołu” – III RP.

 

Zainteresowani mogą zapoznać się z zawartości tej książki –TUTAJ. Polecam także „Słowo wstępne”  prof. dr hab. Bogusława Śliwerskiego [TUTAJ] oraz recenzję prof. dr hab. Marii Dudzikowej [TUTAJ]. Sama książka jest zapewne dostępna w niektórych bibliotekach – na pewno w Pedagogicznej Bibliotece Wojewódzkiej w Łodzi.

 

Dla porządku, aby mieć „dowody” przed oczyma, zamieszczam wykaz tytułów wszystkich artykułów mojego autorstwa, opublikowanych na łamach „Gazety Szkolnej”  –  TUTAJ

 

Jak możecie tam zobaczyć – było ich ogółem 73! Ale w kolejnych latach mojej współpracy z redakcją roczna ich liczba była bardzo różna: 2006 – 1;  2007 –  23;   2008 – 19;   2009 – 15;   2010 – 14;   2011 – 1.  Razem daje to  ową – wcale niemała – liczbę 73 artykułów – najczęściej o bardzo obszernej treści.

 

x           x           x

 

Ale najtrwalej związały mnie z redakcją „Gazety Szkolnej” cotygodniowe felietony, zamieszczane na przedostatniej stronie każdego kolejnego numeru. Pierwszy został zamieszczony w numerze 5-6 z 6 lutego 2007. Jago treścią był aktualny temat, zasygnalizowany już w jego tytule: „Kilka słów o studniówkowej dulszczyźnie”.

 

 

Ale zanim mógł się ten felieton ukazać, musiałem zaproponować nazwę, która będzie stałym nadtytułem tych felietonów. Do tego czasu na przedostatniej stronie „Gazety Szkolnej” zamieszczane były trzy felietony trójki autorów, które miały takie nadtytuły:

 

Rachunek sumienia  –  Kamila Werner

Lot Trzmiela  –  ps. „TRZMIEL”

Zawracanie Głowy  –  Andrzej Szafran

 

Myślałem, myślałem i wymyśliłem: „Mój punkt widzenia”. I dzisiaj jestem przekonany, że była to trafna decyzja – o czymkolwiek nie napisałem – zawsze był to mój punkt widzenia na komentowane wydarzenie czy problem. A zastąpiłem w tej felietonowej triadzie Andrzeja Szafrana i jego „Zawracanie Głowy”.

 

Pierwszym felietonem, zamieszczonym jeszcze  latem 2006 roku – w numerze 30-31 – był tekst zatytułowany „Na gorąco o wynikach egzaminu dojrzałości”. Po nim zamieszczane były kolejne. Dla przykładu podam kilka informacji o czym były  felietony o takich „syntetycznych”” tytułach, z numerów wydanych w początkach 2007 roku:

 

– „Prośba o radę, czyli wychowawczyni ma dylemat” . [Nr 7] Było tam jeszcze o studniówce, a dylematem owej wychowawczyni maturalnej klasy był telefon, jaki odebrała od swojego ucznia, który zakomunikował jej, że chce przyjść na studniówkę … ze swoim chłopakiem.

 

– „Kretyński pomysł, czy dziejowa szansa?”  [Nr 9] Tam komentowałem krytyczne reakcje polskich ministrów: edukacji Romana Giertycha i ówczesnego ministra obrony – Radosława Sikorskiego (sic) na propozycję niemieckiej minister obrony Anette Schavan – wspólnego napisania podręcznika historii dla Europy.

 

– „Czas ważnych refleksji i spotkania z sacrum”  [Nr 10-11]. Były to moje przemyślenia na temat rekolekcji wielkopostnych dla uczniów, problemów organizacyjnych jakie w tym okresie powstają, w tym o tym kto ponosi odpowiedzialność za uczniów – tych którzy poszli do kościołów, ale i tych którzy uznali że mają 3 dni wolne…

 

– „Czy jest na mnie teczka – dylematy dyrektorów”. [Nr 12-13] Podjąłem w nim aktualny wówczas temat, będący skutkiem uchwalenia Ustawy z dnia 18 października 2006 r. o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa  z lat 1944-1990 oraz treści tych dokumentów

 

– „Z konkursu, czyli wcale nie najlepszy” [Nr 14-15] Podzieliłem się tam swoim doświadczeniem jako osoby, która parokrotnie  startowała w konkursach na dyrektora placówki oświatowej (nie zawsze z sukcesem), pokazałem jak konflikty polityczne mogą uniemożliwić wybór dobrego kandydata, bo musi wygrać „nasz”.

 

-„Nowy pomysł w starym stylu” [Nr 16] Nie mogłem sobie odmówić podzielenia się z czytelniczkami czytelnikami GSz moją krytyczną opinią o (wtedy) najnowszym pomyśle ministra Giertycha, powołania w każdej szkole „koordynatora ds. bezpieczeństwa”. Niektóre media nazwały tę funkcję „szkolny kapo”…

 

 

To tylko próbka tematów, podejmowanych w pierwszych tygodniach posyłania felietonów do „Mojego punktu widzenia”. Dla celów historycznych postanowiłem zaprezentować zestawienie wszystkich tytułów napisanych przeze mnie i opublikowanych w GSz felietonów  – TUTAJ

 

W tym czasie na owej przedostatniej stronie „Gazety Szkolnej” opublikowano 131 moich felietonów!  W kolejnych latach ich liczba była różna: 2006 – 6;  2007 – 24;  2008 – 20;  2009 – 31;  2010 – 35  i w 2011 – 15.

 

Redaktorem naczelnym „Gazety Szkolnej” w czasie kiedy zaczęła się moja współpraca z jej redakcją był Adam Kowalski – doświadczony dziennikarz, który zanim powołał  do życia GSz , w ostatnim okresie PRL  pracował w cenionym przez młodych tygodniku „Radar”. Niestety – wiosną 2010 roku zachorował na chorobę nowotworową i mimo podejmowanej terapii – zmarł 21 maja 2011.

 

W konsekwencji jego choroby, od 24 marca 2010 roku (od nr 13-14/2010), najpierw jako p.o., a po dwu numerach już na stałe naczelną redaktorką  została Urszula Nowak.  I była w tej roli aż do ostatniego numeru 37-38, który ukazał się 13 września  2011 roku.

 

x          x          x

 

 

Czytaj dalej »



Tradycyjnie – rozpoczynam kolejny rozdział moich wspomnień od przywołania deklaracji, złożonej w zakończeniu poprzedniego:

 

Informując o tych moich dwu publikacjach, a także o funkcji rzecznika prasowego projektu stworzyłem swoisty przyczółek do tematyki kolejnego, już X rozdziału moich wspomnień. Będzie on zatytułowany „Moja nowoodkryta pasja redaktora e-mediów i publicysty”. Dowiecie się tam jak to się stało, że zostałem redaktorem naczelnym internetowej „Gazety Edukacyjnej” i jak to spowodowało moją aktywnością publicystyczną w kilku tradycyjnie wydawanych  periodykach. No i w jakich okolicznościach założyłem „Obserwatorium Edukacji”.

 

A więc – oto ów obiecany rozdział, a właściwie jego część pierwsza

 

 

 

1.Jak niespodzianie zostałem redaktorem naczelnym gazeta.edu.pl, a później założyłem „Obserwatorium Edukacji”

 

Jak uważni czytelnicy moich wspomnień pamiętają – w trakcie mojej aktywności zawodowej, realizowanej w różnych miejscach pracy i w różnej roli – zdarzało mi się napisać różne artykuły. Pierwszymi były artykuły naukowe, których pisanie należało do moich obowiązków pracownika naukowo-dydaktycznego na UŁ. Później także zdarzało mi się kilka tekstów metodycznych: n.p. „Komu co i jak mówić o narkomanii”, a także w okresie mojej współpracy z Januszem Moosem – adresowane do wychowawców klas – dwie wersje w zasadzie tego samego tekstu: ”Wychowawca klasy w szkole zawodowej realizującej innowacyjne programy kształcenia [IMPROWE]” oraz w cyklu „Dokumentacja programowa liceum technicznego” – broszura „Funkcje wychowawcy klasy w liceum technicznym”. [Zobacz TUTAJ ]

 

Zdarzyło mi się także, w konsekwencji wcześniejszych moich kontaktów z WODN,  jako nauczyciela-metodyka i wykładowcy, „popełnić” trzy teksty opublikowane później w „Przeglądzie Edukacyjnym” –  kwartalniku, wydawanym od 1994 roku przez Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli w Łodzi. Były to: Między nami wychowawcami”, „Co stanowi o klęsce, a co o sukcesie wychowawcy”, orazWychowawca kapitanem w rejsie ku dorosłości”.

 

 

Okładka jednego z numerów „Przeglądu Edukacyjnego”, wybrana ze względu na zamieszczone tam zdjęcie budynku,  który nadal jest siedzibą łódzkiego WODN, a także Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej, w której przechowywane są wszystkie numery tego kwartalnika.

 

 

x          x          x

 

 

Nico później Juliusz Cyperling, który stworzył i redagował „nieregularnik” informacyjno-reklamowy  „Gazeta Edukacyjna”, wydawany przez – najpierw Centrum Szkoleniowo-Promocyjne „EDUKACJA” (CSP Edukacja), a później przez WSP w Łodzi, namówił mnie na napisanie paru tekstów, które później tam opublikował. Niestety – nie udało mi się odnaleźć egzemplarzy tego pisma – nie ma ich w łódzkiej Pedagogicznej Bibliotece Wojewódzkiej w Lodzi, a biblioteka WSP od chwili likwidacji uczelni także nie istnieje. Nieznane są losy jej księgozbioru. A do Biblioteki Narodowej w warszawie, gdzie egzemplarze „Gazety Edukacyjnej” były wysyłane jeszcze nie dotarłem.

 

Ale to wszystko była jedynie epizodyczna działalność – zawsze z czyjejś inicjatywy. I aby wszystko radykalnie się odmieniło, aby publicystyka stała się moją podstawową formą mojej aktywności, nauczycielskiego emeryta z pedagogicznym wykształceniem, a po kilku latach wręcz pasją, musiał ponownie zadziałać „Palec Boży”, lub jak woleliby to przeczytać ateiści –  musiał zajść „szczęśliwy” zbieg okoliczności.

 

Słowo „szczęśliwy” napisałem w cudzysłowie, bo owe okoliczności tylko dla mnie, i to dopiero w wieloletniej perspektywie, okazały się szczęśliwe. A było to tak:

 

Wspomniany już Juliusz Cyperling, mój dobry znajomy od 1969 roku, były wieloletni dziennikarz pracujący w „Dzienniku Łódzkim”, mąż założycielki i właścicielki CSP Edukacja a później  Wyższej Szkoły Pedagogicznej, twórca i  redaktor  wydawanej przez obie te instytucje „Gazety Edukacyjnej”,  latem 2005 roku zachorował na chłoniaka mózgu i – niestety, mimo intensywnego lecenia – w lutym 2006 roku zmarł. W maju tego roku został zredagowany, a w czerwcu wydrukowany, ostatni – pożegnalny – numer „Gazety Edukacyjnej”.

 

 

 

Zawierał on  – obok zwyczajowo zamieszczanych materiałów ze obszaru oświaty – trzy teksty poświęcone wspomnieniom o Julku Cyperlingu – w tym tekst autorstwa rektora WSP, prof., Bogusława Śliwerskiego „Pożegnanie” (wygłoszony przez niego na pogrzebie Julka), a także tekst wieloletniej koleżanki z „Dziennika Łódzkiego – Renaty Sas, zatytułowany Uśmiechnięty testament Julka”. Było tam także moje wspomnienie Nie tylko dziennikarz….

 

Na ostatniej stronie zamieszczono tam także tekst autorstwa Piotra Sobczaka – dyrektora Działu PR Wyższej Szkoły Pedagogicznej, zapowiadający kontynuację „Gazety Edukacyjnej”, ale już w nowej formule.

 

 

Znałem ten tekst kiedy  szedłem po południu w piątek 23 czerwca 2006 roku, zaproszony do gabinetu rektora WSP, nie znając przyczyny tego nagłego zaproszenia. Ale nawet przez chwilę nie pomyślałem, że czeka mnie tam taka niespodzianka….

 

W gabinecie siedziało już kierownictwo WSP in corpore w osobach pani Kanclerz Małgorzaty Cyperling i pan Rektora Bogusława Śliwerskiego. Oboje z poważnymi minami… Rozmowę rozpoczęła pani Kanclerz, mówiąc:Zdecydowaliśmy, iż gazeta.edu.pl ruszy jeszcze przed początkiem nowego roku szkolnego, a tobie proponujemy, abyś był jej redaktorem naczelnym. I jest to nasza wspólna propozycja – nie do odrzucenia.”

 

Moje zaskoczenie było totalne! Po chwili oszołomienia odzyskałem mowę i zacząłem przedstawiać argumenty, przemawiające za tym, że nie mogę przyjąć tej zaszczytnej propozycji, bo nigdy nie byłem nie tylko redaktorem czegokolwiek, ale w ogóle dziennikarzem, a poza tym (miałem nadzieję, że będzie to argument rozstrzygający) – nie mam zielonego pojęcia o cyfrowej technologii internetowego redagowania gazet!

 

W odpowiedzi na to usłyszałem od rektora Śliwerskiego, że nie będą nikogo innego szukać do tej roli, bo jest to gazeta o edukacji, a ja jestem pedagogiem i byłym wieloletnim nauczycielem i dyrektorem szkoły, że mam dobre pióro, bo przecież pisałem wiele tekstów, które były zamieszczane w  „Gazecie Edukacyjnej”. Ostateczne zdania, obalające moje zastrzeżenia wygłosiła Małgorzata Cyperling, która powiedziała, że wie doskonale, iż Julek przed zamknięciem kolejnego numeru GE zawsze konsultował się ze mną, że On, gdyby mógł teraz zabrać głos, to także powiedziałby, że tylko ty powinieneś kontynuować jego dzieło. A we wszystkich sprawach „technicznych”, związanych z redagowaniem w elektronicznej wersji internetowej będzie cię wspierał Piotr Sobczak. I że oczekuje, iż się zgodzę.

 

Nie powiem, że nie bez obaw iż nowe zadanie mnie przerośnie, w końcu powiedziałem TAK.

 

I tak oto „zrobiono” ze mnie nie tylko redaktora, i to od razu naczelnego, ale przede wszystkim – rzuciwszy na głęboką wodę codziennego funkcjonowania w nowych rolach – także dziennikarza i publicystę. Bo – oczywiście – z wielkimi obawami, ale wyraziłem zgodę i historia mojej działalności redakcyjno-publicystycznej potoczyła się lawinowo.

 

 

W lipcu i sierpniu, staraniem Piotra Sobczaka, powstała strona, dla której grafikę stworzyła Kama Krawczyk – także pracownik Działu PR WSP. Gazeta Edukacyjna”. W Internecie zaistniała w pierwszych dniach września 2006 roku.

 

x          x          x

 

Wkrótce okazało się, że był to zaledwie początek mojej przygody z prawdziwym dziennikarstwem. Już po kilku tygodniach mojego funkcjonowania w nowej roli, rektor Śliwerski przyniósł mi egzemplarz wydawanego w Warszawie tygodnika „Gazeta Szkolna”, która przedrukowała – przesłany do jej redaktora naczelnego przez niego – mój artykulik „Uczeń czy obywatel”, zamieszczony w ostatnim papierowym” wydaniu „Gazety Edukacyjnej”. I to był początek kolejnego rozdziału mojej działalności – tym razem publicysty i felietonisty.

 

 

To artykuł o paradoksach szkolnych statutów, pozbawiających swoich pełnoletnich uczniów praw obywatelskich – np. samodzielnego usprawiedliwiania swojej nieobecności.

 

 

Szerzej o tym, czego początkiem była stała współpraca z „Gazetą Szkolną”, czyli o mnie jako autorze regularnie publikowanych felietonów, licznych artykułów drukowanych w tym tygodniku oraz innych czasopismach oświatowych, a także o innych, „zaangażowanych obywatelsko” tekstach, publikowanych  na stronachLibertéi łódzkiego KOD-u, opowiem w drugiej części tego rozdziału, która będzie miała tytuł „Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach, ale zawsze o edukacji i wychowaniu”.

 

 

x           x           x

 

 

 

Redaktor naczelny pod szyldem „swojej” gazety

 

 

A teraz wracam do nurtu redaktora e-mediów. Pierwsze miesiące mojej pracy – pracy, bo zostałem zatrudniony przez WSP na ½ etatu, stając się tym samym „podwładnym” Piotra Sobczaka – dyrektora działu PR (niewiele starszego od mojego syna), a tak naprawdę  niezastąpionego nauczyciela-konsultanta moich pierwszych kroków jako redaktora realizującego swe zadania na panelu administracyjnym gazeta.edu.pl, nie były łatwe.. Jako że okazałem się pojętnym uczniem, już po kilku tygodniach mogłem swoją pracę (za przyzwoleniem mojej pracodawczyni – Małgorzaty Cyperling) wykonywać w swoim mieszkaniu – bez obowiązku „świadczenia” jej w miejscu pracy. Z dzisiejszej perspektywy mam prawo uważać, że byłem jednym prekursorów „pracy zdalnej”…

 

 

Tak prezentowała się strona gazeta.edu.pl w pełnym rozkwicie jej działalności

 

Czytaj dalej »



Realizując deklarację, jaką złożyłem w zakończeniu poprzedniej częci moich wspomnień: Rozdział VIII cz. 5. Ostatnie lata, polityczne tło, świadoma decyzja i pożegnanie”, prezentuję kolejny, IX rozdział moich wspomnień, który zatytułowałem „Powrót do pracy w szkolnictwie wyższym”. Będzie on tekstem jednolitym, to znaczy opublikowanym jako całość, jednak wewnętrznie podzielonym na części – z przyczyn wyłącznie merytorycznych.

 

 

Okoliczności, które sprawiły, że mogłem ponownie stać się wykładowcą w szkole wyższej

 

Zacznę od przypomnienia, że raz już byłem nauczycielem akademickim – w latach 1975 – 1983, kiedy to pracowałem jako starszy asystent w Zakładzie Pedagogiki Społecznej, (przekształconym w 1981 roku w Katedrę)  na Uniwersytecie Łódzkim. Jak to opisałem w 5. części rozdziału IV  „Pierwsze kroki w mojej pracy naukowej. I o jej końcu” – decyzję o rezygnacji z robienia doktoratu, i co za tym idzie – z kontynuowania po wrześniu 1983 roku pracy na UŁ, podjąłem już w 1982 roku, kiedy to ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że robienie karieru naukowej w tej dyscyplinie nie jest moim powołaniem. Jednak odchodziłem z tej pracy z poczuciem, że będzie mi brakowało jej ulubionego przeze mnie nurtu – dydaktycznego…

 

I ta potrzeba dzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem z młodymi adeptami studiów pedagogicznych tkwiła we mnie przez lata.  Aż tu nagle… Może nie tak nagle, ale w wyniku kilku zupełnie nieprzewidywalnych zdarzeń taka możliwość nie tylko się pojawiła, ale nawet zrealizowała. A było to tak:

 

Najpierw musiała pojawić się pani Aniela Bednarek z propozycją ulokowania w budynku szkolnych warsztatów przy ul. Pomorskiej Wyższej Szkoły Informatycznej (WSInf).  Ale o tym już opowiedziałem. Teraz o tej nieprzewidywalnej w chwili powstania tej uczelni sytuacji. Jak już wspomniałem – WSInf z roku na rok się rozrastała i przez kolejne trzy lata rozwijała swoją działalność. Po tym czasie uczelnia na tyle okrzepła  – także finansowo – że mogła sobie pozwolić na zakup własnej siedziby. Były to budynki po nieczynnych od kilku lat zakładach ARELAN przy ul. Rzgowskiej 17a. I był jeszcze inny efekt tej prosperity – prawo do otwarcia oddziału zamiejscowego w Opatówku pod Kaliszem. I właśnie tam, od października 1999 roku, po otrzymaniu zgody na otwarcie drugiego po informatyce  wydziału – pedagogicznego, w październiku 1999 roku, uruchomiono studia zaoczne na tym kierunku. Pierwszym dziekanem tego wydziału został dr hab. Tadeusz Szewczyk.

 

I to był drugi, sprzyjający dla realizacji moich cichych pragnień, element tej sytuacji. Muszę  przypomnieć, że w latach 1975-76 Tadeusz Szewczyk, pracujący wówczas w Wojskowej Akademii Medycznej, w Katedrze Nauk Społecznych, prowadził także gościnnie zajęcia dydaktyczne w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ, w której wówczas pracowałem. To wtedy poznaliśmy się, jako że uczestniczył on także w seminariach pedagogiki społecznej, prowadzonych przez panią doc. dr hab. Irenę Lepalczyk –  ówczesną kierownik Zakładu Pedagogiki Społecznej..

 

I oto, po 20-u latach, spotkaliśmy się: ja, jako dyrektor szkoły-gospodarza, udzielającego przestrzeni dla zajęć dydaktycznych owej szkoły wyższej, i on – nowo powołany dziekan Wydziału Pedagogiki WSInf… I to od niego wyszła inicjatywa, abym poprowadził w Opatówku, od II semestru, zajęcia dla studentów I roku pedagogiki – na początku – oczywiście – z pedagogiki społecznej: wykłady  i ćwiczenia.

 

 

Moje praca wykładowcy w Wyższej Szkole Informatyki

 

I dzięki takim okolicznościom od lutego 2000 roku datuje się mój powrót do roli dydaktyka w szkole wyższej. Zaczęło się od tego, że raz na kilka tygodni, jeździłem do Opatówka w soboty i w niedziele. W kolejnych latach zajęć przybywało – już nie tylko pedagogika społeczna była moim przedmiotem, ale także – na powołanym kierunkach „Pedagogika  opiekuńcza” oraz „Praca socjalna” – takie przedmioty jak: „Metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej”, „Prawne podstawy pracy opiekuńczo-wychowawczej”, „Prawne podstawy pracy socjalnej”. Były jeszcze i inne, ale po latach ich nazwy zatarły się w mojej pamięci. Tym bardziej, że po roku od uruchomienia tych studiów w Opatówku otwarto także kierunki pedagogiczne w głównej siedzibie WSInf w Łodzi. A po kolejnym roku w łódzkiej siedzibie WSInf otwarto także studia stacjonarne na wydziale pedagogicznym.

 

Doszło do takiej sytuacji, że nie miałem żadnego wolnego weekendu, gdyż co dwa tygodnie jechałem na sobotę i niedzielę do Opatówka, a w „przemienne” soboty i/lub niedziele miałem zajęcia w Łodzi. Do tego przynajmniej jednego popołudnia w dni robocze miałem wykłady i ćwiczenia na studiach stacjonarnych w Łodzi.

 

Podczas weekendowych pobytów w Opatówku, gdzie zajęcia odbywały się w miejscowym Zespole Szkół Ogrodniczych, który miał obok budynku dydaktycznego także budynek internatu, wykładowcy, którzy mieli zaplanowane zajęcia na sobotę i niedzielę, nocowali  w pokojach tegoż internatu. Po sobotnich zajęciach stało się zwyczajem, że na kolację chodziliśmy do pobliskiego motelu „Czarnuszka”, gdzie zespół przyjezdnych dydaktyków – z bardzo odległych dyscyplin – integrował się.

 

I  o jeszcze jednej, tym razem nie dydaktycznej, a w pewnym sensie opiekuńczo-wychowawczej funkcji, jaką mi właścicielka szkoły – Aniela Bednarek – powierzyła muszę opowiedzieć. Dokładnie nie pamiętam, ale zapewne było to w trzecim roku mojej tam pracy, kiedy zostałem mianowany Pełnomocnikiem Kanclerza WSInf do spraw studenckich. W dniach mojego pobytu w Opatówku oraz w określonym dniu tygodnia w siedzibie Szkoły w Łodzi miałem dyżur, podczas którego przyjmowałem studentów w sprawach próśb o odroczenie opłat czesnego – zazwyczaj z ważnych powodów rodzinnych lub losowych.  Także w tym czasie rozpatrywałem skargi i odwołania, które przekazywały mi dziekanaty – w Opatówku i w siedzibie Szkoły przy Rzgowskiej.

 

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że w przytłaczającej większości rozpatrywanych przeze mnie podań przychylałem się do prośby i podejmowałem decyzję o odroczeniu wpłaty, a nierzadko także o umorzeniu części miesięcznych rat.

 

Jako że moja decyzja, jako pełnomocnika Kanclerza WSIinf, była ostateczna – oficjalnie nikt nie mógł jej podważyć. Jednak informacje o finansowych skutkach moich decyzji docierały do pani Bednarek, przeto nie byłem zaskoczony, kiedy po roku funkcja pełnomocnika ds. studenckich została zlikwidowana i od tej pory decyzje te podejmowała osobiście pani kanclerz…

 

Lata mijały, z każdym kolejnym rokiem spadała liczba studentów na kierunkach pedagogicznych, malała liczba godzin dydaktycznych, co skutkowało ograniczeniem oferty dydaktycznej dla osób, które nie były zatrudnione w uczelni na etatach. Tracili na tym tacy „wolni strzelcy” jak ja. Skutkiem tego procesu była coraz mniejsza oferta kierowana pod moim adresem, a w konsekwencji jej brak.

 

Ostatnie zajęcia dla studentów pedagogiki na Rzgowskiej w Łodzi poprowadziłem 4 czerwca 2009 roku. Trochę dłużej wygaszanie tego kierunku trwało w oddziale zamiejscowym w Opatówku –  ostatni raz byłem tam w roli wykładowcy  5 lutego 2011 toku – aby wpisać studentom do indeksu oceny z ostatnich dwu prowadzonych tam przeze mnie przedmiotów: „Prawne podstawy pracy opiekuńczej” i „Prawne podstawy pracy socjalnej”.

 

 

Moje praca wykładowcy w Wyższej Szkole Pedagogicznej

 

Ale – jak już wiecie – od roku akademickiego 2002/2003 powstała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, której właścicielką była Małgorzata Cyperling (poprzednio właścicielka działającego w ZSB nr 2 przy ul. Kopcińskiego Centrum Szkoleniowo-Promocyjnego „EDUKACJA”), a jej pierwszą siedzibą był budynek  po zlikwidowanych warsztatach szkolnych przy ul. Pomorskiej. Nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że i ta uczelnia zaproponowała mi poprowadzenie wykładów i ćwiczeń – tradycyjnie – najpierw z pedagogiki społecznej – bo ten przedmiot na kierunkach pedagogicznych zawsze jest na drugim semestrze pierwszego roku studiów.

 

Jednak sytuacja zaczęła się radykalnie zmieniać, kiedy po roku WSP przeniosła swoją siedzibę do budynków po dawnych warsztatach szkolnych Technikum Włókienniczego przy ul. Żeromskiego i kiedy rektorem szkoły został… profesor Bogusław Śliwerski. Z roku na rok wzrastała liczba powierzanych mi do prowadzenia przedmiotów – wykładów i/lub ćwiczeń na studiach tak zaocznych jak i stacjonarnych. Zostałem także wykładowcą, a jednego roku także kierownikiem, podyplomowych studiów organizacji i zarządzania oświatą.

 

Gdy w roku akademickim 2008/2009 uczelnia pobiła swój rekord w rekrutacji na I rok studiów – zapisało się  ok. 1000 studentów, z tego ponad 800 na studia zaoczne – naprawdę miałem dużo roboty. Wykłady dla studentów niestacjonarnych nie mogły już odbywać się w żadnej z auli przy Żeromskiego – w tym celu wynajęto aulę Sołtana na Politechnice Łódzkiej. Poza wykładami i ćwiczeniami, prowadzonymi z kilku przedmiotów – w obu trybach studiów – zostałem jeszcze kierownikiem specjalności „pedagogika opiekuńcza”.

 

Jednak i ta uczelnia zaczęła odczuwać  ujawniające się z każdym kolejnym rokiem powszechne zjawisko drastycznego spadku kandydatów na studia w szkolnictwie niepaństwowym, które było oczywistym skutkiem coraz mniej licznych roczników kończących szkoły  średnie, a także wyczerpaniem się „zasobów” osób aspirujących do wyższego wykształcenia, którzy w minionych latach nie mieli szansy ich realizacji w systemie uczelni państwowych.

 

Konsekwencją tego procesu była coraz mniejsza liczba studentów na kolejnych latach, a co za tym idzie –  mniejsze zapotrzebowanie na zajęcia dydaktyczne. Pierwszymi, którzy tracili na tym były osoby na umowach o dzieło – godziny musiały być dla etatowych doktorów i profesorów.

 

Ostatnie zajęcia na WSP,  a był to test wiadomości – także  z pedagogiki społecznej –  dla studentów I roku, odbyłem 2 lutego 2011 roku. I tak – tym razem definitywnie – zakończyłem mój drugi – tym razem jedenastoletni – okres aktywności w roli nauczyciela szkoły wyższej.

 

 

Co jeszcze należy do obowiązków prowadzącego zajęcia dydaktyczne, oprócz ich prowadzenia

 

Czytaj dalej »



Foto: www.audiovis.nac.gov.pl

 

Prymas kard. Stefan Wyszyński wraz z duchownymi podczas modlitwy u stóp ołtarza przed kościołem św. Anny przy ul. Krakowskie Przedmieście – Boże Ciało – 20 czerwca 1957 roku

 

 

Kontynuując tradycję wypracowaną w ostatnich latach, która polega na niezamieszczaniu w świąteczny czwartek „Bożego Ciała” żadnych bieżących materiałów o edukacji, ale publikowaniu moich felietonów lub –  czasami – okolicznościowych esejów, których tematyka nawiązuje to tego święta, piszę i dzisiaj taki okolicznościowy esejo-felieton.

 

Mając w pamięci tezy ze środowego posta prof. Śliwerskiego o postępującej sekularyzacji społeczeństwa polskiego (pominę tu diagnozę przyczyn tego zjawiska), postanowiłem dzisiaj przypomnieć kilka, zapewne powszechnie mało albo wcale, nieznanych faktów z historii narodzin tego – wcale nie „odwiecznego” – święta. Posłużę się „gotowcami”, cytowanymi z innych  – wiarygodnych – źródeł:

 

Święto to powstało w XIII w., w pełnym rozkwicie kultury średniowiecznej i wyraźnie nosi jej znamiona. Ludzie tamtych czasów rzadko przystępowali do Komunii św., nawet, jeśli mieli ku temu okazję. Wynikało, to z tego, że zalecenie soboru laterańskiego IV, aby przynajmniej raz do roku Komunię św. Przyjmować.

 

W 1263 r. wydarzyły się cuda eucharystyczne w Bolsenie i Orvieto. Największe jednak znaczenie przypisuje się widzeniom, jakie otrzymała mniszka św. Julianna z Cornillon. Pan Jezus domagał się od niej ustanowienia specjalnego święta Eucharystii. Brzmi to dość znajomo, kiedy przypomnimy sobie historię s. Faustyny, której Jezus objawił wolę ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego.

 

Jej powiernikiem był Jacques Pantaleon z Troyes, późniejszy papież Urban IV, który bullą „Transiturus de hoc Mundo” z 11 sierpnia 1264 r., ustanowił właśnie Święto Najświętszego Ciała naszego Pana Jezusa Chrystusa. Liturgicznym opracowaniem święta zajęli się dominikanie, przy znaczącym udziale św. Tomasza z Akwinu.

 

Papieżowi nie udało się ogłosić bulli z powodu śmierci. Dokonał tego w 1334 r. papież Jan XXII, a papież Bonifacy IX polecił w 1391 r. wprowadzić święto Bożego Ciała wszędzie tam, gdzie jeszcze nie było ono obchodzone..

 

W Polsce pierwszy wprowadził to święto bp Nankier w 1320 r. w diecezji krakowskiej. W Kościele unickim – wprowadził je synod zamojski w 1720 r. Pod koniec XIV w. w Kościele katolickim w Polsce święto Bożego Ciała było obchodzone we wszystkich diecezjach. Od końca XV w. udzielano wówczas błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem.

[Źródło: https://dzieje.pl/dziedzictwo-kulturowe/uroczystosc-bozego-ciala-w-kosciele-katolickim]

 

W Polsce po 1945 roku były różne okresy stosunku władz państwowych do procesji „Bożego Ciała”.

 

Pierwszych kilka powojennych lat upływało, tak jak w całym kraju, na kultywowaniu wspólnego kościelno-państwowego świętowania Bożego Ciała. Podobnie jak w okresie międzywojennym podczas procesji, kapłana, który niósł monstrancję, prowadzili przedstawiciele miejscowych władz. W 1945 r. podczas uroczystości Bożego Ciała w Katowicach w procesji bpa Stanisława Adamskiego prowadzili m.in. wicewojewoda Jerzy Ziętek, prezydent Katowic oraz starosta katowicki. Jest także dostępne zdjęcie z takiej procesji, w której gen. Piotr Jaroszewicz – ówczesny wiceminister Obrony narodowej prowadzi kardynała Augusta Hlonda z monstrancją. Pierwsze poważne ograniczenia tradycyjnego świętowania Bożego Ciała wystąpiły w 1949 r, kiedy powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza..

 

Od tego czasu władze komunistyczne podejmowali różne próby ograniczenia skali procesji Bożego Ciała, uważanej za najbardziej masową, powszechną i tradycyjną formę „demonstracji ulicznej”. Jedną z metod ograniczania frekwencji na tych uroczystościach było organizowanie tego dnia atrakcyjnych imprez i wycieczek.

 

[Źródło: https://przystanekhistoria.pl/pa2/teksty/69384,Imprezowe-czwartki-dzialania-wladz-komunistycznych-wobec-procesji-Bozego-Ciala-w.html]

 

Po 1990 roku w Polsce w procesjach Bożego Ciała w Warszawie, obok prymasa Polski kardynała Józefa Glempa, brali udział członkowie najwyższych władz państwowych z ówczesnym prezydentem Lechem Wałęsą. W innych miastach, miasteczkach i wsiach także miejscowi włodarze i politycy.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz