Archiwum kategorii 'Eseje i wywiady'

Zapraszamy do lektury zapisu wywiadu, który redaktor OE przeprowadził  z Krzysztofem Rokickim. Jest on magistrem pedagogiki specjalnej –  spec. pedagogika resocjalizacyjna i profilaktyka społeczna, pedagogika szkolna i terapia pedagogiczna, a poza tym posiada kwalifikacje dodatkowe, „Oligofrenopedagogika – edukacja i rehabilitacja osób z niepełnosprawnością intelektualną”, zdobyte w trybie studiów podyplomowych na UŁ w 2019 roku

 

Aktualnie pracuje on w Powiatowym Zespole Szkół i Placówek Oświatowych (PZSiPO) w Brzezinach. Placówka ta kształci uczniów z różnymi rodzajami niepełnosprawności – w tym z niepełnosprawnościami sprzężonymi, ale również uczniów z autyzmem, zespołem Aspergera oraz afazją, w takich formach jak:

 

>Zespół Wczesnego Wspomagania Rozwoju Dziecka. Jest to bezpłatna forma pomocy dla dzieci w wieku do 7 r.ż., u których stwierdzono  deficyty rozwojowe. 

 

>Szkoła Podstawowa dla uczniów z różnymi rodzajami niepełnosprawności, także z niepełnosprawnościami sprzężonymi.

 

 > Szkoła Przysposabiająca do Pracy, która kształci uczniów z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym i znacznym oraz niepełnosprawnościami sprzężonymi,

 

>Zespoły rewalidacyjno-wychowawcze. Jest to forma realizowania obowiązku szkolnego przez dzieci i młodzieży w wieku od 3 do 25 lat = z orzeczeniem głębokiej niepełnosprawności  intelektualnej.

 

Pan Krzysztof Rokicki realizuje swoje zadania pedagoga specjalnego prowadząc zajęcia takie jak: rewalidacja,  pomoc psychologiczno-pedagogiczna, funkcjonowanie osobiste i społeczne, rozwijanie mowy i komunikacji, rozwijanie kreatywności. Ponadto jest koordynatorem zespołu d.s. promowania PZSiPO w środowisku lokalnym. Prowadzi także dwa pozalekcyjne koła zainteresowań; muzyczne oraz fotograficzne. Wraz z uczniami założył szkolną telewizję internetową.

 

To dość obszerne wprowadzenie poprzedza właściwy tekst wywiadu, gdyż o tym wszystkim powinniście wiedzieć, zanim dowiecie się o drodze, którą Pan Krzysztof przeszedł od dnia, w którym przecięły się nasze – to znaczy Jego i prowadzącego wywiad redaktora OE – drogi życiowe. A stało się to we wtorek 1 września 1998 roku, kiedy został on uczniem Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Zespole Szkół Budowlanych nr 2 w Lodzi, którego kolejny, szósty rok,  dyrektorem był autor tego tekstu, dzisiaj twórca i redaktor „Obserwatorium Edukacji” .

 

 

Pan Krzysztof Rokicki podczas próby zespołu muzycznego „My Szaleni”, złożonego z uczniów PZSiPO w Brzezinach

 

 

Od stolarza – do człowieka, który dobro pomnaża

 

W.K. – Panie Krzysztofie, czy pamięta Pan jakie okoliczności sprawiły, że po ukończeniu szkoły podstawowej w Lipinach, jako mieszkaniec tej miejscowości, zdecydował się rozpocząć naukę w ZSB nr 2 w Łodzi – i to w klasie 3-letniej Zasadniczej Szkoły Zawodowej, a nie przystąpił Pan do egzaminu wstępnego do technikum?

 

K.R.  – W szkole podstawowej często słyszałem tekst, że jestem zdolny ale leniwy. Czasami musiałem udowadniać, że daną pracę wykonałem samodzielnie. Panie nauczycielki często mi wmawiały, że w szkole średniej nie dam sobie rady. Z takim przekonaniem szukałem zasadniczej szkoły zawodowej i wybrałem taką, która prowadziła nauczanie w zawodzie „stolarz” – bo  zawsze lubiłem pracę w drewnie. Wybrałem taką szkołę, bo zostałem przez nauczycielki przekonany, że w technikum nie dam sobie rady.

 

W.K. – Jak zapamiętał Pan te trzy lata nauki zawodu „stolarz”? Jakich spotkał Pan tam nauczycieli, także tych nauczycieli zawodu? I tych od praktycznej nauki zawodu? Może ktoś z nich miał wpływ na kolejną decyzję o kontynuowaniu Pana edukacji?

 

K.R. – Te trzy lata wspominam bardzo dobrze. Okazało się, że w kolejnych klasach tej „zawodówki” miałem same oceny bardzo dobre. Trudno jest mi przypomnieć sobie wszystkie nazwiska nauczycieli zawodu, lecz pamiętam że byli to prawdziwi fachowcy w swoich dziedzinach. Natomiast praktyczną naukę zawodu nie odbywałem w warsztatach szkolnych, ale – wyjątkowo – w prywatnym zakładzie stolarskim w Lipinach, gdzie mieszkałem. Zakład ten prowadził św. pamięci Pan Adam Borecki, któremu teraz dziękuję – bo to przede wszystkim On zrobił ze mnie prawdziwego stolarza.

 

W szkole osobą, która przez cały okres nauki dawała mi poczucie własnej wartości, był wychowawca naszej klasy – Pan Jerzy Weber, nauczyciel j. polskiego. Zawsze mi powtarzał, że daleko zajdę w życiu i ciągle mnie wspierał. To dzięki niemu zdecydowałem się kontynuować naukę w technikum. Rodzice byli ze mnie dumni, ponieważ co roku zdawałem z nagrodą, a oni otrzymywali gratulacje.

 

W.K. – Jako dyrektor tej szkoły pamiętam przede wszystkim ucznia Rokickiego, który podczas uroczystości szkolnych uświetniał je grą na organach elektronicznych (keyboard) oraz na akordeonie. Gdzie Pan zdobył umiejętność gry na tych instrumentach?

 

K.R. – Zawsze byłem i jestem samoukiem w tej dziedzinie. W mojej rodzinie muzyka i śpiewy zawsze gościły. Brat grał na akordeonie i keyboardzie i chyba to on zaszczepił we mnie tę pasję. Nie wiem czy pan dyrektor pamięta, ale pan również przyczynił się do rozwinięcia mojej pasji muzycznej. W szkole udostępnił nam pan jako dyrektor  tzw. „bunkier muzyczny”, w którym znajdowały się gitary, nagłośnienie, perkusje – jednym słowem cały sprzęt muzyczny. To właśnie w ZSB nr 2 spotkaliśmy się w kilka osób i założyliśmy zespół muzyczny, który potem przez ponad 20 lat uświetniał profesjonalnie różne imprezy –okolicznościowe (np. wesela) i muzyczne. Do tej pory mamy wszyscy ze sobą kontakt i czasami spotykamy się, aby rekreacyjne pograć i przypomnieć sobie stare dobre czasy.

 

W.K. – Pamiętam, że jako absolwent ZSZ kontynuował Pan naukę w ZSB-2 w technikum, w zawodzie technik technologii drewna. Co Pan pamięta z egzaminu po ZSZ oraz egzaminu zawodowego po technikum”? Czy umiejętności, których posiadanie Pan tam potwierdził przydały się później w życiu? W jakich okolicznościach?

 

K.R. – Po skończeniu ZSZ przystąpiłem do egzaminu czeladniczego w Cechu – bo zajęcia praktyczne nie realizowałem w szkolnych warsztatach, a pod okiem zrzeszonego w cechu majstra stolarskiego – wspomnianego pana Adama Boreckiego.Egzamin miał dwie formy: praktyczną i teoretyczną. Pamiętam jak mocno się stresowałem. Umiejętności które zdobyłem, przyczyniły się do tego, że później wiele osób czekało w kolejce, żebym to ja im wykonał konkretną pracę. Idąc do technikum umiałem już zadbać o siebie finansowo. Pamiętam taką sytuację, kiedy po latach, ddy szukałem swojego miejsca jako pedagog,  musiałem – między jedną a drugą pracą – odczekać 3 miesiące. Był wtedy zastój w znalezieniu pracy w tym zawodzie. I wtedy, żeby mieć ciągłość ubezpieczenia oraz żeby zadbać o rodzinę, znalazłem na 3 miesiące pracę jako dekarz, wykorzystując do tego celu świadectwo potwierdzające kwalifikacje w zawodzie  „Technik technologii drewna”.

 

W.K. – Jak Pan wspomina, zdany w maju 2004 roku, egzamin maturalny? Z których przedmiotów osiągnął Pan najwyższe oceny? Czy wynik matury zaważył na Pana dalszych planach życiowych? 

 

K.R. – Przed maturą bardzo się stresowałem. Mocno wspierali mnie rodzice, za co im serdecznie dziękuję.  Pamiętam, że to od nich otrzymywałem w tym okresie zastrzyk pozytywnej energii. Całe technikum moim oczkiem w głowie była matematyka. W tej dziedzinie czułem się bardzo dobrze. Paradoksem jest, że w szkole podstawowej głównie dzięki Pani od matematyki nie podjąłem decyzji o nauce w technikum. Na maturze chciałem z matematyki przystąpić do egzaminu ustnego. Pamiętam jak dziś, kiedy panie nauczycielki matematyki stwierdziły, że podejmując taką decyzję jestem chyba samobójcą. Uświadomiły mi, że zakres egzaminu ustnego jest bardzo obszerny i mogę nie podołać jego wymaganiom. W ostatniej chwili, po rozmowach z Panią Serwatką, zmieniłem decyzję na fizykę, do której zostałem kompleksowo przygotowany. Choć z egzaminu z matematyki zrezygnowałem, to i tak wiedzę z matematyki, przyswojoną podczas fakultetów z matematyki, prowadzonych przez Panie  Ciesielkę oraz Gałwę, do dzisiaj pamiętam. Z języka polskiego, z którego nie byłem zbyt dobry, dzięki pomocy Pana Webera i Pani Witkowskiej-Pietrzak, udało mi się zdać egzamin.

 

Przypominam sobie, że ostatniego wieczoru kiedy już sobie porządkowałem w głowie wiedzę, w oczy rzuciła mi jedna z lektur, jaką była „ Granica” Nałkowskiej i losy Zenona Ziembiewicza. Uświadomiłem sobie, że na ten temat nic nie wiem. Zacząłem doczytywać i analizować różne opracowania – bo nie miałem już możliwości, aby „źródłowo” zgłębić temat. Podczas egzaminu ustnego stało się coś niesamowitego. Losując przed komisją pytania, wylosowałem właśnie taki zestaw, w którym – między innymi – musiałem opowiedzieć o losach Zenona Ziembiewicza. Ponieważ dzięki Bogu (bo tak to sobie tłumaczę) byłem z tematem (od bardzo niedawna) na bieżąco – zdałem egzamin ustny na wysoką ocenę.

 

W.K. – Wiem, (bo byłem wtedy wykładowcą w tej uczelni), że w 2006 roku rozpoczął Pan studia licencjackie w Wyższej Szkole Pedagogiczne. A co Pan robił przez te dwa lata, zanim podjął decyzję o kontynuowaniu kształcenia na poziomie szkoły wyższej?

 

K.R. – Po tym jak ukończyłem technikum, zacząłem pracować w zawodzie jako stolarz, dorabiając jeszcze jako pomocnik ślusarza – pracowałem razem z tatą na ślusarni. Bardzo miło wspominam ten czas, ponieważ pracując w swoim zawodzie jako stolarz, czułem się naprawdę fachowcem w swojej dziedzinie i widziałem, że ludzie to doceniają, zabiegając o moje usługi.

 

W.K. – Dlaczego, decydując się na rozpoczęcie studiów wyższych, wybrał Pan pedagogikę resocjalizacyjną z profilaktyką społeczną?

 

K.R. – Pracując jako stolarz poznałem księdza salezjanina, który udzielał się w Zakładzie Poprawczym dla chłopców w podłódzkim Ignacewie. Między innymi jeździł on z trudną młodzieżą na spływy kajakowe. I to on zaproponował mi kiedyś, abym mu pomógł w muzycznej oprawie mszy w zakładzie poprawczym, grając  na akordeonie. To właśnie tam zrozumiałem, że znajduję z tą młodzieżą wspólny język, a oni nie każdego akceptują. Wracając zapytałem, co trzeba mieć skończone żeby z nimi pracować. Wtedy pierwszy raz usłyszałem słowo resocjalizacja. Zacząłem temat zgłębiać i pamiętam, jak poinformowałem moich  rodziców, że chce iść na studia wyższe.

 

W.K. – Jakie były Pana kolejne miejsca pracy po uzyskaniu tytułu magistra pedagogiki?

 

K.R. – Oj dużo tego było zanim znalazłem swoje miejsce na ziemi, tu gdzie teraz pracuję – w PZSiPO w Brzezinach. Postaram się je tu wszystkie wymienić:

– Przez 10 lat działałem – jako wolontariusz – w Zakładzie Poprawczym, a równolegle – przez 6 lat – jako wolontariusz w świetlicy środowiskowej o.o Franciszkanów przy ul Krasickiego w Łodzi,

– Sprawowałem pieczę nad świetlicami środowiskowymi w gminie Nowosolna , i pełniłem tam funkcję pełnomocnika wójta ds. uzależnień. Byłem przewodniczącym Gminnej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, wiceprzewodniczącym w Zespole Interdyscyplinarnym. Odpowiadałem tam za sport i turystykę i z tego powodu byłem również w powiatowej radzie sportu w powiecie Łódzkim Wschodnim,

-Byłem nauczycielem-wychowawcą świetlicy w szkole podstawowej, nauczycielem wspomagającym w trzech szkołach, pedagogiem szkolnym w dwuch szkołach,

-Koordynatorem Rodzinnej Pieczy Zastępczej w Łodzi’

– Asystentem osób niepełnosprawnych w Stowarzyszeniu Rodzin Działających na rzecz Zdrowia Psychicznego. „DLA RODZINY” w Łodzi’

– Dyrektorem Centrum Promocji i Kultury w Brzezinach.

 

Aktualnie jestem nauczycielem w PZSiPO w Brzezinach

 

W.K. – Co stało za decyzją o kolejnych studiach – tym razem podyplomowych na UŁ – akurat w zakresie oligofrenopedagogiki?

 

K.R. – Od dawna marzyła mi się praca z uczniami z niepełnosprawnością intelektualną. Gdy nadarzyła się okazja pracy w takiej placówce, nie wahałem się nawet chwili. Warunkiem było zrobienie oligofrenopedagogiki jako studiów podyplomowych.

 

W.K. – Od kiedy pracuje Pan w PZSiPO w Brzezinach i jak Pan tam trafił?

 

K.R. – Pracę w PZSiPO w Brzezinach rozpocząłem w 2019 roku, więc jest to już prawie 6 lat. A było to tak: Dowiedziałem się, że zwolniło się w tej placówce stanowisko pracy nauczyciela i udałem się do dyrekcji, zapewniając, że stanę na wysokości zadania. Od znajomych wiedziałem, że  kadra tej placówki jest na bardzo wysokim poziomie profesjonalizmu. Nie ukrywam, że trochę się bałem czy sprostam wymaganiom. Okazało się, że trafiłem do placówki, która pozwoliła mi dalej się rozwinąć, uzyskać kolejne stopnie awansu zawodowego nauczyciela. Wiele si od moich kleżanek i kolegów z pracy  nauczyłem i cały czas się uczę. Piszę i realizuję projekty, zostałem wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia „INNI” działającego na rzecz uczniów Powiatowego Zespołu Szkół i Placówek Oświatowych w Brzezinach, czyli dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Wiem jedno –  w tej szkole osiągam powoli pełnię swoich zawodowych ambicji, za co dziękuję dyrekcji i całej kadrze. Mogę śmiało powiedzieć że tworzymy jedną wielką rodzinę, w której zawsze można na siebie liczyć.

 

W.K. – O jakich trudnościach, ale i sukcesach, w pracy w tej placówce  chciałby Pan opowiedzieć?

 

K.R. – Ta praca nauczyła mnie, że nie wszystko z założonych celów jesteśmy wstanie osiągnąć. W tej pracy człowiek musi się nauczyć schodzić ze swojego ego. Nauczyłem się, że w pojedynkę nie jestem wstanie osiągnąć wymiernych rezultatów wychowawczych, bo tylko zgrana praca zespołowa przynosi efekty w pracy z naszymi dziećmi. Sukcesem w tej pracy mogę nazwać systematyczną i efektywną pracę z uczniem z autyzmem, któremu inne tego typu placówki nie potrafiły pomóc. Myślę, że o szczegółach nie będę opowiadał , bo to jest temat na inną rozmowę.

 

Udało mi się również założyć szkolny zespół muzyczny pod nazwą „MY SZALENI” – taką nazwę wybrali sami uczniowie. Od kilku lat systematycznie nagrywamy znane utwory w innych aranżacjach muzycznych. Mamy już kilka teledysków zamieszczonych na  fejsbukowej stronie naszej szkoły.

 

Zapraszam serdecznie do polubienia naszej szkoły na fejsbuku – tam jest więcej informacji o tym co robimy. Mamy również założoną stronę „Stowarzyszenie INNI”,  którą również zachęcam aby polubić.

 

W.K. – Panie Krzysztofie, na zakończenie naszej rozmowy nie mogę nie zapytać o jeszcze jeden aspekt Pana drogi życiowej: Czy w nawale licznych prac i działań, podejmowanych dla dobra innych, znalazł Pan czas na swoje własne, prywatne życie? Czy założył pan rodzinę?

 

K.R. – Oczywiście że znalazłem czas na życie osobiste. Bez tego nie potrafię sobie wyobrazić siebie w tym świecie. Od 2013 roku jestem szczęśliwym mężem . Wraz z żoną zawsze możemy na siebie liczyć. Mamy dwie wspaniałe córeczki – Laurkę i Klarcię. To właśnie moje dziewczyny napędzają mnie do działania. Rodzina daje mi pełnię radości i to dzięki nim czuję się naprawdę spełnionym człowiekiem

 

W.K. – Bardzo dziękuję za poświęcony temu wywiadowi czas, a przede wszystkim za to, że – aby go udzielić – przyjechał Pan ze swojego miejsca zamieszkania do Łodzi,  bez czego niemożliwy byłby nasz osobisty kontakt. Życzę Panu satysfakcji z pracy w tak wymagającej placówce, kolejnych – z sukcesem zrealizowanych projektów i wszelakiej szczęśliwości w życiu rodzinnym!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Wszystkie polskie media na pewno już przypomniały o dzisiejszej 45 rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Ale redaktor OE postanowił napisać ten esej wspomnieniowy o innej – nam „ludziom edukacji” bliższej – rocznicy. O genezie  owego wspomnienia – poniżej:

 

Dziwnym zbiegiem okoliczności, przed kilkunastoma dniami wpadła mi podczas zaglądania do dawno nieodwiedzanych miejsc w mieszkaniu torba, którą otrzymywali wszyscy uczestnicy pewnego ważnego wydarzenia edukacyjnego:

 

 

Jak widzicie, jest na niej nie tylko nazwa tego wydarzenia, ale i data, kiedy się ono odbyło. I dzięki temu uświadomiłem sobie, że właśnie zbliża się 10. rocznica tego Kongresu, którego byłem – w roli redaktora „Obserwatorium Edukacji” – uczestnikiem. Wtedy były to dwa dni weekendu – sobota i niedziela. Uczestnictwo w Kongresie było bezpłatna, kongres odbywał  się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach, a uczestnikom organizatorzy zapewnili noclegi w katowickich hotelach. Mało tego – na dworcach – kolejowym i autobusowym w Katowicach  oczekiwały na przyjeżdżających uczestników podstawione przez organizatorów autobusy, którymi byli oni dowożeni pod gmach Centrum Kongresowego.

 

Dlaczego uznałem, ze powinienem przypomnieć Czytelniczkom i Czytelnikom – tym, którzy już o nim zapomnieli, ale także poinformować tych młodszych  – aby wiedzieli , że takie ewenty ówczesne Ministerstwo Edukacji i podlegający mu Instytut Badań Edukacyjnych – już po raz trzeci – zorganizowali? Bo działo się to wszystko na prawie 2 miesiące przed wyborami do Sejmu i Senatu, które odbyły się 25 października, a których wyniki Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła w dniu 28 października.

 

Przypomnę, że zdobyte głosy pozwoliły na uzyskanie  przez zwycięskie partie następującej liczby mandatów:

 

W Sejmie: Prawo i Sprawiedliwość – otrzymało 235 mandatów,Platformie Obywatelskiej przypadło 138 mandatów, ruchowi Kukiz’15 – 42 mandaty, Nowoczesnej – 28 mandatów, Polskiemu Stronnictwu Ludowemu – 16 mandatów, a Mniejszości Niemieckiej – 1 mandat.

 

W Senacie: Komitet Wyborczy Prawo i Sprawiedliwość – 61 mandatów, Komitet Wyborczy Platforma Obywatelska RP -34 mandaty. Pozostałe 5 Komitetów – po 2 mandacie.

 

Tak ukonstytuowany Parlament wybrał nowy rząd, a 6 listopada 2015 r. Andrzej Duda powołał Beatę Szydło na urząd Prezesa Rady Ministrów oraz Radę Ministrów, w której Ministrem Edukacji została Anna Zalewska. Coco w edukacji dzialo się od tej daty, a także przez kolejne lata, gdy zastąpił ją  – najpierw Dariusz Piontkowski (od 4 czerwca 2019 do 19 października 2020 r.), a po nim Przemysław Czarnek (od 19 października 2020 do 27 listopada 2023) – to już możecie sobie sami przypomnieć. Pomocne w tym może być „Obserwatorium Edukacji” – zawsze możecie kliknąć na zakładki: „Aktualności”, „Artykuły i multimedia” oraz „Felietony”.

 

Postanowiłem przypomnieć ten III Kongres, bo warto dziś mieć świadomość w jakim momencie procesu ewolucji naszego systemu edukacji został on przerwany – także po to, aby uświadomić sobie, czy aktualnie kierująca resortem edukacji ekipa prowadzi politykę nawiązującą do tamtego okresu, czy może, mając ambicję typu „My jesteśmy lepsi – zrobimy to jeszcze lepiej” – po prostu, podobnie jak czynili to pisowsy ministrowie, także zaprzepaszcza szanse na realne dostosowanie polskiego systemu edukacji do wyzwań przyszłości.

 

A teraz pora na przywołanie utrwalonych w pamięci OE relacji z owego 3 Kongresu Polskiej Edukacji:

 

29 sierpnia

„Razem zmieniamy szkołę” – to hasło III Kongresu Polskiej Edukacji – TUTAJ

 

31 sierpnia

3 Kongres Polskiej Edukacji – dzień pierwszy  –  TUTAJ

 

1 września

3 Kongres Polskiej Edukacji – dzień drugi  –  TUTAJ

 

 

W niedzielę 6 września, mając ogólną wiedzę o tzw. „nastrojach przedwyborczych”, zamieściłem Felieton nr 89. zatytułowany „Łabędzi śpiew” czy zalążki „edukacyjnego ruchu oporu”?  –  TUTAJ

 

Przeczytajcie ten tekst, bo dowiecie się tam nie tylko o skomplikowanych procedurach przygotowawczych do owego Kongresu, ale także kilka moich ogólniejszych refleksji pokongresowych. Zacytuję jeden tylko fragment:

 

„Charakterystycznym dla wszystkich oficjalnych wypowiedzi (w tym – minister Kluzik-Rostkowskiej) było pomijanie kontekstu politycznego całego wydarzenia, tego że po październikowych wyborach wszystkie wnioski tego Kongresu, z taką pieczołowitością zapisywane przez moderatorów poszczególnych paneli i gromadzone przez  głównego koordynatora – Wojciecha Dudziaka, mogą pójść do kosza. Tego na papiery i tego w komputerach resortowych…”

 

Kończąc ten esej postanowiłem uzupełnić zawarte w nim informacje, zamieszczając jedyne dostępne mi dzisiaj źródła informacji (bo te wydarzenia  działy się jeszcze przed uruchomieniem OE i nie mogę odwołać się do własnych relacji), że ów 3 Kongres był kontynuacją linii, wytyczonej przez oba poprzednie Kongresy:

 

I Kongres Edukacji Polskiej w Warszawie – pod hasłem „Jakość edukacji powstaje w szkole”

 (5-6 czerwca 2011)  –  TUTAJ  i  TUTAJ

 

II Kongres Polskiej Edukacji w Warszawie – pod hasłem: „Współpraca, odpowiedzialność, autonomia”  (14-16 czerwca 2013)   –    TUTAJ  i  TUTAJ

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



W początkowym akapicie zamieszczonego w minioną niedzielę 577 Felietonu, w którym zwierzałem się z mich rozważań o czym ma ten felieton być, napisałem takie zdanie:

 

Ale, choć korci mnie podzielenie się z Wami refleksjami jakie zrodziła lektura projektu nowelizacji Prawa oświatowego, w którym określono  prawa, wolności i obowiązki uczniów, to sobie to dzisiaj „odpuszczę”.

 

Ale, że temat ten korci mnie nadal, postanowiłem go podjąć, ale nie w formule felietonu, bo to temat za poważny na jego lekkie potraktowanie. Przeto po kilku dniach uznałem, że najlepszą formułą aby podzielić się z Wami moimi refleksjami będzie esej. Oto i on:

 

 

Esej o centralnym pomyśle MEN na załatwienie bardzo zróżnicowanych problemów

jednostkowych i lokalnych.

 

Zacznę od pozytywów – oczywiście jest to moja ocena – owego projektu. O dziwo nie będzie to nic, co dotyczy tytułowych praw, wolności i obowiązków ucznia, nie będzie to także pochwała decyzji o powoływaniu rzeczników praw ucznia – bo to, co do zasady i przewodniej idei, są oczywiste oczywistości. To o czym chcę napisać na początku jest spowodowane lekturą tego fragmentu owego projektu ustawy, w którym zapisano, że powołanie rady szkoły ma być obligatoryjne – z drobnymi, uzasadnionymi, wyjątkami. Oto ten fragment:

 

„Art. 14. 1. W szkołach lub placówkach, w których do dnia wejścia w życie niniejszej ustawy nie została powołana rada szkoły lub placówki, powołuje się radę szkoły lub placówki nie później niż do dnia 30 września 2026 r. […]”

 

Dlaczego uznałem, ze to ten, dość lapidarny fragment tak obszernego, liczącego 40 stron projektu, zasługuje na jego przywołanie i moją pozytywną opinię? Bo mam cały czas w pamięci dzieje tej formy szkolnej (nie uczniowskiej) samorządności, której od kilkudziesięciu lat zwolennikiem i propagatorem jest prof. Bogusław Śliwerski. Wielokrotnie o tym pisał i o to apelował, zarówno na swoim blogu „Pedagog” jak i w swoich publikacjach oraz udzielanych wywiadach. Dla potrzeb tego eseju przywołam dwa fragmenty z wywiadu, jakiego udzielił „Gazecie Wyborczej” w osobie red. Tomasza Kwaśniewskiego, którego zapis, zatytułowany „Szkoła powinna być laboratorium demokracji. Rozmowa z prof. Bogusławem Śliwerskim” ukazał się w styczniu 2016 roku:

 

 

W Tym samym wywiadzie, na pytanie ”Dziś to prawo nadal obowiązuje?” profesor odpowiedział: „Tak, ale dziś na ponad 26 tysięcy szkół rady szkolne są tylko w 2 procentach”.

 

Sytuacja ma zostać zmieniona dopiero dzisiaj, po prawie 34 latach od wejścia w życie Ustawy  dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty obowiązującej od dnia 25 października 1991 r., która zawierała  taką regulację w sprawie rad szkół:

 

Źródło: www.isap.sejm.gov.pl

 

Trochę to smutne, że inicjatywa zmiany prawa oświatowego w tych ważnych obszarach funkcjonowania szkoły pojawiła się dopiero po ponad półtorarocznym okresie rządów „Koalicji 15 X”. Zapewne nie tylko ja witam tę inicjatywę ustawodawczą, jak jakieś niesamowite osiągnięcie aktualnej władzy. Ale nie bez pewnych obaw o jej funkcjonowanie w praktyce…

 

Gdy zbierałem materiały do tego eseju, i  w miarę jego pisania, zaczęła mi w głowie rodzić się zupełnie nowa, już nie tak optymistyczna, refleksja:

 

To bardzo dobrze, ze powstanie prawo nakazujące, już nie obligatoryjne, a obowiązkowo, powołanie rady szkoły. Ale… Ale czy to zagwarantuje, że – powstałe pod przymusem – organy szkolnego samorządu NAPRAWDĘ będą gwarancją społecznej kontroli nad tym co w szkole się dzieje? Wszak od tak dawna w Polsce obowiązuję przepisy, zabraniające prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu lub innych środków odurzających, zabraniające pływania w tym samym stanie w zbiornikach wodnych, zakazujące palenia ognia podczas suszy  w terenach leśnych i na łąkach, nakazujące udzielania pierwszeństwa pieszym na pasach, stosowania przemocy w rodzinie…  A Mio tego za przekroczenia  owych zakazów, co roku karanych jest tylu, tylu sprawców!

 

Czy inaczej będzie w przypadku nakazu powoływania rad szkół? Czy już od wejścia w życie tej ustawy wszędzie zapanuje dobrostan wśród wszystkich członków szkolnych społeczności, tylko dlatego, że zacznie obowiązywać ta ustawa?

 

Ośmielę się na taką antycypację:

 

Czy kiedy w PRL-u, którego prawo obligatoryjnie nakazywało powoływanie Rad Narodowych – na wszystkich szczeblach administracyjnych, naprawdę gwarantowały one podmiotowość obywatelom? Jako ten, który żył w tamtym systemie wiem, że tak nie było. To był tylko parawan rzekomej  „demokracji ludowej”. Członkami owych rad, wybieranych co prawda w wyborach, mogli być jedynie „swoi”, wskazani przez „kierowniczą siłę narodu”, czyli PZPR i jego wasalskie przystawki: SD i ZSL. A i tak wszystkie decyzje zapadały zgodnie z poleceniami miejscowego pierwszego sekretarza „Partii”!

 

Dlatego, ciesząc się (zapewne wraz z prof. Śliwerskim) z projektu owej regulacji prawnej, jednocześnie  myślmy o tym co i jak powinno się zadziać , aby owa rada nie stała się rodzajem „nowej świeckiej tradycji”, takim gremium umiejętnie przez dyrekcję szkoły „zakulisowo” skompletowanym, które będzie podejmowało uchwały  wcześniej, w nieformalnych konsultacjach, uzgodnione z panią/panem, zarządzającą/ym  szkołą ze swojego dyrektorskiego  gabinetu.

 

x            x            x

 

W końcowej części tego teksu jestem Wam winien wyjaśnienie, dlaczego akurat o radach szkoły postanowiłem się wypowiedzieć, a nie o owych tytułowych prawach, wolnościach i obowiązkach  ucznia, a także nie podjąłem tematu powoływania rzeczników praw ucznia.

 

Powód jest jeden: Decyzję taką podjąłem po lekturze tekstu Katarzyny Stefańskiej, który został zamieszczony na stronie  < Wyborcza.pl ŁÓDŹ > we wtorek 15 lipca pod tytułem „Zakaz różowych paznokci i zgody na toaletę. MEN ukróca szkolne aberracje”, a który w wydaniu papierowym – w piątkowym dodatku „Tygodnika ŁÓDŹ” został opatrzony tytułem „Prawa ucznia w nowej ustawie MEN”.

 

Generalnie Autorka napisała tam to wszystko, co i ja myślę o regulacjach zawartych w owym projekcie. Także to, czym ten tekst zakończyła, czyli kilkoma wypowiedziami  nauczycieli o tych centralnie gwarantowanych prawach i wolnościach ucznia, także nie wzbudziło mojego sprzeciwu. Przytoczę właśnie ten ostatni fragment tekstu Katarzyny Stefańskiej:

 

 

„Od lat mówi się o prawach ucznia, a gdzie są prawa nauczyciela?” 

 

Jest i druga strona medalu. Reakcja środowiska nauczycielskiego. Ich największy lęk to to, że reforma, choć dobrze brzmi na papierze, w praktyce zepchnie nauczyciela do roli bezradnego świadka.

 

– Już dziś nauczyciel w wielu sytuacjach jest bezradny. Jeśli wejdą te przepisy, to mamy gotowy przepis na chaos. Uczeń, który powoła się na swoje prawa, nie będzie już musiał nic – a my i tak odpowiadamy za jego bezpieczeństwo, realizację podstawy, współpracę z rodzicami – mówią z wątpliwościami.

 

Szczególne kontrowersje wzbudza zapis o prawie do zachowania prywatności w sytuacji, w której uczeń jest pełnoletni. Z jednej strony nauczyciele dostrzegają potrzebę chronienia autonomii młodych dorosłych. Z drugiej, niepokoi ich oderwanie szkoły od rzeczywistości, w której osiemnastolatek nadal często pozostaje pod opieką rodziców i jest na ich utrzymaniu.

 

 

Na tym zakończę moje refleksje  o tym centralnym pomyśle MEN na załatwienie bardzo zróżnicowanych problemów jednostkowych i lokalnych.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

Dzisiaj na stronie MEiN zamieszczono informację zatytułowaną Szkoła do hymnu” 2023 – podsumowanie”, której początkowy fragment zamieszczam poniżej:

 

W prawie 20 tys. szkół, przedszkoli i placówek oświatowych o symbolicznej godzinie 11:11 zabrzmiał hymn narodowy. Do tegorocznej akcji „Szkoła do hymnu” przystąpiło blisko 4 mln uczniów i prawie 600 tys. nauczycieli. Jak co roku nie zawiodły także szkoły polskie i polonijnie na całym świecie – do akcji zgłosiło się blisko 500 placówek. Wspólnie ze społecznością szkolną Michalickiego Zespołu Szkół Ponadpodstawowych „Mazurka Dąbrowskiego” zaśpiewał także Minister Edukacji i Nauki. […]

[Źródło: www.gov.pl/web/edukacja-i-nauka/ ]

 

Jednak nie podjęły tego wezwania wszyscy. Oto kilka, najbliższych mi, przykładów innych form świętowania tego święta:

 

 

Szkoła Podstawowa nr 81  im. Bohaterskich dzieci Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

Szkoła Podstawowa nr 138 im. Leopolda Staffa w Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

XXVI LO im. K.K. Baczyńskiego w Łodzi – zobacz więcej  –  TUTAJ

 

 

 

Myślę, że takich szkół, nie tylko w Łodzi – w których dziś, na apel MEiN, zbiorowo  nie odśpiewano Hymnu Państwowego, ale zorganizowano tam bardziej urozmaicone formy pobudzania u ich uczniów pamięci o tym dniu  – było o wiele, wiele więcej.

 

A ja chciałem dziś zaproponować  krótkie repetytorium z wiedzy o genezie i historii tego święta.  Ma ono swoje korzenie w okresie, kiedy totalna przegrana Niemiec w I Wojnie Światowej umożliwiła odrodzenie się aspiracji Polaków do odtworzenia swojego niepodległego państwa. A osobą, która odegrała wówczas główną rolę sprawczą był twórca Legionów – Józef Piłsudski.

 

10 listopada 1918 r. Józef Piłsudski, razem z Kazimierzem Sosnkowskim,  powrócił z Magdeburga –  gdzie od lata 1916 roku był internowania –  do Warszawy. I już dzień później –  11 listopada 1918 r. Rada Regencyjna przekazała uwolnionemu z twierdzy magdeburskiej Józefowi Piłsudskiemu władzę wojskową i naczelne dowództwo podległych jej wojsk polskich. Tego samego dnia Niemcy podpisały zawieszenie broni kończące działania bojowe Wielkiej Wojny.

 

Dzień 11 listopada jako Święto Niepodległości zostało wprowadzone do oficjalnego kalendarza świąt państwowych Ustawą Sejmu RP z 23 kwietnia 1937 r. , która głosiła, że „dzień ów,   jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego Wodza Naczelnego w walkach o wolność Ojczyzny – jest uroczystym Świętem Niepodległości”. W Drugiej Rzeczypospolitej Święto Niepodległości oficjalnie obchodzono tylko dwa razy: w 1937 i 1938r.

 

W 1945 r. władze komunistyczne zlikwidowały Święto Niepodległości, a w jego miejsce ustanowiły Narodowe Święto Odrodzenia Polski, obchodzone w rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN w Chełmie 22 lipca 1944 r.

 

11 listopada 1978 r. środowiska opozycyjne po raz pierwszy od zakończenia wojny publicznie manifestowały rocznicę powrotu niepodległej i suwerennej Polski na mapę Europy. Inicjatorem niezależnych obchodów był Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, który przy aktywnym wsparciu środowisk kombatanckich i niepodległościowych, studenckich, a także Kościoła katolickiego zorganizował uroczystości w Gdańsku, Krakowie, Lublinie, Łodzi i Warszawie. Należne miejsce świętu przywrócono w okresie „karnawału Solidarności” (1980–1981), kiedy to celebrowano je w sposób całkowicie jawny.

 

Po upadku władz komunistycznych, jeszcze Sejm PRL, ustawą z 15 lutego 1989 r. przywrócił do kalendarza świąt państwowych 11 listopada pod nieco zmienioną nazwą, jako Narodowe Święto Niepodległości.

 

[Na podstawie tekstu Mariusza Żuławnika „Historia obchodów 11 Listopada”TUTAJ]

 

 

To wszystko działo się 105 lat temu. Ale może dzisiaj warto także przypomnieć, że w tym roku przypada bardziej „okrągła”  rocznica, kiedy Polacy mogli naocznie przekonać się, jak rozpadł się mit o – tak dzisiaj przywoływanej przez polityków obu scen politycznych – zdolności do współpracy różnych partii politycznych dla dobra Rzeczpospolitej

 

100 lat temu, 2 lipca 2023 roku Józef Piłsudski ustąpił z funkcji przewodniczącego Biura Ścisłej Rady Wojennej, a następnego dnia wygłosił swoje słynne przemówienie, w którym m.in. wyraził swe obrzydzenie wobec partyjniactwa i koniunkturalizmu. Powiedział m.in.

 

[Źródło: www.pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Pi%C5%82sudski]

 

 

Po wygłoszeniu tego przemówienia marszałek udał się na „emigrację” do dworku w Sulejówku pod Warszawą. Tam zajął się przede wszystkim twórczością pisarską.

 

Co było dalej – chyba wiemy wszyscy. Degrengolada polityczna trwała jeszcze kilka lat, co doprowadziło do tzw. „Zamachu Majowego” – paradyktatury Piłsudskiego, a po jego śmierci  12 maja 1935 kolejne rządy (kilka miesięcy na przełomie 1935/193 rząd Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego, a po jego upadku – rząd Sławoja Składkowskiego) nie były w stanie zbudować państwa na tyle silnego, aby nie uległo napaści Niemiec Hitlerowskich.

 

x          x          x

 

Dzisiaj, mając w pamięci doświadczenia owych 5-u lat, które minęły od dnia odzyskania niepodległości do rozbicie politycznego rządzących Polską od dnia Wyzwolenia, powinniśmy trzeźwo i racjonalnie podejść do owej rocznicy. Powinniśmy rozbudzać u ludzi młodych uczucia patriotyczne, ale nie bazujące na kultywowani zamierzchłych mitów, a pod biało-czerwonymi barwami i przy wtórze śpiewanego Hymnu Narodowego budowaniu podwalin współczesnego patriotyzmu, opartego na demokracji, tolerancji wobec innych narodów, umacnianiu współpracy z innymi, demokratycznymi państwami – nie tylko w Unii Europejskiej, na podkreślaniu – bez kompleksów – swego pochodzenia, nawet kiedy mieszka się na stałe poza granicami Polski, ale gdy swoją pracą daje się dowody prawdy o Polakach, którzy nie wstydzą się tego, że są Polakami…

 

Na zakończenie chciałem odnaleźć w zasobach Internetu jakiś tekst, który mógłby stanowić metodyczną inspirację do takiej pracy nie tylko z okazji świąt państwowych, ale w codziennej pracy z uczniami w naszych szkołach. I – niestety – dużego wyboru godnych polecenia materiałów tam nie znalazłem. Jedyny, który wydał mi się godny polecenia znajduje się na stronie Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych:

 

 

                                                   Święto Niepodległości – jak uczyć patriotyzmu dzieci?

 

Foto: www.wsip.pl/blog/

 

Niezwykle ważne jest mówienie o patriotyzmie. Nie tylko w kontekście walki o państwo i wolność. Także w tym nowym znaczeniu, dbania o swoją ojczyznę w kontekście ekologii, poprawności językowej, tolerancji i uczestniczenia w wyborach. Może to być także płacenie podatków jak i kasowanie biletu w komunikacji miejskiej, niezaśmiecanie otoczenia, szanowanie siebie nawzajem, pomaganie innym, dbanie o wspólne przestrzenie tj. klatka schodowa czy plac zabaw albo szanowanie przyrody, sprzątanie po psie czy segregowanie śmieci. Jak uczyć patriotyzmu dzieci? Poprzez malarstwo, literaturę, komiksy, rymowanki i wyklejanki. Wszystko zależy od wieku dziecka. […]

 

 

Cały tekst „Święto Niepodległości – jak uczyć patriotyzmu dzieci?”  –  TUTAJ

 

Źródło: www.wsip.pl/blog/

 

 

Ale wszak każda/y nauczyciel/ka, byleby ni e był/a zaślepioną/nym nacjonalistą/ką może twórczo podjęć do tego wyzwania – byleby znalazł”a w sobie motywację także i do działań ze swoimi uczennicami i uczniami

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



1 listopada 2018 r. w zamieszczonym z okazji Dnia Pamięci o Zmarłych tekście napisałem:

 

Odwiedzając dzisiaj cmentarze, na których znajdują się groby naszych bliskich zmarłych: rodziców, krewnych, przyjaciół, wspomnijmy także naszych nauczycieli, tych, którzy byli dla nas przewodnikami w wędrówce od niewiedzy ku wiedzy, od nieodpowiedzialnego dzieciństwa do dojrzałości.

 

Szczególne wspomnienie i zapalonego pod cmentarnym krzyżem znicza poświęćmy zwłaszcza tym, którzy odegrali w naszych biografiach role przewodników, mentorów, mistrzów. Bo choć Oni żyją w nas tym co w nas zasiali, to niechaj dziś nasza o Nich pamięć będzie spłatą kolejnej raty zaciągniętego u nich kredytu…

 

I dzisiaj, przypominając ten tekst, przywołam  moje wspomnienia o zmarłych Osobach, które w mojej biografii odegrały pewne, często znaczące, role, albo których biografie przecinały się wielokrotnie z moją drogą zawodową, a które zamieszczałem na „Obserwatorium Edukacji” w minionych latach:

 

 

1 listopada 2015 r. – Felieton nr 97. Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszlipoświęcony Pani dr Aleksandrze Majewskiej

 

1 listopada 2016 r. – Wspomnienie o rzeczywistej twórczyni gimnazjów – Irenie Dzierzgowskiej

 

1 listopada 2017 roku – Wspomnienie o nauczycielce, wiceministrze edukacji – arystokratce nie tylko z nazwiska!

 

1 listopada 2018 roku – poinformowałem – za prof. Bogusławem Śliwerskim – o niedawnej (31 października 2018) śmierci prof. dr hab. Marii Dudzikowej [TUTAJ]

 

1 listopada 2019 roku – Dzień Pamięci o Naszych Bliskich i Znajomych, którzy odeszli.poświęcone Pani Danucie Falak – wieloletniej dyrektorce XXVI LO w Łodzi

 

1 listopada 2020 roku Felieton nr 345. Dr Aleksandra Majewska – zapomniana pedagog nie tylko poradnictwa  [Świadomy powrót do wspomnień tej samej osoby, ale zawierający nowe treści]

 

1 listopada 2021 roku – Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszli – Władysława Matuszewska

 

 

 

Na zdjęciu – Anna Rosel-Kicińska na portrecie, znajdującym się w siedzibie Komisji Historycznej KChŁ ZHP przy ul. Stefanowskiego nr 19.

 

 

W dzisiejszym wspomnieniu przywołam pamięć zmarłej przed nieomal dwoma laty (9 listopada 2020 roku) hm Anny Rosel-Kicińskiej, która miała wpływ na koleje moich losów życiowych, „dzięki” której zaliczyłem 3 lata służby w Marynarce Wojennej, ale też dzięki której mogłem rozpocząć pierwszy etap mojej drogi zawodowej, jaki od pracy „zawodowego harcerza” doprowadził mnie do zawodu pedagoga-wychowawcy.

 

A wszystko działo się w latach, kiedy Ona pełniła funkcję Komendantki Chorągwi Łódzkiej ZHP (20.12.1962 – 07.06.1968), a ja znalazłem się w trudnym okresie „zawieszenia” –  po rezygnacji ze studiów na polonistyce w UŁ, a przed podjęciem nowych – na pedagogice.

 

x           x           x

 

Nie będę w tym wspomnieniu prezentował szczegółowej biografii Anny Rosel-Kicińskiej, tym bardziej, że – zazwyczaj wiedzący wszystko Googl – niewiele dostarczył mi na ten temat informacji. Przywołam jedynie kilka najważniejszych faktów:

 

Anna Rosel urodziła się 22 lipca 1932 r. we wsi Branica, dzisiejszym powiecie zduńsko-wolskim. Po burzliwych przeżyciach okresu II Wojny Światowej* zamieszkała w Łodzi, gdzie na początku lat pięćdziesiątych ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach – w latach 1954 – 1958 pracowała jako nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 51 w Lodzi. Ale dla  moich wspomnień najważniejszą informacją jest ta, że decyzją ówczesnej I Sekretarz KŁ PZPR Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej 20 grudnia 1962 – w wieku 30 lat – została Komendantką Chorągwi Łódzkiej ZHP.

 

Ja w tym czasie byłem w XI klasie XVIII LO, przygotowywałem się do matury i egzaminu wstępnego na filologię polską na UŁ.

 

Po raz pierwszy spotkaliśmy się „twarzą w twarz” – tak to zapamiętałem –  jesienią 1963 lub zimą 1964 roku. Byłem już wtedy studentem, a w Komendzie Hufca Łódź- Polesie byłem  instruktorem namiestnictwa zuchowego – pełniłem obowiązki przewodniczącego Kręgu Pracy Drużynowych Zuchowych, czyli byłem taką „prawą ręką” namiestniczki zuchów – Lili Madalińskiej.

 

I w owym czasie, pewnego popołudnia, do siedziby KH przy Kopernika 60 przyjechała z niezapowiedzianą wizytą druhna Rosel-Kicińska. Po krótkim pobycie w pokoju komendantki hufca –  hm Haliny Lech, przyszła – w jej towarzystwie – do pokoju gdzie siedziałem za biurkiem i coś tam czytałem. Zostałem przedstawiony Druhnie Komendant, a następnie – już tylko „w cztery oczy” – potoczyła się nasza pierwsza, długa rozmowa.

 

Streszczając: Na wstępie komendantka oświadczyła, że nie miała dotąd do czynienia z pracą drużyn zuchowych, prawie nic o tej metodyce nie wie. A że jako komendantka chorągwi powinna znać się na wszystkich pionach pracy Związku – postanowiła „dokształcić się w tym temacie”. Powiedziano jej, że na Polesiu działa taki Kuzitowicz, który zna się na tym świetnie i jest godny zaufania. I właśnie przyjechała, abym ją „podszkolił”…

 

Co wykonałem – z pełnym zaangażowaniem, bo wszak byłem pasjonatem pracy z zuchami. Przypomniałem to wydarzenie, aby na tym przykładzie pokazać, że nie wszyscy nominaci partyjni byli na swoich podwórkach zadufanymi w sobie kacykami. Anna Rosel-Kicińska była wśród takich pozytywnym wyjątkiem. 

 

Od tamtego dnia miałem dobre relacje z „moją” Komendantką.

 

Minęło kilka miesięcy. Po wakacjach 1964 roku podjąłem – brzemienną w skutki – decyzję o rezygnacji ze studiów polonistycznych, W konsekwencji niezaliczenia I roku studiów (dwukrotnie „oblany” egzamin ze staro-cerkiewno-slowiańskiego) w początkach października znalazłem się w swoistej próżni edukacyjnej. Na pedagogikę dostać się już nie mogłem – musiałem czekać do przyszłorocznej rekrutacji. Ale uświadamiałem sobie groźbę powołania do wojska – wszak miałem kategorię B – „Zdolny do służby wojskowej z ograniczeniami”.

 

I wtedy wpadłem na pomysł, aby zwrócić się do „mojej Komendantki” o zaprotegowanie mnie na I rok Studium Nauczycielskiego.

 

Czytaj dalej »



W zamieszczonym 24 września 2022 roku materiale pt. „Analiza tegorocznych zmian na stanowiskach dyrektorów w łódzkich szkołach” był taki fragment:

 

Drugą szkołą w której dotychczasowy dyrektor postanowił nie przestępować do konkursu, ale pozostać w tej szkole jako nauczyciel, jest SP nr 35. Tym byłym już dyrektorem, z 15-letnim stażem dyrektorskim, jest – dziś 50-leni Krzysztof Durnaś. On także przygotowywał do tej „podmiany” jednego z nauczycieli, pracującego jako pedagog szkolny. Plan się powiódł, a kolega Durnaś od 1 września pracuje w tej szkole jako… pedagog szkolny.

 

Postanowiliśmy poznać bliżej owego dyrektora, o którym wówczas wiedzieliśmy, że pracował w tej szkole jako pedagog szkolny. Najlepszą formą pozyskania informacji „z pierwszej ręki” jest rozmowa, przeto do owej szkoły aby przeprowadzić z nim wywiad, udał się redaktor Włodzisław Kuzitowicz. I oto jakie nowe ciekawe informacje pozyskał :

 

Foto:  www.m.facebook.com

 

Dyrektor Paweł Sądej w Sali gimnastycznej SP nr 35 w Łodzi, podczas uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego 2022/2023

 

 

 

Wywiad z Pawłem Sądejem

od 1 września 2022 roku dyrektorem SP nr 35 w Łodzi

 

Włodzisław Kuzitowicz: – Na jakim etapie życia pomyślał Pan, że chce  zostać nauczycielem?

 

Paweł Sądej: –  Jeszcze w Szkole Podstawowej. (SP nr 162 przy ulicy Powszechnej w Łodzi – WK). Już wtedy myśląc o tym co będę robił gdy dorosnę, myślałem, że chcę zostać nauczycielem matematyki. Wszystko dzięki wspaniałej nauczycielce tego przedmiotu – Pani Małgorzacie Ziemickiej. Planu tego nie zmieniłem także w czasie gdy byłem uczniem XXV LO w Łodzi, co było zasługą mojego kolejnego nauczyciela matematyki. Po maturze – konsekwentnie – studiowałem matematykę na UŁ, ale – po zaliczeniu pierwszego roku – zrezygnowałem z kontynuowania tych studiów. Bo już wtedy inne obszary pracy z dziećmi i młodzieżą zaczęły mnie fascynować.

 

A było to konsekwencją stażu, jaki wcześniej odbyłem w stowarzyszeniu Pracownia Alternatywnego Wychowania i po roku zostałem wychowawcą w Środowiskowej Świetlicy Socjoterapeutycznej dla dzieci w wieku 3-6 lat oraz dla dzieci i młodzieży w wieku 7-18 lat.

 

Po rezygnacji z matematyki – w latach 2000 – 2005 – studiowałem, także na UŁ,  pedagogikę społeczną – w zakresie pracy opiekuńczej i socjalno-wychowawczej, którą ukończyłem broniąc pracę magisterską na temat – jakżeby inny: „Opinia użytkowników Środowiskowej Świetlicy Socjoterapeutycznej działającej przy Pracowni Alternatywnego Wychowania, na temat działalności instytucji”.

 

 

W.K. – Już jako magister pedagogiki podjął Pan pracę zawodową – gdzie, w jakiej roli?

 

P.S. Moim pierwszym miejscem pracy zawodowej po studiach był Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Łodzi, gdzie w2010 roku zostałem zatrudniony na stanowisku specjalisty ds. pracy z rodziną, a konkretnie jako asystent rodziny. Mojemu nadzorowi podlegały tzw. „mieszkania chronione”, w których zamieszkiwali usamodzielnieni wychowankowie domów dziecka. Pracowałem tam do 2017 roku. W tym czasie, w latach 2011 – 2012 byłem społecznym kuratorem sądowym  w  Rejonowym Sądzie Rodzinnym i Nieletnich dla Łodzi-Śródmieście. Poza tym, w latach 2011 – 2018 działałem także w łódzkim Towarzystwie Przyjaciół Niepełnosprawnych, sprawując opiekę nad osobami niepełnosprawnymi z zaburzeniami psychicznymi.

 

Ponadto – od roku 2012, ale już na umowie o pracę, byłem nauczycielem techniki i wychowawcą klasy w Publicznym Gimnazjum nr 54 przy Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii nr 1 w Łodzi przy ulicy Wapiennej na Kozinach. Prowadziłem tam zajęcia z młodzieżą zagrożoną niedostosowaniem społecznym, którzy byli jednocześnie uczniami tego gimnazjum i podopiecznymi MOS. Pracowałem tam także do 2018 roku.

 

 

W.K. – Wszystkie te formy aktywności skończyły się w roku 2018. Dlaczego?

 

P.S. – Od września 2018 roku zatrudniłem się w przyszpitalnej Szkole Podstawowej Specjalnej nr 201, działającej przy Oddziale Dziennym dla Dzieci Specjalistycznego Psychiatrycznego ZOZ w Łodzi, czyli szpitala psychiatrycznego, nazywanego popularnie „Kochanówką”. Byłem tam nauczycielem zająć pozalekcyjnych. Ale dwa lata wcześniej  –  w 2016 roku – zostałem pedagogiem szkolnym w Publicznym Gimnazjum  nr 13 w Łodzi przy ul. Wici na osiedlu Teofilów i pracowałem tam do roku 2019.

 

Ale prawdziwa zmiana zaszła w 2019 roku, kiedy w wieku 34 lat zostałem zastępcą dyrektora w jednym z łódzkich Domów Dziecka dla Małych Dzieci – konkretnie tym przy ul. Lnianej – także na Teofilowie. Tak naprawdę to w obszarze codziennego zarządzania byłem tam szefem, gdyż trzy działające w Łodzi tego typu placówki, podlegające Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej, mają jednego dyrektora, urzędującego w DMD przy ul. Drużynowej, a dwa pozostałe – ten na Stokach przy ul. Zbocze i ten przy ul. Lnianej –  zarządzane są przez zastępców dyrektora. Pracowałem tam jednak tylko ten jeden rok kalendarzowy – od stycznie do grudnia. Już wtedy bardziej pociągała mnie praca w szkolnictwie, dlatego kiedy zaproponowano mi stanowisko wicedyrektora w zespole szkół dla dorosłych w Centrum Nauki i Biznesu „Żak” w Łodzi podjąłem to wyzwanie. Pracowałem tam od stycznia 2020  do września 2021 roku.

 

 

W.K. – Sądząc po datach, które Pan wymienia – zbliżamy się do czasu, kiedy znalazł się Pan w SP nr 35?

 

Czytaj dalej »



A N E K S

do jedenastu części/rozdziałów wspomnień z historii mojego życia

pod wspólnym tytułem

WSPOMNIENIA  WCZEŚNIAKA Z MOCARNEJ,

KTÓREGO PASJĄ I ZAWODEM STAŁO WYCHOWAWSTWO

 

Jak widzicie – dopiero teraz zdecydowałem się na tytuł całości tego, prezentowanego na stronie „Obserwatorium Edukacji” w  32 częściach, tekstu wspomnieniowego.

 

Pierwsza część tych wspomnień, zatytułowana „Esej wspomnieniowy: od narodzin „wcześniaka” do ucznia SRB”, została zamieszczona na stronie „Obserwatorium Edukacji” 7 stycznia 2021 roku. Jak widzicie – na początku nie stosowałem jeszcze podziału tego tekstu na rozdziały. Kolejne jego części zamieszczałem w bardzo różnych odstępach czasowych. Początkowo były to odstępy kilkudniowe – np. kolejny Esej wspomnieniowy: od kandydata na murarza do marynarza. Cz. I, Od ukończenia podstawówki do maturyzamieściłem już 16 stycznie, a jego kontynuację – „Esej wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek harcerski” – 30 stycznia. Ale później bywało bardzo różnie…

 

Dzisiaj zamieszczam ostatni, 33 odcinek tych wspomnień. Jego zadaniem jest przekazanie czytającym kilku dodatkowych informacji, na które zabrakło dotychczas miejsca, a które jestem winien, aby nie być posądzonym o napisanie panegiryku.

 

Zacznę te uzupełniające informacje od przywołania fragmentu z pierwszej części wspomnień:

 

Historia mojego życia zaczęła się od dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się 11 kwietnia 1944 roku, we wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, w niewielkiej izbie (15 m² ) na poddaszu rodzinnego domu dziadków Kuzitowiczów przy ulicy, która do 1939 roku nazywała się ul. Źeromskiego, a w tym czasie – w czasie okupacji Polski przez III Rzeszę – nazwana została Messingweg (mosiężna dróżka), zaś po wyzwoleniu – i jest tak do dzisiaj – została przemianowana na ul. Mocarną. Tym dramatycznym wydarzeniem był poród bliźniaczy, w którym rodzącej przedwcześnie (w siódmym miesiącu ciąży) mojej mamie, już niemłodej, 38-letniej kobiecie, pomagała okoliczna akuszerka. Dziś takie porody odbywają się w specjalnie do tego przystosowanych, odpowiednio wyposażonych salach szpitalnych, z udziałem lekarzy-ginekologów, mających do dyspozycji inkubatory i inne niezbędne wyposażenie ratujące życie noworodków.

 

Wtedy przyjmująca poród miała do dyspozycji tylko miednicę, gotowaną wodę, ręczniki i prześcieradła. Z dwu rodzących się w tych okolicznościach „wcześniaków” tylko jeden miał szczęście. Tym szczęściarzem byłem ja. Mój braciszek nie przeżył porodu.

 

Przez wiele tygodni, jak mi opowiadała mama, byłem na granicy życia i śmierci. Zamiast w inkubatorze leżałem w wyścielonym watą łóżeczku, byłem okładany butelkami z ciepłą wodą. Na przekór tym wszystkim przeciwnościom – przeżyłem![…]

 

Także późniejsze miesiące i lata były czasem, w którym rodzice „chuchali i dmuchali” na wątłego i chorowitego dzieciaka. Nie ma co owijać w bawełnę – byłem w tych pierwszych latach mojego życia takim maminsynkiem.”

 

                                 Foto ze zbiorów własnych

 

Mały Włodziu w ogrodzie rodzinnego domu przy ulicy – nomen omen – Mocarnej.             

Jeszcze wszystko przed nim –  i to co dobre i to co złe…. 

 

Jest to zapowiedź tego, co towarzyszy mi do dzisiaj w moim – już dość długim (PESEL zaczyna się od cyfr 44) – życiu. A są to:  szczęście – na przekór różnorakim przeciwnościom –  szczęście w wychodzeniu z licznych opresji, oraz liczne – nazwę to – „niepełnosprawności” i braki.

 

Pierwszym takim „problemem”, który bardzo wpłynął ma moje funkcjonowanie rówieśnicze  i w ogóle – społeczne, w dzieciństwie a nawet jeszcze w pierwszych latach „nastoletnich”, była przypadłość, określana jako „mimowolne moczenie się nocne”. Tak naprawdę to z ceratką pod prześcieradłem spałem do13. roku życia. To było przyczyną, ze nigdy nie byłem na żadnej kolonii letniej, a pierwszy raz na obóz harcerski rodzice zdecydowali się mnie wypuścić dopiero kiedy miałem 14 lat! A i tam zdarzyła się taka jedna „mokra” noc.

 

Na domiar złego bywały także takie przypadki, kiedy –  już będąc uczniem (pamiętam taki wypadek w pierwszej klasie) – zsikałem się podczas lekcji, zanim zdążyłem poprosić o wyjście do ubikacji. Także i w starszych klasach parę razy zdarzyły się takie incydenty.

 

Nie trudno wyciągnąć z tego wniosek, że nie tylko nie sprzyjało to umocnieniu mojej pozycji w grupie rówieśniczej, ale wręcz przeciwnie. Musiałem bardzo się starać, aby nie stać się pośmiewiskiem, i mimo tych przypadłości, pełnić w tym środowisku nawet role przywódcze: gospodarza klasy, a w OH – ogniwowego…

 

Tak w  ogóle byłem w dzieciństwie, ale i w latach późniejszych, tzw. „chorowitkiem” i „słabeuszem”. Nie miałem szans nie tylko na imponowanie kolegom osiągami w podnoszeniu samodzielnie wykonanych ciężarków (hantle w dzisiejszym wydaniu były nam wtedy – chłopakom z Nowego Złotna – nieznane), ale w ogóle w jakichkolwiek sprawdzianach siłowych – np. „na rękę”.

 

Wątła budowa ciała i brak sprawności ruchowej powodowały, że  unikałem uprawiania sportu. W zasadzie nigdy nie grałem „w nogę” – ani w drużynach „podwórkowych”, ani nawet w ramach lekcji wf – chyba że  „na bramce”– co zdarzało się sporadycznie  – bo już nie było kogo innego. Także w szkołach ponadpodstawowych lekcje  WF jedynie „zaliczałem” – bez jakichkolwiek osiągnięć. Gdy w „Budowwlance” chłopcy grali w „kosza” lub w „siatę” – ja robiłem za kibica i asystenta nauczyciela-sędziego…

 

Dopiero kiedy byłem studentem I roku polonistyki, prowadzący zajęcia wychowania fizycznego trener (odbywały się one na stadionie RTS „Widzew), widząc moją budowę fizyczną,  podjął próbę zaktywizowania mnie sportowo i namówił do trenowania biegów średnich – na 400 metrów. Biegałem, a i owszem… Trener mierzył moje czasy, próbował motywować wykazując że mam coraz lepsze wyniki…  Jednak niewiele to dało, tym bardziej że na tym I roku studiów się skończyło. Poza tym okresem nigdy żadnej dyscypliny sportowej nie uprawiałem.

 

Jedyną moją formą parasporowej formy ruchu, w wydaniu innym niż bieg do tramwaju lub autobusu, to rekreacyjna jazda na rowerze –  począwszy od 13 roku życia. I nadal jeżdżę i nawet się nie przewracam, choć jestem młodszy od prezydenta Joe Bidena jedynie o rok i niespełna 5 miesięcy…

 

Przy okazji tematu sportu – oddzielnym problemem było pływanie. Nigdy nie posiadłem tej umiej mętności. Ale tutaj powód był jeszcze poważniejszy. Miałem, i mam do dzisiaj, paniczny lęk przed wodą! Lęk ten towarzyszy mi przez całe życie – gdy tylko wejdę do stawu, jeziora, rzeki czy morza, a dno opada tak, że mnie w niej stojącemu woda sięga szyi, odczuwam panikę, która objawia się skurczem mięśni, przenikliwym bólem w okolicy żołądka, paniczną potrzebą wyjścia na brzeg. Z tego powodu nigdy nie korzystałem z basenów, nawet w  tak popularnych ośrodkach rekreacyjnych jak łódzka „Fala”. W sanatoriach odmawiałem zabiegu „gimnastyka w basenie”. Wolę także prysznic, niż moczenie się w wannie…

 

Co – jak wiecie – nie przeszkodziło mi w odbyciu służby w Marynarce Wojennej – 2,5 roku na okręcie. Nawet sztormy były mi niestraszne, bo – o dziwo – nie miałem „choroby morskiej”. Ale żeby wskoczyć do morza, co robili moi koledzy, gdy tylko bosman okrętowy i stan morza na to pozwalał – NIGDY!

 

Kolejną przypadłością, mającą bezsprzecznie także organiczne uwarunkowania, było moje bazgranie i nagminne robienie błędów ortograficznych, czyli dysgrafia i dysortografia. W latach pięćdziesiątych ub. wieku te dwa terminy były nieznane, w ówczesnych poradniach nie prowadzono terapii. Mój nauczyciel j. polskiego w podstawówce stosował dwie – jego zdaniem – skuteczne metody: każde słowo, w którym podczas sprawdzania dyktanda lub w ogóle – mojego zeszytu znalazł błąd ortograficzny, kazał mi w specjalnym zeszyciku przepisywać 100, a kiedy to nie pomagało – 200 i więcej razy! Natomiast aby zmusić mnie do czytelnego pisania – nakazał mi pisanie drukowanymi literami.

 

Ta pierwsza metoda okazała się całkowicie nieskuteczna, a dzięki drugiej – do dzisiaj, jeśli mi zależy na tym, aby to co piszę mógł ktoś bez problemu odczytać, to zapisuję to na wpół drukowanymi literkami. Ale z tzw. brudnopisów to czasami nawet sam siebie nie mogę odczytać.

 

Przy tej okazji przypomnę historię – opisaną już w części zatytułowanej Esej wspomnieniowy Cz. II d: Wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych, kiedy jako student I roku polonistyki, z inicjatywy mojej byłej nauczycielki j. polskiego w „Budowlance”, Pani Wiktorii Kupiszowej, która wtedy pracowała już w Technikum Elektrycznym, prowadziłem grupowe zajęcia z uczniami tej szkoły, którym ona, jak mnie przed zaledwie trzema laty, stawiała dwoje z ortografii. Fragment tych wspomnień – TUTAJ

 

Także niezależna od mojej woli okazała się jeszcze jedna moja niedoskonałość, ale to okazało dopiero w zaawansowanej pełnoletniości. Otóż nigdy nie zrobiłem prawa jazdy, co znaczy, że nigdy nie prowadziłem samochodu ani motocykla, czy nawet skutera. Ale wyszło to dopiero po bardzo wielu latach. Stało się tak dlatego, że pierwsze lata dorosłości, w których  dzisiaj znakomitej większości współczesnej młodzieży rodzice fundują takie kursy, ja szansy na to nie miałem – byłem dzieckiem z biednej rodziny robotniczej, której po prostu nie było na to  stać. Tym bardziej, że w tamtych czasach prywatny samochód był dobrem luksusowym, dostępnym nielicznym. Więc w jakim celu mieliby o tym choćby pomyśleć…

 

Dopiero kiedy po wielu latach zaczęła rysować się szansa na zakup jakiegoś, używanego, tańszego samochodu, stanął problem prawa jazdy. Stało się to w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłem dyrektorem „Budowlanki”. Jednym z wynajmujących szkolne pomieszczenie na prowadzenia tam zajęć teoretycznych był właściciel niewielkiej Szkoły Jazdy. Za namową naszej kierowniczki gospodarczej, przeprowadziłem z nim rozmowę, zwierzając mu się, że nie mam prawa jazdy i rozważam, czy przy tej okazji nie mógłbym się przygotować do egzaminu w jego szkole. Ale powiedziałem mu także o moich obawach dotyczących prowadzenia samochodu, które tkwiły we mnie od lata 1978 roku, kiedy podczas pobytu w Szwecji u przyjaciela Lucka, jeździłem z nim co rano do pracy – siedząc na siedzeniu obok kierowcy.

 

A było to tak: Pewnego dnia Lucek zagadnął mnie na temat zakupu samochodu, twierdząc, że za zarobione w Szwecji korony będę mógł  w Polsce bez trudu kupić dobry, choć używany samochód. Na moje dictum, że nie mam prawa jazdy miał natychmiastową odpowiedź: „Jaki problem? Zaczniesz się uczyć już tutaj –  w moim Volvo”. I w najbliższą niedzielę, na prawie nieuczęszczanej drodze,  kazał  mi usiąść za kierownicą, sam zasiadł obok – i zaczęła się moja pierwsza (i ostatnia) w życiu lekcja kierowania pojazdem mechanicznym. Jak szybko się zaczęła, tak szybko się skończyła. Gdy udało mi się pojazd uruchomić i samochód zaczął  jechać do przodu, Lucek zaczął mi tłumaczyć jak się zmienia biegi i dodaje gazu. Gdy samochód zaczął przyśpieszać – ja wpadłem w panikę, odmówiłem dalszej nauki i nigdy już na kolejne lekcje się nie zgodziłem.

 

Gdy owemu właścicielowi Szkoły Jazdy o tym opowiedziałem, gdy dodałem że nawet jadąc jako pasażer na przednim siedzeniu, kiedy widzę że nasz jadący szybko samochód zbliża się do jadącego z przeciwka drugiego pojazdu, dostaję skurczu przepony, ogarnia mnie lęk – ten stanowczo i kompetentnie postawił diagnozę: ma pan amaksofobię, (bo tak fachowo nazywany jest chorobliwy strach przed prowadzeniem samochodu) i nie doradzałbym robienia „na siłę” prawa jazdy. Byłby pan zagrożeniem dla siebie i innych kierowców.

 

I tak pozostałem, i do dzisiaj jestem, pasażerem komunikacji publicznej, a w sytuacjach pilnych – klientem firm taksówkarskich….

 

A POZA TYM MAM JESZCZE INNE „DEFICYTY”:

 

Czytaj dalej »



Przypominam, że część 1. Rozdziału XI zakończyłem wspomnieniem o tym jak ostatecznie rozstałem się z rolą członka partii, i padły tam takie, końcowe, słowa:

 

Od tamtego dnia jestem osobą bezpartyjną. Ale z tego spotkania wynikło jednak coś bardzo pozytywnego, co zaprocentowało po paru latach… A było to tak:

 

Jak to w moim życiu często się zdarzało, i tym razem zadziałał przypadek (?). Bo po wejściu do sali, w której odbywało się zebranie wyborcze (nie mogę sobie przypomnieć gdzie  to było – mam takie „mętne” wspomnienie, jakby była to jakaś sala wykładowa na Politechnice Łódzkiej), dostrzegłem wolne miejsce przy jednym ze stolików, obok nieznanego mi wcześniej młodego człowieka – w wieku studenckim. Podczas zebrania wielokrotnie dzieliliśmy się opiniami o wypowiedziach zabierających głos osób – okazało się, że mamy bardzo podobne poglądy. Pomimo tak znaczącej różnicy wieku.

 

Przed zakończeniu zebrania, jeszcze przed pożegnaniem, nie tylko poznałem jego personalia, ale wymieniliśmy się telefonami. Tym studentem, wtedy jeszcze członkiem partii demokraci.pl był Leszek Jażdżewski.

 

Od tamtego dnia minęło ponad dwa lata, podczas których, od czasu do czasu, kontaktowaliśmy się ze sobą. Dzięki temu dowidziałem się nie tylko, że Leszek rozstał się z „demokraci.pl”, ale przede wszystkim, że razem z Tomaszem Lenkowskim stworzyli  internetowy miesięcznik „Liberté!”, z podtytułem  „Głos wolny, wolność ubezpieczający”.      

 

Leszek został jego redaktorem naczelnym, a Tomasz był prezesem Fundacji „Liberté” – wydawcy tego  tytułu. Wkrótce usłyszałem propozycję współpracy z redakcją, to znaczy  abym pisał dla nich teksty.

 

„Liberté!” od 2008 r. ukazywało się w formie internetowego miesięcznika, a od 2009 także w formie drukowanego kwartalnika. Oto okładka  pierwszego drukowanego numeru, fragment spisu treści oraz skład redakcji i zespołu „Liberté!” – jako udokumentowanie inauguracji mojej współpracy z tym pismem.

 

 

 

 

 

Oto zestawienie wszystkich moich tekstów opublikowanych na łamach „Liberté”:

 

 

1.Refleksje pedagoga o raporcie „Kapitał intelektualny Polski” – 2 sierpnia 2008  –  TUTAJ

 

2.Wychowanie obywatelskie w szkole. Ale jakie?   –  1 listopada 2008  –  TUTAJ

 

3.Rodzice i szkoła w społeczeństwie obywatelskim  –  18 grudnia 2008  –  TUTAJ

 

4.Polska edukacja na półmetku rządów Tuska  –  28 grudnia 2009  –  TUTAJ

 

5.Dylematy kształcenia zawodowego  –  12 marca 2010  –  TUTAJ

 

6.Wizja edukacji złotego środka  –  7 grudnia 2019  –  TUTAJ

 

 

 

W okresie od 5 listopada 2014 do 17 listopada 2017 zamieszczałem, także pod firmą „Liberté!”, moje teksty, ale w formule bloga:

 

1. O niedookreślonej płci Kubusia Puchatka i pewnej dociekliwej dyrektorce liceum – TUTAJ

 

2. MEN liberalnie, czyli o możliwości wybierania lektur szkolnych dla uczniów podstawówek – TUTAJ

 

3. refleksje pod wpływem zewnętrznych bodźców, czyli – za Wyspiańskim: „Żeby oni chcieli chcieć”

TUTAJ

4. O niedokończonej transformacji w oświacie – przypis do artykułu Leszka Jażdżewskiego w „Gazecie Wyborczej” – TUTAJ

 

5. Moje dziennikarstwo obywatelskie, czyli o szansie na niepisowską szkołę – TUTAJ

 

6. reformy edukacji potrzebujemy w Polsce najbardziej  –  TUTAJ

 

7. O dywanowych nalotach ekipy Zalewskiej na polskie szkoły i o tym, że musimy budować Ruch Oporu

TUTAJ

8. O tym, że szkoła to nie monolit, a nauczyciel nie jest jej jedynym fundamentem – TUTAJ

 

Źródło:  www.liberte.pl/author/wkuzitowicz/blog/

 

Lata mijały, redakcja „Liberté!” i jej naczelny coraz bardziej wchodzili w tematy świata  polityki, a ja coraz mniej miałem z tym światem wspólnego. Jak zauważyliście – ostatnim był mój tekst, zatytułowany „Wizja edukacji złotego środka, który został opublikowany 7 grudnia 2019.

 

x          x          x

 

I o jeszcze jednej mojej aktywności – o charakterze działalności społecznej, nie politycznej – muszę wspomnieć na zakończenie tej opowieści. A była to – także publicystyczna – aktywność, tym razem w ramach Komitetu Obrony Demokracji (KOD). Ale nie byłoby tego bez wcześniejszego – jak zwykle u mnie – przypadkowego spotkania z pewnym nieznanym mi – jak się okazał – łodzianinem, podczas ,3 Kongresu Polskiej Edukacji , który w dniach 29 – 30 sierpnia 2015 roku  odbył się w Międzynarodowym Centrum Konferencyjnym  w Katowicach.

 

Już pierwszego dnia rano, w największej sali tego Centrum, (gdzie miało odbyć się uroczyste otwarcie Kongresu),  kiedy szukałem optymalnego miejsca (niezbyt daleko od estrady i tuż przy środkowym przejściu, abym mógł nie przeszkadzając nikomu, w dowolnej chwili, wstać i robić zdjęcia), zauważyłem takie właśnie, optymalne  miejsce.  Obok siedział mężczyzna w średnim wieku, którego zapytałem „Czy to miejsce jest wolne?”. Odpowiedział – „Tak.”

 

Do tego spotkania doszło w miejscu wskazanym strzałką.

 

Po jakimś czasie, zakładając, że na tym wydarzeniu widzami są nauczyciele, zapytałem go: „A pan skąd przyjechał? Z jakiej szkoły?”  Na co usłyszałem: ”Jestem z Łodzi, a pracuje na Uniwersytecie łódzkim.”.  Tak poznałem profesora dr hab. Jarosława Płuciennika, wtedy – jeszcze – prorektora ds. programów i jakości kształcenia na UŁ…

 

Drugiego dnia już go nie spotkałem. O nowej znajomości prawdopodobnie bym zapomniał, gdyby nie…

 

Gdyby nie wyniki wyborów do Sejmu i Senatu z 25 października 2015, w których wygrało Prawo i Sprawiedliwość, gdyby nie efekty ich rządów, w tym – wtedy – najbardziej bulwersujące decyzje dotyczące  zmian w strukturze Trybunału Konstytucyjnego i w ogóle w obszarze sądownictwa, co stało się przyczyną powołania 2 grudnia 2015 roku nowego ruchu sprzeciwu o nazwie Komitet Obrony Demokracji.

 

W Łodzi komórka KOD powstała bardzo krotko po tej dacie – już 7 grudnia. Nie pamiętam źródła inspiracji, ale na pewno z Internetu dotarła do mnie informacja, że organizują grupy działania, w tym grupę zajmująca się edukacją. Postanowiłem zgłosić się  i w tym celu przybyłem na założycielskie spotkanie, które wieczorem 19 stycznia 2016 roku odbyło się w niewielkiej salce w hostelu o nazwie „Cynamon”, przy ul. Sienkiewicza 40.

 

Byłem tam sporo przed wyznaczoną godziną 18-ą.W pierwszych minutach nikogo znajomego w jeszcze nielicznym gronie obecnych nie dostrzegłem. Ale jakież było moje zdumienie, kiedy nagle do pomieszczenia wszedł… prof. Jarosław Płuciennik. On mnie także rozpoznał, uśmiechnął się na mój widok i z wyciągniętą ręką podszedł mówiąc: „Witam cię w naszym gronie. Bardzo się  cieszę, że będziemy razem działali!

 

To była bardzo miła niespodzianka, owo przejście „z marszu” na „ty”.

 

Wkrótce okazało się, że uczestniczyły w tym zebraniu jeszcze dwie znane mi wcześniej osoby: Elżbieta Sardecka-Sokół  – która była moją studentką na pedagogice w czasach gdy pracowałem na UL, a później spotykaliśmy się, kiedy przez wiele lat była pedagogiem szkolnym w jednej z łódzkich szkół podstawowych, oraz Elżbieta Leśniowska – którą już przedstawiałem w moich wspomnieniach jako osobę zatrudnioną przeze mnie w „Budowlance” na stanowisku pedagoga szkolnego.

 

W trakcie spotkania wyjaśniło się, że źle odczytałem informację o powołaniu grupy edukacyjnej. Bo organizatorzy mieli na myśli, że jej zadaniem będzie edukowanie mieszkańców Łodzi, polegające na informowaniu ich o rządach PiS i tego skutkach, a nie zajmowanie się problemami edukacji.

 

I wtedy Jarek – bo tak już do siebie zwracaliśmy się – widząc moje rozczarowanie, zaproponował mi „zastępczą” formę mojej aktywności w ramach KOD- u: Abym  na portalu < KOD region łódzki > zamieszczał teksty, informujące o najbardziej aktualnych problemach, jakie są skutkiem decyzji rządu PiS w obszarze edukacji. Tak powstała moja zakładka „Donosy o reformie”.

 

Pierwszy tekst pt. „O pseudodemokratycznych procedurach debat nt. pisowskiej reformy edukacji – Donos pierwszy” [TUTAJ] ukazał się już 15 lutego 2016 roku. Po nim zamieszczałem tam kolejne:

 

O pseudodemokratycznych procedurach debaty nt. pisowkiej reformy edukacji – Donos drugi

 

Dlaczego warto bronić gimnazjów i dlaczego – chyba – mają one szansę na przetrwanie Cz. I

 

Dlaczego warto bronić gimnazjów i dlaczego – chyba – mają one szansę na przetrwanie Cz. II

 

Donos o kuratorach, czyli komu i do czego są oni potrzebni

 

Donosu drugiego c.d.: Jak to naprawdę jest z tymi wojewódzkimi debatami oświatowymi?

 

Łódzka debata oświatowa się odbyła. I najważniejsze w tym jest to, że się odbyła!

 

Jest jak miało być…

 

Dziewiąty donos: W MEN trwają intensywne prace nad ustawą o reformie

 

 

I to był ostatni tekst z owego cyklu „Donosy o reformie”, który został tam zamieszczony 1 sierpnia 2016 roku. Po kilku miesiącach, pod tą samą zakładką,  zamieszczono relację z przygotowanej przez sekcję edukacji KOD debaty pod hasłem ”Quo vadis oświato. Odbyła się ona w klubie „6. Dzielnica”, miejscu takiego i podobnych wydarzeń, które  powstało z inicjatywy i którego gospodarzem była – nomen omen – Fundacja „Liberté”!  

 

 

Uczestnicy debaty – od lewej: prowadząca – Elżbieta Leśniowska, Jolanta Trawczyńska-Markiewicz z ŁCDNiKP, Włodzisław Kuzitowicz, prof. Jarosław Płuciennik i dr Andrzej Kompa – adiunkt w Instytucie Historii UŁ.

 

 

Później osłabły moje kontakty z łódzkim KOD-em, głównie z przyczyny braku zapotrzebowania na moje kolejne teksty, bo i temat reformy pani Zalewskiej już się opatrzył, a nowych tematów – tak samo „atrakcyjnych” – póki co nie było. A włączać się w działalność „uliczną” KOD-u nie pozwalało mi coraz słabsze zdrowie…

 

Muszę jeszcze wyjaśnić, dlaczego w rozdziale „ Moja aktywność polityczna i społeczna w III R P” znalazły się wykazy moich publikacji, dlaczego nie stały się one częścią poprzedniego – temu właśnie poświęconego – rozdziału. Otóż tamte teksty pisałem „za pieniądze” – redakcje wszystkich tych czasopism przesyłały mi pewne – co prawda niewielkie, ale jednak – tantiemy. Natomiast zarówno w „Liberté”, jak tym bardziej w „KODzie”, była to właśnie działalność społeczna….

 

x            x           x

 

Postanowiłem przy tej okazji wspomnieć o jeszcze jednej mojej aktywności, której początek także ma związek z z upadkiem PRL i powstaniem III RP. Nie jest to działalność polityczna, a czy można nazwać ją „społeczną” – to zależy od przyjętych kryteriów. Otóż w roku 1991 zostałem ławnikiem Sądu Wojewódzkiego w Łodzi i funkcjonowałem w zespołach sędziowskich w II Wydziale Karnym. Rozprawy odbywały się  najczęściej w największej sali na I piętrze, z oknami na Plac Dąbrowskiego, gdzie ubrany w togę sędziowską (wypożyczaną w sądowej szatni) zasiadałem składach sędziowskich..

 

 

Ale aby okoliczności zaistnienia tej, tak dla mnie nietypowej, działalności były jasne, muszę cofnąć się do lat siedemdziesiątych i późniejszych, w których bardzo aktywnie działałem w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Opisałem ten okres w Eseju wspomnieniowy IV.4. O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem”. O kolejnym etapie tej aktywności można przeczytać w rozdziale – „Esej wspomnieniowy cz. V.2. Kolejne lata w TWP. O narkomanii i problemach dojrzewania”. Oto fragment tego tekstu, w którym zawarłem istotne dla dalszej opowieści fakty:

 

[…] Ale przedtem jeszcze o tym, że do Kazimierza pojechaliśmy służbowym Fiatem 125p, którym dysponował Oddział Łódzki TWP –  przede wszystkim w celu dowożenia prelegentów do szkół, bibliotek i świetlic wiejskich w terenach podłódzkich. To podczas takich zbiorowych wyjazdów, kiedy jednym kursem jechały trzy osoby do trzech różnych miejscowości, ale leżących „po trasie”, wysadzane kolejno i „zbierane” w drodze powrotnej, poznałem młodego prawnika […] – Grzegorza Szkudlarka, który, podobnie jak ja wiedzę pedagogiczną, upowszechniał wiedzę prawniczą także w środowiskach podmiejskich. Wspominam o nim teraz z dwu powodów. Po pierwsze – bo on także był w tej łódzkiej ekipie na seminarium w Ośrodku „Arkadia”, a po drugie – bo już za kilka lat dzięki niemu będę mógł prowadzić swoją społeczną aktywność pozazawodową na jeszcze jednym, niespodzianym polu.[…]

[Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

Od opisanych wydarzeń mijały lata, każdy z nas szedł swoją ścieżką kariery zawodowej. Grzegorz Szkudlarek był sędzią Sądu Rejonowego w Łodzi, od 1987 sędzią Sądu Wojewódzkiego w Łodzi. W III RP został powołany na prezesa tego sądu.  Zmieniała się także sytuacja w TWP. Po zmianie ustroju w Polsce zmieniła się także rola TWP. Dotychczasowi  zleceniodawcy akcji odczytowej przestali dysponować środkami na ten cel (np. szkoły, biblioteki, wiejskie domy kultury), działalność  TWP została bardzo ograniczona, dotychczasowe władze zostały wymienione na nowe osoby. Zmiana nastąpiła także w oddziale łódzkim – prezesem został Grzegorz Szkudlarek, a zastępcą – ja. I działaliśmy w tych rolach aż do likwidacji Oddziału Łódzkiego TWP…

 

I takie były okoliczności tego, że Grzegorz – jako Prezes Sądu Wojewódzkiego, zaproponował mi, abym – w ramach „odnowy  kadr”, został ławnikiem Sądu Wojewódzkiego.” Jak informuje Wikipedia Ławnik – niezawodowy członek składu orzekającego sądu, stanowiący czynnik społeczny w wymiarze sprawiedliwości.”  Abym mógł zrealizować jego pomysł musiałem przejść odpowiednią procedurę – w moim przypadku była to konieczność zebrania pod wnioskiem o powołanie mnie na ławnika SW 50-u podpisów osób popierających moją kandydaturę. Trochę mnie to kosztowało czasu i starań, ale będąc osobą znaną  na osiedlu w którym mieszkałem od 1977 roku, gdzie wcześniej byłem członkiem Rady Osiedla, nie miałem z tym większego problemu.

 

Nie będę tu opisywał szczegółów z tego – jak się okazało – 5-o letniego okresu „ławnikowania” –  bo z końcem 2004 roku naszą czteroletnią  kadencję przedłużono o rok. Powiem tylko, że wiele się przez ten czas nauczyłem o funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości,i że byłem nietypowym ławnikiem. Powszechnie przez sędziów ławnicy nazywani byli „śpiochami”. Ja nie byłem jedynie statystą w składach orzekających, a zadawałem podczas posiedzenia pytania świadkom i oskarżonym. Także kiedy „sąd udawał się na naradę” aby ustalić wyrok w głosowaniu – większością głosów, gdzie  nasze – ławników – głosy miały taką samą wartość jak głosy sędziów zawodowych. Ławników w trzyosobowym składzie sędziowskim było dwu/dwoje, a w składzie trzyosobowym – trzech/troje. Tam także miałem własne zdanie – nie byłem jedynie „maszynką do głosowania – według zaleceń sędziego przewodniczącego. Tam także wyrażałem moje „zdanie odrębne”,  jeżeli argumentacja sędzi/sędziów zawodowych mnie nie przekonała. Pamiętam, że w jednej z rozpraw zapadł, z mojej inicjatywy podjęty  – trzema głosami ławników – wyrok uniewinniający, choć zawodowi sędziowie  wnioskowali o wyrok skazujący.

 

To wszystko spowodowało, że nie znalazłem się na liście ławników, którym z dotychczasowej ekipy zaproponowano kontynuowanie ich funkcji w kolejnej kadencji –  na co dozwalały przepisy. Nie żałowałem tego, ja także miałem już wtedy inne priorytety na dalszy etap życia – już w roli aktywnego emeryta – wykładowcy  w prywatnych szkołach wyższych.

 

Z  tych sądowych doświadczeń wyniosłem nie tylko wiedzę o realiach funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości – na poziomie II instancji, ale nauczyłem się czytać Kodeks Karny, poznałem specyficzny język prawniczy, co bardzo pomogło mi później w rozumieniu i interpretowani prawa oświatowego, i w ogóle ustaw sejmowych. Dzięki temu mogłem podjąć  się roli wykładowcy takich przedmiotów, jak „Prawne podstawy pracy opiekuńczej” i „Prawne podstawy pracy socjalnej”.

 

Zaś Grzegorz Szkudlarek po kilku latach kierowania Sądem Wojewódzkim został Prezesem Ośrodka Zamiejscowego Naczelnego Sądu Administracyjnego w Łodzi. Po dalszych latach pracy – już jako zwykły sędzia – przeszedł w stan spoczynku. Zmarł w październiku 2019 roku.

 

 

x          x          x

 

 

Zgodnie z moim zamierzeniem, jest to koniec OSTATNIEGO – XI rozdziału moich wspomnień. Jednak postanowiłem, że napiszę jeszcze ANEKS do tej opowieści, z  którego będziecie mogli dowiedzieć się, że te wszystkie opisane wcześniej wydarzenia, pełnione funkcje i stanowiska, były dziełem „człowieka nieidealnego”.

 

 

A więc – cierpliwości. Jeszcze w sierpniu zamieszczę ten tekst.

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 



Poprzednią część moich wspomnień: Rozdział X cz.2. Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach zakończyłem słowami:

 

„…w  kilka dni po ogłoszeniu w Polsce „Stanu Wojennego”, pełniąc do tego czasu funkcję I sekretarza POP w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UŁ, oddałem legitymację PZPR. Od tej pory – aż do początków III RP – żyłem jako osoba bezpartyjna. Jednak przemiany jakie zaszły w Polsce po wyborach w czerwcu 1989 roku spowodowały moje ponowne zaangażowanie polityczne.

 

I o tym będzie ów zapowiadany XI rozdział,[…] który postaram się zamieścić w niezbyt odległym czasowo terminie.”

 

Oto ten zapowiedziany rozdział XI:

 

 

Moja aktywność polityczna i społeczna w III R P – cz. 1.

 

Opowieść tę  muszę rozpocząć od przypomnienia Eseju wspomnieniowego  IV.4. O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem, w którym opowiedziałem nie tylko o tym kiedy i dlaczego – w dość manifestacyjny sposób – wystąpiłem z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. [Skrót informacji z dwu źródeł o tym ostatnim etapie członkostwa w PZPR – TUTAJ ] Także tam przypomniałem, że do PZPR zapisałem się podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Że nie uczyniłem tego z pobudek ideowych, ani „dla kariery”, a jedynie po to, aby wygrać rozgrywkę o przywrócenie odebranych praw moich i kolegów marynarzy z Okrętu Hydrograficznego „Bałtyk”. Był to jedyny sposób, aby starszy marynarz – bo taki wówczas miałem stopień –  mógł stanąć przeciw synowi Wiceministra Obrony Narodowej – Szefa Zarządu Politycznego LWP – i wygrać w tej sprawie. Zainteresowanych tym fragmentem wspomnień odsyłam do bardziej szczegółowej o tych okolicznościach opowieści   –  TUTAJ

 

Od stycznia 1982 roku funkcjonowałem – nie bez licznych dowodów wrogości za owo wystąpienie z Partii, zwłaszcza od jednej, bardzo wpływowej funkcjonariuszki ówczesnej wojewódzkiej władzy partyjnej w Łodzi, o czym opowiedziałem już w poprzednich rozdziałach tych wspomnień. [TUTAJ] Ale mimo wszystko nie żałowałem mojej ówczesnej decyzji. Jednak z moimi skłonnościami do aktywności społecznej – oczywiście  zawsze „w słusznej sprawie”- nie mogłem dalej pozostawać poza głównym nurtem przemian, które w czerwcu 1989 roku zapoczątkowały wybory do Sejmu i reaktywowanego Senatu

 

Impulsem do mojego uaktywnienia się były pierwsze bezpośrednie wybory prezydenckie, w których do tego urzędu – między innymi –  kandydowali: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Włodzimierz Cimoszewicz  oraz „człowiek znikąd”  (z Kanady i Peru!) – nikomu nieznany Stan Tymiński.

 

Nie ukrywam, że moim kandydatem był Pierwszy Premier III RP – Tadeusz Mazowiecki. I już na etapie kampanii wyborczej przed pierwszą turą wyborów podjąłem decyzję, aby dołączyć do ruchu, który go popierał, czyli do powstałego w lipcu 1990 roku Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna,  powszechnie znanego w wersji skrótu tej nazwy – ROAD. Gdy wyczytałem w gazecie, że na wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ organizowane jest spotkanie członków i sympatyków – poszedłem tam i podpisałem deklarację członkostwa.

 

Ale to był jedynie pierwszy krok. Od razu zgłosiłem się do łódzkiego komitetu wyborczego Tadeusza Mazowieckiego i zostałem „mężem zaufania” z ramienia tej partii w jednej z obwodowych komisji wyborczej na łódzkiej Retkini. Do dziś pamiętam klimat tej niedzieli, a zwłaszcza noc, podczas której w Szkole Podstawowej nr 11 przy ul. Hufcowej asystowałem przy liczeniu głosów, a następnie towarzyszyłem przewożącym protokół do OKW. W naszym obwodzie wygrał Mazowiecki.

 

Jakież było moje zaskoczenie, gdy po ogłoszeniu ostatecznych wyników tej tury dowiedziałem się, że zwycięzcą I tury wyborów został Wałęsa z wynikiem  39,96, drugie miejsce zajął Tymiński z poparciem 23,10%, a dopiero trzecie zajął Mazowiecki – z poparciem zaledwie 18,08%.

 

Jak wiadomo – w drugiej turze wybory wygrał Lech Wałęsa, co spowodowało, że 4 stycznia 1991 Tadeusz Mazowiecki przestał być premierem. Ale to wszystko nie zniechęciło mnie do pozostania w środowisku ludzi, którzy w owej „wojnie na górze” popierali Mazowieckiego, którzy w reakcji na taki rozwój wydarzeń utworzyli nową partię – Unię Demokratyczną. Dotychczasowi członkowie ROAD zostali automatycznie członkami UD – chyba że rezygnowali. Ja zostałem…

 

Od samego początku byłem bardzo aktywnym członkiem „Unii Demokratycznej” –  w przeciwieństwie do lat wyłącznego noszenia legitymacji i płacenia składek w okresie mojego członkostwa w PZPR . Zaczęło się od tego, że jako członek koła „Polesie”, bo członkowie UD byli zorganizowani w struktury lokalnych kół – w przypadku Łodzi były to koła dzielnicowe, po jakimś czasie zostałem wybrany do Zarządu tego Koła. Jego przewodniczącym był adwokat – Wojciech Stefaniak. Dziś z grona członków tego kola mogę przywołać po nazwisku jedynie Grzegorza Kacprzaka i jego żonę Małgorzatę. Przy okazji większych wydarzeń pojawiali się oni  z synem Tomaszem – wówczas uczniem łódzkiego „Kopra” (I LO im. M. Kopernika). Wkrótce i on był zrzeszony – został członkiem Forum Młodych Unii Demokratycznej. Nikt wówczas nie mógł przewidzieć – nawet on sam – że po latach zostanie łódzkim radnym (z listy PO), a w latach 2014 – 2018 przewodniczącym Rady Miejskiej Łodzi.

 

Foto: www.google.com

 

W tym budynku, dziś już nieistniejącym – został wyburzony pod budową Hampton by Hilton Łódź City Centre –  na II piętrze – była siedziba łódzkiej Unii Demokratycznej a później Unii Wolności.

 

 

Kolejnym etapem mojego partyjnego „wtajemniczenia” był wybór do Rady Regionalnej UD, a później UW. To umożliwiło mi nie tylko poznanie liderów i najbardziej aktywnych członków partii, ale także „zaistnienie” w tym środowisku  jako przedstawiciela społeczności łódzkich pracowników oświaty.

 

Tam mogłem też mieć bezpośredni kontakt z przewodniczącym łódzkiej Unii Demokratycznej, a od 1994 roku Unii Wolności – Markiem Czekalskim, a gdy w latach 1994 – 1998 został on Prezydentem Łodzi – po raz pierwszy (i ostatni) mogłem z osobą na tym najważniejszym w mieście urzędzie rozmawiać i przekazywać mu swoje opinie o problemach łódzkich szkół. Bo taki panował w tej partii klimat – klimat partnerstwa. A jej szef był liderem, nie „wodzem”…

 

Nie byłem w tym okresie jedynym członkiem tej partii ze środowiska oświaty. Pamiętam nauczyciela historii w XXVI LO – Wiesława Łukomskiego, miała także takie zainteresowania nieznana mi wcześniej Dorota Szafran –  w tamtym czasie, jeśli dobrze pamiętam, była nauczycielem akademickim na UŁ, gdzie uczyła studentów metodyki nauczania historii. Ale przy każdej okazji, w sposób autorytatywny, zabierała głos w sprawach edukacji…

 

Jednak kiedy w okresie kampanii przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku niektórzy działacze UW,  w sprzeciwie przeciw kandydaturze Aleksandra Kwaśniewskiego, zawiązali tzw. „Inicjatywę ¾” (nazwa wzięła się z głoszonej przez nich tezy, jakoby ¾ wyborców nie popierało tej kandydatury), oboje z nich zostali jej aktywnymi członkami, a po zwycięstwie Kwaśniewskiego – zrezygnowali z przynależności do UW. Od tej chwili nie miałem już znaczącej konkurencji…

 

Mijały lata. Po połączeniu się Unii Demokratycznej z Kongresem Liberalno-Demokratycznym pojawili się nowi członkowie – m.in. znany mi z widzenia były instruktor ZHP Cezary Grabarczyk. W tym czasie był asystentem w Katedrze Prawa Konstytucyjnego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego Był jednym z aktywniejszych uczestników partyjnych spotkań – prawie na każdym zabierał, często polemicznie, głos. Mogę dziś powiedzieć, ze byłem świadkiem początków kariery późniejszego ministra infrastruktury w pierwszym rządzie Donalda Tuska i ministra sprawiedliwości w rządzie Ewy Kopacz.

 

W 1996 roku zostałem zainspirowany przez moją partię, abym wziął udział w kampanii wchodzenia do Rad Osiedlowych – jak wówczas nazywano najniższy szczebel samorządów lokalnych. Zebrałem w wyborach odpowiednią liczbę głosów poparcia i zostałem członkiem Rady Osiedla „Retkinia Wschód”.

 

 

 

Po dwu latach członkowie Rady powierzyli mi funkcję jej sekretarza. Niewielkie możliwości sprawcze miały wówczas te jednostki pomocnicze samorządu mieszkańców. Generalnie służyły jako ciało konsultacyjne dla projektów przesyłanych przez Radę Miejską. Mogliśmy także występować do RM z wnioskami i postulatami. Jednym z nich był wniosek o likwidację „dzikiego” targowiska na ul. Retkińskiej, jakie działało w pobliżu kościoła, na nieużywanym już torowisku tramwajowym i stworzenie „cywilizowanego” ryneczku na łące przy ul. Maratońskiej, w pobliżu kładki przez tory kolejowe.  Realizacja tego projektu trwała baaardzo długo. Dopiero w 2006 roku oddano tam do użytku dwie hale targowe CH „Retkinia”.

 

Z tego okresu pamiętam jedną moją inicjatywę, którą udało się zrealizować. Była nią wycieczka (autokarem) do Warszawy, której uczestnikami byli uczniowie podstawówek z naszego rejonu. Głównym punktem jej programu było zwiedzanie Sejmu. Byłem tam wtedy po raz pierwszy w życiu…

 

Skoro już padło słowo „Sejm” – najwyższa pora abym opowiedział o największej „przygodzie”, jaką było mi dane przeżyć jako członkowi Unii wolności. A było tak:

 

25 czerwca 1997 roku Prezydent Kwaśniewski zarządził wybory do Sejmu i Senatu, których termin wyznaczył na niedzielę 21 września 2007 r. Zarządzenie to określiło także datę zgłaszania przez poszczególne komitety wyborcze list kandydatów – na 12 sierpnia. Czasu było niewiele – od razu władze łódzkiej Unii Wolności rozpoczęły w tej sprawie konsultacje. Stał się ten problem także tematem obrad Rady Regionalnej –  której, przypominam, byłem członkiem.

 

I to wtedy, pani  posłanka Maria Dmochowska – w czasie II Wojny Światowej należąca do AK, zasłużona działaczka opozycji demokratycznej w czasach PRL, wybrana w owych przełomowych wyborach 1989 roku po raz pierwszy do tzw. „Sejmu Kontraktowego”  w ramach owych 30 procent, wybierana także do Sejmu I i II kadencji w III RO, emerytowana lekarka, która pracowała w łódzkim szpitalu im. Pirogowa ( było to także miejsce pracy innego znanego członka UD i UW – Marka Edelmana) w pewnym momencie oświadczyła, że do listy kandydatów na posłów należy dopisać jeszcze przedstawiciela środowiska oświatowego – kolegę Kuzitowicza!

 

Jej propozycja została zaakceptowana. I stało się. Przez prawie dwa miesiące stałem się uczestnikiem intensywnej kampanii wyborczej. Oczywiście – od początku miałem świadomość, że posłem nie zostanę. Umieszczony na 17 miejscu na liście kandydatów miałem jedynie zdobywać głosy – przede wszystkim  nauczycieli. Oto mój wyborczy folder:

 

Czytaj dalej »



Dzisiaj przyszedł czas na realizację zapowiedzi, którą kończyła się pierwsza część rozdziału X moich wspomnień: Moja nowoodkryta pasja redaktora e-madiów i publicysty:

 

„Tradycyjnie zapowiadam, ze wkrótce zamieszczę część 2. tego rozdziału: „Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach, ale zawsze o edukacji i wychowaniu”.

 

Oto ta zapowiedziana opowieść, generalnie o charakterze kronikarskim, ale pewnie niektórzy czytający odbiorą ją jako lekko samochwalczą. Trudno – ja podaję tylko obiektywne fakty:

 

 

Ja jako autor artykułów i felietonów, publikowanych w różnych mediach, ale zawsze o edukacji i wychowaniu

 

 

W tej, źródłowo udokumentowanej opowieści, będzie o tym jak ja, bez jakichkolwiek starań z mojej strony, zostałem publicystą, którego do przysyłania moich tekstów zaprosiły redakcje trzech periodyków oświatowych: „Gazety Szkolnej”. „Głosu Pedagogicznego” i „Kształcenia Zawodowego”. I że w okresie lat 2006 – 2014 opublikowały one ogółem 238 moich felietonów i artykułów. Plus ten ostatni, posłany do CEO…

 

 

Jak już napisałem o tym w pierwszej części tego rozdziału – wszystko stało się przez Śliwerskiego. Bogusława oczywiście. Profesora i – wtedy jeszcze – rektora WSP. Bo to on, jako że od dłuższego już czasu był stałym autorem tekstów tam publikowanych – nie pytając mnie o zgodę – przesłał do redakcji „Gazety Szkolnej.” – wydawanego w Warszawie, w postaci tradycyjnego, drukowanego tygodnika przez Formacją „Tworzywo”– mój artykuł, przygotowany do ostatniego numeru „Gazety Edukacyjnej”, opatrzony w swej pierwotnej wersji tytułem „Uczeń czy obywatel”. I widocznie w redakcji tego tygodnika uznali, że jest to dobry tekst, bo zamieścili go w numerze 23 „Gazety Szkolnej z 23 maja 2006 roku, ale pod zmienionym tytułem: „Trójstronne, szkolne komisje”. Co w żaden sposób nie miało związku z jego treścią. I do tego dołączono tam rysunek, który w ogóle był „od Sasa do lasa”. A wszystko dlatego, ze nie autoryzowałem tego tekstu do druku…  Dziś  mogę powiedzieć, że były to złe miłego początki…

 

 

Bo konsekwencją tej publikacji było nawiązanie kontaktu miedzy redakcją „Gazety Szkolnej” a mną i propozycja współpracy, czyli abym zaczął pisać dla nich artykuły. Musiało jednak upłynąć kilka miesięcy, abym się tam zadomowił jako stały publicysta.

 

Pierwszym, napisanym już dla „Gazety Szkolnej” i tam  opublikowanym 28 listopada 2006 roku w podwójnym  numerze 47-48 był niedługi tekst, zatytułowany „Powyborcze refleksje pedagoga społecznego”. Dotyczył on wyborów samorządowych, które odbyły się 12 listopada (I tura) i 26 listopada (II tura). Przypomnę, że w tym czasie – od 31 października 2005 roku – działał w najlepsze rząd koalicji PiS – LPR – „Samoobrona”, z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem i ministrem edukacji w randze wicepremiera Romanem Giertychem. Od 10 maja 2006 roku sekretarzem stanu w tym ministerstwie był łodzianin – Mirosław Orzechowski.

 

Informacje te podałem dla młodszych czytelników, aby wiedzieli do czego odwoływałem się w tym tekście. A refleksje te były skutkiem wyników tych wyborów: PO wygrała w sejmikach wojewódzkich, ale PiS zdobyło większość w radach powiatów i gmin.

 

Natomiast pierwszym, obszernym, uznanym przez redakcję za ważny, bo zamieszczonym na stronie tytułowej w numerze 5-6 z 6 lutego 2007 roku, był artykuł „Kto wreszcie opracuje program dla wychowawców klas”:

 

 

A potem już poszło…

 

27 lutego (Nr 8) – także na pierwszej stronie – artykuł, zatytułowany „Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Jest to udokumentowany źródłowo tekst o szkolnych samorządach uczniowskich, które – tak to nazwałem – są tworem „ni pies ni wydra…”, czyli – ni to związek zawodowy – bo walczy o prawa uczniów, ni współgospodarz szkoły – bo ma prawo do organizowania różnych form zajęć pozalekcyjnych.

 

8 marca (Nr 9) – też na tytułowej stronie„Ktoś musi zapoczątkować te zmiany” – rzecz o konieczności zreformowania przestarzałej formuły kształcenia nauczycieli w szkołach wyższych.

 

30 marca (Nr 12-13) – też na pierwszej stronie„Wielkie Reformy Guliwetra”. To moja odpowiedź na zamieszczony w poprzednim numerze wywiad z ministrem Giertychem, zatytułowany „Powstają założenia nowej reformy edukacji”. Nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem pierwszego akapitu mojego artykułu:

 

Przyszedłem do was (do ministerstwa), a wy nie poznaliście (się na) mnie! To wiodący motyw wywiadu, jakiego udzielił minister Roman Giertych, który „GSz” opublikowala w numerze 10-11. […] Z wypowiedzi jawi się obraz Guliwera w krainie Liliputów. To my, obserwatorzy i recenzenci minionych 300 dni działań ministra jesteśmy małym ludźmi, którzy nie dorośli, aby docenić dzieł Wielkiego Reformatora.”

 

 

16 kwietnia (Nr 14-15) – tym razem na stronach 3 i 14 – w artykule  „Jeśli oni dobrze odrobią lekcje…” podjąłem temat rozdźwięku między programem przedmiotu WOS, a tym co uczniowie widzą w otaczającej ich rzeczywistości społeczno-politycznej.

 

 

30 kwietnia (Nr 17-18) – na stronie 6 – „Reforma emerytalna w szkołach: dziś, jutro i… za 15 lat!”. Tytuł mówi sam za siebie. Tutaj przytoczę przedostatni akapit tego artykułu:

 

Polskie społeczeństwo stanęło przed brzemiennym w skutkach wyborem. Musi albo zaakceptować, że praca nauczyciela jest pracą o szczególnym charakterze i dopisać ten zawód do wykazu zawodów uprawniających do tzw emerytur pomostowych – i mieć wtedy szkoły w których pracuje zdrowe „ciało pedagogiczne, albo w imię równości wszystkich wobec (emerytalnego) prawa posyłać swoje dzieci do szkół, gdzie będą uczyć zmęczeni, starzejący się i zawodowo wypaleni pedagodzy.”

 

 

25 maja (Nr 21) ponownie na stronie tytułowej –  „Dylematy dyrektorów w trudnej sytuacji”. Że te dylematy będą towarzyszyć dyrektorkom i dyrektorom do dzisiaj, wtedy nie mogłem przewidzieć. Oto pierwsze słowa tego artykułu:

 

„Cieszę się, ze nie jestem już dyrektorem szkoły. A byłem nim przez dwanaście lat – od 1993 roku. Ta radość towarzyszy mi już od dłuższego czasu, jednak teraz jej bezpośrednim powodem jest zapowiedziany strajk nauczycieli. Bo dyrektor szkoły ma wtedy poważny dylemat: czy identyfikować się ze swoim środowiskiem, z nauczycielami walczącymi o swoje prawa, czy stać po drugiej stronie barykady jako pracodawca, a więc reprezentant władzy, przeciw której wymierzony jest strajk?”

 

 

12 czerwca (Nr 22-23)ponownie pierwsza strona i artykuł pt „Rygor jako metoda na porażki systemu”. Ten obszerny tekst, kontynuowany na stronach 11 i 15 tak naprawdę jest swoistym esejem o funkcjach szkoły, także w ujęciu historycznym. Kończy go taki akapit:

 

Bo szkoła nie jest własnością władzy. Jest emanacją społeczności w której i dla której ma funkcjonować. Szkoła nie jest zakładem pracy dla nauczycieli. Ale też nie morze stać się „królestwem dzieci”. I nie może być traktowana przez rodziców  jak zakład usługowy, do którego oddają swoje dzieci „do naprawy”. Powinna być ona wspólnym dobrem tych którzy tam przychodzą, aby się rozwijać, tych którzy ich tam wspierają ale i tych, którzy powierzyli jej swe najcenniejsze dobro – swoje dzieci”.

 

 

To tylko pierwsze półrocze 2007 roku. Ale nie było tak zawsze. Najintensywniej pisywałem do „Gazety Szkolnej” w pierwszych dwu latach tej współpracy: 2007 i 2008 roku. Z inicjatywy rektora WSP prof. Bogusława Śliwerskiego wybór najciekawszych artykułów z tego okresu został wydany w formie książki, zatytułowanej „Polska szkoła w cieniu IV RP”.

 

 

 

Myślę, że dzisiaj powinienem wyjaśnić dlaczego dałem temu zbiorowi taki tytuł. Otóż „w cieniu IV RP” to skrót myślowy, określający kontekst polityczny wydarzeń i problemów, będących treścią zamieszczonych tam artykułów. Bo to w tych latach rząd działający pod kierunkiem PiS głosił ideę budowy IV RP, w kontrze do krytykowanej przez tę partię –  powstałej w wyniku porozumień „Okrągłego Stołu” – III RP.

 

Zainteresowani mogą zapoznać się z zawartości tej książki –TUTAJ. Polecam także „Słowo wstępne”  prof. dr hab. Bogusława Śliwerskiego [TUTAJ] oraz recenzję prof. dr hab. Marii Dudzikowej [TUTAJ]. Sama książka jest zapewne dostępna w niektórych bibliotekach – na pewno w Pedagogicznej Bibliotece Wojewódzkiej w Łodzi.

 

Dla porządku, aby mieć „dowody” przed oczyma, zamieszczam wykaz tytułów wszystkich artykułów mojego autorstwa, opublikowanych na łamach „Gazety Szkolnej”  –  TUTAJ

 

Jak możecie tam zobaczyć – było ich ogółem 73! Ale w kolejnych latach mojej współpracy z redakcją roczna ich liczba była bardzo różna: 2006 – 1;  2007 –  23;   2008 – 19;   2009 – 15;   2010 – 14;   2011 – 1.  Razem daje to  ową – wcale niemała – liczbę 73 artykułów – najczęściej o bardzo obszernej treści.

 

x           x           x

 

Ale najtrwalej związały mnie z redakcją „Gazety Szkolnej” cotygodniowe felietony, zamieszczane na przedostatniej stronie każdego kolejnego numeru. Pierwszy został zamieszczony w numerze 5-6 z 6 lutego 2007. Jago treścią był aktualny temat, zasygnalizowany już w jego tytule: „Kilka słów o studniówkowej dulszczyźnie”.

 

 

Ale zanim mógł się ten felieton ukazać, musiałem zaproponować nazwę, która będzie stałym nadtytułem tych felietonów. Do tego czasu na przedostatniej stronie „Gazety Szkolnej” zamieszczane były trzy felietony trójki autorów, które miały takie nadtytuły:

 

Rachunek sumienia  –  Kamila Werner

Lot Trzmiela  –  ps. „TRZMIEL”

Zawracanie Głowy  –  Andrzej Szafran

 

Myślałem, myślałem i wymyśliłem: „Mój punkt widzenia”. I dzisiaj jestem przekonany, że była to trafna decyzja – o czymkolwiek nie napisałem – zawsze był to mój punkt widzenia na komentowane wydarzenie czy problem. A zastąpiłem w tej felietonowej triadzie Andrzeja Szafrana i jego „Zawracanie Głowy”.

 

Pierwszym felietonem, zamieszczonym jeszcze  latem 2006 roku – w numerze 30-31 – był tekst zatytułowany „Na gorąco o wynikach egzaminu dojrzałości”. Po nim zamieszczane były kolejne. Dla przykładu podam kilka informacji o czym były  felietony o takich „syntetycznych”” tytułach, z numerów wydanych w początkach 2007 roku:

 

– „Prośba o radę, czyli wychowawczyni ma dylemat” . [Nr 7] Było tam jeszcze o studniówce, a dylematem owej wychowawczyni maturalnej klasy był telefon, jaki odebrała od swojego ucznia, który zakomunikował jej, że chce przyjść na studniówkę … ze swoim chłopakiem.

 

– „Kretyński pomysł, czy dziejowa szansa?”  [Nr 9] Tam komentowałem krytyczne reakcje polskich ministrów: edukacji Romana Giertycha i ówczesnego ministra obrony – Radosława Sikorskiego (sic) na propozycję niemieckiej minister obrony Anette Schavan – wspólnego napisania podręcznika historii dla Europy.

 

– „Czas ważnych refleksji i spotkania z sacrum”  [Nr 10-11]. Były to moje przemyślenia na temat rekolekcji wielkopostnych dla uczniów, problemów organizacyjnych jakie w tym okresie powstają, w tym o tym kto ponosi odpowiedzialność za uczniów – tych którzy poszli do kościołów, ale i tych którzy uznali że mają 3 dni wolne…

 

– „Czy jest na mnie teczka – dylematy dyrektorów”. [Nr 12-13] Podjąłem w nim aktualny wówczas temat, będący skutkiem uchwalenia Ustawy z dnia 18 października 2006 r. o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa  z lat 1944-1990 oraz treści tych dokumentów

 

– „Z konkursu, czyli wcale nie najlepszy” [Nr 14-15] Podzieliłem się tam swoim doświadczeniem jako osoby, która parokrotnie  startowała w konkursach na dyrektora placówki oświatowej (nie zawsze z sukcesem), pokazałem jak konflikty polityczne mogą uniemożliwić wybór dobrego kandydata, bo musi wygrać „nasz”.

 

-„Nowy pomysł w starym stylu” [Nr 16] Nie mogłem sobie odmówić podzielenia się z czytelniczkami czytelnikami GSz moją krytyczną opinią o (wtedy) najnowszym pomyśle ministra Giertycha, powołania w każdej szkole „koordynatora ds. bezpieczeństwa”. Niektóre media nazwały tę funkcję „szkolny kapo”…

 

 

To tylko próbka tematów, podejmowanych w pierwszych tygodniach posyłania felietonów do „Mojego punktu widzenia”. Dla celów historycznych postanowiłem zaprezentować zestawienie wszystkich tytułów napisanych przeze mnie i opublikowanych w GSz felietonów  – TUTAJ

 

W tym czasie na owej przedostatniej stronie „Gazety Szkolnej” opublikowano 131 moich felietonów!  W kolejnych latach ich liczba była różna: 2006 – 6;  2007 – 24;  2008 – 20;  2009 – 31;  2010 – 35  i w 2011 – 15.

 

Redaktorem naczelnym „Gazety Szkolnej” w czasie kiedy zaczęła się moja współpraca z jej redakcją był Adam Kowalski – doświadczony dziennikarz, który zanim powołał  do życia GSz , w ostatnim okresie PRL  pracował w cenionym przez młodych tygodniku „Radar”. Niestety – wiosną 2010 roku zachorował na chorobę nowotworową i mimo podejmowanej terapii – zmarł 21 maja 2011.

 

W konsekwencji jego choroby, od 24 marca 2010 roku (od nr 13-14/2010), najpierw jako p.o., a po dwu numerach już na stałe naczelną redaktorką  została Urszula Nowak.  I była w tej roli aż do ostatniego numeru 37-38, który ukazał się 13 września  2011 roku.

 

x          x          x

 

 

Czytaj dalej »