Od kandydata na murarza do marynarza

 

Wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych

 

Dzisiejszy tekst został zapowiedziany w post scriptum, kończącym poprzednią część II c – wspomnieniowego wątku „marynarskiego”:

 

Podczas pisania poprzedniego wspomnienia – wątku „harcerskiego” uświadomiłem sobie, że zapomniałem o jeszcze jednym ciągu zdarzeń, jakie były moim udziałem w latach 1963 – 1965. A bez tych informacji mogą nie być odpowiednio „genetycznie naświetlone” fakty z mojej przyszłej, zawodowej i naukowej drogi życiowej.

 

Tym przeoczonym wątkiem są moje doświadczenia w roli korepetytora i …nieformalnego asystenta pani pedagog z Okręgowej Poradni Wychowawczo-Zwodowej w Łodzi – dr Aleksandry Majewskiej. Pisałem już o tym ostatnim we wspomnieniu poświęconym dr Majewskiej, ale chciałbym ten wątek poszerzyć i wzbogacić o pominięte tam fakty.

 

Zacząć muszę od cofnięcia się do czasów, gdy sam byłem jeszcze uczniem w „Budowlance”, a konkretnie uczniem I klasy 3 TB przy TB nr 1 przy Kopcińskiego w Łodzi. Działal tam wtedy gabinet dentystyczny, w którym pracowała sympatyczna pani doktor. Sympatyczna, bo miałem z nią taki „układ”, że w sytuacji, gdy nie chciałem być na jakiejś lekcji, mówiłem, że mam wizytę u dentysty, a ona zawsze udzielała mi tam azylu. Przypominam, że pełniłem wtedy funkcję przewodniczącego szkolnego samorządu uczniowskiego i … i byłem uczniem polonistki – pani Wiktorii Kupiszowej.

 

Było to chyba tuż po końcu pierwszego semestru nauki (bo wtedy rok szkolny dzielił się na cztery semestry), czyli na początku listopada, gdy owa lekarka zapytała mnie, czy zechciałbym pomóc w nauce pewnemu uczniowi podstawówki. Nie pamiętam kim dla niej był ów uczeń, ale pewnie bardzo jej na tym zależało. Ja, kiedy dowiedziałem się że ta pomoc nie będzie za darmo, przyjąłem ofertę, acz z lekkimi obawami – czy dam radę.

 

I to był mój pierwszy w życiu występ w roli „tego który uczy”, czyli – na razie – w wersji korepetytora. Nic z tego jak te korepetycje wyglądały nie pamiętam, wiem tylko, że mój uczeń mieszkał na piętrze przedwojennej kamienicy przy ul. Dębowej – krótkiej uliczki odchodzącej w lewo od ul. Przybyszewskiego, za kinem „Wolność”. Korepetycji tych nie udzielałem długo – tylko przez kilka tygodni, gdyż – jak to już opowiedziałem – w lutym przestałem być uczniem „Budowlanki”, a po zmianie szkoły sam musiałem zająć się swoją edukacją.

 

Drugie podejściem do tej roli, i to od razu w wersji „grupowej”, miałem w roku 1964, kiedy będąc już studentem polonistyki otrzymałem bardzo ciekawą propozycję od… od nikogo innego, jak od pani Wiktorii Kupiszowej – wielokrotnie już wspominanej przeze mnie polonistki z „Budowlanki”.

 

W tym czasie szukała ona, jeszcze nie rezygnując całkowicie z pracy w szkole kierowanej przez dyrektora Hałłamejkę, innych możliwości zawodowych. Skorzystała z faktu, że właśnie otwierano nowe technikum – Technikum Elektryczne. Na starcie tej szkoły nie mogła jeszcze zatrudnić się na całym etacie – w tym pierwszym roku miała tam jedynie kilka godzin – oczywiście z klasami pierwszymi. I to właśnie dla słabeuszy z ortografii (sic!) zaproponowała mi pani Wiktoria prowadzenie „kompletów” pisania ortograficznego, za – pamiętam ogólne wrażenie, nie konkretną kwotę – wtedy znaczące dla mnie wynagrodzenie. Tych grup miałem kilka – tyle ile było, klas pierwszych. Spotkania odbywały się w tymczasowej siedzibie tego technikum, czyli w gmachu przedwojennej szkoły zawodowej „Salezjanów” przy ul. Wodnej, w którym do niedawna działała jeszcze salezjańska Zasadnicza Szkoła Metalowo-Odlewnicza. Decyzją ówczesnych władz, w jej miejsce, od 1962 roku, działala państwowa Zasadnicza Szkoła Zawodowa Nr 2

 

Foto:www.wodna.edu.pl

 

To za tymi drzwiami gmachu przy ul. Wodnej w Łodzi działa się opisana poniżej historia.

 

 

Pamiętam znakomitą organizację tego przedsięwzięcia. Zajęcia z grupami wszystkich klas pierwszych (chyba były trzy) odbywały się tego samego dnia, a plan lekcji był tak ułożony, że uczniowie żadnej z klas nie musieli czekać na moje zajęcia – każda grupa po swojej ostatniej „planowej” lekcji po prostu zostawała w tej samej sali. Ja przychodziłem najpierw do pokoju nauczycielskiego, tam rozbierałem się, witałem z nauczycielami, a po dzwonku (choć bez dziennika) szedłem no moje „lekcje”. Przerwy także spędzałem w pokoju nauczycielskim.

 

Taka pierwsza przymiarka studenta do roli nauczyciela…

 

Uprzedzając pytania – informuję, że pani Kupiszowa dokładnie wiedziała komu powierzyła tą „fuchę”. Wszak to ona przez wszystkie lata kiedy była moją nauczycielką j. polskiego stawiała mi – z wypracowań – zazwyczaj dwie oceny: dwójkę za ortografię i piątkę za treść.A z dyktanda nieomal zawsze miałem dwóję…

 

Ale ona zadziałała według tej samej zasady, która powoduje, że najlepszym prowadzącym grupę AA jest były alkoholik. Tylko on może zrozumieć uczestnika grupy i najlepiej mu doradzić…

 

I ja kimś takim w tej sprawie byłem. Na własnej skórze poznałem nie tylko objawy tej „choroby”, ale także skuteczne i nieskuteczne sposoby jej „leczenia”. Oto pierwszy tego przykład: Do dziś pamiętam jak pani Wiktoria po którymś sprawdzaniu zeszytów, trzymając mój w ręce, kazała mi podejść do tablicy i napisać takie oto wyrazy, które ja napisałem tak:

 

alkochol,     lektóra.     architektóra…

 

Dlaczego tak?” – wykrzyknęła Pani Profesor. A ja ze spokojem eksperta: „Przecież się odmienia!” Ona, ze zgrozą: „Jak?” – Ja na to: „Lektóra – bo odmienia się na lektor, a architektóra – bo żona architekta to architektowa!

 

Cala klasa w śmiech, ona także chwilę się „obśmiała”, ale – dociekliwie – pyta: „No dobrze, ale dlaczego napisałeś przez ch słowo alkohol?” No, tu mnie złapała – pomyślałem przez chwilę. Ale mam! I mówię, już w konwencji „na wesoło”: „Żeby było go więcej”…

 

I, jak widzicie, tych słów już nigdy z błędem nie napiszę. A pisanie poprawne, wcześniej błędnie napisanego, słowa po 100 i więcej razy – wielokrotnie wobec mnie stosowane jako metoda nauczenia poprawnej pisowni – przynajmniej na mnie nigdy nie podziałało.

 

I dlatego prowadziłem te „komplety ortograficzne” według mojej autorskiej, innowacyjnej, metody. Opierała się ona na zasadzie skojarzeniowej. Konkretny „trudny” wyraz musiał uczniowi „wmontować się” w pamięć (jak powinien poprawnie być napisany) nie „na siłę”, a w drodze skojarzeń z określoną sytuacją, kontekstem, okolicznościami. Tak jak ja do dziś wiem jak pisać wyrazy: alkohol, lektura, architektura…

 

A sposób ten polegał na układaniu tekstów kolejnych dyktand w formule serialu kryminalnego, którego bohaterami byli młodzi ludzie, wplątani w środowisko przestępcze. Niestety, rękopisy tej dydaktyczno-terapeutycznej twórczości bezpowrotnie zaginęły „w pomroce przeprowadzkowych dziejów”. Dziś mogę jedynie bardzo ogólnie opowiedzieć jak one powstawały.

 

A à propos fabuły – przypominam, że działo się to już po tym, jak pracowałem na kolonii letniej dla nieletnich przestępców (patrz: „Przypadek czy Palec Boży…”), a w tym czasie odwiedzałem Tolka – byłego grupowego z Grabowna Wielkiego – w Zakładzie Wychowawczym „na Łucji” i trochę inspiracji tematycznych z tych źródeł miałem…

 

Jak to wyglądało? Zaczynałem od przygotowania wykazu wyrazów, z którego będę czerpał pisząc odcinek opowiadania, zawierającego – dla przykładu – wyrazy z tzw. „o kreskowanym”.

 

 

Główną postacią wszystkich odcinków był chłopak o imieniu Will – świadomie nazwałem go tak po „zagranicznemu””.  I od niego zaczynały się wszystkie opowiadane historie. Dziś nie jestem w stanie odtworzyć tamtych tekstów, ale zaryzykuję taką próbkę naśladowczą, ilustrującą „metodykę” tych dyktand:

 

Gdy już wszyscy byli na miejscu Will powiedział półgłosem: Dziś podejmiemy próbę włamania do tamtego garażu, gdzie ostatnio wypłoszyła nas wiewiórka. Józek dowiedział się, że stróż nie będzie miał obchodu jak robi to zazwyczaj, bo dziś cały mózg ma zajęty myśleniem o zdrowiu córki, która poparzyła sobie wrzątkiem skórę twarzy. Jeśli brama będzie zamknięta na kłódkę – najpierw podejmiemy próbę jej otwarcia wytrychem. Jak to się nie uda – trzeba będzie ją równo uciąć.…”

 

Na kolejnym spotkaniu rozdawałem kartki z napisanymi przez uczniów dyktandami, na których podkreślone na czerwono były słowa napisane z błędem. Każdą taka „pracę” omawiałem indywidualnie i przy tej okazji wielokrotnie „żonglowałem” tymi błędnie napisanymi słowami, w najróżniejszych kontekstach, aby na długo (na zawsze?) utkwiły one uczniowi w pamięci. Bo moja metoda właśnie na tym polegała: na skojarzeniu tego właśnie słowa, słowa zawierającego literę „ó”, dla której to pisowni nie ma innego uzasadnienia, jak zapamiętanie, że „tak się pisze – i już!” – z tą właśnie historią o włamaniu, w której były właśnie te wyrazy – z nieodmienialnym „o” z kreską.

 

I takie „kryminałki” z Willim w roli głównej układałem przy użyciu słów, zawierających „ż”, „rz”. „h”, „ch” a także z „nie” pisanym łącznie bądź rozdzielnie. Trwało to parę miesięcy, prawie do końca roku szkolnego. Z tych „lekcji” zadowoleni byli uczniowie (bo nie stawiałem ocen, a jedynie „przepracowywałem” każdy tekst indywidualnie – czyniłem to w obecności pozostałych uczniów, aby i oni mieli szansę „wdrukowć” sobie w pamięć ten casus), ale także chwaliła te dyktanda pani Kupiszowa. A ja – biedny student – miałem na swoje potrzeby zarobioną „kasę”, nie musiałem – dwudziestolatek – prosić rodziców o „kieszonkowe”.

 

Jednak nie ta rola „nauczyciela” odegrała na tym etapie mojego życia znaczącą dla przebiegu „ścieżki mej przyszłej kariery zawodowej” rolę. Tym impulsem, który uruchomił nieprzewidywalną lawinę zdarzeń była indywidualna korepetycja, którą „naraiła” mi Pani Profesor – także w ramach jej pracy w Technikum Elektrycznym.

 

Po raz pierwszy przypomniałem tę historię we wspomnieniu, poświęconym pani dr Aleksandrze Majewskiej „Felieton nr 97. Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszli” [wybrany fragment – TUTAJ]

 

Dziś, już bez uproszczeń i skrótów, opowiem jak to było. Otóż gdy pani Wiktoria Kupiszowa zaproponowała mi, abym, niezależnie od moich grupowych „kompletów”, podjął się indywidualnych korepetycji dla jednego z uczniów, który – jak to określiła – „ma problemy nie tylko z polskim”, przez chwilę się wahałem, ale o wszystkim przesądziła informacja, że jest to jedynak, a jego ojciec jest prokuratorem a mama lekarką. Przestałem mieć wątpliwości. „Na biednych nie trafiło – nie muszę mieć zahamowań” – pomyślałem i zapisałem adres oraz numer telefonu. Bo, oczywiście, w tym domu był telefon!

 

Foto: www.polskieszlaki.pl

 

W tym budynku, po lewej stronie bramy przy Placu Zwycięstwa (gdzie dziś mieści się Muzeum Kinematografii) na piętrze, od strony podwórka, mieszkał mój nowy uczeń.

 

 

Pierwsze spotkania przebiegały „klasycznie” – pomagałem mu w odrabianiu lekcji, wyjaśniałem tematy, których nie zrozumiał w szkole. Po kilku tygodniach nasze spotkania miały już na tyle „odformalizowany” klimat, że coraz dłużej rozmawiałem z Józkiem – bo tak miał na imię – nie tylko o szkole i odrabianiu lekcji. Także „o życiu”. I właśnie te rozmowy, a także obserwacja sytuacji, którą zastawałem podczas moich wizyt, kazały mi nabrać pewności, że problem tego młodzianka nie leży w trudnościach spowodowanych lenistwem czy w jego słabych zdolnościach, ale w jego sytuacji życiowej. Poskładałem sobie strzępki informacji i zobaczyłem rozbitą rodzinę, zapracowaną matkę samotnie wychowującą dorastającego syna, ojca „na stanowisku”, który wyprowadził się z domu i w praktyce nie uczestniczy w życiu nastolatka. I – jak to już opisałem w przywołanym wspomnieniu – doszedłem do wniosku, że nie jest to już tylko problem pomocy w nauce…

 

Co dalej było – już czytaliście. Teraz jeszcze tylko opowiem o dalszym ciągu tego, co zapoczątkowało to wydarzenie – poznanie i nawiązanie współpracy z dr Aleksandrą Majewską.

 

Foto: www.polskieszlaki.pl

 

W tym gmachu przy ul. Moniuszki w Łodzi, gdzie wtedy mieścił się Młodzieżowy Dom Kultury, na IV pietrze jego północnego skrzydła (od ul. Traugutta) miała wówczas swoją siedzibę Okręgowa Poradnia Wychowawczo-Zawodowa.

 

 

Bez zbędnych (z punktu widzenia inicjatorki tej akcji) formalności rozpoczęła się moja „asystentura” u boku pani Majewskiej. Pierwszą jej odsłoną było nakłonienie mamy Józka do wizyty na Moniuszki i zapoznawczej rozmowy z dr. Majewską. Dalej to one dwie spotykały się na kolejne konsultacje i porady, zaś ja – w oparciu o wskazówki mojej nowej mentorki – „pracowałem” z Józkiem. Dziś już nie pamiętam jak długo to trwało, pewnie potrzeba tych wizyt wygasła po paru miesiącach. Ostatni raz widziałem Józka już po powrocie z Gdyni – w 1968 roku, kiedy… podarowałem mu moje spodnie od wyjściowego munduru marynarskiego. Bardzo, bardzo mu się one spodobały. Bo marynarze wychodzili do cywila w swoich mundurach, pozbawionych jedynie kołnierza. I bez czapki. I już nigdy więcej nie przecięły się nasze drogi…

 

Ale pierwszym poradnianym „zleceniem” od dr Majewskiej był „przypadek” Jurka Cz. Pierwsze moje spotkanie z nim i jego matką zostało umówione w pobliskiej herbaciarni ”Teinka”, przy ul. Traugutta, na przeciw gmachu MDK. Tam dowiedziałem się, że mój nowy podopieczny jest uczniem jednego z lepszych łódzkich liceów ogólnokształcących, że ma sporo dwójek na okres, że jest „zbuntowany”, bo twierdzi, że się na niego w szkole uwzięli. I dowiedziałem się jeszcze najważniejszego: że ma on zdolności plastyczne – w domu maluje obrazy…

 

Po kilku wizytach w mieszkaniu państwa Cz. wiedziałem już, że jego złe stopnie nie są skutkiem ograniczeń w intelekcie, a wynikają z jego innych priorytetów i konfliktowego charakteru. Wybrałem się z wizytą do jego szkoły, odbyłem długą rozmowę z jej dyrektorką. Owocem tej misji była… wystawa obrazów Jurka na szkolnym korytarzu. To spowodowało, że nauczyciele zaczęli inaczej na niego patrzeć, on poczuł się wreszcie dowartościowany i złagodniał. Szybko poprawił oceny i bez problemów zdał do następnej klasy.

 

Gdy ja musiałem na trzy lata zostawić cały mój łódzki świat – utrzymywaliśmy kontakt listowy, podczas urlopów także spotykaliśmy się. Przez ten czas Jurek zdał maturę, dostał się na Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Łodzi, po latach ją ukończył i pracował w tej branży – jako „wolny strzelec”. Miał swoją pracownię na 11 piętrze jednego z retkińskich wysokościowców. Odwiedzałem go tam od czasu do czasu, gdy ja także zamieszkałem nieopodal – na osiedlu „Pienista”. Niestety – Jurek zmarł przedwcześnie przed kilkunastoma laty…

 

Obok „przypadku” Jurka, dr Majewska zleciła mi także, równoległe z jej oddziaływaniami na matkę, wspieranie funkcjonowania, nie tylko w szkole, jeszcze jednego młodzieńca o imieniu Marek – tym razem ucznia Technikum Ekonomicznego (tak wtedy nazywał się ten typ szkoły średniej), mieszczącego się przy ul. Lipowej w Łodzi. Niewiele, niestety, z tamtych działań pamiętam. Oprócz tego, że mieszkał z matką w starej kamienicy przy ulicy Szarej, że miał starszego brata (którego ani razu nie widziałem – brat był już samodzielny, pracował w łódzkiej telewizji), nie utkwiły mi w pamięci żadne „spektakularne” wydarzenia. Po powrocie z wojska nigdy już Marka nie widziałem, nic nie wiem o jego dalszych losach…

 

I w taki oto sposób, jeszcze zanim mogłem dowiedzieć się o metodach pracy społeczno-wychowawczej, wypracowanych na gruncie pedagogiki społecznej – Aleksandra Majewska, uczennica twórczyni polskiej pedagogiki społecznej – Heleny Radlińskiej, dała mi możliwość wypróbowania w praktyce metody, o której dopiero za 10 lat dowiedziałem się, że to metoda prowadzenia indywidualnych przypadków (case work).

 

Teraz już wiecie, że po rzuceniu studiów na polonistyce nie miałem okazji do nudy. Wręcz przeciwnie – działalność w harcerstwie, dorabianie korepetycjami w Technikum Elektrycznym i „terminowanie” u mojej mistrzyni pedagogicznych oddziaływań, wypełniały mój czas całkowicie. W pewnym sensie wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej w marynarce wojennej stało się dla mnie początkiem – jak to mogłem ocenić „post factum” – czegoś w rodzaju „morskich wakacji”. I rodzajem „terapeutycznego turnusu”, podczas którego mogłem nie tylko z dystansu przemyśleć moje dotychczasowe życie, ale także przygotować się mentalnie do nowych wyzwań „powojskowego” życia.

 

I o tym będą kolejne części moich wspomnieniowych esejów. W tej następnej opowiem o dekadzie od maja 1968 do września 1978 roku, czyli „Od zawodowego harcerza, do magistra, co do doktoratu się przymierza”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź