Od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II c – wątek służby w Marynarce Wojennej

( od maja 1965 do kwietnia 1968)

 

Niech początkiem tego odcinka wspomnień będzie to zdanie z poprzedniej ich części:

 

28 kwietnia 1965 roku, odprowadzany nie tylko przez rodziców, ale także przez.. druhnę Rosel-Kicińską oraz jej zastępcę, wsiadłem do pociągu i wyruszyłem na spotkanie „nieznanego”…

 

Niewiele z tej podróży pamiętam, Jechałem przez wiele godzin sam, był to pociąg osobowy, bezpośredni – z Łodzi do Ustki. Pasażerów było niewielu, nie tak jak w sezonie wakacyjno-urlopowym.Pewnie i inni poborowi jechali tam gdzie ja, ale nikogo nie zidentyfikowałem.

 

Na peronie dworca w Ustce czekał już „komitet powitalny” w granatowych mundurach – jakiś podoficer i kilku marynarzy, którzy poprowadzili całą grupę – bo jednak okazało się, że było nas tam z kilkanaście osób „z biletem w jedną stronę”. Do bramy Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej (CSSMW) nie było bardzo daleko, ale tak „na oko” ok. 4 km, które przebyliśmy pieszo, w milczeniu…

 

Dalej było typowo: wstępna rejestracja, przydział do konkretnej kompanii i odprowadzenie do miejsca zakwaterowania. Mnie przydzielono do kompanii 10. Jej kwaterą był drewniany, parterowy barak, który wraz z innymi, bliźniaczo do niego podobnymi, znajdował się kilkaset metrów od murowanych obiektów Centrum, w otaczającym go lesie. A potem – strzyżenie „na zero”, przebieranka w wyfasowane ubrania – oczywiście nie „wyjściowe”, a płócienne, acz w kroju „marynarskim”: spodnie z szerokimi nogawkami, bez rozporka, za to z klapą z przodu, zapinaną po bokach na dwa guziki, bluza z prostokątnym kołnierzem, opadającym z tyłu na barki. Następnie każdego z nas przydzielono do określonej sali, na konkretne łóżko. Łóżka były piętrowe – ja miałem szczęście dostać to „na parterze”.

 

I niewiele więcej mam do opowiedzenia z pierwszych prawie dwu miesięcy tzw. „szkolenia unitarnego” – z grubsza jednakowego we wszystkich formacjach i jednostkach LWP. Musztra, w tym krok defiladowy, składanie i rozkładanie oraz czyszczenie broni (pmK), kilka wyjść na pobliski poligon „Lendowo”, jedno ostre strzelanie na strzelnicy. I na koniec – w drugiej połowie czerwca – przysięga. Zgodnie z tradycją i ówczesnym przebojem „Przyjedź mamo na przysięgę..” – do mnie mama też przyjechała, ale w towarzystwie taty.

 

Muszę jeszcze wyjaśnić, że na owej 10. kompanii w „lesie” byli rekruci, dla których zaplanowano kontynuowanie szkolenia w dwu „specjalnościach”: na pisarzy i na kucharzy okrętowych. Gdy się o tym dowiedziałem, że dla mnie zaplanowano szkolenie na pisarza (w znaczeniu sekretarza-kancelisty), rozpocząłem „podchody” pod oficera politycznego, aby namówić go, by coś zrobił, aby skiwerowano mnie na inne szkolenie. Już nie pamiętam jakich użyłem argumentów, ale okazało się, że chyba go przekonałem, bo w ostateczności wylądowałem na cyklu (taką nazwę nosiły szkolenia w określonych specjalnościach) dla przyszłych operatorów radiolokacji.

 

Po przysiędze, na 4 miesiące, zamieszkałem w jednym z murowanych bloków koszar, zbudowanych w latach 1936 – 1937 dla ośrodka szkoleniowego Luftwaffe. Wtedy wszystkie obiekty (budynki i drewniane baraki) mogły pomieścić 7,5 tys. żołnierzy. Za moich czasów było na, tak szacunkowo, grubo ponad tysiąc chłopa…

 

Foto: www.ustka.naszemiasto.pl

 

Budynki CSSMW z lotu ptaka – zdjęcie współczesne. 1 – w tym bloku byliśmy zakwaterowani; 2 – w tym bloku był „cykl” radarzystów.  Pomarańczową obwódką zaznaczono kompleks czterech kuchni i zblokowane z nimi stołówki.

 

Opowiem o tym okresie, w którym Ojczyzna Ludowa zrobiła ze mnie – humanisty i antytalencia technicznego – radarzystę, tylko trzy historie. Jedna będzie o tym, jak zastosowałem radę doświadczonego, starszego kolegi, jak bezproblemowo „przeżyć” wojsko. Powiedział: „Trzy kategorie ludzi mają dobrze w wojsku: muzycy, sportowcy i ‚aktywiści’”. Szybko doszedłem do wniosku, że skoro „słoń mi nadepnął na ucho”, wątłe zdrowie i postura uniemożliwiają mi uprawianie sportu – pozostało mi być „aktywistą”.

 

W całej II kompanii (taki numer miał pododdział mieszkających w tym bloku) było nas takich dwóch: Andrzej Niedziela z Bytomia (też po maturze), i ja. Andrzej został przewodniczącym koła KMW na kompanii, a ja… przewodniczącym… Rady Świetlicowej. Bo była świetlica a w niej telewizor. Nie pamiętam na czym konkretnie ta nasza „aktywność” polegała, ale wiem jedno: musiala zdobyć uznanie naszego zastępcy dowódcy batalionu ds. polityczno-wychowawczych, skoro po kilku tygodniach uznał, że powinniśmy (Andrzej i ja) mieć warunki do naszej działalności, i … wychodząc po dniu pracy (ok. 16-ej) do domu, zostawiał nam klucz do swojego gabinetu.Taki to był „równy gość”. Po jakimś czasie zwierzył się nam, że jest tu w Centrum „zesłany” za karą, (nie powiedział gdzie i jakie miał stanowisko), że go zdegradowano do stopnia majora (komandor podporucznik w mar-wojce). Cały kontekst jego opowieści kazał nam przypuszczać, że powodem jego zesłania nie były przewiny dyscyplinarne, ale „ideologiczne”…

 

I tam był nasz azyl, w którym mogliśmy być poza „bieżączką” życia kompanijnego…

 

Ta informacja jest niezbędna, jako kontekst trzeciej historii, o której za chwilę. Ale póki co – jeszcze jedna opowieść z cyklu „przypadek, czy…”:

 

 

x           x           x

 

Otóż dowódcą klasy radarzystów był młody podporucznik, świeży absolwent Oficerskiej Szkoły Wojsk Radiotechnicznych (OSWR) w Jeleniej Górze. Jego nazwisko pamiętam, pewnie nie zapomnę do śmierci, ale okażę litość i go tutaj nie wymienię. Dalej będzie występował jako podporucznik Ł. Ten szybko zorientował się, że ma wśród uczniów swojej klasy dwu chłopaków po maturze, i do tego „aktywistów”. Poprosił nas któregoś dnia, chyba to było jeszcze w lipcu, i zaczął nam opowiadać jaka to fajna fucha być oficerem, a zwłaszcza takim specjalistą od radarów. Że to przyszłość armii, że oficerowie tej specjalności to będzie elita wojska… W konkluzji zaproponował nam, abyśmy nie marnowali swego życia jako marynarze z poboru i zgłosili się, jako kandydaci, do szkoły oficerskiej, oczywiście tej, którą on ukończył. Pierwszym krokiem są aktualne badania lekarskie o przydatności do szkoły oficerskiej – on nam to załatwi, pojedziemy do Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku-Oliwie, a potem on nam pomoże załatwić wszystkie dalsze formalności.

 

I co? Jego „nawijka” trafia na podatny grunt, bo obaj byliśmy jeszcze w pierwszej fazie „stresu pourazowego”, czyli lęków wobec wizji trzyletniej, zasadniczej służby w Marynatce Wojennej. Przystaliśmy na tę propozycję. Dostaliśmy rozkaz wyjazdu do Gdańska (upoważniał do bezpłatnych przejazdów wszystkimi środkami komunikacji publicznej) i po kilku godzinach, po wcześniejszym pobraniu krwi do analizy, siedzieliśmy już w poczekalni do prześwietlenia. Tam jak wiadomo – siedzi się już bez górnej części ubrania. Po chwili wszedł jeszcze jeden, też goły od pasa w górę, młodo wyglądający facet. Wywiązała się rozmowa, w formule „per ty” On zapytał co tu robimy. Usłyszał nasze dumne „My na badania przed zgłoszeniem do OSWR w Jeleniej Górze. A ty?”. Po chwili milczenia powiedział: „A ja jestem tegorocznym absolwentem tej właśnie szkoły. I jestem tu po to, abym miał „podstawy zdrowotne” do ‚bezkarnej’ rezygnacji z dalszej służby zawodowej w wojsku”. Zaczęliśmy go przepraszać, że nie wiedzieliśmy, iż jest oficerem, na co on odparł tylko: „Nieważne. Ale teraz wiecie, że to co wam powiem, to wiem z własnego doświadczenia.” I opowiedział nam o wielkiej szkodliwości dla zdrowia (w tym o tym, że facet staje się bezpłodny!) codziennego przebywania w zasięgu szkodliwego promieniowania, jakie wydziela magnetron w radarze, o tym, że absolwenci tej szkoły najczęściej lądują na całe lata na bezludziu, bo tam zazwyczaj budowane są stacje radiolokacyjne.

 

Przekonał nas. Wróciliśmy do Ustki i oświadczyliśmy naszemu podporucznikowi Ł, nie informując o przyczynie naszej rezygnacji z ubiegania się o przyjęcie do szkoły oficerskiej. Był niepocieszony, jeszcze kilka razy usiłował namówić nas na zmianę stanowiska. Bezskutecznie.

 

x           x           x

 

I trzecia historia o tym jak nasz ambitny podporucznik Ł. chciał wygrać współzawodnictwo o tytuł „Klasy służby socjalistycznej” – w skali całego CSSMW. Musieliśmy być najlepsi we wszystkim: w wynikach w nauce, w pracy społecznej, w dyscyplinie, i… w procencie „upartyjnienia” klasy.

 

Pewnego dnia, na początku września, podczas czegoś w rodzaju „godziny wychowawczej”, stanął przed nami i wygłosił mowę o tym, że wszyscy powinniśmy dołożyć starań, aby wygrać to współzawodnictwo. A już mamy wielkie szanse na to, ale powinniśmy być także najlepsi z wszystkich klas w Centrum – także w ilości marynarzy należących do PZPR. „Chyba wam zależy, abyśmy wygrali? No, to kto chce zapisać się do Partii niech wstanie!” Ja z Andrzejem siedzieliśmy w pierwszej ławce. Nagle usłyszeliśmy za sobą rumor, jaki robią odsuwane podczas wstawania krzesła… Oglądamy się, a tam – wszyscy stoją… Tylko my dwaj siedzimy.

 

Na to nasz dowódca klasy, patrząc na nas, gniewnie zapytał: „A wy co, nie chcecie się zapisać?” Nim Andrzej zdążył zareagować, ja, w typowej dla choleryka reakcji, poderwałem się i wyrecytowałem: „To co tu się dzieje, to owczy pęd. A wśród baranów nie widzę dla siebie miejsca” – i usiadłem.

.Koledzy, jedni urażeni – wychodzili nie patrząc na mnie, inni – podchodzili i zaczynali się tłumaczyć, że oni… Przerywałem im, mówiąc: „Nie tłumacz się, rozumiem…”

 

Jeszcze tego samego dnia, po obiedzie, zameldowałem się w pokoju naszego zaprzyjaźnionego zastępcy ds. politycznych i opowiedziałem mu o tym wydarzeniu, komentując jeszcze, że jestem tym oburzony, bo moim zdaniem podporucznik w swej nadgorliwości zrobił więcej złego niż dobrego „dla Sprawy”. Powiedziałem, że przyszedłem po radę, bo nie wiem, może postąpiłem niewłaściwie? Taki byłem „cwany”….

 

Co było dalej? Nasz major podziękował mi za właściwą postawę i… i jak się wkrótce okazało – przekazał tę informację komu trzeba we władzach PZPR w CSSMW. Podporucznik Ł.dostał naganę partyjną i pewnie jeszcze jakąś inną karę „po linii służbowej”, bo w następnych dniach chodził wściekły. Raz „przyuważył mnie” bez świadków na korytarzu cyklu i teatralnym szeptem wycedził: „Już ja cię załatwię. Od października resztę służby będziesz odbywał na ‚wyspie kawalerów’!” Wyspą kawalerów nazywano helski cypel: z trzech stron morze, z czwartej WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna – takie wojskowe MO).

 

Cóż mogłem na to dictum zrobić? Oczywiście opowiedziałem o tej groźbie ukarania mnie tym zesłaniem na Hel „naszemu” majorowi-komandorowi ppor., który uspokoił mnie, że to „strachy na lachy”, że nie „tamten” będzie o tym decydował.

 

I faktycznie – wkrótce odbyły się egzaminy końcowe i po kilku dniach każdy z nas dowiedział się w jakiej jednostce i gdzie będzie dalej służył. Andrzej – że idzie na okręty podwodne, a ja – na OH „Bałtyk” w Szefostwie Hydrografii Marynarki Wojennej – w obu przypadkach do portu wojennego Gdynia-Oksywie.

 

Po raz kolejny mogę powiedzieć, że w tym okropnym systemie „dyktatury proletariatu” (sic!) na mej drodze spotkałem „porządnego człowieka”. Choć i s…syna także spotkałem…

 

x           x           x

 

W ostatnich dniach października 1965 roku eszelon wojskowy relacji Ustka – Gdynia-Oksywie, przewiózł z CSSMW do garnizonu Portu Wojennego na Oksywiu kilkusetosobową grupę „absolwentów” szkolenia z wszystkich cyklów i w pełnym wachlarzu specjalności, aby uzupełnili braki kadrowe na stacjonujących w tym porcie jednostkach pływających, jak również w znajdujących się tam bazach lądowych.

 

Na peronie stacyjnym czekał już na nas bosman okrętowy, który po odliczeniu wszystkich, z rozkazem wyjazdu na OH „Baltyk” –  zaprowadził nas – dwunastoosobową grupę – do basenu portowego Stoczni Marynarki Wojennej, gdzie nasz „nowy dom” … stał w pływającym suchym doku.

 

Foto:www.google.com

 

Tak to wyglądało – zdjęcie obrazuje inną, „cywilną” jednostkę podobnych rozmiarów, w takim właśnie suchym doku.

 

Już następnego dnia, ubrani w robocze kombinezony i uzbrojeni w ręczne skrobaczki, dołączyliśmy do załogi, która czyściła podwodną część kadłuba z narosłych glonów i muszelek. Po całkowitym oskrobaniu kadłub został pomalowany czerwoną farbą podkładową, a następnie właściwą farbą ochronną.

 

A później moje okrętowe życie potoczyło się „normalnie”. Ja i moi koledzy z „rocznika” przez kolejne 6 miesięcy byliśmy tzw. „baniakami” – tak na okrętach nazywało się marynarzy najmłodszego rocznika – odpowiednik „kotów” w wojskach lądowych. Nie powiem że to było moje najlepsze pół roku na okręcie, ale zgrzeszyłbym, gdybym napisał, że bylimy jakość szczególnie poniżani czy fizycznie gnębieni. No, może tylko pewien mat Daniel (to nazwisko). Nie wiem od kogo się dowiedział, że ten młody radarzysta, był studentem. W dni gdy pełnił służbę podoficera dyżurnego, lubił udowadniać mi, że tutaj to on ma władzę! Podczas wieczornej zbiórki do sprzątania rejonów nie miałem wątpliwości, że padnie: „Kuzitowicz – WC na dziobie”! Jakbym to szczególne pomieszczenie (z kilkoma sedesami, umywalkami) nie sprzątnął – już po kilku takich „razach”wiedziałem, że gdy mat Daniel przyjdzie „na odbiór” – zawsze „coś” znajdzie i padnie: „Do poprawki – meldować!”. I sytuacja zwykle powtarzała się kilkakrotnie, czasem długo po ogłoszeniu ciszy nocnej.

 

Ale szybko go rozpracowałem. Po każdym „Do poprawki – meldować” wymykałem się na papierosa (wtedy jeszcze paliłem), potem brałem wąż, polewałem wszystko wodą i szedłem meldować. Szybko i jemu się nudziło, wolał siedzieć na dyżurce i drzemać…

 

Mógłbym tak jeszcze długo wspominać i opowiadać szczegółu okrętowego życia. Na teraz na tym poprzestanę. Jak wiecie – w dwu poprzednio zamieszczanych tekstach „rocznicowych”:

 

50. rocznica powrotu ‚do cywila’!” i .”Dziś obchodzę 50-lecie mojego debiutu w roli dziennikarza-publicysty” zawarłem wiele opowieści o najróżniejszych sytuacjach i wydarzeniach, w których uczestniczyłem. Dla pragnących przypomnieć sobie te teksty proponuję ich skrócone wersje – w załączonych plikach pdf: TUTAJ  i  TUTAJ

 

 

x            x           x

 

 

Teraz poszerzę te wspomnienia o kilka fleszy pamięci i jedną dłuższą opowieść:

 

 

O.H. „Bałtyk na pełnym morzu.

 

Zacznę od tego, że na mój chrzest na „wilka morskiego”, czyli pierwszy pełnomorski rejs, musiałem czekać ponad trzy miesiące. Przez ten czas trwała konserwacja kadłuba, potem było wodowanie i następnych kilka tygodni różnych prac remontowo-konserwatorskich – w tym malowanie nadbudówek. Jak informowałem o tym w poprzednich wspomnieniach – OH „Bałtyk” był jednostką badawczą, tyle, że należał do Marynarki Wojennej. Jego rejsy były realizowane w ramach porozumienia, które było pokłosiem międzynarodowej współpracy, zapoczątkowanej w ramach III Międzynarodowego Roku Geofizycznego. W jego wyniku, o stałych, uzgodnionych terminach okręt wypływał w morze z cywilną ekipą pracowników Gdańskiego Oddziału Instytutu Hydrologii i Meteorologii. I właśni takim pierwszy w roku 1966 rejsem był rejs lutowy. Był to okres zimowych sztormów na Bałtyku.

 

Powiem tylko, że już za tym pierwszym razem morze sprawdziło mnie pod względem odporności na tzw. „chorobę morska”. Choć wielu moich kolegów, nie tylko nowicjuszy, oddawała morzu daninę już przy stanie morza 4 – 5 w skali Beauforta, to ja wtedy, podczas tego „premierowego” doświadczania uroków sztormowej pogody (a przez kilkanaście godzin trwał wtedy sztormu o sile 11 st. w skali Beauforta), przeżyłem to bez strat pokarmowych

 

Foto: www.zaglewgore.pl

 

Tak wygląda morze (i statek) podczas sztormu o sile 10 – 11 stopniu w skali Beauforta

 

 

W całym okresie służby na morzu organizm mój okazał się niewrażliwy na „bujanie”, co miało taką konsekwencję, że mniej więcej po roku, z powodu „nagłych konieczności”, musiałem – podczas pełnienia wachty radarzysty – przejąć ster, bo mój kolega sternik „wisiał” z głową za burtą po stronie zawietrznej – nie nadawał się do niczego. Okazało się, że sterowanie taką łajbą, nawet w sztormie, to żadna filozofia…

 

Ta opowiastka została tu zamieszczona z jednego powodu: jako ilustracja tezy, że ów chorowity za młodu wcześniak otrzymał jednak na loterii genów od jego rodziców i dziadków taki ich „garnitur”, że jego błędnik nie był nadwrażliwy, co pozwoliło mu bez przykrych sensacji żołądkowych odsłużyć 2,5 roku na jednostce pływającej – w każdym stanie pogodowym – bez przykrych konsekwencji.

 

x            x            x

 

Nie zawsze korzystne zbiegi okoliczności decydowały o kolejach mojego losu. Latem 1966 roku, gdy byłem już w drugim roku służby, wezwał mnie na rozmowę komandor Konstanty Kościukiewicz – dowódca okrętu – i oświadczył: „Słuchajcie Kuzitowicz: jesteście po maturze, macie za sobą ponad rok nienagannej służby – wyślę was do Ustki na kurs podoficerski”. Gdy próbowałem mu powiedzieć, że ja nie planowałem być podoficerem, przerwał mi i kategorycznie oświadczył: „Nie dyskutujcie – już zdecydowałem!”

 

Natychmiast przypomniałem sobie kolejną radę z tych udzielonych mi przez starszego kolegę przed wyjazdem do Ustki: „Pamiętaj, nie daj się awansować na podoficera, bo po po wyjściu do cywila bedą cię wiecznie powoływać na kilkumiesięczne szkolenia”. Ale co tu zrobić, kiedy „wódz” zdecydował?

 

Pomyślałem, pomyślałem – i wymyśliłem: Przecież jako kandydat na podoficera muszę mieć nienaganną służbę… I przy najbliższej okazji „wyjśćia na ląd” (bo marynarze nie wychodzą na przepustki, tylko „na ląd”) „zabalowałem” i… spóźniłem się prawie godzinę z powrotem na okręt. A wrócić powinienem przed 22-ą. Przewinienie zostało odnotowane przez oficera dyżurnego, na drugi dzień musiałem „stanąć do raportu” przed dowódcą okrętu. Ten nie miał wyboru i ukarał mnie standardową karą: 5 dni z.o.o. (zakazu opuszczania okrętu – marynarski odpowiednik z.o.k. – zakazu opuszczania koszar). Na odchodne dodał: „Zawiodłem się na was, nie pojedziecie na kurs podoficerski!

 

Z takim „wyposażeniem” musieli meldować się podoficerowi dyżurnemu ukarani z.o.o. marynarze. Na zdjęciu ja wraz z „towarzyszami niedoli” – byli razem ze mną i „solidarnie” też się spóźnili. I także zostali ukarani.

 

I nigdy już nie padła propozycja, aby wysłać mnie na kurs podoficerski. Do cywila, po trzech latach służby, wyszedłem z jedną belką na rękawie – w stopniu starszego marynarza. I NIGDY nie dostałem wezwania na ćwiczenia…

Ale, żeby nie było, że byłem jakimś „lewusem”, muszę oświadczyć, że w zasadzie starałem się wykonywać swoje obowiązki możliwie dobrze, co zostało dostrzeżone i nagrodzone dwiema odznakami „Wzorowy Marynarz” – stopnia I i II, oraz tytułem „Specjalista wojskowy” – zobacz – TUTAJ

 

x           x           x

 

I jeszcze ten epizod muszę przywołać – tym razem z mojej społecznej działalności na okręcie. Otóż , jako przewodniczący Koła KMW, zainicjowałem akcję ufundowania książeczki mieszkaniowej dla jednej z wychowanek Państwowego Domu Dziecka w Sopocie. Dziś dokładnie nie pamiętam, ale pomysł narodził się najprawdopodobniej pod wpływem lektury lokalnej prasy, bo w tamtych czasach pojawiały się takie projekty w wielu środowiskach. Dodam, że jeszcze przed pójściem do wojska, jako członek Komendy Hufca Łódź-Polesie byłem członkiem Komisji Oświaty Dzielnicowej Rady Narodowej na Polesiu (złożonej w 50% z radnych i 50% działaczy społecznych), gdzie rozpatrywane były nie tylko problemy szkół, ale także domów dziecka – bo wtedy należały one do resortu oświaty.

 

Foto:Tomasz Bolt/Polskapresse[www.dziennikbaltycki.pl]

 

Budynek byłego Państwowego Domy Dziecka przy ul. Kościuszki w

 

Osobiście dokonałem rozeznania sytuacji w Trójmieście i mój wybór padł na PDD w Sopocie, który mieścił się przy ul. Kościuszki. W wyniku rozmowie z jego dyrektorką zapadła decyzja, że załoga OH „Bałtyk” będzie wpłacała na książeczkę, której posiadaczką będzie – tak to dzisiaj pamiętam – Basia w wieku ok. 16-u lat.

 

Comiesięczne wpłaty pochodziły nie tylko z drobnych składek marynarzy służby zasadniczej, ale także – o wiele większe – od kadry zawodowej – oficerów i podoficerów. Przy okazji wręczenia książeczki, „nasza Basia” została zaproszona na pokład okrętu i uczestniczyła w jednym rejsie, co prawda krótkim, bo tylko na Hel i z powrotem, ale i tak było to dla niej wielką atrakcją.

 

Po 13-u latach, już jako nauczyciel akademicki UŁ, złożyłem w tym domu dziecka ponowną wizytę, przygotowując obóz naukowy dla studentów po II roku studiów na kierunku „Pedagogika opiekuńcza”….[Zobacz TUTAJ]

 

x           x           x

 

Jednak najbardziej „pamiętną” jest historia mojej „rozgrywki” z kolejnym podporucznikiem – tym razem absolwentem pobliskiej Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej. Pojawił się na pokładzie OH „Bałtyk” późnym latem 1966 roku i został przedstawiony załodze jako nowy dowódca połączonych działów: I, IV i V, w którym służyła cała okrętowa elita: sternicy, radiotelegrafiści, radarzyści i sygnaliści. Oficjalnie dowiedzieliśmy się że nasz nowy przełożony nazywa się Krzysztof Urbanowicz. Wielu z nas na tyle orientowało się w „wierchuszce” LWP, że nazwisko to od razu skojarzyło się nam z generałem dywizji Józefem Urbanowiczem – wówczas szefem Głównego Zarządu Politycznego WP w randze wiceministra obrony narodowej. Szybko „zaprzyjaźniony” ze mną zastępca dowódcy okrętu ds. politycznych potwierdził, że ów młodzian (wtedy 24-latek – było ode mnie starszy jedynie o 2 lata) to jedyny syn TEGO wiceministra. Muszę tu jeszcze dodać, że tatuś, w ramach kolejnych szczebli kariery w Ludowym Wojsku Polskim był w latach 1945 – 1952 zastępcą dowódcy Marynarki Wojennej do spraw politycznych – Szefem Zarządu Polityczno-Wychowawczego Marynarki Wojennej.

 

Pisząc wątek „harcerski”, w jego „gdyńskim” fragmencie nie wspomniałem, ze w Hufcu Gdynia nie tylko ja działałem, bywając tam w granatowym, marynarskim ubranku. Pojawiali się tam także podchorążowie Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej (WSMW), gdyż działał w tej wojskowej uczelni studencki krąg instruktorski, a jego przewodniczącym był podchorąży Ryszard Łukasik. I to jego, przy najblizszym spotkaniu w Komendzie Hufca podpytywałem o Urbanowicza. Unikał odpowiedzi na ten temat, ale pamiętam, że powiedział jedynie takie zdanie: „No wiesz, nietrudno mu było, z takim nazwiskiem, skończyć WSMW z dobrymi ocenami.”

 

Porządnym człowiekiem był ów druh podchorąży – nie tylko wtedy, ale i w następnych latach jego służby. Jak dowiedziałem się po latach z telewizji – w 1996 roku został – już w stopniu admirała – Dowódcą Marynarki Wojennej. I był nim przez dwie kadencje – do 2003 roku. [Więcej o nim – TUTAJ ]

 

Pominę tu opowieści o licznych szczegółach, opisujących postać „bohatera” tego wspomnienia (kawał otyłego gościa, o nalanej twarzy, lubiącego dobrze i dużo zjeść, także wypić – w każdym tego słowa znaczeniu, mającego duże trudności z pełnieniem obowiązków oficera wachtowego podczas rejsu – np. z określeniem pozycji okrętu…) i przejdę od razu do wydarzeń, które na zawsze wryły się w moją pamięć, a ich skutki na długo dawały o sobie znać…

 

Otóż ppor. Krzysztof Urbanowicz – co chyba nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem – objął dodatkową funkcję kierownika szkolenia politycznego marynarzy służby zasadniczej. Szkolił nas, raz w tygodniu, usadzonych w świetlicy okrętowej, przez rok – do wakacji 1967 roku.

 

Po okresie letnich rejsów, chyba w październiku 1967 roku, Zarząd Polityczny Marynarki Wojennej dokonał, niezapowiedzianej, kontroli efektów szkolenia marynarzy na naszym okręcie. Według dzisiejszej nomenklatury przeprowadzono „ewaluację zewnętrzną”, której narzędziem był anonimowo wypełniany test wiadomości – z programu „przerabianego” w poprzednim roku.

 

Do dziś jest dla mnie zagadką podjęcie decyzji o tej kontroli akurat w tym czasie, akurat na naszym okręcie, akurat tego rodzaju szkolenia. Czyżby nie wiedzieli, gdzie służy syn wiceministra – Szefa GZP LWP? A może wiedzieli? I nie był to przypadek?

 

Po kilku dniach nasz dowódca – komandor Kościukiewicz – zarządził zbiórkę załogi i wyraźnie wk.. zdenerwowany ogłosił, że dostał wyniki testu, że ogólny wynik jest niedostateczny! To skandal! To wstyd dla jednostki!

 

I zarządził, że do czasu, jak w „poprawkowym” sprawdzianie nie zaliczymy choć na czwórkę – wszystkie wyjścia na ląd są wstrzymane! A to mogło potrwać wiele tygodni…

 

Blady strach padł na wszystkich, a zwłaszcza na tych, którzy mieli już dłuższy staż na okręcie – wielu z nich miało „stałe znajomości” w Gdyni lub dalej – pod trójmiejskimi adresami – marynarski mundur zawsze ułatwiał nawiązywanie „kontaktów towarzyskich”…

 

I wtedy moi koledzy zwrócili się do mnie z apelem, jako do szefa koła KMW: „Włodek, musisz coś wymyślić i zaradzić, bo przecież wiesz, że to nie nasza wina. To, że tak niewiele wiedzieliśmy pisząc ten test, to wina Urbanowicza. Sam wiesz jak przez ten rok wyglądało to szkolenie!”

Wiedziałem, bo wszak ja także w nim uczestniczyłem. W skrócie: Najczęściej wyglądało to tak, że Urbanowicz przychodził na świetlicę, gdy podoficer dyżurny powiadomił go, że już tam siedzimy, sprawdzał listę obecności, a następnie… brał podręcznik (tak, tak – był do tego szkolenia podręcznik) i otworzywszy go na określonej stronie wyznaczał jednego z nas i kazał mu czytać „odtąd dotąd”, a sam wychodził – najczęściej by grać w karty z akurat będącymi bez zajęcia podoficerami.

 

Rozważałem ten problem przez parę dni i wymyśliłem. Muszę najpierw powiedzieć, że już po kilku miesiącach mojej służby na OH „Baltyk” miejscowy I sekretarz POP PZPR wielokrotnie przeprowadzał ze mną rozmowy w stylu”Słuchajcie no, Kuzitowicz. Jesteście takim działaczem młodzieżowym, w cywilu w ZHP, tutaj zostaliście wybrani przewodniczącym Koła KMW – jak to wygląda, że nie należycie do Partii.? I gdy przez ponad rok zawsze udawało mi się jakoś z tego wymigać – w końcu dał mi spokój.

 

I teraz, nagle, melduję się u porucznika Norwisza (był zastępcą dowódcy ds, „bojowych”, ale i I sekretarzem POP) i oświadczam: „Towarzyszu poruczniku, zdecydowałem się wstąpić do Partii. Proszę o kwestionariusz kandydata.” Efekt był piorunujący: z (jego) uśmiechem na ustach otrzymałem ów druczek, a następnie porucznik oświadczył, że „wprowadzającymi” (bo każdy kandydat musiał mieć dwu wprowadzających członków PZPR) będzie on i drugi zastępca – ten ds. politycznych. I że na najbliższym zebraniu zostanę przyjęty do POP .jako „kandydat na członka”.

 

Przed zebraniem zdobyłem statut PZPR, wyczytałem tam, że z chwilą uchwały o przyjęciu – kandydat ma pełne prawa bierne – nie może tylko kandydować do władz. Ta wiedza mi wystarczyła, aby…

 

Na zebraniu, które prowadził I sekretarz – por. Norwisz – obecni byli chyba wszyscy członkowie okrętowej POP, w tym dowódca okrętu i… ppor. Urbanowicz. Już na początku zebrania – jednogłośnie – zostałem przyjęty do POP, jako kandydat na członka Partii. Potem były omawiane inne tematy, aż prowadzący zebranie wypowiedział rutynowo: „A teraz wolne wnioski i sprawy wniesione”. Jako że nie spodziewał się owych wniosków – już zamierzał ogłosić zakończenie zebrania, gdy… gdy ja podniosłem rękę i powiedziałem: „Ja mam sprawę wniesioną.

 

Wstałem i krótko zreferowałem problem, wyjaśniając prawdziwe powody kiepskich wyników kontroli efektów szkolenia politycznego, nie pomijając konkretnych informacji o sposobie, w jakim ppor Urbanowicz to szkolenie prowadził. W miarę mojej przemowy narastała atmosfera grozy, a zwłaszcza, gdy zakończyłem konkluzją: „W tej sytuacji uważam, że niesprawiedliwe jest karanie załogi zakazem wychodzenia na ląd i wnoszę o wyciągnięcie odpowiednich konsekwencji w stosunku do towarzysza Urbanowicza”

 

Zapadła grobowa cisza... Po dłuższej chwili por. Norwisz ocknął się i powiedział: „Dziękuję wam, towarzyszu Kuzitowicz za tę informację, egzekutywa POP zajmie się sprawą i na następnym zebraniu przekaże informację o sposobie jej załatwienia. Zamykam zebranie.”

 

Nie muszę mówić, że wpędziłem ich w nie lada kabałę. Z jednej strony – syn wiceministra, z drugiej – starszy marynarz, o którym wiedzieli, że ma „swoje dojścia”: do redaktora „Bandery” i w Komendanturze Portu Wojennego. A poza tym przebieg zebrania był protokołowany, a protokolantem, jak pamiętam, był któryś z podoficerów zawodowych, którzy „po cichu” pogardzali młodym synkiem wiceministra…

 

Co było dalej? – Będę się streszczał. Chyba już na drugi dzień po zebraniu został przez okrętowy radiowęzeł (głośniki były w każdym pomieszczeniu i stanowisku) ogłoszony komunikat, ze dowódca zezwala na wychodzenie marynarzy na ląd według dotychczasowych zasad. Nie muszę mówić, że koledzy chcieli mnie nosić na rękach…

 

Na kolejnym zebraniu partyjnym, na którym – oczywiście – byłem, nic w trakcie jego przebiegu na temat ppor. Urbanowicza nie było. Gdy na koniec padło sakramentalne „Wolne wnioski?” – oczywiście moja ręka znów poszła w górę. Wstałem i zapytałem o obiecaną informacje, jaką decyzje w sprawie towarzysza Urbanowicza podjęła egzekutywa POP. Po chwili zakłopotanego milczenia prowadzącego zebranie padło z jego ust: „Przepraszam, przeoczyłem ten punkt porządku zebrania. Informuję, że Egzekutywa ukarała tow. Urbanowicza naganą i wnioskowała do dowódcy okrętu o zmianę osoby prowadzącego szkolenie polityczne.”

 

Można by powiedzieć – wszystko dobrze się skończyło… Ale nie dla mnie.

 

Przypominam, ze Urbanowicz był dowódcą mojego działu. W każdej sprawie mnie dotyczącej, po bezpośrednim dowódcy drużyny – bosmanie Wojciechowskim (porządnym człowieku) niezbędna była jego opinia. Także na moim, złożonym w połowie listopada, raporcie o udzielenie przysługującego mi urlopu (w trzecim roku służby to było 21 dni + 5 dni nagrodowego – z tytułu wyróżnienia Odznaką „Wzorowy Marynarz II st.” – razem – 26 dni), o który wystąpiłem podając w jakim terminie chcę go wykorzystać – od 8 grudnia do 2 stycznia następnego roku. Bo być nie tylko podczas Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia, ale także na sylwestra w Łodzi.

 

Bosman, w mojej obecności, napisał na raporcie „popieram prośbę” i poszedł przekazać papier Urbanowiczowi. Po dwu dniach bosman pokazał mi mój raport z adnotacją Urbanowicza: „Nie wyrażam zgody z przyczyn służbowych”.

 

Złapałem ten papier i niezwłocznie zameldowałem się u por. Norwisza – jako u I sekretarza POP, ale wszak także zastępcy dowódcy okrętu. Oświadczyłem, że ta odmowa, to zemsta tow. ppor. Urbanowicza za moja słuszną krytykę jego postępowania, a poza tym uzasadniona niemerytorycznie – wszak towarzysz porucznik dobrze wie, że w grudniu okręt będzie stał przycumowany do nabrzeża, nigdzie w morze nie wyjdziemy i moja obecność na okręcie nie jest niezbędna.

 

Porucznik chwilę pomilczał i powiedział: „Poczekaj na mnie w dyżurce, ja zaraz wrócę” – i wyszedł. Po kilku minutach wrócił i pokazał mi mój raport z „Wyrażam zgodę” – z podpisem dowódcy!

 

Nie wiem jak to Urbanowicz załatwił, ale gdy otrzymałem „Rozkaz wyjazdu” był na nim termin: Od 5 do 29 grudnia. Pozbawił mnie w ten sposób sylwestra w Łodzi!

 

W sprawie wyjazdu na urlopy na okręcie panował zwyczaj, że wyjeżdżający stawali na zbiórkę razem z wychodzącymi na ląd w dniu poprzedzającym termin rozpoczęcia urlopu – te kilka godzin przebywali jakby na przepustce. Na tej zbiórce wszyscy schodzący z okrętu musieli być – formalnie – w regulaminowym mundurze wyjściowym, wyglansowanych bucikach, ogoleni itp…

 

Do „szpanu” tzw. „rezerwy” – to znaczy tych marynarzy służby zasadniczej, którym do wyjścia do cywila pozostało mniej niż pół roku, należało przerabianie regulaminowego munduru, zwłaszcza zmienianiu kroju szerokich marynarskich spodni na coś w typie „dzwony” (dopasowane do kolan, dopiero poniżej rozszerzające się, a także skracanie – nieraz prawie o połowę – marynarskiego kołnierza. Oczywiście – ja także miałem tak „podrasowany” mundur.

 

Rano, 4 grudnia, mój kolego, pełniący tego dnia służbę podoficera dyżurnego, powiedział mi, że Urbanowicz zamienił się na służbę oficera dyżurnego i będzie ją miał dzisiaj. Od razu wiedziałem, o co mu chodzi. Będzie osobiście robił „odprawę wychodzących na ląd i wyjeżdżających na urlop” i znajdzie powody, aby nie wydać mi rozkazu wyjazdu „z powodu nieregulaminowego umundurowania”.

 

Gdy o piątej po południu zabrzmiał dzwonek i w głośnikach usłyszeliśmy komunikat: „Zbiórka wychodzących na ląd i wyjeżdżających na urlop”, ja, ubrany tylko w granatowe „dynamówki”, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z mydłem w ręce – stanąłem we włazie z pomieszczeń „na dziobie” i w tym czasie, gdy na pokładzie głównym w szeregu, ustawili się dzisiejsi przepustkowicze, a ppor. Urbanowicz wyszedł dokonać przeglądu – stałem tak nadal, rozmawiając głośno z kolegami stojącymi w głębi korytarza, a następnie powoli, zagadując kolegów po drodze, przeszedłem w kierunku pryszniaca „na rufie”. Urbanowicz, gdy mnie zobaczył w tej sytuacji typu „nigdzie mi się nie śpieszy” – zbladł, szybko dokonał odprawy i wrócił – najpierw do dyżurki, gdzie położył na stole mój rozkaz wyjazdu, a potem zamknął się w swojej kabinie, oświadczając przedtem mojemu koledze, który miał wtedy służbę podoficera dyżurnego, aby mu nie przeszkadzać.

 

Zasady były takie, że pod nieobecność oficera – jego obowiązki przejmuje podoficer dyżurny… Kolega natychmiast przybiegł na rufę gdzie brałem prysznic i powiedział: „Szybko, ubieraj się i wychodź, póki się nie rozmyśli”. Po kilkunastu minutach byłem już gotów do wyjazdu, od kolegi dostałem rozkaz wyjazdu, zdążyłem na pociąg do Łodzi, i od rana zacząłem mój wymarzony urlop.

 

I tak starszy marynarz „załatwił” nadętego synka wiceministra prostym, „psychologicznym” chwytem.

 

x           x           x

 

A o dalszych losach Krzysztofa Urbanowicza prawie nic nie wiem. Pamiętam, że na początku lat siedemdziesiątych przeczytałem gdzieś w gazecie, że Polska wysyła kolejną zmianę polskich oficerów do Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei i zobaczyłem w składzie tej delegacji znane mi personalia (tyle że z wyższym już stopniem) kapitana Krzysztofa Urbanowicza. Tatuś mu to załatwił.

 

Później już jakikolwiek ślad po nim ginie. Dopiero w ramach poszukiwania materiałów do tych wspomnień, przypadkowo, zobaczyłem, że na Wojskowych Powązkach, w grobowcu gen. Józefa Urbanowicza i jego żony Marty, został pochowany ich syn – Krzysztof, który zmarł – już w stopniu komandora – w 2003 roku. Czyżby nie założył rodziny”.[Zobacz – TUTAJ]

 

 

x           x           x

 

 

Dlaczego zdecydowałem się opisać tę historię? Z dwu powodów:

 

Po pierwsze – bo jest to ilustracja tezy, że ja chyba już tak mam, iż zawsze staję po stronie słabszych… I wtedy okazało się, że po 6-u latach, po raz kolejny, stanąłem do nierównej walki w obronie kolegów, których dosięgnęła niesprawiedliwość WŁADZY. W szkole „postawiłem się” jej dyrektorowi i wygrałem – trochę dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Tu, na okręcie, „zawalczyłem” z o wiele potężniejszym przeciwnikiem, ale wygrałem – tym razem własnym sprytem. W tej nierównej walce w stylu „Dawida z Goliatem” zwyciężyłem dzięki „procy”, którą zrobiłem sobie z odpowiednio wykorzystanego statut PZPR….

 

Po drugie – bo właśnie ta „cena” owego zwycięstwa – wymuszone sytuacją, „niechciane” zapisanie się do PZPR, ciągnęło się za mną, już „w cywilu”, przez wiele, wiele lat….

 

 

 

x           x          x

Po powrocie z urlopu pozostało mi do odsłużenia niecałe 4 miesiące. W tym czasie „zaliczyłem” jeszcze mój ostatni, lutowy, rejs po Bałtyku, podczas którego, jak to mieliśmy z kolegą radzikiem i sternikiem w zwyczaju, gdy okręt w nocy stal na kotwicy a oficer wachtowy szedł spać – włączaliśmy radionamiernik, na którym można było ustawić częstotliwość „Radia Wolna Europa” i słuchać, bez zagłuszania (bo na środek morza zagłuszarki nie miały zasięgu) co się w kraju dzieje. A działo się niemało, o czym oficjalne prasa, radio i telewizja nic nie informowały. Mam na myśli decyzję Gomółki o zakazie kontynuowania wystawiania „Dziadów” Mickiewicza na deskach Teatru Narodowego, pierwsze studenckie protesty, i całą tą narastającą, aż do tzw. „Wydarzeń Marcowych”, atmosferę buntu młodych przeciw „dyktaturze (rzekomego) proletariatu”

 

W Trójmieście studenci także wyszli na ulice, co dla nas miało ten skutek, że na wiele dni we wszystkich jednostkach wojskowych Trójmiasta wstrzymane zostały przepustki. Na okrętach też.

 

Czas płynął, jeszcze tylko moje 24 urodziny (11 kwietnia), ostatnie Święta Wielkanocne na okręcie, (14 i 15 kwietnia), pożegnalna wizyta w Komendzie Hufca Gdynia i w ogóle ostatnia przepustka do Gdyni…

 

28 kwietnia wsiadłem do pociągu relacji Gdynia GŁ. Osobowa – Łodź Kaliska i następnego dnia byłem w domu. Rozpoczął się kolejny etap mojego życia, następna dziesięciolatka, którą opiszę pod wspólnym tytułem: „Od etatowego harcerza do magistra, co do doktoratu się przymierzał”.

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

P.s.

Podczas pisania poprzedniego wspomnienia – wątku „harcerskiego” uświadomiłem sobie, że zapomniałem o jeszcze jednym ciągu zdarzeń, jakie były moim udziałem w latach 1963 – 1965. A bez tych informacji mogą nie być odpowiednio „genetycznie naświetlone” fakty z mojej przyszłej, zawodowej i naukowej drogi życiowej.

 

Tym przeoczonym wątkiem są moje doświadczenia w roli korepetytora i …nieformalnego asystenta pani pedagog z Okręgowej Poradni Wychowawczo-Zwodowej w Łodzi – dr Aleksanrdy Majewskiej. Pisałem już o tym ostatnim we wspomnieniu poświęconym dr Majewskiej, ale chciałbym ten wątek poszerzyć i wzbogacić o pominięte tai fakty.

 

Dlatego następnym będzie wspomnieniem „Od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II d – wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych” [WK]



Zostaw odpowiedź