Lata 1959 – 1968 – od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II b – wątek harcerski

(lata 1961 – 1968)

Gdy w I części wspomnień „Od kandydata na murarza do marynarza” przywoływałem fakty z mojej harcerskiej aktywności pominąłem wydarzenia, które, uszły wtedy mojej uwadze, a którymi rozpocznę tę część „nurtu harcerskiego”, choć wydarzyły się przed okresem lat 1963 – 1968.

 

 

Oznaczenia stopni instruktorskich w ZHP: stopnia „przewodnik” i „podharcmistrz”

 

Bo jak by to było, gdybym nie zarejestrował faktu, w tamtym czasie bardzo dla mnie ważnego, że we wrześniu 1961 roku nadano mi (wówczas) pierwszy stopień instruktorski „przewodnika”. Od tej pory mój harcerski krzyż miał granatową podkładkę. W całym złotniańskim szczepie tylko jego komendant – Bogdan Lobka – miał taki stopień. I dzięki temu na obozie w Ługach byłem zastępcą d.s programowych…

 

Kolejne „przeoczone” wydarzenie to zimowisko w Czerwieńsku na Ziemi Lubuskiej. Odbyło się ono na przełomie lat 1961/1962. Jego organizatorem była Komenda Chorągwi Łódzkiej, a uczestnikami były instruktorki i instruktorzy z wszystkich łódzkich hufców. Wiodącym celem tego skoszarowania tak licznej grupy łódzkiej kadry instruktorskiej było zapoznanie ich z nową metodyką harcerską, jaka miała wkrótce zastąpić tą przejętą po przedwojennym harcerstwie – w znacznym stopniu wzorowaną na skautingu.

 

Może przy innej okazji więcej o tym napiszę – teraz wspomnę jedynie, że był to czas, kiedy w Głównej Kwaterze ZHP swoje poglądy forsował Jacek Kuroń – twórca, najpierw drużyny, a od 1958 roku – hufca „Walterowców”. To tam zaczął eksperymentować z metodyką pracy, wzorowaną na poglądach Antoniego Makarenki, czyli wychowania w zespole (kolektywie). I właśnie na tym zimowisku mieliśmy zostać przekonani do reformy, polegającej na odejściu od systemu indywidualnego zdobywania stopni i zastąpieniu go „kolektywnie” zdobywanymi przez cały zastęp mianami: ochotników, tropicieli wędrowników itd. Dopiero członek zastępu, który jako zespół uzyskał określone miano, mógł ubiegać się przyznanie mu stopnia o tej nazwie.

 

Do dziś pamiętam jedynie, że w celu wysłuchania przedstawiciela Głównej Kwatery (jego nazwisku ulecialo z mej pamięci) zasiedliśmy w ogromnej hali (pierwotnie była to ujeżdżalnia koni), a na scenę, gdzie stał stolik z jednym krzesłem i mikrofonem na statywie, wszedł ów „misjonarz” nowej „wiary” i pierwsze co zrobił, to… to wziął to krzesło, przeniósł je na skraj sceny, obrócił oparciem w stronę „widowni”, usiadł na nim okrakiem, wspierając się rękoma o jego oparcie, i z mikrofonem w dłoniach zaczął swoją – nie wiem jak to określić, bo to nie był wykład, ale też i nie gawęda. Dziś nazwałbym to agitacyjną, ponad dwugodzinną prelekcją, której celem było przekonanie nas do nowej idei harcerskich „awansów”, realizowanych w kolektywach zastępów…

 

Mało mnie to interesowało, wszak byłem drużynowym zuchów, a w tej gałęzi harcerstwa nic się nie zmieniało. Jedyne co wyniosłem z tej „agitki”, to ów sposób na sprawienie wrażenia, że mówca nie jest drętwym aparatczykiem wygłaszającym przemówienie, ale że to „swój chłop”, co to nie przywiązuje wagi do zwyczajów, panujących na zjazdach, plenach i innych polityczno-partyjnych zgromadzeniach.

 

Dlaczego o tym zimowisku, a konkretnie o tym wydarzeniu, wspominam? Bo jestem jednym z nielicznych, jeszcze żyjących, świadków próby radykalnego zamknięcia okresu pogrudniowego (to znaczy po grudniowym tzw Zjeździe Łódzkim, który zaowocował reaktywowaniem ZHP i powrotem do aktywnej działalności wielu przedwojennych harcerzy i instruktorów) i poluzowaniem ( w porównaniu do OH) partyjnych więzów. Próby, która jak się po niedługim czasie okazało, nie do końca była udana.

 

System się nie przyjął, w znakomitej większość drużyn był bojkotowany, a władze ZHP musiały z najważniejszej dla tej idei zmiany – idei kolektywizmu – wycofać się. Jednak stopnie: ochotnik, tropiciel, ćwik i harcerz orli już nie wróciły – nowe nawy stopni harcerskich pozostały na następne dziesięciolecia…

 

Dziś okres ten jest tak dalece wyparty z pamięci zbiorowej, że w żadnym, dostępnym w Internecie materiale o powojennej historii ZHP nie znajdziecie o nim nawet wzmianki.

 

Ale ów „chwyt” wyjścia zza przysłowiowego stołu prezydialnego i odformalizowania\e swoich relacji ze słuchaczami zapamiętałem i po latach wielokrotnie wykorzystywałem go (nie zawsze dosłownie) w różnych rolach w których przyszło mi występować publicznie: jako wykładowcy, komendanta hufca czy dyrektora szkoły…

 

x           x           x

 

Po nadrobieniu „niedoróbek” części I. wspomnień Od kandydata na murarza do marynarza”, obejmującej lata 1958 – 1963, mogę już podjąć wątek harcerski, czyli opowiedzieć o mojej działalności w ZHP od września 1963 do kwietnia 1968.

 

Przypominam, że aktywność na tym polu zawiesiłem na czas przygotowań do matury i egzaminu wstępnego na studia. Ale gdy to już było za mną, nie potrafiłem odmówić propozycji, jaka padła ze strony władz Komendy Hufca Łódź-Polesie, abym objął funkcję Kierownika Kręgu Pracy Drużynowych Zuchowych. Było to coś na podobieństwo przewodniczącego klubu posłów w Sejmie, bo władzą dla wszystkich drużyn zuchowych był Namiestnik Zuchów, jak – wyjątkowo – nazywał się kierownik referatu drużyn tej kategorii. Bo drużynowi harcerzy ze szkół podstawowych a także drużynowi ze szkół średnich i zawodowych mieli kierowników referatów: młodszo-, albo starszoharcerskiego.

 

Ta oferta pod moim kierunkiem była konsekwencją innych ruchów kadrowych w pionie zuchowych instruktorów nie tylko Hufca Polesie, ale i Komendy Chorągwi. Otóż w tym czasie zrezygnował z funkcji Kierownika Wydziału Drużyn Zuchowych druh Tadeusz Poklewski (już o nim wspominałem – ten co był na kursie w CSIZ w Oleśnicy szefem naszej łódzkiej grupy), a jego miejsce zajął Kazimierz Madaliński – dotychczasowy Namiestnik Zuchów na Polesiu. Z kolei zwolnione przez niego stanowisko zajęła… Liliana Madalińska – od niedawna żona Kazimierza, znana wcześniej jako Lili Bekier – drużynowa zuchów na osiedlu M. Mireckiego, która to drużyna nazywała się dużyną Myszki Miki. Lilka była też, razem ze mną, kursantką w Oleśnickiej szkole.

 

Nic z tego co w tej roli robiłem nie pamiętam – była to bardziej funkcja tytularna, niż wymagająca konkretnych działań. Wspominam o tym dlatego, że od tej daty (12.09.1963) stałem się instruktorem KH Łódź-Polesie, gdyż dotąd funkcjonowałem jako instruktor szczepu przy złotniańskiej podstawówce. A to było – jak się wkrótce okazało – niezbędnym punktem wyjścia dla dalszej „kariery” w ZHP.

 

Lato 1964 roku w historii Hufca Łódź-Polesie przeszło do historii jako Akcja Letnia „Orawa”. W dwu turnusach – lipcowym i sierpniowym, w kilku miejscowościach tego – wtedy – mało znanego regionu polskich gór zorganizowano obozy w pobliżu wsi: Jabłonka, Podwilk, Lipnica Wielka, Winiarczykówka i… Harkabuz. To w tej ostatniej wsi, tylko w lipcu, w znajdującej się tam szkole podstawowej zorganizowano kolonię zuchową, która była „placówką ćwiczeń” dla wakacyjnego kursu drużynowych zuchowych, poprowadzonego dla kilkudziesięcioosobowej grupy uczestniczek i uczestników, „zakwaterowanych” pod namiotami, rozbitymi nieopodal na leśnej polanie. Komendantką tego szkoleniowego zgrupowania była druhna Namiestnik – Lili Madalińska, a komendantem owego kuru… no kto by inny, jak nie ja.

 

Foto: pl.wikipedia.org

 

Szkoła w Harkabuzie – zdjęcie współczesne

 

I to był kolejny„chrzest w boju” i poletko zdobywania doświadczeń, tym razem „dydaktycznych”, przyszłego szkoleniowca, nauczyciela – w tym nauczyciela akademickiego.

 

W tym miejscu muszę przypomnieć ten oto fragment ze wspomnień „nurtu studenckiego”, jaki napisałem, wspominając to właśnie lato studenta z oblanymi egzaminami z scs:

 

Potem nastały wakacje, które powinienem przeznaczyć na przygotowanie się do zdania egzaminu „komisyjnego”. Jednak, jak dowiecie się z kolejnego odcinka tych wspomnień, poświęconego wątkowi „harcerskiemu” z lat 1962 – 1968, wolałem oddać się innych zadaniom.”

 

I właśnie kurs w Harkabuzie był tym innym niż nauka staro-cerkiewno-słowańskiego zadaniem. Dodam jeszcze, że już po zakończeniu tego obozu i powrocie do Łodzi nawet nie pomyślałem, aby przysiąść przy tekstach w języku sce. Wyruszyłem autostopem z powrotem na Orawę. Nie jechałem sam, ale w towarzystwie Lucka – który był w Harkabuzie instruktorem na owej kolonii zuchowej. Wzięła go tam Lilka, bo.. bo wcześniej, jako „nieletni”, wplątał się „w złe towarzystwo”, spędził parę miesięcy w schronisku młodzieżowym w Wieluniu (taki areszt dla nieletnich). I aby chłopak nie siedział całego sierpnia na Kozinach (bo tam mieszkał) i nie musiał kiedyś mówić, że „to wszystko z nudów, Wysoki Sądzie”, już po kilku dniach jechaliśmy, obaj w mundurach harcerskich – taki pomysł, aby nas kierowcy chętniej zabierali.

 

Pierwszym kierowcą który zabrał nas do swojego małego fiata okazał się pan, który w drodze do Piotrkowa Trybunalskiego przedstawił się, że jest dyrektorem Studium Nauczycielskiego przy ul. Wólczańskiej i nazywa się Henryk Grenda. Przyznał, że zatrzymał się tylko dlatego, iż byliśmy w harcerskich mundurach. Po niedługim czasie dowiedziałem się, że człowiek o tych personaliach został Kuratorem Okręgu Szkolnego m. Łodzi. I był nim przez wiele lat…

 

Dodam jeszcze, że na Orawie odwiedziliśmy niemal wszystkie łódzkie obozy, wszędzie mieliśmy darmowy nocleg i wyżywienie. W drodze powrotnej Lucek uparł się, abyśmy jechali przez Wieluń. Towarzyszyłem mu, gdy odwiedził Schronisko w którym siedział, spotkał się z wychowawcami, bo jak mi powiedział – chciał im podziękować za to, jak dobrze był tam traktowany.

 

Napisałem o tej wyprawie autostopowej z Luckiem, bo będzie on pojawiał się jeszcze w wielu kolejnych wspomnieniach, aż do 1978 roku, do mojej wyprawy do Szwecji…

 

A teraz wracam do tego, co w moim życiu działo się jesienią 1964 roku. To co dalej napiszę ma związek zarówno z poprzednim wątkiem „studenckim”, jak i z kolejnym – „marynarskim”. Jak już wiecie, w październiku, w konsekwencji nieprzystąpienia do egzaminu komisyjnego – nie zaliczyłem I roku studiów i zostałem skreślony z listy studentów. Odebrałem dokumenty i… i zacząłem rozważać co dalej. Jedno było pewne: w następnym roku złożę dokumenty na pedagogikę i przystąpię do egzaminu wstępnego – nie miałem wątpliwości, że się dostanę. Ale co do tego czasu? Wiedziałem, że jako nieuczący się dwudziwstolatek jestem potencjalnym poborowym do wojska – miałem kategorię B – „zdolny do służby wojskowej z ograniczeniami. Tylko jedno może mnie bronić: kontynuacja nauki – gdziekolwiek. Nietrudno zgadnąć, że pomyślałem iż na te kilka miesięcy „zaczepię się” na Studium Nauczycielskim. Tylko jak to załatwić? Wszak tam zajęcia zaczęły się już z początkiem września.

 

Wstyd się przyznać, ale był na to tylko jeden sposób: po znajomości. Mam jedno usprawiedliwienie – „tonący brzytwy się chwyta”. Do kogo skierowałem me kroki? Do mojej ulubionej komendantki Chorągwi Łódzkiej – Anny Rosel-Kicińskiej.

 

Skąd ten pomysł? Aby to wyjaśnić muszę znowu przewinąć taśmę pamięci wstecz. Otóż jeszcze w w czasie gdy studiowałem, ale byłem już instruktorem namiestnictwa zuchowego, w komendzie hufca, miało miejsce niecodzienne wydarzenie.

 

Pewnego popołudnia do jej siedziby przy Kopernika 60 przyjechała z wizytą nowa, młoda (31-letnia), niedawno powołana, Komendantka Chorągwi – druhna Rosel-Kicińska. Po krótkim pobycie w pokoju komendantki hufca –  Haliny Lech, przyszła, w jej towarzystwie, do pokoju gdzie ja siedziałem za biurkiem i coś tam czytałem. Zostałem przedstawiony szefowej łódzkich harcerzy, a następnie – już tylko „w cztery oczy – potoczyła się długa rozmowa.

 

Streszczając: Na wstępie komendantka oświadczyła, że nie miała dotąd do czynienia z pracą drużyn zuchowych, prawie nic o tej metodyce nie wie. A że jako komendantka chorągwi powinna znać się na wszystkich pionach Związku – postanowiła „dokształcić się w tym temacie”. Powiedziano jej, że na Polesiu działa taki Kuzitowicz, który zna się na tym świetnie i jest godny zaufania. I właśnie przyjechała, abym ją „podszkolił”…

 

Co wykonałem – z pełnym zaangażowaniem, bo wszak byłem pasjonatem pracy z zuchami. Przypomniałem to wydarzenie po raz pierwszy, nie tylko dlatego, aby dalsza opowieść była dla czytelników zrozumiała, ale także dlatego, aby na tym przykładzie pokazać, że nie wszyscy nominaci partyjni byli na swoich podwórkach zadufanymi w sobie kacykami. Anna Rosel-Kicińska była wśród takich pozytywnym wyjątkiem. I niechaj ta informacja uzupełni Jej oficjalną biografię – tym bardziej, że przeszla już do historii – zmarła Warszawie 9 listopada 2020 r.

 

Od tamtego dnia miałem dobre relacje z „moją ”Komendantką.

 

Teraz mogę już wrócić do głównego nurtu opowieści, jak to zdecydowałem się pójść do „Roselki” – jak nieformalnie wielu o niej mówiło – aby prosić ją o „protegę” w którymś z dwu działających wtedy w Łodzi Studiów Nauczycielskich. Ta, gdy tylko wysłuchała mojej historii i planów na studia pedagogiczne, oraz prośby o pomoc w przyjęcie do SN, przerwała moje wywody, stanowczo oświadczając: „Druhu Włodku! To pomysł bez sensu, szkoda druha czasu na SN. Proszę spokojnie przygotowywać się do przyszłorocznego egzaminu na pedagogika.” Na co ja: „Ale przecież zgarną mnie do wojska!” I wtedy z jej ust padła owa znacząca deklaracja” „O to proszę się nie obawiać. Reklamację od wojska biorę na siebie. Wystarczy mój telefon do Michaliny, a już ona zadzwoni do kogo trzeba w Komendzie Uzupełnień.

 

Czytającym to osobom spoza Łodzi, a także młodszym rocznikom łodziaków jestem winien informację kim była owa Michalina. Otóż „Roselka” miała na myśli Michalinę Tatarkównę-Majkowską, która od 1954 roku była I sekretarzem Komitetu Łódzkiego PZPR. Było wtedy tajemnicą poliszynela, że za zastąpieniem właśnie Anną Rosel-Kicińską poprzedniego, dość „nijakiego” komendanta chorągwi, (którym w latach 1961/62 był Zbigniew Kuba-Matuszewski) stała osobiście towarzyszka Tatarkówna-Majkowska.

 

To tłumaczy, dlaczego dałem się przekonać zapewnieniom komendantki i „odpuściłem” sobie naukę w SN.

 

x           x           x

 

Nie wspomniałem jeszcze, że pod koniec wakacji Lili Madalińska zrezygnowała z funkcji Namiestnika Zuchów (spodziewała się dziecka) i funkcję tę powierzono… Włodzisławowi Kuzitowiczowi. W konsekwencji decyzji o rezygnacji z nauki w studium nauczycielskim miałem dużo czasu, przeto wiele godzin dziennie poświęcałem na sprawy organizacyjne i programowe mojej zuchowej „działki”. Pewnego dnia, w godzinach południowych, kiedy oprócz mnie nikogo w komendzie hufca nie było, zadzwonił dzwonek do drzwi. Gdy otworzyłem, zobaczyłem kilku panów w oficerskich mundurach wojskowych, z oznaczeniami wyższych stopni oficerskich na pagonach. Gdy nie chciałem ich, bez wytłumaczenia się kim są, wpuścić, wtargnęli do pomieszczeń nieomal siłą, nie pokazali żadnego dokumentu upoważniającego ich do tego działania, jedynie ustnie poinformowali mnie, że są z Komendy Garnizonu i że przyszli obejrzeć pomieszczenia, bo tu zostanie przeniesiona Komisja Wojskowa. I zaczęli lustrować wszystkie pomieszczenia, a że pokój komendantki był zamknięty na klucz – zażądali abym je otworzył. Gdy odmówiłem i oświadczyłem, że zadzwonię do moich przełożonych, a teraz proszę by opuścili pomieszczenia, ten który wyglądał na szefa tej ekipy zażądał, abym podał nazwisko i w jakiej roli tu występuję. Podałem – w dobrej wierze, bo byłem już wtedy formalnym członkiem Komeny Hufca, czyli kolegialnej władzy tej jednostki ZHP.

 

Po ich wyjściu natychmiast zadzwoniłem do Rosel-Kcińskiej i zrelacjonowałem cały incydent. Powiedziała, żebym się nie denerwował – ona na przejęcie przez wojsko tego lokalu nie zgodzi się. I faktycznie – wyprowadzka z pomieszczeń przy Kopernika, ale do o wiele lepszej siedziby, nastąpiła dopiero po dwu latach. Ale za to ja….

 

Ale za to ja, po kilku miesiącach, konkretnie w przededniu moich 21. urodzin – 10 kwietnia 1965 roku – dostałem powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej – na dzień 28 kwietnia, do Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce!

 

Pamiętam, że już w poniedziałek 12 kwietnia zameldowałem się z tym dokumentem u „mojej” Komendantki. Po informację o załatwieniu sprawy miałem zgłosić się za dwa, trzy dni…

 

Gdy przyszedłem, zobaczyłem zasępioną twarz „Roselki”, która z wyraźnym zakłopotaniem poinformowała, że nic w sprawie odroczenia mojego poboru nie mogła załatwić, bo… „jak wiesz, Tatarkówny już nie ma, jest nowy I sekretarz – Józef Spychalski (to nie był ten, powszechnie znany, marszałek Spychalski), próbowałam, ale… ale on nie chciał sprawą się zająć”.

 

I tak zostałem przypadkową, rzekłbym „odpryskową” ofiarą „Listu 34.” Bo to w wyniku czystek jakie po tym wydarzeniu Gomółka zarządził w partii, a konkretnie po „rozprawieniu się” z tzw. puławianami”, do których należała Tatarkówna-Majkowska – czyli w wyniku odwoływania ze stanowisk tych bardziej „postępowych” członków ówczesnej „elity” PZZPR, stanowisko w grudniu 1964 roku straciła także towarzyszka Michalina, a na jej miejsce przyszedł – mało w Łodzi znany, ale dla Gomółki wygodny – ów Józef Spychalski.

 

Finalizując ten wątek: nie miałem wyboru – 28 kwietnia 1965 roku, odprowadzany nie tylko przez rodziców, ale także przez.. druhnę Rosel-Kicińską oraz jej zastępcę, wsiadłem do pociągu i wyruszyłem na spotkanie „nieznanego”…  Wielokrotnie później zastanawiałem się, czy to, że człowiek z kategorią B dostał powołanie na 3 lata do Marynarki Wojennej, to nie była przepadkiem zemsta panów oficerów z Komisji Poborowej…

 

Ale o tym rozdziale mojej biografii opowiem w kolejnym odcinku moich wspomnień.

 

x           x           x

 

Teraz jeszcze powrócę do ferii świątecznych 1963/64, podczas których uczestniczyłem w kusie podharcmistrzow- skim, jaki zorganizowano w Międzyzdrojach. Czynię to z dwu powodów: pierwszym jest uprzedzenie informacji, że w konsekwencji „zaliczenia” także i tej „formy doskonalenia”, już po kilku miesiącach – w sierpniu 1964 roku – zostałem awansowany do stopnia podharcmistrza.

 

Drugim powodem jest, trochę „zabobonnie” przeze mnie po latach potraktowany, pewien epizod, jaki miał miejsce w noc sylwestrową, kiedy na zimowisku zorganizowano „bal przebierańców”. Otóż ja poszedłem po najmniejszej linii oporu, czyli nie wymyślałem żadnych kostiumów pirata, czy klawna, ale po prostu ubrałem się w . . . mundur marynarski ucznia szkoły morskiej. Mundur ten pożyczyłem od mieszkańca Międzyzdrojów, który kręci się koło naszego łódzkiego towarzystwa – widocznie jakaś kursantka wpadła mu w oko. Nie pamętam dlaczego akurat do mnie zwrócił się z prośbą, abym „wkręcił” go na ten bal. Załatwiłem mu to wejścia, ale „ceną” tej przysługi było wypożyczenie mi jego ubranka ucznia szkoły, chyba żeglugi śródlądowej – nie pomnę, już czy ze Szczecina czy innego miasta. Byliśmy tego samego wzrostu i budowy, więc mundurek marynarza leżał na mnie „jak ulał”. Za kogo on się przebrał – nie pamiętam. Fakt jest bezsprzeczny: rok 1964 powitałem w marynarskim mundurze.

 

 

 x            x            x

 

Ostatnim fragmentem wspomnień tej pięciolatki 1963 – 1968, w ich wątku harcerskim, będzie poinformowanie o jeszcze jednym, także niecodziennym, można powiedzieć „życiu równoległym”, które podczas służby na OH „Baltyk” (którego portem macierzystm był port wojenny Gdynia-Oksywie} było mi dane prowadzić na terenie Gdyni.

 

Otóż kolejnym „zbiegiem okoliczności” było to, że zastępca dowódcy ds. politycznych na „moim” okręcie, który oczywiście mieszkał w Gdyni, mał córkę w drugiej czy trzeciej (nie pamietam) klasie – dziś już nieistniejącej – gdyńskiej podstawówki przy ul. – wtedy – Czołgistów, która dziś nazywa się Al. J. Piłsudskiego.

 

Pewnego dnia, nie pamiętam dokładnie – ale chyba na początku 1966 roku, wezwał mnie do swojej kajuty i zagaił: „Wyczytałem w waszych papierach, że w Łodzi byliście działaczem harcerskim. Co tam konkretnie robiliście?” Gdy mu opowiedziałem, zapytał: „A czy chcielibyście poprowadzić drużynę zuchów, teraz, tu w Gdyni? Bo moja córka zapisała się rok temu do zuchów, ale ich drużynowa odeszła i teraz nie mają zbiórek. Jeśli się zgodzicie, to ja wszystko załatwię w szkole, we władzach harcerskich, a na tą działalność będziecie mieli stałą przepustkę”

 

Nie miałem nic do stracenia, wiele do zyskania. Zgodziłem się. I tak zaczął się mój gdyński rozdział społecznej działalności w ZHP.

Przez kilka tygodni jeździłem do tej szkoły i prowadziłem zbiórki koedukacyjnej drużyny zuchów. Ale bardzo szybko władze Hufca Gdynia pozyskały z Łodzi informacje o mim statusie instruktorskim, zostałem zaproszony do jego komendanta, który zaproponował mi, abym zostawił tę drużynę, bo już znaleziono instruktorów, którzy poprowadzą drużyny zuchów w tej szkole, bo szkoda instruktora z takim doświadczeniem i stopniem phm. Zaproponował mi, abym został instruktorem ds. kształcenia w namiestnictwie zuchowym gdyńskiego hufca. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że załatwi z dowódcą mojego okrętu, abym miał zapewnione przepustki na tą działalność.

Foto:www.google.com/

 

Komenda Hufca ZHP Gdynia mieściła się w tym budynku przy ul. B. Prusa. Współcześnie w budynku znajduje się także hostel – Stanica ZHP Hufca Gdynia.

Oczywiście – wszystko zostało załatwione i mogłem regularnie bywać nie tylko w siedzibie KH ZHP Gdynia przy ul, B. Prusa, ale także na różnych wydarzeniach „w terenie”.

 

W okresie ferii zimowych 1966/1967 poprowadziłem w siedzibie KH Gdynia, wraz z innymi instruktorkami i instruktorami namiestnictwa, zimowisko kursowe dla drużynowych zuchowych

.

Latem 1967 kierowałem kolejnym kursem – tym razem na , w letniej stanicy Hufca Gdynia, w lesie, nad jeziorem, w pobliżu wsi Męcikał na Kaszubach.

Teren obozu zaznaczony czerwoną obwódka

 

Ostatnie miesiące mojej służby na OH „Bałtyk” obfitowały w wydarzenia, o których napiszę w kolejnej części moich wspomnień – w wątku „marynarskim”, a to one spowodowały zmniejszenie intensywności moich działań harcerskich.

 

x           x           x

 

Ale nie mogę w tym miejscu nie napisać o ludziach, których dzięki harcerskiej aktywności w Gdyni poznałem, z którymi kontaktowałem się nie tylko „służbowo”, a które to znajomości przetrwały wiele, wiele lat. Jedna z nich, choć już bardzo „zdalnie”, trwa do dzisiaj.

Jako pierwszą wspomnę Teresą Dalecką, która była także instruktorką zuchową i z którą prowadziłem oba wspomniane kursy. Teresa miała brata – Andrzeja, nie zuchmistrza, ale także instruktora harcerskiego, który 12 lat po moim wyjeździe z Gdyni został… Komendantem Chorągwi Gdańskiej ZHP. Teresa mieszkała w Orłowie, przy Al. Zwycięstwa – głównej arterii w kierunku Sopotu i Gdańska, w przedwojennej kamienicy, w której na parterze było kino „Neptun”. Była ona pierwszą, której złożyłem wizytę w kilkanaście miesięcy po wyjściu do cywila – pamiętam dokładnie – to było 20 lipca 1969 roku. Mieszkała wtedy w Małym Kacku, nazywała się już Woźniak, a w łóżeczku kwilił jej mały synek… Lwią część nocy nie spaliśmy, ale nie dlatego, że wspominaliśmy „dawne czasy”. Oglądaliśmy transmisję z lądowania statku „Apollo” na księżycu…

Foto: www.ocdn.eu

 

Falowiec” na gdańskim osiedlu „Przymorze”

Przez następne lata, aż do przedwczesnej śmierci Teresy, odwiedzałem ją, ale już w mieszkaniu w najdłuższym bloku w Polsce (860 metrów długości), zwanym „falowcem”, na osiedlu „Przymorze” – podczas każdego pobytu w Trójmieście.

 

Drugą, także harcerską, rodzinę jaką bliżej poznałem w tamtym czasie była to rodzina Szefków. Przede wszystkim znajomość ta zaczęła się od Tadka Szefki, który brał udział w owym szkoleniowym zimowisku. Także jego młodszy brat – Wojtek był też instruktorem. Najcieplej wspominam to, że zostałem zaproszony do ich domu rodzinnego w Wielkim Kacku – w jedno ze świąt Bożego Narodzenia 1966 roku. I tam poznałem nie tylko ich starszą siostrę, ale przede wszystkim rodziców. Przede wszystkim utkwiła mi w pamięci postać ich ojca – Waleriana Szefki – kierownika miejscowej szkoły podstawowej. Zamiast opowiadać jak godną szacunku postacią był pan Walerian, odsyłam do artykułu „Losy niezwykłego nauczyciela” TUTAJ

 

A z Tadeuszem spotykałem się przez te minione lata wielokrotnie, poznałem jego żonę Emilię, bywałem w ich domu na gdyńskiej dzielnicy Chylonia. Ostatnio musi nam wystarczyć kontakt telefoniczny…

x           x           x

Na tym zakończę wspomnienia w ramach „wątku harcerskiego” – z okresu do wiosny 1968 roku. Niezwłocznie wezmę się do pracy nad ostatnim wątkiem – „marynarskim”, który choć trwał tylko trzy lata, choć już wspomnienia o tym okresie zamieszczałem przy innych okazjach (Pierwszy esej jubileuszowy : 50. rocznica powrotu „do cywila”! oraz Felieton nr 162. Dziś obchodzę 50-lecie mojego debiutu w roli dziennikarza-publicysty), to jest jeszcze bardzo wiele wydarzeń tego okresu, które mogą być dla czytających ciekawe, ale także wiele z nich miało istotny wpływ na dalsze etapy mojego życia.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź