Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem w czasie pracy na UŁ

 

Zgodnie z zapowiedzią, którą zakończyłem poprzednią część moich wspomnień – Esej wspomnieniowy IV.3. O studenckich obozach naukowych, zapraszam do ich kolejnego fragmentu, którego tematem jest moja, prowadzona równolegle z pracą nauczyciela akademickiego, działalność społeczna.

 

Zacznę od opowiedzenia o mojej aktywności świeżo upieczonego magistra pedagogiki w roli – jak to się wówczas określało – prelegenta Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Wielu z czytających tę informację ma prawo mieć bardzo złe konotacje tego stowarzyszenia – jako „miękkiej” przybudówki propagandowej ówczesnej władzy. Nie przecząc tej opinii, muszę jednak powiedzieć, że – jak wszystko – także i to czym konkretnie zajmowały się poszczególne oddziały TWP zależało od osób nimi kierujących. I właśnie w Łodzi ton nadawali ludzie, którzy w ramach w jakich przyszło im działać – robili dobrą robotę.

 

Wszystko zaczęło się od tego, że podczas studiów była ze mną na roku koleżanka, która pracowała w biurze łódzkiego oddziału TWP przy ul.Piotrkowskiej. I to ona namówiła mnie, abym po ukończeniu studiów odwiedził ją tam – bo oni rozwijają właśnie nurt pracy oświatowej z rodzicami łódzkich szkół (pedagogizacja rodziców) i poszukują osób dobrze przygotowanych merytorycznie do prowadzenia pogadanek – nie tylko z rodzicami, ale i uczniami – na różne, intreresujące te środowiska, tematy. W ofercie chcieliby mieć także odczyty, wspierające nauczycieli w ich pracy wychowawczej

.

Jeszcze jesienią 1975 roku złożyłem wizytę w siedzibie Łódzkiego Oddziału TWP gdzie zostałem przedstawiony jego prezesce, którą okazała się… moja znajoma, była komendantka Hufca ZHP Łódź-Widzew (z pierwszych lat po reaktywowniu ZHP w 1956 roku)  – Freda Sołtysiak. Od razu dostałem konkretne propozycje tematów oraz adresy placówek, do których będę umawiał się na spotkania. Moją pierwszą prelekcję odbyłem w świetlicy środowiskowej na Chełmach pod Zgierzem. Słuchaczami byli okoliczni mieszkańcy w „wieku rodzicielskim”, a mówiłem – tak to dziś pamiętam – „o rozsądnym wspieraniu ich dzieci w roli ucznia”.

 

Muszę jeszcze wyjaśnić, że realizacja zadań prelegenta TWP, choć w swych funkcjach miała charakter działalności społecznej, to – w potocznym tego słowa znaczeniu – „społeczną” nie była, gdyż wygłoszenie prelekcji było usługą płatną. Każdy prelegent, dostając „zlecenie” konkretnej prelekcji, otrzymywał jednocześnie druk „delegacji”, na której były wymienione: adres, termin i temat prelekcji, oraz pozostawione miejsce na potwierdzenie jej przeprowadzenia – podpisem osoby upoważnionej oraz pieczątką instytucji, na terenie której ona się odbyła.Nie były to duże kwoty, z tego co pamiętam – dwadzieścia kilka złotych…

 

Ale nie ze względu na te pieniądze stałem się stałym i „pracowitym” prelegentem. Po prostu – każda prelekcja był swoistą premierą w teatrze „jednego aktora”. Nawet jeśli wygłaszałem kilka (a bywało, że kilkanaście, a nawet więcej) prelekcji na ten sam temat – każda z nich była do innej „widowni”, towarzyszyły jej różne okoliczności, inne były reakcje słuchaczy. I za każdym razem było to dla mnie wyzwaniem, było źródłem adrenaliny. A ta, jak wiadomo, potrafi uzależniać.

 

Niezbyt obciążający tygodniowy plan zajęć na uczelni stanowił dodatkową okoliczność sprzyjającą mojej tewupowskiej aktywności. Mogłem wieczorami upowszechniać kulturę pedagogiczną wśród rodziców uczniów, ale także nie miałem trudności, aby przyjmować zamówienia na prelekcje przedpołudniowe: do uczniów – podstawówek, liceów i zawodówek, a także wygłaszać pogadanki do nauczycieli na zebraniach rad pedagogicznych tych szkół.

 

Bardzo szybko wyrobiłem sobie markę „wziętego” prelegenta, zwłaszcza wtedy, gdy podjąłem się tematów, które – i w tamtych czasach – były swego rodzaju „gorącym kartoflem”: „Problemy dojrzewania” – w ostatnich klasach szkół podstawowych, i „Wychowanie seksualne” – w szkołach ponadpodstawowych. Prelekcje na takie tematy były bardzo chętnie zamawiane przez szkoły, bo niewielu nauczycieli było przygotowanych do tej problematyki, a także – bardzo często – krępowali się oni rozmawiać ze swoimi uczniami na „te” tematy. Zanim ja podjąłem się roli prelegenta z tego obszaru tematycznego – TWP poszukiwało prelegentów wśród lekarzy. A tych – z przygotowaniem z zakresu seksuologii – też prawie nie było. A jeśli już podejmowali się tego zadania lekarze innych specjalności, najczęściej interniści, to później do TWP docierały dość krytyczne recenzje, że „mówią fachowym, niezrozumiałym dla dzieci językiem”, że „wypowiadają się wyłącznie na tematy fizjologii organów płciowych”, że „nie chcą odpowiadać na większość zadawanych przez uczniów pytań”.

 

Wyjaśnię jeszcze jak do tego doszło, że akurat do mnie (wszak nie seksuologa) skierowano ofertę podjęcia się tych tematów prelekcji. Otóż wszystkiemu była winna owa pracująca w TWP koleżanka ze studiów, której jeszcze wtedy opowiedziałem o przypadku nastoletniego chłopca z „mojego” domu dziecka, którego przyłapano na podglądaniu dziewczynek w WC, z którym odbywałem wizyty u doktora Barczewskiego w poradni seksuologicznej, i o tym, że częste wizyty tam składane spowodowały moje zainteresowanie problematyką okresu dojrzewania oraz, że – dzięki wskazówkom doktora – przeczytałem wtedy wiele wartościowych, popularno-naukowych książek na ten temat. A ona te opowieści zapamiętała i teraz, w sytuacji kierowanych przez szkoły zapotrzebowań na prelekcje o tej tematyce, przypomniała sobie o tym. Więcej o owej historii z domu dziecka –TUTAJ

 

W okresie dwudziestu kilku lat mojej prelegenckiej aktywności takich spotkań z obszaru wychowania seksualnego odbyłem kilkaset…

 

Ale nie tylko na „te tematy” wygłaszałem prelekcje. Bardzo lubiłem i chętnie podejmowałem się spotkań, także cyklicznych, w których realizowałem misję „pedagogizacji rodziców”. Były takie szkoły, które zapraszały mnie na kolejne „okresowe” wywiadówki. Były one organizowane w ten sposób, że rodzice, zanim poszli na spotkanie z wychowawcą klasy swojego dziecka, uczestniczyli w ogólnym zebraniu, organizowanym zazwyczaj w szkolnej sali gimnastycznej. A tam, po krótkim wystąpieniu „dyrekcji” szkoły i organizacyjnych komunikatach Komitetu Rodzicielskiego – czekałem już ja, z kolejną pogadanką…

 

I muszę jeszcze pochwalić się odniesionym w tej działalności sukcesem. Otóż Zarząd Główny TWP zorganizował konkurs na najlepszą prelekcję. Namówiono mnie, abym do niego przystąpił. Pamiętam, że na ten konkurs przygotowałem prelekcję pt. „Czy to musiało się tak skończyć”. Adresatami byli rodzice jednej z „moich” szkół, a przekaz owej pogadanki dotyczył problemu samobójstw wśród dzieci i młodzieży oraz sposobów zapobiegania im. Powiem krótko: Moja prelekcja w ocenie trzyosobowej komisji konkursowej (która in corpore uczestniczyła w spotkaniu w tylnym rzędzie) zdobyła w ich ocenie maksymalną liczbę punktów i w konsekwencji zajęła pierwsze miejsce! W skali ogólnopolskiej było tylko kilka takich wyróżnień…

 

Oprócz nagrody finansowej, owocem tego sukcesu było włączenie mnie do grona „zespołu konsultantów”, co obok prestiżu i bywaniu na ogólnopolskich spotkaniach tychże, skutkowało zwiększoną stawką wynagrodzenia za każdą prelekcję…

 

No i nie będę krył, że moja działalność w TWP została doceniona poprzez przyznanie mi w 1982 roku Srebrnej Odznaki Honorowej „Zasłużony Popularyzator Wiedzy TWP:

 

 

Już po zakończeniu pracy na UŁ stałem się łódzkim specjalistą od jeszcze jednego tematu prelekcji. Była nim problematyka narkomanii wśród młodzieży – w wydaniu „jak nie dać się wkręcić w branie”. Ale o tym opowiem więcej w kolejnej części moich wspomnień (w części V – z lat 1983 – 1988), bo jest o czym opowiadać…

 

x            x           x

 

Jeśli ma się w swej osobowości „gen społecznego ADHD”, to długo nie wytrzyma się bez możliwości „rozładowania” tej potrzeby aktywności. Tak było i ze mną w czasie funkcjonowania w społeczności nauczycieli akademickich Instytutu Pedagogiki i Psychologii UŁ. Wystarczyły dwa lata, a ja dałem się namówić na pełnienie funkcji Zakładowego Społecznego Inspektora Pracy – funkcji, na którą jest się wybieranym przez ogół pracowników – członków związku zawodowego. W tamtym czasie jedynym związkiem zawodowym, do którego należeli nieomal wszyscy pracownicy IPiP, był Związek Nauczycielstwa Polskiego. I to właśnie oni wybrali mnie na zwołanym w tym celu zebraniu, na okres 4 lat, takim SIP-owcem. Nie pamiętam czyj to był pomysł – kto mnie zgłosił…

 

Jednak abym mógł swoje nowe obowiązki wykonywać kompetentnie, zostałem wysłany na specjalne – chyba dwutygodniowe – szkolenie. Pamiętam, że odbywało się ono w jakimś ośrodku w Wieliczce. Nie wnikając w merytorykę tego „dokształtu” powiem, że nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z tej szansy, aby najpierw zwiedzić słynną kopalnię soli, ale także – i to nie jeden raz – pobliski Kraków.

 

Samo pełnienie obowiązków SIP-owca nie było zbyt angażujące czasowo i emocjonalnie. Nie przypominam sobie żadnego „wypadku przy pracy”, a okresowe przeglądy stanowisk pracy były tylko cykliczną formalnością.

 

x           x           x

 

Kolejną opowieścią o mojej, wykraczającej poza obowiązki pracownika naukowo-dydaktycznego, działalności będzie historia mojej niespodzianej „kariery” w PZPR i jeszcze szybszego i definitywnego jej końca. Z dalekosiężnymi konsekwencjami tegoż.

 

Przypomnę, że informowałem już o okolicznościach w jakich zostałem członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) – w „Eseju wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek „marynarski”. Bo stało się to w ostatnim roku mojej służby wojskowej, odbywanej na Okręcie Hydrograficznym „Bałtyk”. Dla przypomnienia tamtych wydarzeń odsyłam do pliku z fragmentami owego eseju – TUTAJ

 

Dla ciągłości relacji nie mogę także pominąć informacji, że po powrocie do cywila nie udało mi się tego epizodu ukryć, o czym pisałem wEseju wspomnieniowy: Cz. III-1 „Od zawodowego harcerza do magistra…”. Oto jego fragment z tą treścią – TUTAJ

 

W tym miejscu powiem jedynie, że miałem nadzieję, iż jeśli nikomu w Łodzi nie przyznam się do tego, że w wojsku odbywałem staż kandydacki do PZPR, to sprawa pójdzie w zapomnienie. Tak się jednak nie stało, odpowiednie „organa” partyjne mnie odnalazły, a ja nie za bardzo mogłem zaprzeczać faktom, pracując w wojewódzkich władzach ZHP. Jak tam napisałem – „od tamtego czasu, aż do jesieni 1980 roku, byłem szeregowym członkiem tej ‚przewodniej siły narodu’, płaciłem składki i uczestniczyłem w zebraniach.” Żyłem przez kolejne lata z tą legitymacją, nie mając z ową partią żadnych innych relacji, oprócz płacenia owych składek (ściąganych „automatycznie”, jeszcze przed wypłatą) – aż do jesieni 1980 roku.

 

O tym co się wtedy wydarzyło pisałem już wEseju wspomnieniowy: Mój rok 1980. Jak sierpniowe strajki zamieszały w moim życiu. Po przywołaniu „tła historycznego” wydarzeń w Polsce z lata 1980 roku, tak opowiedziałem tę historię:

 

[…] I na tej fali przemian również w strukturach partyjnych UŁ także zaszła zmiana. Podjęto decyzję, że istniejące wcześniej na wydziałach uczelni duże podstawowe organizacje partyjne (pop) zostaną rozwiązane i rozpoczął się proces tworzenia małych, instytutowych organizacji. Nie ominęło to także IPiP. Na zebraniu, zwołanym w celu wyboru sekretarza tej organizacji, padła nagle, zaskakująca dla mnie, propozycja, zgłoszona przez kolegę z mojego Zakładu, aby sekretarzem pop w IPiP został … towarzysz Kuzitowicz. Uzasadniając swój wniosek powiedział, że „na te nadzwyczajne czasy musi to być ktoś zupełnie nowy, kto nie miał dotąd żadnych funkcji, kto potrafi podjąć te nowe wyzwania i zadania, a takim człowiekiem jest, jego zdaniem, tow. Włodzisław Kuzitowicz.”

 

Nie było innych kandydatur, ja jakiś czas oponowałem, twierdząc, że przecież są wśród nas bardziej odpowiedni do pełnienia tej funkcji towarzysze, ale zebrani nie podzielili moich argumentów. Przystąpiono do głosowania i za kilka chwil zostałem (już nie pamiętam czy jednogłośnie, ale na pewno przygniatającą liczbą głosów) wybrany sekretarzem POP w IPiP UŁ.

 

Oceniając tę sytuację z perspektywy minionych lat nie mam wątpliwości: wszyscy członkowie partii z tytułami doktorów lub docentów (profesora w tym gronie nie było żadnego) zachowali się w tej sytuacji asekuracyjnie (żeby nie powiedzieć – tchórzliwie) – nie chcieli ryzykować swoich karier w przypadku kolejnej zmiany na krajowej politycznej scenie. I okazało się, że – z ich punktu widzenia – podjęli słuszną decyzję.

 

Natomiast ja, niepoprawny idealista, podjąłem się tej roli z wszystkimi tego konsekwencjami. Ale o tych konsekwencjach napiszę za rok. I właśnie aby to, o czym będzie w tym przyszłorocznym eseju wspomnieniowym „Mój rok 1981” było zrozumiałe – opowiedziałem tutaj tę historię „jak zostałem sekretarzem pop”. Nie aby epatować czytelników takim „smakowitym” kąskiem z mojej biografii…[…]

[Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

Jako że odstąpiłem od systemu pisania corocznych „rocznych” wspomnień – o tym czym zajmowałem się jako „pierwszy sekretarz” i jaki był tego finał opowiem już teraz. A o „odroczonych” konsekwencjach finału tej historii będzie dopiero w części V wspomnień.

 

Wydarzenia, które teraz wspominam działy się czterdzieści lat temu, przeto pamiętam jedynie te fakty, które z jakiegoś powodu utkwiły w mojej pamięci. Między innymi pamiętam, że to wtedy zgłosił się młody (27-o letni) asystent w Zakładzie Teorii Wychowania – mgr Bogusław Śliwerski, że chce wstąpić do PZPR. Na najbliższym zebraniu naszej POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) został przyjęty i stał się „kandydatem na członka”. Wspominam ten fakt, gdyż za chwilę opowiem o ważnym „zadaniu partyjnym” jaki ów kandydat otrzymał do wykonania.

 

Bo już wkrótce przyszło nam – całej społeczności uczelnianej – przeżyć „historyczne” dni. Były nimi dni strajku studentów łódzkich uczelni, który w dniach 21 stycznia – 18 luty 1981 roku sparaliżował tradycyjny rytm roku akademickiego. Jako pierwsi zastrajkowali studenci Wydział Prawa i Administracji UŁ. Wkrótce dołączyli do nich studenci pozostałych wydziałów – w tym także z kierunków pedagogicznych i psychologii. Podczas akcji – jak to wtedy nazwano ten swoisty strajk okupacyjny – „solidarnego czekania” zajęcia odbywały się zgodnie z planem, ale studenci – w przeważającej większości, acz nie wszyscy – pozostawali w budynkach uczelni na noc. Po kilku dniach strajkowali już studenci innych łódzkich szkół wyższych, a później wybuchały strajki solidarnościowe w uczelniach całej Polski.

 

Strajk – oczywiście – nie ominął także studentów, mających zajęcia przy Uniwersyteckiej 3. Nie twierdzę, że wszyscy w jego „okupacyjnym” elemencie uczestniczyli, ale co noc kilkadziesiąt osób nocowało tam gdzie się dało – najczęściej na podłodze w salach dydaktycznych. Znakomita większość pracowników naukowo-dydaktycznych udzielała im poparacia – nie tylko słownego. Nieliczni – w tym ja, sekretarz POP – czasami, w geście solidarności, nocowali tam z nimi.

 

Foto: Zdjęcie ze zbiorów własnych [WK]

 

W ogóle byłem na co dzień blisko strajkujących, bywałem częstym gościem Komitetu Strajkowego, kierującego protestem w siedzibie IPiP. Na jego czele stał student pedagogiki – Paweł Januszkiewicz, który bywał na odprawach w strajkowej „centrali”, która działała w siedzibie Wydziału Filologicznego przy Kościuszki. Pewnego dnia, gdy stamtąd wrócił, przyszedł do mnie – w stanie lekkiego wzburzenia – i powiedział: „Panie magistrze, Walczak (jeden z liderów łódzkiego strajku) powiedział mi przy ludziach, że na pedagogice to strajkiem rządzi sekretarz partii. Czy to prawda?” Na co ja do niego: „Ty mnie nie pytaj, zapytaj siebie, czy czujesz się przeze mnie rządzony”. Chwilę pomyślał i powiedział: „No nie. Ale dlaczego pan z nami siedzi?” Na co ja: „Bo popieram wasze żądania.” I już bez obaw i zahamowań z jego strony towarzyszyłem im aż do końca. Dziś mogę się przyznać, że wspólnie z Komitetem Strajkowym wypiliśmy po szklaneczce wina, aby ufetowć zalegalizowanie NZS, podpisanie porozumień – zwycięstwo strajku.

 

Po dwudziestu paru latach los sprawił, że ponownie spotkałem Pawła Januszkiewicza – w jakże nieprzewidywalnej w tamtym czasie roli…

 

Jak już wspomniałem, studenci ze strajkujących łódzkich uczelni powołali Komitet Strajkowy, który pracował w gmachu przy ul. T. Kościuszki, skąd kierował całą akcją strajkową i gdzie prowadzone były rozmowy z przedstawicielami władz. Delegacji rządowej, która przyjeżdżała na rozmowy ze strajkującymi studentami, przewodniczył ówczesny Minister Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki – prof. Janusz Górski, dobrze w Łodzi znany, gdyż wcześniej był przez wiele lat profesorem na łódzkiej ekonomii, a w latach 1972 – 1975 rektorem UŁ.

 

Pracami Komitetu Strajkowego kierowały dwie osoby: Marek Perliński – student psychologii i filozofii i Wojciech Walczak – także z psychologii. Ten pierwszy w Stanie Wojennym wyemigrował do Szwecji, zaś Walczak, po tym, jak w noc 13/14 grudnia, razem z kierownictwem łódzkiej „Solidarności”został internowany, i w dalszej konsekwencji tego – skreślony z listy studentów, ale niedługo potem  wrócił na studia i skończył je w 1984 roku, a po 1989… odegrał pewną, ważna rolę, nie tylko w mojej biografii zawodowej. Ale o tym opowiem w jednej z następnych części moich wspomnień.

 

Foto: Ze zbiorów Edwarda Chudzika [www.kronika.uni.lodz.pl]

 

Grupa strajkujących studentów w gmachu Wydziału Filologicznego UŁ przy al. Kościuszki. Z mikrofonem w ręce Wojciech Walczak

 

 

Studenci domagali się przede wszystkim szybkiej rejestracji NZS. Wśród postulatów znalazły się także żądania autonomii uczelni, możliwości wpływu na kształt programu studiów, prawa do wyboru dwóch lektoratów języków obcych, zniesienia obowiązkowego lektoratu języka rosyjskiego, likwidacji praktyk robotniczych, skrócenia szkolenia wojskowego, prawa do posiadania paszportu, ograniczenia cenzury, uwolnienia więźniów politycznych, opracowania nowych podręczników do historii.

 

Ale były jeszcze postulaty „lokalne” – zgłaszane przez strajkujących studentów w poszczególnych wydziałach i instytutach. Także studenci (głównie studentki) strajkujący w budynku przy Uniwersyteckiej takowe mieli. Na jednym z pierwszych miejsc był postulat wysunięty przez studentki pedagogiki, które domagały się odsunięcia od zajęć dydaktycznych pewnego docenta, który, jak twierdziły – określając to dzisiejszą terminologią – molestował je seksualnie…

 

Już po zakończeniu strajku wniosek w sprawie owego docenta dotarł także do egzekutywy POP naszego Instytutu. Jako jej sekretarz nie mogłem, ale i nie chciałem  go zignorować. I wtedy narodził się pomysł, aby zweryfikować to oskarżenie metodą obiektywnego sondażu środowiskowego, czy zarzut ten jest tylko opinią kilku najbardziej aktywnych strajkowiczek, czy problem ów jest powszechnie znany i zostanie w anonimowych ankietach potwierdzany przez ogół studentek..

 

Zadanie partyjne przeprowadzenia tego badania otrzymał „kandydat na członka” – mgr Bogusław Śliwerski. Wywiązał się z tego znakomicie. Opracował materiał pozyskany z przeprowadzonego badania ankietowego i przedstawił konkluzję, która w pełni potwierdziła, że ów pan faktycznie w swoim gabinecie na IV piętrze „naszej” kamienicy (w którym stała wersalka) bardzo lubił, przyjmować „w pojedynkę” studentki – nie tylko na konsultacje, lecz przede wszystkim na egzaminy. I nie zawsze oceny jakie wpisywał im do indeksu były wyłącznie za sprawdzoną wiedzę…

 

Mając takie obiektywne dowody, złożyłem w tej sprawie oficjalną wizytę ówczesnemu dziekanowi Wydziału Filozoficzno-Historycznego, którego częścią był nasz Instytut, domagając się w imieniu POP pozbawienia pana docenta prawa do prowadzenia zajęć dydaktycznych. I tutaj napotkałem na „miękki”, acz stanowczy opór. Usłyszałem, że „ja także mam podobne zdanie w tej sprawie, ale...” I nastąpiło wiele tych „ale” – z brakiem podstaw prawnych podjęcia takiej decyzji wobec samodzielnego pracownika nauki – na czele.

 

Pan docent pozostał na stanowisku (i w swoim gabinecie) niezagrożony (dopracował do emerytury), a towarzysz Śliwerski był już nieomal pewny, że pozytywnie zakończy okres kandydacki i zostanie pełnoprawnym członkiem PZPR. Zakończyłby, gdyby nie noc 12 na 13 grudnia…

 

Bo to wtedy ówczesny premier – generał Wojciech Jaruzelski „postanowił bronić Ojczyznę przed interwencją ZSRR” i wprowadził w Polsce Stan Wojenny. Na kilka tygodni praktycznie zamarło normalne życie obywateli. Obok wielu innych restrykcji – np. brak łączności telefonicznej, normalnych programów radiowych i telewizyjnych, prasy, powszechnie obowiązujący zakaz opuszczania miejsca zamieszkania oraz godzina milicyjna (od 22:00 do 6:00) – zawieszono działalność wszystkich szkół i uczelni. Uczniowie wrócili do szkół już 4 stycznia, ale studenci dopiero 8 lutego 1982 roku, kiedy to w normalnych warunkach trwałaby zimowa sesja egzaminacyjna.

 

To było jak trzęsienie ziemi. O ile po podpisaniu Porozumień Gdańskich łudziłem się jeszcze – jak wielu optymistów-idealistów – nadzieją na zreformowanie systemu i – jak to się wtedy określało – „komunizm z ludzką twarzą”, to ta noc sprawiła, iż wszelkie moje złudzenia definitywnie się rozwiały. Pierwszym co zrobiłem, gdy już mogłem przojechać na uczelnię, było pójście do siedziby Komitetu Uczelnianego PZPR, gdzie w sekretariacie złożyłem pisemne oświadczenie (z uzasadnieniem) o mojej rezygnacji z członkostwa w Partii, dołączając do tego moją legitymację partyjną.

 

Nie wiem co działo się dalej w instytutowej POP. Wiem, że nie tylko ja „rzuciłem legitymację”, ale większość towarzyszy pozostała wierna szefowi swojej partii! Dowiedziałem się że i Bogusław Śliwerski zrezygnował z ubiegania się o członkostwo w PZPR…

 

Tak skończył się czternastoletni okres mojej przynależności do PZPR. Jak już opowiedziałem – nie zapisałem się tam z pobudek ideowych, ani „dla kariery”, a jedynie po to, aby wygrać rozgrywkę o przywrócenie odebranych praw moich i kolegów marynarzy z OH „Bałtyk”. Był to jedyny sposób, aby starszy marynarz mógł stanąć przeciw synowi Wiceministra Obrony Narodowej – Szefa Zarządu Politycznego LWP – i wygrać w tej sprawie. I nigdy nie zabiegałem o partyjne stołki, ani o rekomendacje na lukratywne stanowiska.

 

 

x           x           x

 

 

Okres pracy na uniwersytecie to był także okres mojej zwiększonej – społecznej aktywności w ZHP. Ale nie na stanowiskach kierowniczych, a w miejscach, w których mogłem służyć mojej (mimo wszystkich zmian epoki Gierka) organizacji swoją wiedzą i doświadczeniem. Byłem członkiem Chorągwianej Komisji Kształcenia – za co nagrodzono mnie „Złotą Odznaką Kadry Kształcącej”. W okresie „karnawału „Solidarności” (nie wcześniej, nie później) spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka: ówczesne władze Komendy Chorągwi Łódzkiej wystąpiły do Głównej Kwatery z wnioskiem, a ta rozpatrzyła go pozytywnie, i w lipcu 1981 roku nadała mi najwyższy w tamtym czasie, honorowy stopień instruktorski „Harcmistrza Polski Ludowej”.

 

 

Była to, wprowadzona w 1965 roku, peerelowska wersja przedwojennego stopnia honorowego „Harcmistrza Rzeczypospolitej”. W zasadzie nie powinienem się nim dziś szczycić, gdyż po zmianie ustroju (w 1990 roku) stopień ten zniesiono, a wszyscy jego posiadacze nie mogą się nim posługiwać – z powrotem są harcmistrzami. Wspomniałem o tym tylko dlatego, że stało się to w tym jednym jedynym roku „wiary i nadziei” w to, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie…”

 

Konsekwencją mojej aktywności w owej Komisji Kształcenia (instruktorów ZHP – oczywiście), ale także prowadzenia zajęć z przedmiotu „Metodyka wychowania w ZHP” na zaocznych studiach pedagogiki było zaproszenie mnie do składu Rady Programowej Centralnej Szkoły Instruktorów ZHP w Oleśnicy, którą otwarto tam 2 kwietnia 1975 r. Powstała ona z połączenia, przeniesionej z Cieplic Sl. Centralnej Szkoły Instruktorów Zuchowych z Centralną Szkołą Instruktorów ZHP, działającą uprzednio w Warszawie.

 

Pamiętam że w tej roli byłem tam z wizytą kilka razy. Z jednej z tych wizyt znalazłem w moim archiwum dwa zdjęcia:

 

 

Ja „w cywilu” podczas roboczego spotkania Rady – zabrałem głos na jakiś (?) temat.

 

 

 

 

Ja (pierwszy z lewej) w stroju organizacyjnym – wygłaszam gawędę na „kominku” dla uczestników akurat odbywającego się kursu.

 

 

Przypomniałem tą, wszak epizodyczną” w skali mojej aktywności instruktorskiej z tamtych lat, działalność, przede wszystkim z jednego powodu: za kilka lat (konkretnie w 1990 roku) kontakt ten bardzo mi pomoże w zupełnie innej działalności…

 

 

x           x           x

 

 

I „na deser” o jeszcze jednym obszarze mojej społecznej działalności. A było nim moje nowe miejsce zamieszkania. Wkrótce po zasiedleniu świeżo zbudowanych pięciu bloków Osiedla „Pienista”, które postawiono na planie prostokąta (ograniczały przestrzeń, idealną dla urządzenia tam placu zabaw dla dzieci), odbyły się wybory do Rady Osiedla, która w tamtych czasach była częścią większej struktury, określanej nazwą: Komitet Obwodowy „Nowe Sady”. Nie byłbym sobą, gdybym nie zgłosił swego akcesu także i do tej społecznej działalności. Powiem krotko: zostałem przewodniczącym Komisji do spraw Dzieci i Młodzieży. „Walczyłem” o zagospodarowanie naszego „dziedzińca” w piaskownice, huśtawki, ławeczki dla mam (i tatusiów). Byłem inicjatorem i organizatorem osiedlowych imprez z okazji „Dnia Dziecka”.

 

Fotokopia aktu powołania na funkcję

 

Ale współuczestniczyłem także w innych przedsięwzięciach całej Rady, a zwłaszcza w walce o bezpieczne przejście przez tory PKP, które na tym odcinku biegną w wykopie i oddzielały nasze bloki od Retkini, gdzie jeździły autobusy, tramwaje, gdzie było przedszkole i szkoła. Pokonywaliśmy przez prawie rok tą przeszkodę „na dziko”, ryzykując (zwłaszcza zimą ) nawet życiem i zdrowiem, także naszych dzieci Bo władze o nas zapomniały…

 

Gdy nie skutkowały petycje – skrzyknęliśmy się z sąsiadami, „podkradliśmy” trochę płyt chodnikowych zwiezionych do budowy ulicy Falistej (bo tej, z porządną jezdną i chodnikiem dla pieszych także wtedy jeszcze nie było) i własnoręcznie zrobiliśmy z nich stopnie schodów – po jednej i po drugiej stronie kolejowego wąwozu. Wybuchła afera, że to samowolka, że tak nie wolno, ale… ale wkrótce władze PKP zbudowały oficjalne przejście (ze „ślimakiem”), a po roku miasto postawiło nad torami kładkę dla pieszych… Kładka stoi do dzisiaj – teraz jest elementem nowo zbudowanego przystanku PKP Łódź – Retkinia.

 

x           x           x

 

I to byłoby wszystko o moich aktywnościach „pozazawodowych”. Opowiedziałem o nich jeszcze przed częścią wspomnień, poświęconych relacji o tym pierwszym aspekcie obowiązków „pracownika naukowo-dydaktycznego”, którym w tamtym czasie byłem na Uniwersytecie Łódzkim, nie bez powodu. Bo kiedy wkrótce przeczytacie opowieść o tym co robił starszy asystent Kuzitowicz w ramach jego pracy naukowej – nie będziecie zdziwieni, że tego nie było wiele…

 

No cóż – nie „poczułem blusa”, nie odnalazłem powołania do bycia naukowcem w pedagogice, a co gorsze – „obserwacja uczestnicząca” rzeczywistych form „bycia naukowcem-pedagogiem” dodatkowo mnie do tego zniechęciła. Jak widzicie – wszytko inne bardziej mnie interesowało i zajmowało…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź