Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

O studenckich obozach naukowych

 

Kontynuując IV cykl moich wspomnień „Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania”, po ich drugiej części „O tym co zapamiętałem o mojej roli dydaktyka” , prezentuję kolejną, gdzie opowiem o studenckich obozach naukowych, które – gdy zasmakowałem w tej formie przygotowania studentów do czekającego ich zbierania materiałów do pracy magisterskiej, stały się moją ulubioną formą pracy na uczelni. Bo nie były realizowane na uczelni!

 

Obozy naukowe organizowane były dla studentów po drugim roku studiów (dla uproszczenia będę w dalszej części wspomnień używał tylko formy „studentów”, ale zawsze będzie to, w przytłaczającej większości, dotyczyło studentek i studentów, występujących jednak w jednostkowych przypadkach.) Ich podstawowym celem było praktyczne zaznajomienie uczestników obozu z metodami i narzędziami badawczymi, stosowanymi w pedagogice społecznej, którymi będą się posługiwali podczas zbierania materiałów do pracy magisterskiej, pisanej w obszarze zainteresowania pedagogiki społecznej. A w tym obszarze znajdowała się także pedagogika opiekuńcza. Tradycyjnie obozy odbywały się we wrześniu. O udział w konkretnym obozie jego organizator musiał zadbać, bo choć każdy student powinien uczestniczyć w tej formie zajęć, to nie było żadnych obligatoryjnych wskazań u kogo i gdzie.. O jego skuteczną promocję musiał zadbać organizator. Istniała możliwość prowadzenia obozów poza Łodzią – ale wówczas organizator musiał uzyskać z UŁ środki finansowe na przejazdy i zakwaterowanie.

 

Po raz pierwszy prowadzenie takiego obozu pani doc. Lepalczyk zaproponowała mi już pod koniec pierwszego roku mojej pracy, czyli jeszcze przed wakacjami 1976 roku. Naturalną koleją rzeczy był wybór metody badawczej, której będę uczył jego uczestników: metody monografii placówki. Bo w takiej metodzie przygotowałem moją pracę magisterską i w tej mogłem uchodzić za „fachowca”

 

Kolejną decyzją, którą musiałem podjąć, była lokalizacja tego „obozu”. Nie miałem wątpliwości, że nie może on odbywać się w Łodzi – najlepiej w miejscowości, która może być atrakcyjną, z innych niż naukowo-poznawcze, względów. Mój wybór padł na Beskid Śląski i Żywiecki, przede wszystkim dlatego, że ja dotąd nigdy tam nie byłem, ale także ze względu na optymalny charakter jego walorów turystycznych – wszędzie blisko i góry nie za wysokie. Ale były także brane pod uwagę względy logistyczne. Mam tu na myśli fakt, iż centrum tego regionu – Bielsko-Biała – było liczącym sto kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców miastem, w tamtym czasie – stolicą jednego z 49 województw, mającym dobrze rozwiniętą infrastrukturę oświatową, w tym kilka placówek całkowitej opieki nad dzieckiem. Wszystko to sprawdziłem wcześniej w rozmowach telefonicznych, najpierw – strategicznie – z pracownikami tamtejszego Kuratorium Oświaty i Wychowania, a później, już w trybie roboczym, z Wydziałem Oświaty, istniejącego od trzech lat (w miejsce dawniejszego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej) bielskiego Urzędu Miejskiego.

 

Uzyskawszy od szefostwa Wydziału Oświaty zgodę na przeprowadzenie na ich terenie tego obozu, uzgodniłem z nimi program i listę placówek opieki nad dzieckiem, ale także szkół, do których będziemy mogli wchodzić i prowadzić nasze „treningowe” techniki badań środowiskowych.

 

Pozostało jeszcze załatwić bazę na zakwaterowanie i . . . i pozyskać na ten projekt środki finansowe. Oraz zrekrutować uczestników. A adres, pod którym możemy zamieszkać w czasie pobytu w Bielsku-Białej, wskazano mi w Wydziale Oświaty. Był to Dom Turysty PTTK, w centrum Bielska, przy ul. Krasińskiego nr 38 – niedaleko stacji kolejowej.

 

Foto: www.google.com/travel/hotels/

 

Dom Turysty PTTK w Bielsku, ul.Zygmunta Krasińskiego 38 (zdjęcie współczesne)

 

 

Mając rozeznanie we wszystkich kosztach (ceny biletów PKP, koszt noclegu, projektowaną liczbę osób i dodatkowe środki na „czas wolny”) wystąpiłem o dotację, którą – oczywiście – otrzymałem. Z rekrutacją też nie miałem problemu. Z taką ofertą turystyczną na dni wolne – jeszcze na długo przed sesją egzaminacyjną po II semestrze – miałem już komplet uczestników. Właściwie – uczestniczek, gdyż nie zgłosił się ani jeden student. Dziś nie pamiętam, czy w ogóle na II roku pedagogiki opiekuńczej taki studiował.

 

I w tym miejscu muszę opowiedzieć o jeszcze jednym, niespodzianym, elemencie tego przedsięwzięcia.

 

Zacznę od informacji, że pani doc. Irena Lepalczyk postanowiła po raz kolejny powiększyć liczbę pracowników Zakładu Pedagogiki Społecznej, Tym razem swe poszukiwania skoncentrowała na absolwentach socjologii. Był to kierunek poszukiwań praktykowany już przez prof. Kamińskiego. Wszak od wielu lat pracowała już w Zakładzie, także absolwentka socjologii, dr Iza Muchnicka-Diakow. Tym razem propozycję zatrudnienia na stanowisku asystenta stażysty przyjęły dwie osoby, które właśnie obroniły prace magisterskie na socjologii: Barbara Mrozińska i Jacek Piekarski. Ta pierwsza, zrobiwszy doktorat, po dwudziestu kilu latach pracy porzuciła karierę naukowca, aby zostać dziennikarką – na krótko w „Gazecie Wyborczej”, a od wielu już lat, najpierw w roli redaktora naczelnego, a od 2007 – na stanowisku prezesa Telewizji TOYA . I prezesuje tam do dziś…

 

Natomiast z tym drugim – z Jackiem Piekarskim – zawarłem znajomość jeszcze zanim oficjalnie został moim kolegą z pracy. Stało się tak, gdyż pani docent zdecydowała, że jeszcze przed formalnym jego zatrudnieniem, weźmie on udział w „moim” obozie w Bielsku-Białej. Z jego punktu widzenia była to propozycje nie do odrzucenia. Miał być – jako magister socjologii – moim konsultantem oraz prowadzić szkolenia studentów z technik badań, przed ich wyruszeniem do placówek. A ja usłyszałem, że mam go „wprowadzić w rolę nauczyciela akademickiego”.

 

Jedyne co musiałem w tej nagłej sytuacji zrobić, to zamienić w Domu Turysty zarezerwowaną dla mnie „jedynkę” na pokój dwuosobowy.

 

I tak starszy asystent dostał asystenta stażystę. Współpraca układała się nam dobrze, mnie było znacząco łatwiej realizować zadania prowadzącego ten obóz, a on pewnie także nie żałował tej „praktyki”. Dziś, po 45 latach, mogę chyba powiedzieć, że była to dla Jacka dobra inicjacja przyszłej kariery pracownika nauki, w ramach której został profesorem zwyczajnym, dziekanem Wydziału Nauk o Wychowaniu, a po latach pracy w Katedrze Pedagogiki Społecznej, wykonywanej, już po przejściu prof. Lepalczyk na emeryturę, także pod kierunkiem prof. Ewy Marynowicz-Hetki, usamodzielnił się i został kierownikiem „własnej”– nie trudno zgadnąć jakiej – Katedry Badań Edukacyjnych. A od niedawna jest już emerytem…

 

Pora wrócić do relacji z owego obozu. Najgorsze, że nie mogę sobie na sto procent przypomnieć iludniowe było to przedsięwzięcie, ale jestem prawie pewiem, że dwutygodniowe. Jestem przekonany, że obóz musiał się rozpocząć w połowie drugiego tygodnia września (np. 9-ego), gdyż nie mogłem prowadzać studentów do szkół i placówek tuż po rozpoczęciu roku szkolnego. Także nie mogłem kończyć obozu tuż przed początkiem roku akademickiego.

 

 

Fragment z „Kalendarza Stuletniego” – rok 1976. Zaznaczone są dni, w których – według mojej rekonstrukcji pamięci – odbył się studencki obóz naukowy

w Bielsku-Białej.

 

 

Ale miałem jeszcze jeden powód aby rozpoczynać obóz w połowie tygodnia. Zależało mi na dwu niedzielach z poprzedzającymi je sobotami. Bo choć w 1976 roku urzędowo była tylko jedna „wolna sobota” – w owym roku wyznaczono ją na 4 września – to ja tak planowałem nasze zadania, aby wcześniej odrobić wszystko co zostało zaplanowane na ten tydzień i mieć wolną sobotę i niedzielę do dyspozycji zajęć turystyczno-krajoznawczych. Dzięki takiemu terminowi obozu mieliśmy dwie takie możliwości.

 

Foto: www.google.com

 

W ramach tych ostatnich zajęć zwiedziliśmy okolice Bielska-Białej, a także Szczyrk. Byliśmy też nad Jeziorem Żywieckim.

 

 

Najtrudniej jest mi przypomnieć sobie konkretne fakty z realizacji oficjalnego programu obozu. Pamiętam, że zaczęliśmy od spotkania z dyrektorem Wydziału Oświaty Urzędu Miasta Bielsko-Biała, który przedstawił nam sieć podległych mu placówek, w tym domy dziecka i placówki realizujące środowiskową opieką nad dziećmi. I to one były głównym celem wizyt „badawczych” studentek.

 

Trochę na zasadzie dedukcji (ze strzępów mojej pamięci wiem, że byliśmy także w Technikum Włókienniczym, mającym swą siedzibę niedaleko naszego zakwaterowania) przypuszczam, że zapewne pan dyrektor pochwalił się, iż w kilku bielsko-bialskich szkołach zatrudnieni zostali pedagodzy szkolni – w ramach programu pilotażowego Ministerstwa Oświaty i Wychowania z 1973 roku. I pewnie wymienił także Technikum Włókiennicze, bo innego powodu naszej wizyty w tej szkole zawodowej być nie mogło. A wizytę w tej szkole zapamiętałem dlatego, że była to szkoła bardzo podobna, także w swej historii, do łódzkiego Technikum Włókienniczego.

 

Obóz zakończył się planowo, wszyscy wrócili zadowoleni, sprawozdanie o jego przebiegu złożyłem kierowniczce Zakładu i – zapewne po nieformalnym zasięgnięciu „języka” u jego uczestniczek – został on przez nią dobrze oceniony. Skąd taki mój wniosek? Bo gdyby było inaczej, nie otrzymałbym w następnym roku polecenia zorganizowania kolejnego….

 

 

x           x           x

 

 

Jednak rok 1977 był dla mnie trudnym rokiem. W tym roku, w lipcu, przeprowadzałem się z moją rodziną (ja – młody pracownik nauki, żona Krystyna – młoda matka oraz urodzony w marcu 1973 r. synek Kubuś) z dotychczasowego mieszkania (jeden pokój – 25 m kw. na poddaszu, bez wygód – w domu, który w latach dwudziestych zbudował mój dziadek i gdzie się urodziłem) do nowego mieszkania m-4 (55 m kw.) na IV piętrze w nowo zbudowanym bloku Osiedla „Pienista” Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych”. M-4 dostała rodzina trzyosobowa, bo dodatkowe „M” przysługiwało mi, jako nauczycielowi…

 

Historia ubiegania się o to mieszkanie i jego pozytywny finał zasługuje na oddzielne opowiadanie – to znakomita ilustracja peerelowskich mechanizmów rozwiązywania problemu mieszkaniowego.

 

Teraz musi wystarczyć informacja, że klucze do naszego m-4 wręczono nam w początku lutego tego roku. Niestety – przeprowadzka nie mogła nastąpić niezwłocznie. W jednym z pokojów naszego nowego mieszkania, przypominam, że na na ostatnim piętrze, stwierdziłem rozległe zacieki na suficie. Oświadczyłem w administracji osiedla, że czynsz za mieszkanie zacznę płacić dopiero od miesiąca, w którym tam zamieszkamy, czyli po usunięciu tej wady, to znaczy po zreperowaniu przeciekającego dachu. Musiało minąć parę miesięcy, aby poinformowano nas, że naprawę wykonano. Ja jednak postanowiłem z decyzją przeprowadzki zaczekać do pierwszego deszczu, aby można było sprawdzić skuteczność tej roboty. I miałem rację – okazało się, że dach nadal przecieka.

 

Minęło wiele kolejnych tygodni, aby dokonano ponownej naprawy i abym mógł stwierdzić – po kolejnym deszczu – że wszystko jest już w porządku. I dopiero wówczas zażądałem usunięcia właściwej wady, a nie jej przyczyny, czyli odmalowania tego zalewanego tygodniami pokoju. I dopiero wtedy przejąłem mieszkanie. Wprowadziliśmy się tam 2 lipca 1977 roku.

 

Nie muszę nikogo przekonywać, że mając do pokonania takie żywotne problemy, nie miałem głowy do wymyślania koncepcji kolejnego obozu naukowego. Ale nie chciałem z jego prowadzenia zrezygnować. Dlatego zastosowałem wersję „bis”, to znaczy powtórkę miejsca lokalizacji i – generalnie – problematyki badań.

 

Jedyną różnicą było miejsce zakwaterowania. Tym razem byłem bogatszy o wiedzę wyniesioną z poprzedniego roku: wiedziałem, że w Bielsku-Białej działa Filia Politechniki Łódzkiej i że są tam także Domy Studenta. I właśnie w jednym z tych akademików, przy ul.Spółdzielców, załatwiłem nasze zakwaterowanie….

 

Foto: www.akademik.ath.bielsko.pl

 

Dom Studenta Filii Politechniki Łódzkiej w Bielsku-Białej przy ul. Spółdzielców 11 (Zdjęcie współczesne)

 

 

Niewiele więcej o tym obozie mogę opowiedzieć, poza informacją, że tym razem w gronie uczestników był jeden student! Z przyczyn „kosztowych” nie wynająłem dwóch „jedynek” – zamieszkaliśmy wspólnie w „dwójce”. Podczas jednego z weekendów przyjechała w odwiedziny jego dziewczyna… Potem się pobrali, mieli dwójkę dzieci… Miałem z nim kontakt jeszcze kilka lat po tym gdy ukończył studia. Ale – niestety – od wielu lat już nie żyje, zmarł na zawał serca. Nie mogę już, jak zrobiłem to do Anki Burchard – uczestniczki obozu z 1979 roku w Bieszczadach, zwrócić się do niego o wsparcie mej pamięci…

 

Miałem jeszcze cień nadziei, że ktoś wesprze moją wątłą pamięć, gdy przypomniałem sobie, że była tam jeszcze sytuacja odwrotna: do dziewczyny przyjechał chłopak. Jak ona się nazywała – nie mogłem sobie przypomnieć, pamiętałem jedynie, że miała na imię Anna. Ale za to przypomniałem sobie, że ten który ją odwiedził został później dziennikarzem – pracował w Łódzkim Ośrodku Telewizyjnym. Dzięki Facebook’owi mogłem go zapytać, czy ma kontakt z ową Anią. Nawet dostałem do niej numer telefonu, ale… Do chwili zamieszczania tego materiału, z nieznanych mi powodów, nie odezwała się…

 

Przeto musimy – ja i Wy, Szanowni Czytający – poprzestać na tym co już zakomunikowałem: że ten drugi studencki obóz w Bielsku- Białej miał bardzo podobny przebieg do pierwszego – tak w jego programie merytorycznym, jak i turystycznym…

 

 

x            x           x

 

 

W 1978 roku obozu nie organizowałem. A powodem tego był mój wyjazd na prawie trzy miesiące do Szwecji – na zaproszenie… Lucka. Tego Lucka z kolonii zuchowej w Harkabuzie w 1964 roku, z którym wędrowałem, nie tylko po Orawie, autostopem, który w 1972 roku odwiedził obóz w Rajskim, a wcześniej, w maju, był świadkiem na naszym (moim z Krysią) ślubie, który w 1973 roku był moim zastępcą, a po tym jak niespodzianie wyjechałem do Łodzi i tam ciężko zachorowałem – dokończył kierowanie zgrupowaniem w Strużnicy,

 

Ten Lucek, jako student socjologii na UŁ, w 1974 roku wyjechał – legalnie – do Londynu na kurs języka angielskiego i… i odmówił powrotu do Polski. Po paru latach pobytu w Anglii przeniósł się do Szwecji i tam, w wiosce Ekeby niedaleko Helsinborga w Skanii, zamieszkał na stałe. Ale o tym pobycie opowiem trochę więcej w części, którą zapowiedziałem jako pierwszy aneks do tego rozdziału, gdzie będą wspomnienia z lat 1976 i 1977 z obozów harcerskich, na których byłem z trzyletnim, a później czteroletnim synkiem Kubusiem. Sam, bez jego mamusi. A także opowieść właśnie o tej mojej wakacyjnej „przygodzie” w Szwecji, którą przeżyłem latem 1978 roku.

 

 

x           x           x

 

 

Jak wiadomo, jeśli ktoś w czymś zasmakuje i nie napotka na przeszkody nie do pokonania, będzie chciał kontynuować ulubioną formę działania. Tak też było ze mną i z moim zamiłowaniem do prowadzenia studenckich obozów naukowych. Kolejnym był ten w 1979 roku – w Bieszczadach. Opisałem go już w esejuMój rok 1979, czyli też obóz, ale naukowy. W Bieszczadach.Dla potrzeb tej części wspomnień podam o nim tylko kilka, zaczerpniętych z tamtego eseju, podstawowych informacji – odsyłając do obszerniejszych – w specjalnie zredagowanym pliku PDF – TUTAJ

 

Foto: Zdjęcie ze zbiorów własnych

 

Uczestnicy studenckiego obozu naukowego „Bieszczady – 1979” – w pełnym składzie. Z jego kierownikiem.

 

Pierwszy tydzień przeminął na przybliżaniu młodym adeptom środowiskowych badań pedagogicznych tajników stosowanych w takich przypadkach technik badawczych. W tym pogoda nam nie przeszkadzała. Bo muszę od razu zaznaczyć, że prawie przez cały czas naszego tam pobytu nie było dnia, aby nie padał deszcz. Jeśli nie przez cały dzień, to wieczorem, rankiem, albo nocą.[..]

 

Warunki atmosferyczne w dużym stopniu pokrzyżowały moje plany badawcze w terenie. Nie mając środka transportu byliśmy skazani na prowadzenie badań ankietowych jedynie w pobliskich stanicach, do których można było dotrzeć pieszo – górskimi dróżkami lub szlakiem turystycznym. I właśnie owa deszczowa aura spowodowała, że taki wypad okazał się możliwy jedynie do nieodległej gdańskiej stanicy w Nasicznym. Trzeba było zredukować plany i skoncentrować się na – można by to określić – paramonografii harcerskiej samorządności – na naszej stanicy.

 

Już po kilku dniach okazało się dla nas oczywiste, że owa samorządność jest jedynie ideologicznie poprawnym parawanem, przykrywką, kamuflażem, mającym za zadanie stworzenie pozorów udziału „mas harcerskich” w działaniach, zaprogramowanych w „centrali”, którą w sprawach strategicznych wówczas nie była nawet Głowna Kwatera ZHP, a określona komórka w Komitecie Centralnym PZPR. Krotko mówiąc – był to taki teatrzyk dla maluczkich, aby stworzyć im złudzenie współuczestniczenia w „wielkim dziele” zagospodarowywania terenów wyludnionych po przymusowych deportacjach rdzennej ludności w ramach Akcji „Wisła”. A wszystko to w atrakcyjnej formule Operacji „Bieszczady 40”, która miała być wkładem ZHP w uroczyste obchody 40-lecia Polski Ludowej.

 

Pojąwszy faktyczną bezprzedmiotowość istoty naszej założonej ćwiczebno-badawczej pracy, bez większego żalu zajmowaliśmy się tym, co oferowały nam bieszczadzkie „okoliczności przyrody”. […]

 

Zwieńczeniem wspomnień o obozie w Bieszczadach będzie niespodziewanie pozyskany „relikt przeszłości”, czyli kwestionariusz anonimowej ankiety, który był narzędziem naszych badań terenowych. Nadesłała mi go wspomniana w przywołanym powyżej eseju wspomnieniowym Anna Burchard, do której zadzwoniłem w czasie pisania tej części wspomnień, z prośbą o wsparcie mojej pamięci. Ów oryginalny egzemplarz kwestionariusza przechowywała Ona przez 42 lata i teraz mi go ofiarowała, za co bardzo Jej dziękuję.

 

 

Kwestionariusz ankiety z uczestnikiem Harcerskiej Operacji „Bieszczady 40” (fotokopia 3 stron) TUTAJ

 

Przepraszam za kiepską jakość tego dokumentu, ale postanowiłem zamieścić go pomimo tych mankamentów, gdyż jest to jedyny sposób udokumentowania problematyki badawczej tego obozu naukowego.

 

Uzupełniam to wyjaśnieniem dwu, występujących w pytaniach kwestionariusza, pojęć, które dziś są już niejasne:

 

Straż Praw” – tak nazywała się struktura – w założeniu – samorządowego organu harcerzy, uczestników Operacji „Bieszczady-40”, funkcjonująca podczas określonego turnusu, w konkretnej stanicy.

 

Czeki przyznawane w ramach Ruchu Przodownictwa Pracy” – krótkie wyjaśnienie  –  TUTAJ

 

 

x            x            x

 

 

Rok 1980 miał być najważniejszym etapem w mojej drodze ku pracy doktorskiej. Miałem już zaakceptowane przez promotorkę: jej temat: „Współpraca domu dziecka z rodzicami wychowanków” (którego nie ja, a ona była pomysłodawczynią) , oraz koncepcję pracy i hipotezę badawczą, ale także pierwsze rozdziały: „Problem w literaturze” i „Metodologia badań”. Nadszedł nieuchronnie czas na przeprowadzenie owych badań, czyli zebranie materiału empirycznego. I temu celowi miał być podporządkowany mój kolejny studencki obóz naukowy.

 

Tradycyjnie – postanowiłem połączyć pożyteczne z przyjemnym i zaplanowałem ten kolejny obóz na terenie mojego ukochanego Trójmiasta. Przypominam, że w Gdyni, w porcie wojennym na Oksywiu, odbyłem – jako marynarz – 2,5 roku służby na OH „Bałtyk”, że działałem w tym czasie w gdyńskim hufcu ZHP, że jako szef okrętowego koła KMW nawiązałem współpracę naszej marynarskiej społeczności z domem dziecka w Sopocie. Więcej o tym etapie mojej biografii – patrzEsej wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek „marynarski”

 

Planując logistykę tego obozu bazowałem nie tylko na dawnych kontaktach z moich marynarskich czasów, (w tym z pracującą tam nadal dyrektorką domu dziecka w Sopocie), ale także na znajomości, którą zawarłem podczas jednej z konferencji naukowych z dziedziny pedagogiki opiekuńczej, którą zorganizował tamtejszy wydział Uniwersytetu Gdańskiego. Nie pamiętam już jej daty, ale wiem, że było to właśnie po wakacjach 1969 roku, że poznałem tam, otwartego na świat nauki, dyrektora jednego z domów dziecka w Gdyni, z którym później utrzymywałem kontakt telefoniczny. I że to on stał się moim „ambasadorem”, dzięki którego wstawiennictwu udało mi się uzgodnić z dyrektorami kilku domów dziecka w Trójmieście zezwolenie na wejście tam łódzkich studentów, w celu zebrania materiału empirycznego o interesującym mnie problemie, to znaczy o ich ewentualnej współpracy z rodzicami wychowanków.

 

Podczas „zwiadu kwatermistrzowskiego” wiosną 1980 roku załatwiłem także zakwaterowanie naszej grupy – wzorem drugiego obozu we Bielsku-Białej – w akademiku. Dziś także i tego adresu już nie pamiętam.

 

Podstawowym powodem tej amnezji jest fakt, że obóz ten nigdy nie został zrealizowany. O tym dlaczego tak się stało opowiedziałem już wEseju wspomnieniowy: Mój rok 1980. Jak sierpniowe strajki zamieszały w moim życiu”. Dla potrzeb tego wspomnienia przywołam jedynie najważniejszy dla ciągłości relacji o moich obozach naukowych fragment:

 

Foto: Stanisław Składanowski [www.wzz.ipn.gov.pl]

 

 

Jeszcze dziś mam przed oczyma obrazy widziane z pociągu relacji Ustka – Gdańsk – Łódź Kaliska, [którym w połowie sierpnia 1980 r. wracałem do Łodzi z urlopu spędzonego wraz z rodziną w Dębinie k. Rowów] gdy powoli przejeżdżaliśmy obok zabudowań Stoczni Gdańskiej: siedzący na dachach stoczniowcy i porozwieszane transparenty z hasłami strajkujących. Nikt wtedy nie wiedział, że to dopiero początek tego, co po kilkunastu dniach zaowocowało podpisaniem „Porozumień Gdańskich”, w konsekwencji których powstał NSZZ „Solidarność”…

 

Ale dla moich planów wydarzenia te miały bardzo negatywne skutki. Jak wiadomo strajki „rozlały się” na cały kraj – w Łodzi w ostatnich dniach sierpnia stanęło 60 zakładów pracy, w których – jak podają historycy tych dni – strajkowało ok. 60 tysięcy ludzi. Jednak najbardziej spektakularnym, ale i dotkliwym dla wszystkich, był strajk MPK – 26 sierpnia stanęła cała komunikacja miejska. W tej atmosferze (zapewne nie bez nacisków Komitetu Łódzkiego PZPR) władze UŁ zabroniły organizowania dla studentów jakichkolwiek, także tych wcześniej zaplanowanych, wydarzeń „na wyjeździe”.

 

W tej sytuacji musiałem i ja odwołać mój studencki obóz naukowy! Jednak odbył się on, ale na terenie Łodzi. Studenci, pod moim kierunkiem, zrealizowali wszystkie zaplanowane wcześniej badania ankietowe w łódzkich domach dziecka. Mogłem tę akcję zorganizować nieomal „z marszu” – jeszcze przed pięcioma laty byłem wszak, jako wicedyrektor ds. domu dziecka w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym nr 2 im. J. Korczaka, ich kolegą, z którym spotykali się na wszystkich zebraniach organizowanych przez wizytatora ds. domów dziecka łódzkiego Kuratorium Oświaty i Wychowania.”

[Źródło:www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

 

Do tamtych wspomnień dziś dodam jeszcze, że przeprowadzone przez studentów ankiety i wywiady w łódzkich domach dziecka pozwoliły na wyprowadzenie oczywistego wniosku: idea współpracy pracowników domów dziecka z rodzicami wychowanków okazała się mrzonką, nie mającą pokrycia w badanej rzeczywistości…

 

I to był początek końca mojej drogi ku doktoratowi. Ale o tym opowiem więcej w części tego rozdziału moich wspomnień, która będzie opowiadała o mojej pracy w roli pracownika naukowego.

 

 

x           x           x

 

 

Więcej studenckich obozów naukowych już nie prowadziłem. Następne wakacje 1981 roku były także nietypowe. Przypominam, że rok akademicki 1980/1981 to czas tzw. tzw. karnawału „Solidarności” – okres kilkunastu miesięcy – po podpisaniu Porozumień Gdańskich, a przed wprowadzeniem „stanu wojennego” Polska przeżywała wtedy bardzo burzliwe dni: z jednej strony zapanowała niespotykana dotąd wolność zgromadzeń, manifestowania swoich poglądów, z drugiej – to wtedy, 5 marca w sali posiedzeń Wojewódzkiej Rady Narodowej zostali brutalnie pobici działacze „Solidarności”: Jan Rulewski, Michał Bartoszcze i Mariusz Łabentowicz. W odpowiedzi na to centralne władze NSZZ „Solidarność” zapowiedziały na 31 marca 1981 roku strajk generalny, organizując 27 marca ogólnopolski strajk ostrzegawczy. To wtedy powstał slogan „A na drzewach zamiast liści, wisieć będą komuniści”. Co prawda, dzięki mediacji prymasa Wyszyńskiego do strajku generalnego nie doszło, ale atmosfera nadal była na tyle napięta, że we władze uczelni o studenckich obozach naukowych nawet nie chciały słyszeć. Dodam jeszcze, że Łódź także była w tamtym okresie areną burzliwych wydarzeń: w dniach od 21 stycznia do 18 lutego 1981 roku trwał wielki strajk studentów łódzkich uczelni, w którym uczestniczyło ok. 10 000 studentów (pedagogiki na UŁ także!), zaś w lipcu odbył się najliczniejszy w kraju „marsz głodowy kobiet”, w którym według różnych szacunków, uczestniczyło od 20 do 100 tysięcy osób – głównie matek z dziećmi.

 

 

x           x           x

 

 

W czasie wakacji następnego, 1982. roku, było to tym bardziej niemożliwe – jak wiadomo gen. Jaruzelski wprowadził 13 grudnia 1981 roku stan wojenny, który – choć 22 lipca 1982 r. zniesiono godzinę milicyjną – zawieszony został dopiero 31 grudnia 1982 roku.

 

A we wrześniu 1983 roku nie byłem już pracownikiem Uniwersytetu Łódzkiego. O tym jak do tego doszło i w jakich okolicznościach szukałem nowego miejsca pracy, a także co ta zmiana nowego przyniosła w moim rozwoju zawodowym – opowiem w kolejnym V rozdziale moich wspomnień.

 

A na razie zapowiadam czwartą część rozdziału IV, czyli opowieść o prowadzonej równolegle z pracą na UŁ działalności społecznej, i to realizowanej nie tylko w miejscu pracy ale znacznie szerzej. I o specyficznej jej formie, jaką była nagła i niespodziewana działalność partyjna…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź