Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

O tym co zapamiętałem o mojej roli dydaktyka

 

W poprzednim eseju wspomnieniowym „Osiem lat w akademickim świecie. O specyfice nowej pracy.obiecałem, że kolejna część tego IV rozdziału mojej autobiografii będzie poświęcona prowadzonym przeze mnie zajęciom dydaktycznym.  Zacznę ja od tego, że niewiele konkretów na ten temat zostało w mej pamięci. Na pewno wiem, że – generalnie – prowadzi- łem ćwiczenia, nie wykłady, które – w zasadzie – mógł mieć dopiero nauczyciel akademicki od stopnia doktora wzwyż. Muszę w tym miejscu poinformować, że w tamtym czasie studia magisterskie na uniwersytecie trwały o rok krócej niż „za mich czasów”, to znaczy 4 lata i nie było już jednolitych studiów pedagogiki, a funkcjonowały studia sprofilowane. Na UŁ można było studiować: pedagogikę szkolną, pedagogikę opiekuńczą i pedagogikę kulturalno-oświatową. Nie muszę uzasadniać dlaczego ja prowadziłem zajęcia (z pewnym wyjątkiem, ale o tym później) na kierunku pedagogika opiekuń- cza.. A tam moim „koronnym” przedmiotem była metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej, w ramach którego – WYJĄTKOWO – zezwolono mi na prowadzenie także wykładu. Każda grupa miała ze mną 1 godzinę wykładu i 2 go- dziny ćwiczeń. Przedmiot ten był w programie studiów na II i III roku .Pamiętam, że ich programy były moimi programami autorskimi – nikt nie narzucał mi swoich koncepcji, a moja oferta programowa była wypadkową tego, co wyczytałem w dostępnych w owym czasie na ten temat publikacjach a moimi doświadczeniami, wyniesionymi z okresu pracy w domach dziecka.

 

A zaczynałem od przeglądu dorobku klasyków polskiej opieki nad dzieckiem: od Janusza Korczaka z jego Jak kochać dziecko” na czele, poprzez Kazimierza Jeżewskiego z nierozerwalnie związanymi z nim Wioskami Kościuszkowskimi oraz Czesława Babickiego – twórcę systemu rodzinkowego, który ostatni etap swego życia spędził w Łodzi, kierując domem dziecka przy ul. Przędzalnianej. Ale było w tych programach także o warszawskim Zespole Ognisk Wychowaw- czych założonym i prowadzonym przez Kazimierza Lisieckiego, którym po jego śmierci kierowała dr Maria Łopatkowa

 

 A skoro już wspomniałem Zespół Ognisk Wychowawczych „Dziadka” Lisieckiego – nie mogę nie powiedzieć o tym, że studenci dowiadywali się także o współczesnych formach, nie tylko opieki „zakładowej”, ale także środowiskowej: o świetli- cach prowadzonych przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, a nawet o działalności profilaktyczno-wychowawczej ORMO ! Tak, tak, nie wszyscy członkowie tej ochotniczej przybudówki MO byli „pałkarzami”, o czym w uniwersyteckim periodyku Acta Universitstis Lodzienzis z 1983 roku można dziś przeczytać w publikacji Barbary Mrozińskiej, zatytułowanej „Działacz ORMO jako wychowawca społeczny w środowisku zamieszkania„. [TUTAJ]

 

Prowadziłem także ćwiczenia w przedmiocie „Pedagogika Społeczna”. Wykłady mieli inni – oczywiście – pani docent Lepalczyk, ale także pozostali pracownicy Zakładu (od 1980 roku Katedry) w stopniu doktora.

 

x           x           x

 

Foto: www. baedekerlodz.blogspot.com

 

Budynek przy ul. Wólczańskiej 202 w Łodzi, w którym na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku odbywały się zajęcia zaocznych studiów pedagogiki UŁ. (Zdjęcie współczesne)

 

Zajęcia dydaktyczne miałem nie tylko dla studentów „dziennych” w siedzibie Zakładu przy ul. Uniwersyteckiej, ale także dla studiujących „zaocznie”, które w soboty i niedziele odbywały się – gościnnie – w siedzibie łódzkiego INNiBO przy ul. Wólczańskiej. Był to budynek, w którym na II i III piętrze do końca lat sześćdziesiątych mieściło się Studium Nauczycielskie, a na jego dwu pierwszych kondygnacjach działała szkoła ćwiczeń. Szkoła – już nie w funkcji „ćwiczeniówki”, funkcjonowała także w czasach, gdy prowadziłem tam zajęcia. Budynek miał dwa wejścia i dwie klatki schodowe: północne było „szkolne”, a południowym (widocznym na zdjęciu) wchodziło się wyłącznie na II i III piętra, gdzie mieścił się oddział łódzki Instytutu Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych (IKNiBO), przekształconego w 1981 roku w Instytut Kształcenia Nauczycieli Oddział Doskonalenia Nauczycieli (IKN ODN). Nie było między tymi użytkownikami budynku żadnego połączenia. Informuję o tym, gdyż ma to znaczenie dla tego, o czym chcę teraz opowiedzieć.

 

Pewnej soboty, późnym popołudniem, prowadziłem tam zajęcia – w sali na III piętrze, mającej okna na ulicę Wólczańską. (Na zdjęciu zaznaczone zostały żółtą obwódką.) Nagle usłyszeliśmy syreny wozów strażackich, które zatrzymały się przed naszym budynkiem Przerwałem zajęcia i podeszliśmy do okien, aby zobaczyć co się dzieje. A tam zobaczyliśmy strażaków, rozkładających drabinę, którą przestawiali do budynku. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że od pewnego czasu czuliśmy zapach spalenizny. Gdy otworzyłem drzwi na korytarz – do sali buchnęły kłęby czarnego, duszącego dymu. Wypełniał on szczelnie nie tyko korytarz, ale i jedyną dostępną klatkę schodową. Natychmiast zamknąłem drzwi i pootwie- raliśmy wszystkie okna. Po niedługim czasie do jednego z okien zajrzał strażak i zawołał, abyśmy – bez paniki – ewakuowali się z pomieszczenia po drabinie, bo droga przez korytarz i schody jest odcięta – grozi uduszeniem.

 

Wszyscy, bez paniki, ewakuowaliśmy się z pomieszczenia po owej drabinie. Nikomu nic złego się nie stało, ale emocji było co niemiara. Oczywiście tego dnia zajęcia zostały odwołane. Okazalło się, że przyczyną owego wydarzenia było zaprószenie ognia w magazynku szkolnej sali gimnastycznej, gdzie były składowane materace do ćwiczeń. Już dużo później dowiedziałem się, że ten straszny, trujący dym pochodził z owych tlących się materacy, zrobionych z gąbki ze sztucznego tworzywa…

 

I to jest moje najlepiej zapamiętane wydarzenie z zajęć dydaktycznych, prowadzonych dla studiujących zaocznie pedagogikę opiekuńczą…

 

Ale dydaktyka na Wólczańskiej przyniosła mi jeszcze inne „zagrożenie”.

 

Zanim o tym opowiem, dodam jeszcze informację, że owym wyjątkiem w generalnej zasadzie przypisania mojej osoby do zajęć na kierunki „pedagogika opiekuńcza” było powierzenie mi wykładu z, wprowadzonej niedawno jako obowiązkowy przedmiot na wszystkich kierunkach pedagogicznych, „Metodyki wychowania w ZHP” – właśnie na studiach zaocznych – na wszystkich prowadzonych tam kierunkach, w tym na „pedagogice kulturalno-oświatowej”. Ten wyjątek został uczyniony najprawdopodobniej z tego powodu, że osoba, która miała te wykłady dla studentów stacjonarnych – dr Maria Kuźnik – nie była zainteresowana prowadzeniem zajęć w soboty i niedziele. Prawdopodobnie przekonała decydentów, że ja, jako instruktor ZHP w stopniu harcmistrza, były komendant hufca, znakomicie sobie z tymi wykładami poradzę.

 

I jeszcze jedna uwaga wprowadzająca, dotycząca pedagogiki k-o na studiach zaocznych. Otóż był to kierunek ulubiony przez pragnących uzyskać cenzus wyższego wykształcenia pracowników niższego szczebla aparatu partyjnego PZPR. Najczęściej byli to instruktorzy komitetów dzielnicowych i powiatowych, którzy awansowali tam, „za zasługi dla Partii” jeszcze w epoce Gomułki, ale nie mieli wyższego wykształcenia. Studiowali tam także oficerowie „bez cenzusu”, zajmujący kierownicze stanowiska w milicji. Jak się okazało – także z pionu Służby Bezpieczeństwa. Wszyscy oni przychodzili na zajęcia „po cywilnemu”…

 

Po takim wstępie mogę już przejść do wspomnienia owej pamiętnej dla mnie historii, która wydarzyła się w 1978 roku. W tym celu posłużę się fragmentami eseju „Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki”:

 

[…] W czasie jednej z przerw „na papierosa” (a byłem wtedy jeszcze „palaczem”) zagadnął mnie jeden ze starszych studentów, o którym wiedziałem tylko, że pracuje „na Lutomierskiej” (już wtedy mieściła się tam Wojewódzka Komenda, tyle że nie Policji, a Milicji Obywatelskiej) i że jest pułkownikiem. „Jakie pan magister ma plany wakacyjne?” – niewinnie zapytał. A ja, jak to mam w naturze, „palnąłem szerze i otwarcie”: – Chciałbym pojechać do Szwecji, gdzie mieszka mój przyjaciel, ale nie mam paszportu i już nie zdążę go wyrobić.

 

Na tym rozmowa zakończyła się. Ale tylko tego dnia…

 

Po dwu tygodniach, na następnym zjeździe, także podczas przerwy, ten sam pułkownik doszedł do mnie gdy stałem samotnie i zaczął skarżyć się, że ma problemy z napisaniem pracy zaliczeniowej jaką im zdałem, bo nigdy nie był w harcerstwie i nie ma czasu na szersze poszukiwanie i czytanie lektur z tej dziedziny. I że prosi mnie o dłuższą konsultację. Podałem mu termin dyżuru w zakładzie i zaprosiłem na ul. Uniwersytecką. Na to on stwierdził, że o tej porze nie ma szans wyjść na tak długo z pracy, i czy ja zgodziłbym się przyjechać do niego… Na moje „Ale to niemożliwe, konsultacje tylko podczas dyżurów” chwilę pomilczał i powiedział – „Panie magistrze, przysługa za przysługę. Pan mi pomoże, a ja panu także pomogę – w otrzymaniu paszportu jeszcze przed początkiem lipca.”

 

I tak dałem się „skorumpować” obietnicą możliwości skorzystania z zaproszenia do Szwecji. […]

 

Zainteresowanych szczegółami dalszego rozwoju sytuacji odsyłam do obszernego fragmentu tamtego eseju –TUTAJ .

 

 

Foto: www.tulodz.pl

 

W tym wieżowcu, w czerwcu 1978 roku, otrzymałem ofertę zatrudnienia w Wojewódzkiej Komendzie Milicji Obywatelskiej – w VI Wydziale łódzkiej SB. Okna do gabinetu w którym odbyła się ta rozmowa zaznaczyłem żółtą obwódką. (Zdjęcie współczesne)

 

Dodam jeszcze informację, którą podałem, jako post scriptum, także w tamtym eseju:

 

To w tym VI Wydziale łódzkiej SB zaczynał swą karierę i gorliwą służbą zasłużył sobie na przeniesienie do „centrali” w Warszawie, były nauczyciel matematyki w Technikum Ekonomicznym przy ul. Drewnowskiej, który przeszedł do historii jako zabójca ks. Jerzego Popiełuszki – Grzegorz Piotrowski.”

 

x           x           x

 

Był jeszcze jeden, bardzo dla mnie wartościowy, aspekt prowadzenia zajęć na studiach zaocznych. Była nim możliwość zawierania znajomości z osobami, które studiujac – pracowały w placówkach opieki nad dzieckiem. Pamiętam dwa takie przypadki, które zaowocowały możliwością zaprowadzenia tam, w ramach praktyk hospitacyjnych, studentów – jak to się wówczas mówiło – „dziennych”. Pierwszą taką osobą była studentka studiów „zaocznych”, która pracowała w pogotowiu opiekuńczym. Nawiasem mówiąc szybko dowiedziałem się, że jej mąż był dyrektorem Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego dla Chłopców przy ul. Łucji. Drugą była pani oficer MO – kierowniczka Milicyjnej Izby Dziecka przy ul. Skrzywana. W obu przypadkach znajomości te zaowocowały moimi wizytami w ich miejscach pracy z grupą studentów – w ramach praktyk hospitacyjnych.

 

x           x           x

 

I tak oto przyszła pora, abym opowiedział, że obok wykładów i ćwiczeń studenci „dzienni” mieli w programie także praktyki hospitacyjne. Ich celem było umożliwienie im poznania instytucji, do pracy w których miały przygotować ich te studia. Nie były to klasyczne praktyki studenckie, a rodzaj grupowych wycieczek ogólnoinformacyjnych. Z wielką radością podjąłem się prowadzenia tej formy zajęć, gdyż w dużym stopniu realizowała ona moją wizję studiów pedagogicznych: jak najbliższego związku teorii z praktyką. Dodatkowym bonusem prowadzenia owych praktyk był fakt, że miałem pełne rozeznanie w łódzkiej sieci placówek opiekuńczo-wychowwczych, a przede wszystkim dobre kontakty z ich dyrektorami – wszak jeszcze niedawno byliśmy „kolegami po fachu”

.

Pamiętam, że bywałem z moimi studentkami (bo studenci – pojedyncze „egzemplarze” – byli tam „rodzynkami w cieście”    i nie na każdym roku studiów) w obu domach dziecka przy ul. Aleksandrowskiej – tym bliżej ul. Sczecińskiej, dla ok setki podopiecznych, i tym bliższym fabryki „Elta” – kameralnym, dla ponad dwudziestki wychowanków.

 

Nie moglem odmówić sobie wizyty w placówce, w której zaczynałem swoją pracę w opiece nad dzieckiem – w PDDz im. H. Sawickiej, który wtedy mieścił się już pod nowym adresem – w nowo zbudowanym obiekcie przy ul. Małachow- skiego. Dziś działa tam nadal placówka opiekuńcza pod nazwą Dom Dziecka Nr. 5.

 

Foto: www./wikimapia.org/3

 

Budynek przy ul.St. Małachowskiego nr 74, zbudowany w latach siedemdziesiątych XX wieku, w którym w czasie mojej pracy na UŁ mieścił się PDDz im. H. Sawickiej. (Zdjęcie współczesne)

 

I tu taka ciekawostka: jego dyrektorką, po przejściu pani Ireny Możejko na emeryturę, była… moja nauczycielką biologii ze szkoły podstawowej na Nowym Złotnie, którą zapamiętałem jako Mariolę Majtczak. Niestety – jej ówczesnego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć, a aktualna dyrektorka tej placówki twierdzi, że jest tam od niedawna i nic nie wie o tym co tam kiedyś było…

 

Przy okazji dodam, że zanim pani Mariola objęła stanowisko dyrektorki tego PDDz, przez wiele lat pracowała w Inspektoracie Oświaty dla dzielnicy Łódź- Śródmieście, na którego terenie, tuż przy granicy z dzielnicą Widzew, usytuowano tą nową placówkę opiekuńczą – pierwotnie zaprojektowaną na pogotowie opiekuńcze. I to ona była tą osobą, która w imieniu „inwestora” dbała o to, aby ta budowa została pomyślnie zakończona, a później właściwie wyposażona. Nie muszę mówić jak przebiegało to nasze, pierwsze – w mojej i jej nowych rolach – spotkanie, kiedy przyszedłem tam uzgodnić kalendarz i program mich wizyt ze studentami.

 

Pamiętam, że wizytowaliśmy jeszcze inne domy dziecka: przy ul. Przyszkole – po sąsiedzku ze Szkoła Podstawową        nr 42 , PDDz „Słoneczna Polana:” przy ul. Sowińskiego, a także ten, który mieścił się w parku na południe od Placu Niepodległosci, którego oficjalnym adresem była ul. Bednarska. Odwiedzaliśmy także pogotowia opiekuńcze – to na Stokach, ale i to dla małych dzieci, na Bałutach – przy ul.Pawilońskiej. Przypominam, ze pracowała tam moja „zaoczna” studentka

 

Foto: www.google.com/maps/

 

Budynek przy ul. Pawilońskiej w Łodzi, który wtedy i dziś jest siedzibą Pogotowia Opiekuńczego Nr. 2

 

Jak widzicie – nie wymieniłem placówki, w której przez dwa lata pracowałem jako wicedyrektor ds.domu dziecka. Była to świadoma decyzja – nie chciałem, aby „zaszłości” między mną a dyrektorem tego ośrodka zaburzały studentom obraz funkcjonowania ośrodka szkolno-wychowawczego. Ale – dla pełnego obrazu wszystkich typów placówek – zaprowadziłem ich do OSz-W nr 1 przy ul. Ratajskiej.

 

Jako że absolwenci pedagogiki opiekuńczej mogli znaleźć zatrudnienie nie tylko w placówkach opieki całkowitej lecz także w internatach szkolnych i bursach – także i te placówki były przedmiotem naszego zainteresowania. Zapewne było tych burs kilka – dziś przypominam sobie tylko jeden adres: róg ul.Dąbrowskiego i dzisiejszej Al. Rydza-Smigłego. Placówka ta dawno została zlikwidowana, mieścił się tam później dom dziecka, ale i on już nie istnieje. Ale ciekawa jest przyczyna tego, że akurat hospitację w tej bursie zapamiętałem.

 

Wizyta ta musiała odbyć się w roku akademickim 1978/79, gdyż był to czas mojego zainteresowania problemem samorządności młodzieży – w ogóle, w tym także w placówkach opieki. Bo pod tym kontem przygotowywałem kolejny obóz naukowy, który odbył się latem 1979 roku w Bieszczadach. A właśnie ta hospitacja utkwiła mi w pamięci, bo to w tej bursie, wraz ze studentkami, staraliśmy się dowiedzieć nie tylko na czym polegają obowiązki wychowawców, ale także czy jest tam samorząd mieszkańców, jaki jest zakres jego uprawnień, a przede wszystkim jak on działa w rzeczywistości. W tym celu przepytywaliśmy o to nie tylko dyrektora i wychowawców oraz funkcyjnych owego samorządu, ale także „szeregowych” bursowiczów. I to podczas jednego z takich spotkań, na pytanie o samorząd usłyszeliśmy opinię, wypowiedzianą przez bursowiczów metaforycznie: To „wszyscy ludzie prezydenta. Był to tytuł głośnego wówczas filmu amerykańskiego. To nam wystarczyło – nie drążyliśmy dalej tematu… Jak widzicie – ta wypowiedź głęboko zapadła w mej pamieci…

 

Niedawno jedna z byłych studentek, z którą do dziś utrzymuję (luźne) kontakty [O źródłach tej, jak się okazało tak wieloletniej, znajomości opowiem w części poświęconej wspomnieniom studenckich obozów naukowych] przypomniała mi, że zaprowadziłem ich także do placówki, owianej licznymi mitami i uchodzącej za niedostępną: do Zakładu Poprawczego dla chłopców w Ignacewie k. Konstantynowa Łódzkiego. Była to placówka resocjalizacyjna dla chłopców w wieku 14 -17 lat, przebywających tam do ukończenia 21 roku życia, a umieszczanych tam postanowieniem Sądu dla Nieletnich.

 

Foto: www.konstantynow.info

 

Budynek w którym mieścił się Zakład Poprawczy dla chłopców. Dziś zakład działa tam nadal, lecz w tej samej lokalizacji działa także Schronisko dla Nieletnich – też dla chłopców. (Zdjęcie współczesne)

 

 

Nie pamiętam już ani jak nazywał się ówczesny dyrektor tego „poprawczaka”, ani skąd go znałem. Placówka ta podlegała pod Sąd Okręgowy, nie pod Kuratorium, ale bez wątpienia wpuszczono nas tam „po znajomości”. A ową hospitację dołączyłem do standardowej listy odwiedzanych instytucji opieki – niewątpliwie – dla uatrakcyjnienia moich zajęć. Bo absolwenci pedagogiki opiekuńczej nie mieli wymaganych uprawnień, aby mogli tam pracować. Można tam było być zatrudnionym tylko po pedagogice resocjalizacyjnej.

 

Już po napisaniu informacji o owych praktykach hospitacyjnych w zakładzie poprawczym uświadomiłem sobie, że był to kolejny przejaw mojego zainteresowania zjawiskiem niedostosowania społecznego młodzieży, które miało swój początek w wakacyjnej lekturze „Poematu Pedagogicznego” z biblioteczki szkolnej u wujka Hipoplta, a które po raz pierwszy mogłem – nieomal amatorsko – „posmakować” w praktycznie w 1963 roku, podczas kolonii letnich w Grabownie Wielkim, której uczestnikami byli chłopcy – podopieczni kuratora sądowego, a która to wersja pracy wychowawczej – już niedługo – stanie się na cztery lata kolejną formą mojej pracy zawodowej…

 

 

x           x           x

 

 

Kończąc tę część wspomnień z okresu mojej pracy w roli pracownika naukowo-dydaktycznego, w której opowiedziałem o tym co było w niej najbardziej mnie „rajcujące”, czyli o zajęciach dydaktycznych, dodam jeszcze, że już po wygaśnięciu ośmioletniej umowy o pracę, z wielką radością przyjąłem propozycję od kierowniczki Katedry Pedagogiki Społecznej, od 1980 roku już pani profesor Ireny Lepalczyk, bym – już na umowę-zlecenie – jeszcze przez rok poprowadził zajęcia z „moich” przedmiotów na studiach zaocznych. Co – wierzę że ku obopólnemu zadowoleniu – zostało zrealizowane.

 

A teraz zapraszam już do kolejnej, trzeciej odsłony” tej IV części wspomnień, w której opowiem o mojej „specjalności”, jaką było prowadzenie studenckich obozów naukowych.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź