Archiwum kategorii 'Felietony'

Zanim usiadłem do pisania tego felietonu, sprawdziłem, czy Kolega Pytlak zareagował na moją prowokację z poprzedniej niedzieli i napisał  na czym polega to jego „inne zdanie” w sprawie szkolnej oceny zachowania uczniów. Ale nic nie znalazłem: ani na moim Fb pod linkiem do tamtego felietonu, ani na jego profilu, ani na podstawowym miejscu Jego tekstów – na blogu „Wokół Szkoły”. W zamieszczonym tam wczoraj tekście „Dramatyczna potrzeba rozwagi odniósł się do innego do raportu  – „Młode Głowy”, w którym zawarto omówienie wyników  badania kondycji psychicznej młodego pokolenia, przeprowadzonego z inicjatywy Fundacji UNAWEZA. Trudno – muszę się z tym pogodzić…

 

 A póki co – zajmę się próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie „co było pierwsze?” – nie, nie, nie chodzi mi o klasyczne pytanie –  jajko czy kura, ale o to kto dla kogo był inspiracją: czy minister Czarnek,  promujący program edukacyjny „ Akademia Pszczoły Bohatera poddał Kaczyńskiemu pomysł nazwania  dwudniowej (13 – 14 maja) konwencji partyjnej „Programowym ulem”, czy może było odwrotnie: to Prezes jest „odkrywcą” owej nośnej metafory pracowitości, skierowanej do  partyjnego „ aktywu”, a minister Czarnek „podłączył się” jedynie do tego tropu skojarzeń,  zaszczycając swoją osobą, lekcję pokazową realizowaną w ramach programu edukacyjnego „Akademia Pszczoły Bohatera” w – jak zwykle nieprzypadkowo –  Szkole Podstawowej   im. ks. mjr. Franciszka Łuszczki we wsi  Lubeni na Podkarpaciu.

 

 

Gdy mogłem już dzisiaj rano spojrzeć na ten dylemat z odpowiednim dystansem doszedłem do wniosku, że to jednak jest przypadkowa koincydencja tych dwu przedsięwzięć. Bo promowanie przez ministra Czarnka programu edukacyjnego „Akademia Pszczoły Bohatera” nie ma żadnego podtekstu politycznego – jest godnym poparcia zwróceniem uwagi uczniów na to, jak ważnym elementem w ekosystemie jest pszczoła, a przy okazji także kształtowaniem postaw prośrodowiskowych młodych mieszkańców terenów wiejskich.

 

 

Natomiast nazwanie dwudniowej konwencji programowej PiS  „Programowym ulem”  jest – prawdopodobnie – pomysłem partyjnych pijarowców, który ma – w ich założeniu – ocieplić obraz i zakamuflować prawdziwy, partyjno-rządowy cel tego konwentyklu.

 

Jednak śmiesznie to zabrzmiało, gdy prezes Kaczyński mówił: „My potrzebujemy pracy. W ulach robi się miód, my potrzebujemy dobrego miodu. Podjęliśmy tę pracę.”  

 

Nie trzeba było długo czekać, aby usłyszeć lub przeczytać ironiczne komentarze:

 

Konwencja PiS pod nazwą „Programowy ul”. Celne. Od ośmiu lat obsiadają spółki Skarbu Państwa i doją miód.  [Mariusz Witczak]

 

 

Wyborna nazwa! UL . Idealnie nawiązuje do tego, jak PiS-owskie misie dobrały się do państwowego miodu.  [Aleksandra Gajewska]

 

 

Jednak ja dostrzegłem w tej metaforze ula jeszcze inne treści, o których zapewne nie mieli pojęcia jej twórcy, gdy przekonywali swego lidera, aby to ul i żyjące w nim pszczoły stał się symbolem pracowitości uczestników owego spotkania działaczy rządzącej partii, na którym mają wypracować hasła, które pomogą im wygrać kolejne wybory. Muszę w tym miejscu zacytować fragmenty obszernego artykułu, opisującego tajniki życia pszczół:

 

Społeczeństwo pszczół składa się z królowej (jedynej rozwiniętej płciowo samicy), pszczół robotnic i trutni (samców pszczół). Każda kolonia ma tylko jedną królową. Głównym celem królowej jest reprodukcja. Królowa kojarzy się tylko raz lub dwa razy w życiu (ale z wieloma trutniami), a krycie odbywa się w pierwszych dniach jej dorosłego życia. Po kopulacji w powietrzu z dronami (samcami pszczoły miodnej) przechowuje nasienie w specjalnym miejscu na ciele i może składać jaja przez resztę życia (3-5 lat). Drugim celem królowej jest organizowanie i motywowanie (poprzez feromony) robotnic do wykonywania pracy w ulu. Robotnice (samice niedorozwinięte seksualnie) są odpowiedzialne za prawie całą wymaganą, ciężką pracę w ulu. […] Jedynym celem dronów jest zapłodnienie dziewiczych królowych. Drony nie mają żądła. W ten sposób nie mogą nawet strzec ula przed intruzami. Nie uczestniczą w żadnej innej operacji kolonii poza kojarzeniem z dziewiczymi królowym. […]Przeciętna królowa żyje 3-5 lat, ale może składać jaja w dobrym tempie (200 000 jaj rocznie) przez pierwsze 2-3 lata swojego życia. Bardzo ważne jest, aby w naszym ulu była młoda i dobrze prosperująca królowa (najlepiej w wieku do 2 lat). Królowa może złożyć jaja zapłodnione lub niezapłodnione. Niezapłodnione jaja stają się trutniami, podczas gdy zapłodnione jaja stają się robotnicami lub nowymi królowymi.

 

 [Źródło: www.wikifarmer.com/pl/struktura-i-organizacja-spoleczenstwa-pszczol-miodnych/]

 

 

Z jeszcze innego źródła wiedzy o życiu pszczół można dowiedzieć się, żeRobotnice, które wyklują się wiosną, żyją zazwyczaj 5-6 tygodni, zaś te, które wyklują się jesienią, mogą żyć nawet 5-6 miesięcy. […]Trutnie spełniają tylko jedną rolę: służą do tego, aby zapładniać pszczelą królową. Poza tym są darmozjadami i to dosyć wybrednymi: żywią się głównie mleczkiem pszczelim, czyli tym, czym pszczela matka. Prawdziwi arystokraci! Tylko, że kiedy trutnie-arystokraci przestają być potrzebni, robotnice się ich zwyczajnie pozbywają. […]W ulu panuje prawdziwy matriarchat. Podobnie jak trutnie, matka pszczela nie zajmuje się niczym, czym zajmują się robotnice. Jej zadaniem jest odbycie lotu godowego, a następnie czerwienie, czyli składanie jaj.[…] Kiedy matka pszczela zostaje jakkolwiek uszkodzona np. traci skrzydełko, pszczele robotnice potrafią pozbyć się jej, podobnie jak trutni.[…]

 

[Źródło: www.pasiekasmakulskich.pl/pszczoly-ich-podzial-w-ulu-oraz-ich-role/ ]

 

 

Przepraszam za te przydługie cytaty, ale bez tej wiedzy nie można racjonalnie ocenić, czy metafora ula dla konwencji Prawa i Sprawiedliwości była trafna, czy może jednak chybiona…

 

Bo u mnie zrodziły się pytania:

 

Kto tam jest królową, a kto trutniem?

 

Czy uczestnicy tego spotkania to skazane na krótki (polityczny) żywot robotnice?

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Screen ze strony:www.razemlepiej.eu/

 

 

Bohaterem (w znaczeniu, w jakim to słowo występuje w literaturoznawstwie) dzisiejszego felietonu będzie kolega Jarosław Pytlak. Wiem, że moim Czytelniczkom i Czytelnikom nie muszą Go przedstawiać – wszyscy wiemy kto zacz. Przeto od razu przechodzę do metitum:

 

 

Początkiem tego wątku stał się krótki komentarz kolegi Pytlaka pod zamieszczonym na moim fejsbukowym profilu materiale, pochodzącym ze strony „Obserwatorium Edukacji”, zatytułowanym „Ocena zachowania ucznia – reliktem minionej epoki…”. Jego treścią były fragmenty opracowania Sylwii Żmijewskiej-Kwiręg, zamieszczonego na portalu Centrum Edukacji Obywatelskiej, a opatrzonego tytułem Najwyższy czas na zmiany w ocenie zachowania”.    

 

Jego autorka, w oparciu o zebrane przez nią doświadczenia w pracy szkolnej, najpierw skrytykowała praktykowaną powszechnie metodę oceniania, a później opowiedziała się za stosowaniem oceny kształtującej:

 

„Zarzuty wobec oceny zachowania są formułowane od wielu lat. Nie jest sprawiedliwa i obiektywna. Nie uwzględnia naturalnych predyspozycji i ograniczeń ucznia. Nie służy systematycznemu rozwojowi i zwiększaniu u ucznia samoświadomości własnych zachowań. Ma też małe znaczenie dla samych młodych ludzi. Z analizy wiemy, że jest też „przeceniania” w polskim systemie” […]

 

 

„Ocenianie kształtujące to systematyczne, interaktywne ocenianie postępów ucznia i uzyskanego przez niego zrozumienia nabywanej wiedzy i umiejętności, tak by móc określić, jak uczeń ma się dalej uczyć i jak najlepiej go nauczać (m. in. poprzez stosowanie celów i kryteriów sukcesu, informacji zwrotnej i autorefleksji ucznia czy koleżeńskiej informacji zwrotnej itp.)”

 

 

I to pod tym postem na fejsbuku Jarosław Pytlak napisał:

 

 

Pominę milczeniem pierwszą część tego komentarza (Jak zwykle…?) i przejdę do jego drugiej części: „mam inne zdanie…” Czekałem kilka dni na to, że zaprezentuje on to swoje zdanie – na Fb, albo na blogu „Wokół Szkoły”. Niestety! Jego teksty prezentowane po 29 kwietnia odnosiły się do innego problemu, którego początkiem była publikacja raportu  Fundacji UNAWEZA  „Młode głowy. Otwarcie o zdrowiu psychicznym”, do której po raz pierwszy odniósł się on na swoim profilu 22 kwietnia.

 

A potem już poleciało….

 

Siadając do pisania tego felietonu postanowiłem poszukać w Internecie tekstu kolegi Jarosława na temat oceny zachowania ucznia. Jedyny jaki znalazłem został zamieszczony 10 lutego 2019 roku na portalu EDUNEWS. Nosi on tytuł „Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. Oto jego dwa fragmenty – zobacz  –  TUTAJ

 

Lektura tych zdań na temat oceny zachowania uczniów nie zaspokoiła mojej ciekawości w jakim zakresie aktualne poglądy kolegi Pytlaka nie pokrywają się z zaprezentowanymi przez Sylwię Żmijewską-Kwiręg.

 

Piszę ten felieton – powiem to otwarcie – z nadzieją, że w reakcji na niego Jarosław Pytlak zaprezentuje nam owo swoje „nieco inne zdanie”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Dzisiejszy felieton jest rozbudowanym komentarzem do materiału, jaki zamieściłem na OE 17 kwietnia, że sobotę 15 kwietnia na Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyło się Forum Edukacyjne, które zorganizował usunięty z Konfederacji poseł Artur Dziambor wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. Materiał ten zatytułowałem „Przemilczane Forum Edukacyjne w Sali Kolumnowej Sejmu.

 

Teraz uzasadnię dlaczego napisałem, że wydarzenie to było przemilczane. Uczyniłem tak nie tylko dlatego, że faktycznie nikt i nigdzie – w żadnym medium – nie poinformował, iż takie wydarzenie się odbyło – wszak nie na jakiejś prowincji, a w sercu naszego – pono demokratycznego – kraju, lecz także po to, aby delikatnie zasugerować „podtekst polityczny” tego bojkotu.

 

Skąd wzięło się takie moje myślenie? Po pierwsze – bo już sama postać inicjatora tego wydarzeni – posła Artura Dziambora –  spowodowała, że zapaliła mi się czerwona lampka: „Uważaj – bo ten czterdziestojednolatek nie jest powszechnie znanym „eduzmieniaczem”, lecz szukającym swojej nowej ścieżki kariery politycznej byłym wiceprezesem partii KORWIN, który przed rokiem opuścił tą partię i założył własną – „Wolnościowcy”. To człowiek, który od ponad dwudziestu lat usiłuje zaistnieć w polityce – najpierw lokalnej (Trójmiasto), a później ogólnopolskiej”. [Zobacz – TUTAJ]

 

Jako że jest on właścicielem szkoły językhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Artur_Dziambora https://pl.wikipedia.org/wiki/Artur_Dziamborangielskiego i mówi o sobie że jest nauczycielem – prawdopodobnie – wpadł na pomysł, aby zaistnieć właśnie dzięki owemu Forum Edukacyjnemu. Na współprowadzących zwerbował dwie osoby – nie będące wszak powszechnie znanymi liderami ruchu odnowy polskiego szkolnictwa:

 

Magdalenę Stupkiewicz – wiceprezeskę zarządu Fundacji „Instytut Wolności Gospodarczej im. Ronalda Regana”, jego koleżankę z sołectwa Stegny i partii KORWIN, która także w 2019 roku  ubiegała się (bezskutecznie) o mandat europasłanki. Nie odnalazłem informacji co ona ma/miała wspólnego z oświatą, choć po jej Fb profilu można odnieść wrażenie, że jest jedną z aktywistek ruchu Budzących się Szkół.

 

Krystiana Ostrowskiego też anglistę, który także założył własną szkołę językową HELLO School of English” w Tczewie, który jest bardzo aktywny  na Fecebooku, gdzie prowadzi fanpage „Szkolna Rewolucja i swoją  prywatną Fb stronę, na której  18 kwietnia zamieścił kilka zdjęć i krótką notatkę o owym Forum w Sali Kolumnowej Sejmu. Oto jej najważniejszy fragment:

 

Ogólnie było spoko. A gdybyście pytali o szczegóły i jakieś konkrety, to myślę, że – mimo, iż od dawna podzielamy swoje spojrzenie na cyrk zwany systemem edukacji, i mimo, iż wszyscy od lat działamy oddolnie i walczymy o to, by mały człowiek był bardziej szczęśliwy – to pierwszy raz zjednoczyliśmy się razem, połączyliśmy siły i to w tak ważnym miejscu, jak Sejm RP, co dało nam gigantycznego kopa do działania, strasznie wzmocniło wiarę w zmianę oraz obudziło może lekko uśpioną nadzieję.

 

To bardzo dużo jak na początek. Wierzę, że to forum było pierwsze, oraz że jest początkiem czegoś wielkiego w tym kraju.

 

Będziemy się umacniać, jednoczyć, zapraszać wszystkich świadomych ludzi do współpracy.”

 

[Źródło: www.facebook.com/krystian.ostrowski.69]

 

 

Ale to dzięki koleżance Annie Szulc możemy zobaczyć, że pomysł pana posła Dziambora tylko częściowo „wypalił”, co uwieczniła ona na zdjęciu, zamieszczonym 15 kwietnia na  swoim Fb profilu. Bo tam widać, że zorganizowanie tego forum w Sali Kolumnowej było decyzją hiperoptymistyczną – poseł Dziambor zapewne liczył na zapełnienie tej Sali dziesiątkami uczestniczek i uczestników. Nie wyszło…..

 

Źródło: www.facebook.com/anna.szulc.505

 

A prawdziwe forum eduzmieniaczy, pod nazwą „Empatyczna Edukacja – Empatyczna Polska” zorganizowała kilka dni później w Zduńskiej Woli właśnie koleżanka Anna Szulc. I poradziła sobie bez posła Dziambora…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

Foto: Paweł Rutkiewicz [www.lodz.wyborcza.pl]

 

Siedziba Sejmiku Wojewódzkiego i Urzędu Marszałkowskiego w Łodzi

 

W dzisiejszym felietonie poszerzę i pogłębię informację, która była treścią materiału zamieszczonego na OE 11 kwietnia 2023 r. zatytułowanego „Zobaczcie kto jest szczęściarzem i pozyskał pieniądze na BCU”. Jej źródłem była strona MEiN, na której informowano o wynikach I naboru w konkursie na utworzenie 120 Branżowych Centrów Umiejętności. Można się było tam dowiedzieć, że w pierwszym etapie wpłynęło 90 wniosków, ze po ocenie formalnej i merytorycznej 60-ciu z nich przyznano dofinansowanie na łączną kwotę blisko 700 mln zł. Niestety – nie było tam żadnych konkretnych danych czyje wnioski zostały odrzucone, a które tę dotację otrzymają.

 

Dopiero moje dalsze poszukiwania, w których trafiłem na „Portalu Samorządowym” na tekst „„Branżowe centra umiejętności – znamy wyniki I naboru”  umożliwiły mi zamieszczenie linku do Komunikatu Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji w sprawie zakończenia oceny I naboru wniosków w ramach konkursu, gdzie zamieszczono tabelę z wynikami tego pierwszego etapu konkursu.

 

I to korzystając z tego źródła mogłem poinformować łodzian, że przyznano środki na trzy BCU, o które wystąpili:

 

Związek Pracodawców Przemysłu Odzieżowego i Tekstylnego – w branży „moda” (poz. 46)

 

Województwo Łódzkie  w branży „realizacja nagrań i nagłośnień” –(poz. 72)

 

Województwo Łódzkie w branży „technika dentystyczna” (poz. 80)

 

 

Dzisiaj postanowiłem rozszyfrować któż to będzie owe BCU urządzał w naszym mieście.

 

Związek Pracodawców Przemysłu Odzieżowego i Tekstylnego – w branży „moda”

 

Gdy o tym przeczytałem, w pierwszej chwili pomyślałem: „Dlaczego jakiś związek z takim wnioskiem wystąpił, skoro od dziesięcioleci działający w Łodzi przy ulicy Naruszewicza 35 zespół szkół odzieżowych – od paru lat funkcjonujący pod nazwą „Zespół Szkół Przemysłu Mody” –  jest szkołą prowadzoną przez Miasto Łódź”?”  I dopiero moje dalsze poszukiwania doprowadziły do takiej informacji:

 

Związek Pracodawców Przemysłu Odzieżowego i Tekstylnego jest stowarzyszeniem którego „celem jest ochrona praw i reprezentowanie interesów gospodarczych zrzeszonych członków wobec organów władzy i administracji rządowej, związków zawodowych, organów samorządu terytorialnego oraz organizacji krajowych i zagranicznych”. [Więcej – TUTAJ] Nijak mi to nie pasowało do owej sytuacji konkursowej. Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie, że jest w Łodzi jeszcze jedna szkoła o tym profilu, ale niepubliczna. To Zespół Szkół  Mody – Kosmetologii – Fryzjerstwa Anagra, której organem założycielskim jest  Prezes Zarządu Zespołu Europejskich Szkół Niepublicznych Spółka Z O.O. –  Grażyna Miller. Mam takie przekonanie, że ów związek pracodawców jest jedynie inteligentnie wybranym „słupem” do wystąpienia o te miliony, bo ów organ założycielski owej Anagry jest za małym graczem, aby ktoś potraktował go poważne.

 

Może ktoś kiedyś rozpracuje te związki na płaszczyźnie personalnej, czyli czy, a jeśli tak – to jakie powiązania istnieją miedzy panią Grażyną Miller – prezeską  Zarządu Zespołu Europejskich Szkół Niepublicznych Spółka Z o.o,  a Tadeuszem Andrzejem Wawrzyniakiem – prezesem Związku Pracodawców Przemysłu Odzieżowego i Tekstylnego. Jeśli nie z nim, to z inną osobą z zarządu tego związku. No i dlaczego pisowski minister tak im zaufał….

 

x          x          x

 

 

Kolejne dwa pozytywne rozpatrzenia dotyczyły dwu wniosków, złożonych – jak to napisano – przez Województwo Łódzkie. Były to wnioski o utworzenie BCU dla w branży „realizacja nagrań i nagłośnień” i  w branży „technika dentystyczna”.

 

O prowadzeniu kształcenia w tej pierwszej branży na terenie Łodzi  nigdy dotąd nie słyszałem. I ponownie niezastąpiony Googl doprowadził mnie do Zespołu Szkół i Placówek Oświatowych Nowych Technologii Województwa Łódzkiego, który mieści się przy ul. Gabriela Narutowicza 122. I to w szkole pod tą nazwą można zdobyć kwalifikacje w branży „realizacja nagrań i nagłośnień”. Jak informuje to strona tego zespołu szkół – jest to placówka Samorządu Województwa Łódzkiego

 

Pozostało jeszcze rozszyfrowanie gdzie powstanie kolejne branżowe centrum dla zawodu „technik dentystyczny”. I tak jak poprzednio – wszechwiedzący Internet dostarczył mi informacji, że jest to Szkoła Policealna Techniki Dentystycznej w Łodzi przy al. J. Piłsudskiego 159. Która także jest publiczną i bezpłatną placówką prowadzoną, jak powyżej prezentowana , przez Samorząd Województwa Łódzkiego

 

Łodzianie to wiedzą, ale czytającym ten felieton z innych województw jestem winien informację o tym kto rządzi w Łódzkim Sejmiku Wojewódzkim.

 

 

Źródło: www.portalsamorzadowy.pl/

 

Oczywiście – jest to organ uchwałodawczy, który , m.in. powołał  Zarząd Województwa z Marszalkiem – Grzegorzem Szrajberem i dwoma wicemarszałkami: Piotrem Adamczykiem i Zbigniewem Ziembą. Ale codzienną działalność prowadzą departamenty (jest ich aż 18 !) – w tym Departament Sportu i Edukacji (ciekawa kolejność – WK), którego dyrektorem jest Damian Kunert – 40-latek ze Zduńskiej Woli. (Więcej o nim – TUTAJ)

 

I mając taką wiedzę o tym co kryje się za ogólnikiem „Województwo Łódzkie” –  jako wnioskodawca w konkursie na utworzenie BCU  – nikt nie powinien już być zdziwiony, że wnioski te zostały rozpatrzone pozytywnie.

 

Moją uwagę zwrócił jeszcze brak jakiegokolwiek wniosku pochodzącego z instytucji samorządowych Miasta Łodzi. Mogą być tego różne interpretacje: władzom Łodzi nie zależy na tworzeniu takich centrów, ludzie odpowiedzialni za miejskie placówki oświatowe „przespali” termin, albo…  szkoda im było czasu na pisanie wniosków, bo nie mieli wątpliwości, że będą odrzucone.  Tak jak to się stało z wnioskiem miasta Gorzów Wielkopolski, którego prezydent – Jacek Wójcicki – nie jest członkiem PiS, a w 25-osobowej Radzie Miasta zasiada TYLKO JEDEN radny z PiS!

 

I to by było na tyle….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Temat dzisiejszego felietonu jest – dla mnie oczywistą – konsekwencją informacji, zamieszczonej na OE w czwartek 30 marca 2023 r.:W Łodzi trwają „Dni Doradztwa Zawodowego”, organizowane przez szkoły. Nie byłbym sobą, gdybym nie skomentował tej – przeze mnie od dawna postulowanej – zmiany: zastąpienia spędu uczniów ostatnich klas podstawówki na kolejnych Łódzkich Targach Edukacyjnych, organizowanych od lat w halach targowych – przez pierwsze lata przy ul. Stefanowskiego, a od czasu wybudowania Hali Expo – przy ul. Politechniki, jakąś ich „internetową” wersją, a najlepiej – zdecentralizowanymi, organizowanymi przez szkoły ponadpodstawowe, którym taka agitacja jest potrzebna tzw. „Dniami Otwartymi”, zaś od paru lat także „Dniami Doradztwa Zawodowego”

 

Pierwszy raz na „Obserwatorium Edukacji” podjąłem ten temat już w pierwszym roku istnienia tego informatora – 16 marca 2014 roku – w tekście zatytułowanym Targi edukacyjne – kto naprawdę ma z nich pożytek”.Już wtedy napisałem tam:

 

„Czy naprawdę przyprowadzane zbiorowo pod nadzorem nauczycieli, w godzinach zajęć lekcyjnych, tabuny gimnazjalistów, realizują szczytne założenia zwolenników idei świadomego wyboru? Zastanawia mnie takie doktrynerskie podejście do kiedyś przyjętego założenia w skąd inąd szacownej instytucji, jaką jest Krajowy Ośrodek Wspierania Edukacji Zawodowej i Ustawicznej, na którego stronie zamieszczono taką oto reklamę Targów Edukacyjnych EDUKACJA:

 

Są one miejscem spotkań, wymiany doświadczeń, pomagają młodzieży w wyborze dalszej drogi kształcenia, a nauczycielom dostarczają wiedzy zawodowej.”

 

Chyba, że tak naprawdę od dawna na targach edukacyjnych nie chodzi o promocję szkół, ani o wspieranie uczniów w decyzji zawodowej, a o coś, o co zawsze chodzi, gdy nie wiadomo o co chodzi – czyli o pieniądze. To samo źródło podaje dalej o owych kieleckich targach taką oto informację” […]

 

Moja tegoroczna obecność podczas pierwszego dnia XVII ŁTE utwierdziła mnie w dotychczasowych sądach o targach, jako relikcie „minionego okresu”. […] Przeto szanowni decydenci, dyrektorzy szkół i nauczyciele! Najwyższa pora na to, by przyznać, że „król jest nagi” i zaprzestać niczym nieuzasadnionego przepompowywania pieniędzy z miejskiego budżetu przeznaczonego na edukację na konto miejskiej spółki MTŁ!

 

Tak w ogóle, to z targami edukacyjnymi miałem do czynienia od ich pierwszej edycji, kiedy byłem dyrektorem ZSB nr 2. Gdy zrodziła się koncepcja takiej formuły informowania o ofercie edukacyjnej łodziach placówek oświatowych – w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – był to projekt ze wszech miar nowatorski. Internet był jeszcze w powijakach, a wydawane wówczas przez łódzki magistrat informatory (w formie broszury) nie mogły zastąpić żywego kontaktu z oferentami. Ale minęło sporo lat i w 2017 roku ŁTE nadal organizowano w takiej formule: „Dziś rozpoczęły się dwudniowe XX Łódzkie Targi Edukacyjne”.

 

Rok później XXI ŁTE odbyły się – jak się okazało – ostatni raz w Hali Expo przy al. Politechniki. Ostatni raz, bo w 2019 roku – bez podania powodów tej zmiany – zorganizowano je w Atlas Arenie. To tam udało mi się porozmawiać z ówczesnym wiceprezydentem M. Łodzi Tomaszem Trelą. Oto moje pierwsze pytanie i odpowiedź wiceprezydenta:

 

Czy ma Pan przekonanie, że organizowanie tych targów, w czasach nam współczesnych, ma jeszcze sens?

 

Tomasz Trela: Sens na pewno ma, chociaż wymiar tych targów i informacja która kiedyś, dziesięć czy piętnaście lat temu, miała zdecydowanie większą wartość. Dzisiaj dostępność do Internetu, powszechna praktyka „Drzwi Otwartych”, witryny internetowe każdej szkoły, dają bardzo duże możliwości, ale tu jest moment, żeby przyszedł młody człowiek – przyszły absolwent gimnazjum czy szkoły podstawowej i choćby porozmawiał ze swoimi rówieśnikami, którzy już uczą się w tej szkole, porozmawiał z jej nauczycielami. Ja uważam, że to jest takie uzupełnienie tej technologicznej zmiany, z którą mamy do czynienia w czasie cyfryzacji, powszechnego dostępu do wiedzy, informacji poprzez Internet. W moim przekonaniu nie powinniśmy odchodzić od targów edukacyjnych, bo one mają swój wymiar.

 

 [Pełny zapis tej rozmowy  –  TUTAJ wywiad z Trelą

 

I to były ostatnie takie targi edukacyjne. Wiosną 2020 roku XXIII ŁTE zostały odwołane z powodu epidemii COVID. Od następnego roku organizowane były jedynie w formule e-targów, tak jak i w tym roku, choć nie ma już obostrzeń kowidowych…

 

O tym, że Łódzkie Targi Edukacyjne to przeżytek pisałem już w felietonie z 16 marca 2016 roku,   zatytułowanym „Targi Edukacyjne – kto naprawdę ma z nich ożytek”. Oto jego fragment:

 

„Nie są mi znane obiektywne badania motywów i czynników, które przesądziły o podjęciu decyzji o wyborze szkoły ponadgimnazjalnej – bo tylko o takim można dywagować. Jakie w nich miejsce zajmują targi? Ale już od kilku lat  gimnazja zorientowały się, że uczniów to mają generalnie z rejonu. Te z nich, które przyjmują drugie tyle uczniów, podbierając ich konkurencji,  mają ich niezależnie od tego, czy zorganizowali na targach atrakcyjne stoisko, czy nie. To nie jest przypadek, że w sytuacji gdy władza nie zobowiązała tych szkół do urządzania stoiska – było ich w tym roku jedynie 3.

 

Czy naprawdę przyprowadzane zbiorowo pod nadzorem nauczycieli, w godzinach zajęć lekcyjnych, tabuny gimnazjalistów, realizują szczytne założenia zwolenników idei świadomego wyboru? […]

 

Przeto szanowni decydenci, dyrektorzy szkół i nauczyciele! Najwyższa pora na to, by przyznać, że „król jest nagi” i zaprzestać niczym nieuzasadnionego przepompowywania pieniędzy z miejskiego budżetu przeznaczonego na edukację na konto miejskiej spółki MTŁ!”

[Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl/]

 

 

Aby moje postulaty zostały zrealizowane musiała nadejść epidemia COVID, z konieczności władze musiały najpierw w 2020 roku odwołać tradycyjne targi w Atlas Arenie, zorganizować w latach  202  i   2022  e-Targi Edukacyjne. Dopiero te doświadczenia przekonały władze Łodzi do zaniechania organizacji owych targów w wersji z „minionej epoki” i przejścia na wersję online….

 

I to jest powód, dla którego mogę napisać, ze „nie ma tego złego (COVID-a), co by na dobre (w e- wersji) dla  absolwentów podstawówek nie wyszło…”

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Screen z filmowej relacji spotkania w Siemianowicach Śląskich

 

W miniony piątek wieczorem na stronie TVN24 pojawił się tekst pt. Donald Tusk: nauczyciel to dziś zawód współczucia, a powinien brzmieć dumnie”. Oto lead tej publikacji:

 

Lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk spotkał się w piątek z nauczycielami w Siemianowicach Śląskich. Stwierdził, że „dzisiaj zawód nauczyciela jest zawodem współczucia. Ludzie wam współczują, że musicie pracować za takie pieniądze i w takich warunkach. A zawód nauczyciela powinien brzmieć dumnie”- uznał. Dodał, że „trzeba status nauczyciela wynieść kilka pięter wyżej„. 

 

Przyznam, że gdyby nie moje systematyczne przeglądanie Internetu w poszukiwaniu materiałów o edukacji nie wiedziałbym o tym spotkaniu lidera największej partii opozycyjnej, objeżdżającego kraj w celu pozyskiwania wyborców, którzy oddadzą swój głos na listę jego partii w jesiennych wyborach do Parlamentu. Bo jakoś słabo przebił się ten wątek w mediach ogólnopolskich.

 

Gdy już znalazłem plik z filmową relacją z owego spotkania, z wielkimi nadziejami na ciekawy materiał do tego felietonu, obejrzałem go od początku do końca [41’45”]. Zalecam także i Wam zrobienie tego samego, zanim przejdziecie do czytania dalszej części tego felietonu:

 

 

Donald Tusk: Siemianowice Śląskie – pytania nauczycieli  –  TUTAJ

 

 

Po długich wahaniach postanowiłem zacytować tu jedynie główną część pierwszego  pytania, i jego rozwinięcia, jakie zostało na tym pliku utrwalone:

 

„… czy jest szansa, aby oświatę zreformować? Ale tak prawdziwie zreformować. […] Zaczynając od kształcenia nauczycieli, nauczycieli którzy wiedzą o mózgu, o rozwoju dzieci, o tym co motywuje. Czy jest taki pomysł, aby zreformować edukację i postawić ją na nowo, na miarę dzisiejszego wieku?”

 

Byłem bardzo rozczarowany tym, że Donald Tusk, odpowiadając na te pytania, zajął się różnicami w płacach  między informatykami a nauczycielami i opowieścią o historii powstawania gimnazjów oraz ówczesnych osobach na stanowisku ministra edukacji, unikając odpowiedzi na kluczowe pytanie zadane przez koleżankę Barbarę Dybę – właścicielkę dwu przedszkoli i żłobków w Katowicach: Czy jest szansa, aby oświatę tak prawdziwie  zreformować?

 

Nie będę tu recenzował całego spotkania i wszystkich odpowiedzi Donalda Tuska na zadawane mu pytania. Ale  podejmę jedną jego wypowiedź, która bardzo mnie zaintrygowała i spowodowała, ze zacząłem poszukiwać potwierdzenie tych słów:

 

U mnie w rodzinie jest kilka nauczycielek i ja byłem nauczycielem…” (5’20”)

 

Jako że ta informacja bardzo mnie zaskoczyła (nigdy nie miałem wiedzy o takim fragmencie biografii Tuska), postanowiłem poszukać konkretnych informacji kiedy i gdzie  „pan od histy” pracował.

 

Z Wikipedii można dowiedzieć się, że:

 

„W 1980 ukończył studia z zakresu historii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Gdańskiego. Jego praca magisterska dotyczyła kształtowania się legendy Józefa Piłsudskiego w przedwojennych czasopismach. […] W trakcie strajku w sierpniu 1980 był jednym z autorów apelu na rzecz powołania niezależnej organizacji studenckiej – Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich. We wrześniu został członkiem Prezydium Tymczasowego Komitetu Założycielskiego NZSP na Uniwersytecie Gdańskim. Był przewodniczącym Komisji Zakładowej Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” w Wydawnictwie Morskim i dziennikarzem wydawanego przez związek tygodnika „Samorządność”. Od 1982 współpracował z pismami podziemnymi]. Był jednym ze współpracowników Lecha Bądkowskiego. Pisał do kaszubskiego miesięcznika „Pomerania”. Przez kilka lat utrzymywał się z pracy fizycznej w założonej przez Macieja Płażyńskiego spółdzielni „Świetlik”. Był autorem tekstów opublikowanej w 1985 przez wydawnictwo Sport i Turystyka książki pt. Pojezierze Kaszubskie (autorem fotografii był Jerzy Baranowski)”.

 

[https://pl.wikipedia.org/wiki/Donald_Tusk]

 

Poszukując dalej znalazłem stronę Rady Unii Europejskiej, gdzie zamieszczono życiorys Donalda Tuska. Z tego źródła dodatkowo dowiedziałem się o takich faktach z jego życia:

 

„Po ogłoszeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. przez generała Wojciecha Jaruzelskiego przez pewien czas się ukrywał. Później pracował jako sprzedawca chleba, a w latach 1984–1989 zarabiał na życie pracą fizyczną: specjalizował się w robotach wysokościowych z wykorzystaniem sprzętu wspinaczkowego.

 

W tym czasie działał w podziemnej Solidarności. Po krótkim aresztowaniu odzyskał wolność na mocy amnestii dla więźniów politycznych ogłoszonej przez Wojciecha Jaruzelskiego.

 

W 1983 r. założył nielegalny miesięcznik „Przegląd Polityczny”, propagujący liberalizm gospodarczy i zasady liberalnej demokracji. Wokół pisma powstał nieformalny ośrodek analityczny wspierający Lecha Wałęsę. Gdy upadł komunizm, członkowie ośrodka – „gdańscy liberałowie” – sformowali rząd po pierwszych wolnych wyborach prezydenckich w Polsce.


Jednocześnie założyli pierwszą proprzedsiębiorczą i proeuropejską partię w Polsce: Kongres Liberalno-Demokratyczny, a Donald Tusk został jej przywódcą.”

 

[www.consilium.europa.eu/pl/]

 

 

Doprawdy – nigdzie o tym, że ów magister historii pracował jako nauczyciel…

 

Po tym wszystkim – po wysłuchaniu relacji ze spotkania Tuska z nauczycielkami i nauczycielami w Siemianowicach Śląskich, po bezskutecznych poszukiwaniach potwierdzenia jego słów że był nauczycielem, ogarnęło mnie nie tylko rozczarowanie „w temacie” czego KONKRETNIE  możemy spodziewać się dla polskiej oświaty, jeśli jesienne wybory wygra koalicja partii opozycyjnych z Platformą Obywatelską na czele, ale także zażenowanie owym kłamstewkiem byłego premiera RP, byłego przewodniczącego Rady Europejskiej, które ja odebrałem jako próbę „podlizania się” swoim słuchaczom: „Jestem jednym z was”.

 

Wniosek – już nie liczę na szybką naprawę i zreformowanie paradygmatu  polskiego systemu edukacji. Pomijam tu problem, czy w ostatecznym rachunku głosów PiS zostanie odsunięta  od władzy – także nad oświatą. Nie widzę też takiej perspektywy w przypadku przejęcia władzy przez PO – po takich sowach Donalda Tuska:

 

Bardzo bym chciał, żebyśmy porzucili złudzenia, że potrzebne są jakieś bardzo wyrafinowane reformy. Przywrócenie elementarnej rzetelność, przyzwoitości, odsunięcie ludzi, którzy rozkradają te środki przeznaczone na naukę i oczywiście odblokowanie możliwości awansu młodym ludziom na uczelniach.”

 

 

Włodzisław Kuzitowicz 

 

 

P.s.

Jeśli ktoś z Was wie kiedy i gdzie Donald Tusk był nauczycielem – będę wdzięczny za informację. W.K.



 

Z tematów minionego tygodnia najdłużej trwające moje refleksje wzbudziła informacja, którą zamieściłem w wtorek  14 marca: 21 marca 2023 roku w Polsce rozpocznie się strajk uczniowski? Co Wy na to?”. Jak może pamiętacie – rzecz dotyczyła inicjatywy poparcia projektu ustawy oświatowej, nazwanej „Lex Wolność”  – w formie uczniowskiego strajku, który ma się zacząć 21 marca. Już tam napisałem, że ów dzień początku protestu to data  tradycyjnego „Dnia Wagarowicza”.

 

Ja nie mam wątpliwości, że to nie przypadek. Gdybym to ja był uczniem i dowiedział się o tym projekcie – miałbym „radochę”. Nie dość, że nie będę „w budzie”, że „kosa z matmy” nie postawi mi „bomby””, to jeszcze mogę robić za „bojownika w słusznej sprawie”!

 

Więcej o planie działania  –  TUTAJ

 

Ciekawe, jak ta strategia pomysłodawców owej formy „nacisku” sprawdzi się w praktyce …

 

A przy okazji zapoznałem się z owym projektem „Lex Wolność”. Oto wizja jego projektodawców, co dzięki uchwalonemu prawu mają z niego mieć główni „kontrahenci” systemu szkolnego:

 

 

Jeśli zostanie uchwalona prosta ustawa oświatowa  „LexWolność”. świat będzie piękny dla wszystkich.

 

Uczniowie

 

Nigdy więcej przymusu. Cała nauka napędzana pasjami. Dodatkowa kasa na naukę co miesiąc. Koniec z niemiłymi nauczycielami, nudnymi lekcjami, niechcianymi przedmiotami czy chodzeniem do szkoły niewyspanym. Koniec niewolnictwa!

 

Nauczyciele

 

Swoboda stosowania najlepszych metod pedagogicznych, własnej innowacyjności. Wolność od ucznia, który nie chce się uczyć. Potencjalna wolność od dokuczliwych rodziców (jeśli szkoła przyjmie odpowiedni statut). Potencjalnie lepsza płaca ze względu na zwiększone zapotrzebowanie na kontakty indywidualne. Efekt ten może słabnąć z czasem, jeśli prognozowane zapotrzebowanie na nauczycieli spadnie. Niekompetentni nauczyciele stracą pracę. Większy tort dla reszty. […]

 

 

Nie będę udawał i stroił się w piórka oświatowego rewolucjonisty. Jak wiecie – od powstania OE jestem propagatorem rozmontowania elementów systemu „szkoły pruskiej”, ale nie wierzę w cuda! A już w ogóle za abstrakcyjne uważam rozwiązanie zniesienia obowiązku szkolnego. Pominę tu szczegółową analizę ewentualnego okresu przejściowego, to znaczy jaki byłby status uczniów kolejnych klas na wszystkich poziomach edukacji w dniu wejścia w życie tego prawa. Zakładając, że byłby to dzień 1 września roku nn, to czy od tego dnia  wszyscy uczniowie nie będą już musieli chodzić do szkoły? A może ta zasada dobrowolności będzie obowiązywała tylko siedmiolatków, którzy ewentualnie, gdyby chcieli, nie musieliby zostać uczniami pierwszej klasy? A wszyscy pozostali na dotychczasowych zasadach realizowaliby ów obowiązek aż do ukończenia 18-u lat? A może dobrowolność kontynuowania nauki byłaby także uprawnieniem absolwentów szkoły podstawowej?

 

Już widzę oczyma wyobraźni dziewczęta i chłopców – siedmiolatków, którzy „świadomie”, z poczuciem odpowiedzialności za swą „podmiotową” decyzję, oświadczają rodzicom, że nie będą chodzić do szkoły. I czy wtedy będzie dopuszczalne użycie „władzy rodzicielskiej”, która w ostatecznym rozrachunku zadecyduje? Nawet gdy będzie odmienna od woli owej/owego siedmiolatki/ka?

 

A jak to będzie po kilku latach obowiązywania tego prawa? Jeśli komuś znudzi się chodzenie do szkoły w V klasie? A co z ewentualnymi absolwentami podstawówki, których rodzice widzieli już na uniwersytecie, którzy w wieku 15-u lat oświadczą, że mają inną wizję i inne zainteresowania niż nauka?

 

Jak bardzo „odlecieli” pomysłodawcy zarysu tego projektu, pisząc: „Cała nauka napędzana pasjami.” Nie wiem, czy były kiedykolwiek prowadzone  badania, których przedmiotem było ustalenie jaki procent populacji każdego rocznika dzieci i młodzieży ma jakąkolwiek (prospołeczną) pasję. Bo  skoro definicja tego pojęcia mówi, że pasja to wielkie zamiłowanie do czegoś, to wszak mogą być także pasje niekoniecznie pożyteczne i godne ich rozwijania. Wszak nastolatek może być „kibolem” z pasją do „ustawek”, albo pasjonatem malowania wulgarnych haseł na murach domów. Z mojego wieloletniego doświadczenia pracy z młodzieżą wiem, że pasjonatów jest w każdym roczniku jednocyfrowy procent. Znakomita większość sama nie wie co ich interesuje tak na dłużej, a co dopiero aby byli pasjonatami.

 

To jak w praktyce nauka szkolna miałaby być napędzana pasjami?

 

Na zakończenie dodam jeszcze, że generalnie taki system edukacji w stylu owsiakowego „róbta co chceta” widzę jako cofnie się do XIX wieku, kiedy to status materialny i kulturowy rodziców zapewniał ich dzieciom lepszą i realizowaną na wyższych szczeblach edukację.  Pozostali kończyliby edukację na początkowych klasach szkoły podstawowej, tak jak było to jeszcze w czasach, kiedy na początku XX wieku dziećmi byli moi rodzice. (roczniki 1906 i 1909), którzy „zaliczyli” jedynie poziom IV klasy.

 

Na tym zakończę dzielenie się  Wami moimi na ten temat refleksjami, choć mógłbym jeszcze wymienić kilka innych wątpliwości. Jednak nie będę Was zanudzał/denerwował przemyśleniami „starego praktyka”. Może to tylko takie zrzędzenie emeryta…

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Gdyby żył, skończyłby wczoraj 81 lat. Ale nie ma Go już wśród żywych od prawie 21 lat – zmarł 19 sierpnia 2002 roku w Szpitalu Bielańskim w Warszawie – w wyniku ciężkich obrażeń jakich doznał w wypadku samochodowym pod Nowym Dworem Mazowieckim.

 

Marek Kotański – bo o Nim chcę dzisiaj napisać wspomnienie – żył tylko 60 lat. Ale niewielu jest takich Polaków, którzy nie zajmowali żadnego stanowiska w polityce, nie byli wybitnymi naukowcami, nie walczyli bohatersko na polu walki albo w opozycji antykomunistycznej, których dorobek życia jest tak wielki i tak znaczący. W Wikipedii zamieszczono zdjęcie pomnika na Jego grobie, ale  – moim zdaniem – nie cmentarny pomnik jest upamiętnieniem Jego Osoby, ale to, czego w swoim – wszak niedługim życiu – dokonał.

 

Nie będę dalej wymieniał Jego dzieł i zasług,  na których  liście pierwsze i najważniejsze miejsce zajmuje praca z narkomanami i zainicjowanie tworzenia sieci ośrodków długoterminowej terapii dla narkomanów oraz  powołanie Stowarzyszenia MONAR. Możecie o tym przeczytać nie tylko w przywołanej powyżej Wikipedii, ale także w wielu ogólnodostępnych publikacjach, jak choćby ta – na stronie „Twój Styl”: Siłą Marka Kotańskiego była jego autentyczność”. Rozmawiamy z autorką biografii twórcy Monaru.

 

Foto: Łukowski Ośrodek Kultury [www.lok.lukow.pl]

 

Marek Kotański podczas spotkania z mieszkańcami Łukowa w 1986 roku

 

 

 

Z wielu dostępnych w Internecie fotografii Kotańskiego wyprałem właśnie tę, gdyż została ona zrobiona trzy lata po dniu, kiedy Go poznałem, i mniej więcej w rok po dniu, kiedy otrzymałem od Niego propozycję objęcia kierownictwa Ośrodka  MONARU dla młodzieży w Rybienku k/Wyszkowa.

 

Okoliczności mojego pierwszego z Nim spotkania i czym ono zaowocowało w dalszej mojej aktywności społecznej opisałem w „Eseju wspomnieniowym cz, V 2 „Kolejne lata w TWP.O narkomanii i problemach dojrzewania”. Fragment tego tekstu, w którym opowiedziałem o tym jak i kiedy poznałem Marka a także o stażu, który odbyłem w pierwszym ośrodku dla narkomanów, założonym przez Niego w 1978 roku w Głoskowie  –  TUTAJ

 

W tym samym eseju opowiedziałem także o owej propozycji pokierowania ośrodkiem w Rybienku. Oto ten fragment:

 

Przy okazji opowiem, że kiedy podczas jednego z pobytów na zajęciach moich studiów podyplomowych na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie* wyrwałem się po południu w odwiedziny do Głoskowa, zastałem tam Kotańskiego z grupą najbliższych współpracowników, żarliwie nad czymś debatujących. Gdy wszedłem do pokoju, po chwili gorących powitań, nagle Kotan wykrzyknął: „Z nieba nam spadłeś! Ty będziesz najlepszym kierownikiem w Rybienku!” Na moje pytanie: „O co chodzi, jakie Rybienko, jaki kierownik?” dowiedziałem się, że w eksperymentalnym ośrodku dla młodzieży w Rybienku koło Wyszkowa musieli nagle odwołać jego kierownika i właśnie od kilku godzin nie maja pomysłu kto powinien tą placówkę teraz poprowadzić. I Kotański, z typową dla siebie żywiołowością decyzji, już mnie prawie mianował tym kierownikiem, przekonując pozostałych o moich walorach i kompetencjach.

 

Wystarczyło abym wtedy powiedział „tak” – i moja biografia wyglądałaby od tamtego dnia zupełnie inaczej. Ja jednak podziękowałem za uznanie i zaufanie, ale odmówiłem, mówiąc, że mam już 42 lata, że mam w Łodzi rodzinę, mam syna trzynastolatka w podstawówce, że nie zostawię wszystkiego i nie przyjadę do Wyszkowa na nieznane, a już na pewno żony i syna tam nie przeprowadzę.

 

Nie powiem – od tamtego wieczora znacznie ochłodły moje z Kotańskim relacje…

 

 

Dodam jeszcze, że pracę dyplomową, która wieńczyła moje studia podyplomowe w WSPS w Warszawie, napisałem na temat „Analiza porównawcza systemów resocjalizacji narkomanów: „SYNANON” w USA i „MONAR” w Polsce”. A dzięki owemu dwutygodniowemu  stażowi w Głoskowie na wiele lat stałem się głównym prelegentem TWP w Łodzi, który odwiedzał łódzkie szkoły z pogadankami na temat zagrożenia narkomanią. I w 1986 roku odważyłem się na napisanie poradnika dla innych prelegentów TWP w Polsce, który został opublikowany przez Zarząd Główny TWP, zatytułowanego „Komu, co i jak mówić o narkomanii”.

 

 

Plik PDF z fotokopiami wybranych jego stron  –  TUTAJ

 

 

Dlaczego postanowiłem zaznaczyć 81. rocznicę urodzin Kotana (bo tak o nim wówczas mówili jego współpracownicy i podopieczni) moim wspomnieniem o Nim? Bo należy on do kilku „osób znaczących”, które odegrały „sprawczą” rolę w moim rozwoju jako pedagoga i wychowawcy. Może nie tak znaczącą jaką miała moja polonistka z „Budowlanki” – Pani Wiktoria Kupiszowa, i nie taką jak dr Aleksandra Majewska [TUTAJ  i  TUTAJ]– uczennica prof. Heleny Radlińskiej i koleżanka prof. Aleksandra Kamińskiego, ale jednak…

 

Choć nasze kontakty nie trwały długo, choć ilość  spotkań była niewielka, to jego spontaniczna życzliwość, dzięki której mogłem przekroczyć próg owej – już wtedy legendarnej – placówki w Głoskowie i poznać problemy narkomanii „z pierwszej ręki”, od tych, którzy to przeżyli i już mogli mi opowiedzieć obiektywnie o tym „jak do tego doszło”, co dało mi moralne prawo występowania wobec setek uczniów łódzkich szkół w  roli wiarygodnego źródła informacji o tym „jak nie zostać narkomanem i dlaczego nie warto”.

 

A poza tą „zasługą” Marek, przy wszystkich swoich wadach – z dyktatorskimi zapędami w kierowaniu MONAR-em i wszystkimi późniejszymi inicjatywami, z jego egocentrycznym samouwielbieniem – był jednak dla mnie przykładem skuteczności w oddziaływaniu na ludzi, w swej autentyczności i pełnym zaangażowaniu we wszystko czego się podjął. No i jako antywzorzec – jakim nie powinienem być…

 

I ta pamięć o nim spowodowała, że czytając informację o tym, że 11 marca minęła 81 rocznica urodzin Marka Kotańskiego, postanowiłem wspomnieniem o moich z Nim spotkaniach zaznaczyć, że pamiętam…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

*Były to podyplomowe studia pedagogiki specjalnej w zakresie resocjalizacji, które podjąłem w związku z rozpoczęciem pracy w roli wychowawcy w Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym dla dziewcząt. Studia te trwały od października 1984 do kwietnia 1986. W zacytowanym tekście podałem współczesną nazwę tej uczelni, ale wówczas nazywała się ona Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej.

 

 

 

P.s.

 

Nie byłoby tego felietonu, gdybym w sobotę, jak każdego dnia, nie przeczytał kolejnej  „kartki z kalendarza”, zamieszczanej przez prof. Romana Lepperta. Bo to tam przeczytałem informację o dniu urodzin Marka Kotańskiego.

 

 

 



 

Długo wahałem się, czy podjąć temat, który tak jednoznacznie został  „załatwiony” podczas obrad w Ciechocinku przez członków Rady Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”. Już kiedy zamieszczałem 3 marca materiał Zdaniem KSOiW NSZZ „Solidarność” edukacja włączająca nie sprawdziła się miałem takie myśli, że… że tak naprawdę, odrzucając fakt że owo stanowisko zajęli członkowie nauczycielskiego związku zawodowego, z którym nigdy nie było mi po drodze, to i ja wielokrotnie gdy czytałem teksty promujące system edukacji włączającej, miałem wątpliwości…

 

Wiem, wiem – nie mam żadnych  podstaw, ani wynikających z wykształcenia, ani z przebiegu mojej pracy zawodowej,  abym występował w roli  eksperta w tym temacie. Ale postanowiłem jednak podzielić się z Wami moimi refleksjami, wynikającymi z wiedzy wyniesionej zarówno z „różnych szuflad” pedagogiki – w tym pedagogiki społecznej, jak i z kilkudziesięcioletniego doświadczenia życiowego „w ogóle”, w tym w pracy z młodzieżą. Te refleksje to przede wszystkim kilka wątpliwości co do realnych możliwości rzeczywistego osiągania –  w aktualnym stanie kadrowym naszych szkół – zakładanych celów tej organizacyjno-metodycznej formuły edukacji inkluzywnej.

 

Uczestnicy owego posiedzenia rady KSOiW  oświadczyli, że „realizacja przez rząd wizji edukacji włączającej to utopia, która prowadzi tylko do niepotrzebnej przebudowy systemu kształcenia uczniów z niepełnosprawnościami”.

 

Dziwnym zbiegiem okoliczności jest fakt, że obrady Rady KSOiW odbyły się w dniach 21-22 lutego, a 8 lutego w „Akademickim Zaciszu” odbyła się rozmowa  o edukacji włączającej, w której – obok  dwojga przedstawicieli nauki: Profesor Agnieszki Olechowskiej z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie i profesora Grzegorza Szumskiego z Uniwersytetu Warszawskiego oraz  dr Moniki Zima-Parjaszewskiej – prezeski Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną, uczestniczył – jako jedyny praktyk – Marek Tarwacki – dyrektor Szkoły Podstawowej we wsi Łajski, o której to miejscowości można dowiedzieć się z Wikipedii, że liczy sobie około 1300 mieszkańców, że leży w bezpośredniej bliskości Legionowa, w odległości 20 km od Centrum Warszawy, że mniej niż 7 km dzieli ją od Zalewu Zegrzyńskiego.

 

Nie będę cytował wypowiedzi tej pierwszej trójki dyskutantów, ale uważam, ze należy przywołać tu kilka fragmentów  wypowiedzi osoby owego dyrektora, który nie tylko kieruje placówką, gdzie od wielu lat realizowana jest na co dzień edukacja włączająca, ale który  jest także autorem opublikowanego na stronie ORE tekstu pt. Edukacja włączająca – przyszłość polskiej edukacji”, a także tekstu Edukacja włączająca – edukacją dla wszystkich, opublikowanego w dwumiesięczniku „Terapia Specjalna” , dostępnego także na jego stronie internetowej.

 

Oto kilka fragmentów jego wypowiedzi:

 

 „Po tylu latach ja tak naprawdę jestem zdziwiony jak ktoś mówi o moich uczniach, że oni mają potrzeby. Wszyscy mają potrzeby. My nie rozróżniamy w tej chwili uczniów, zatarła się ta magiczna linia między niepełnosprawnością a „normalnością” i sprawnością.[…] Ja staram się już nie używać określenia „edukacja włączająca” , ja mówię „edukacja dla wszystkich”. […] Możliwości ma każdy inne. Jeden szybciej chodzi, drugi chodzi wolniej, jeden się szybciej uczy, drugi wolniej. Po prostu do sukcesu dochodzimy w różnym tempie. […] Każdy z nas ma jakąś niepełnosprawność. U każdego można by coś znaleźć. […] Bardzo ważne jest to, że naszym zadaniem jest poprawa organizacji, czyli stworzenie możliwości funkcjonowania każdemu uczniowi na miarę jego możliwości. Myślę, ze jest to clou wszystkiego.”

[W nagraniu od 10 minuty debaty]

 

 

Przytoczyłem tę wypowiedź jako przykład opinii o edukacji włączającej osoby, która ten model edukacji realizuje – jak to stwierdził – od 20 (?) lat, w niedużej szkole, funkcjonującej w lokalnym środowisku, w którym wszyscy wszystkich znają, a liczba uczniów w tej placówce pozwala na to, że nauczyciele, a także dyrektor, może znać wszystkich uczniów z imienia i nazwiska….

 

Ale bywają także szkoły w wielkich miastach, w typowych blokowiskach, liczące setki uczniów, gdzie na porządku dziennym są sytuacje prześladowania „innych”, i mam tu na myśli nie tylko gejów, ale także wszystkich, którzy odbiegają od stereotypu „normalności”.

 

Najbardziej brakuje mi w tej chwil wiedzyi o skali tego problemu, to znaczy nie udało mi się nigdzie znaleźć informacji w ilu szkołach w Polsce realizowana jest edukacja włączająca, ile z nich działa w wielkich miastach. Szkoda, bo to co teraz napiszę może się niektórym z Was to czytającym nie spodobać.

 

Otóż nie we wszystkich tych szkołach dyrektorami są osoby w typie kolegi Marka Tarwackiego. Prześladuje mnie myśl o szkołach, w których podjęto to bardzo trudne zadanie tylko dlatego, że taka akurat jest „moda”, albo dla owych większych pieniędzy, które za przystąpienie do tego programu idą w subwencji. Zastanawiam się także nad merytoryczno-metodycznym przygotowaniu wszystkich nauczycieli w tych szkołach pracujących, którzy „wychowani” na modelu szkoły „pruskiej” – na kartkówkach i sprawdzianach, na fetyszu realizacji podstawy programowej, nagle dostają do klasy ucznia z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym (54 – 35 IQ Wechslera). Bo – moim zdaniem – nie wystarczy zatrudnienie nauczyciela wspomagającego, nie załatwi wszystkich problemów dodatkowy pedagog specjalny.

 

I tu zaczyna się kolejna moja wątpliwość co do ostatecznego efektu tej edukacji. Czy – zgodnie z założeniami – ów uczeń „specjalnej troski” mając do kogo równać będzie osiągał lepsze efekty  edukacji niż gdyby realizował ją w szkole specjalnej, czy może – co już tu i ówdzie można usłyszeć – to pozostali uczniowie mają gorsze warunki do osiągania sukcesów edukacyjnych.

 

Bo do moich wątpliwości dochodzi jeszcze problem liczby uczniów w klasie. Co innego, gdy jest ich kilkanaście, a zupełnie co innego, gdy klasa z kilkoma „takimi” uczniami liczy ponad trzydzieści uczennic i uczniów.

 

Bo gdyby te moje „intuicyjne”, bo niepotwierdzone żadnymi badaniami, obawy nie były płonne, to może rację mieli owi liderzy nauczycielskiej „Solidarności” twierdząc, że:

 

Edukacja włączająca jako jedyny system szkolny wprowadzany w państwach europejskich nie przyniosła oczekiwanych efektów, a znacząco obniżyła poziom kształcenia. Po latach chaosu Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Holandia, Australia wycofały się z tego systemu

 

Zdaniem rady, najlepszą formą „włączania” osób z niepełnosprawnościami, jest integracja społeczna realizowana poprzez wspólne projekty szkół specjalnych i ogólnodostępnych.

 

 

 

Sam już nie wiem co o tym myśleć. Kto ma rację…

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Problem, który postanowiłem podjąć w dzisiejszym felietonie – stopień ingerencji rodziców w funkcjonowanie ich dziecka jako ucznia w środowisku szkoły – zainteresował mnie po przeczytaniu tekstu Jarosława Pytlaka „Kalejdoskop lęków współczesnych”. A dodatkowo zmotywowała mnie do podjęcia tego tematu relacja o przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości w Województwie Mazowieckim. Ale o tym napiszę w drugiej kolejności. Teraz wracam do tekstu kolegi Pytlaka.

 

Bezpośrednim bodźcem do napisania owego  posta był „gorący temat” telefonów komórkowych w rękach uczniów, używanych na terenie szkoły. Ale bardzo szybko przeszedł on do postaw rodziców wobec swojego dziecka w roli ucznia, do modelu ich wyobrażeń o powinnościach jako odpowiedzialnych rodziców, i – co jest tego powszechną już prawidłowością – ich nadopiekuńczej postawy.

 

Nie będę tu streszczał owego tekstu – zakładam, że już go czytaliście – a jeżeli nie – możecie to uczynić teraz, klikając

TUTAJ.

 

Na użytek tego felietonu przytoczę  jeden z ostatnich akapitów tego tekstu:

 

„Co wynika z tych odpowiedzi? Że remedium na wiele rodzicielskich lęków jest nabranie dystansu do problemów dziecka, zaufanie jemu i nauczycielom, pozwolenie na swobodny rozwój. Niezwykle ważne jest też kształtowanie u niego tolerancji dla frustracji, czyli poczucia zrozumienia, że nie wszystkie potrzeby muszą być zaspokojone. Jest to dzisiaj bardzo trudne, bo rodzice z jednej strony chcieliby dla swojego potomstwa jasnego programu rozwojowego realizowanego w szkole, ewentualnie w ramach zajęć pozaszkolnych, z drugiej nie radzą sobie z jego frustracjami, gdy napotyka na przeszkody. Nawet w banalnych, domowych sprawach. Natychmiast przechodzą w stan alertu i poszukują środków zaradczych. Tym działaniem uśmierzają swój lęk, natomiast wcale niekoniecznie dobrze służą dziecku.”

 

Napisał to człowiek, który wspomina: „Tak jak za czasów mojej młodości posyłało się po prostu dziecko do szkoły, tak obecnie dla wielu rodziców ta prosta czynność stanowi źródło ogromnej obawy.” Biorąc pod uwagę, że daty naszych urodzin dzieli 18 lat, ja mam podstawy do jeszcze bardziej skrajnych wspomnień. Bo ja poszedłem do I klasy w 1951 roku, a odprowadzany do szkoły byłem tylko kilka pierwszych dni. Gdy rodzice nabrali pewności, że poznałem już drogę i nie zabłądzę – chodziłem już sam. No, nie do końca sam, bo z młodszą o 8 miesięcy cioteczną siostrą, która z rodzicami mieszkała w tym samym domu, ale że była też z rocznika 44  – rozpoczęła naukę razem ze mną.

 

Przez wszystkie lata mojej nauki szkolnej rodzice bywali w szkołach jedynie na wywiadówkach, a ich kontrola sprowadzała się do pytania „Odrobiłeś lekcje?” i – czasami – „Co w szkole?”. Wszystkie problemy, zwłaszcza te „rówieśnicze”, rozwiązywaliśmy sami, nie przypominam sobie, aby musieli ingerować nauczyciele.

 

Z tego co pamiętam, to jeśli zdarzyła się jakaś awanturka, np. ktoś z kimś się pobił i dowiedzieli się o tym nauczyciele, to wezwani rodzice, po wysłuchaniu informacji od wychowawcy – nie dyskutowali z nim, twierdząc: „To niemożliwe! Mój syn na pewno go nie pobił, on się tylko bronił!”, a po powrocie do domu taki chłopak co najmniej  musiał wysłuchać reprymendę, a często także był karany – bywało, że ojcowym pasem…

 

Nie piszę tego, aby gloryfikować ówczesne metody wychowawcze – byłem i jestem przeciwnikiem bicia dzieci – ale by poprzeć intencje kolegi Pytlaka, który cały ten tekst opublikował, aby spuentować, że taka nadgorliwość i nadopiekuń- czość rodziców „niekoniecznie dobrze służą dziecku”.

 

I jeszcze krótko o tym przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości na terenie Województwa Mazowieckiego. Pomijając okoliczności, w których posiadłem wiedzę o tej historii, powiem tylko, że stałem się powiernikiem i konsultantem pewnej matki, której córka, aktualnie uczennica VI klasy, od paru lat stała się obiektem  – jak to się teraz mówi – mobbingu ze strony jednej z koleżanek, która dołączyła do klasowej społeczności w klasie III. Na czym  to polegało? Oto fragmenty relacji jej mamy:

 

Od tamtego czasu, z różnymi przerwami, powstawały sytuacje konfliktowe pomiędzy wspomnianymi wcześniej uczennicami a moją córką. W początkowym etapie wychowawczyni klasy, do której problem był zgłaszany, interweniowała. Były prowadzone rozmowy z dziewczynkami, po nich na jakiś czas następował spokój, jednakże wkrótce sytuacja znowu się powtarzała. Osobiście wielokrotnie rozmawiałam z panią wychowawczynią, problem był również zgłaszany rodzicom bliźniaczek. Niestety nie przyniosło to żadnego pozytywnego skutku w zachowaniu dziewczynek. I tak trwało to z różnymi przerwami od III klasy. […]

 

Punkt zwrotny nastąpił w połowie listopada 2022 roku, kiedy  jeszcze bardziej i wyraźniej poznałam cały problem. To wtedy córka nie była w stanie pójść do szkoły. Wieczorami miała bóle głowy, a rano dochodziły jeszcze silne torsje. Wiem, że to wszystko było objawem silnej nerwicy. Kiedy zobaczyłam jak Anielka* cierpi, powiedziałam stanowcze STOP. Zrozumiałam, że muszę wziąć sprawę w swoje ręce,  bo jeśli ja jako rodzic nic w tej sprawie  nie zrobię, to jest duże prawdopodobieństwo, że może dojść do tragedii. […]

 

Przytoczę jeszcze sytuację, która najbardziej obrazująca problem. Otóż kiedy inna koleżanka mojej córki powiedziała, że Anielka wie dużo, bo uczy się najlepiej w klasie,  to Malina* od razu zareagowała wchodząc w rozmowę twierdząc, że to właśnie ona nie Anielka  uczy się najlepiej, bo dostała szóstkę z polskiego, a Anielka tylko 5+.

 

 

Moja córka nie zgłaszała do wychowawczyni tych sytuacji, bonie chciała być uważana za klasową skarżypytę. Twierdzi, że nawet jeśli wychowawczyni zwróci uwagę Malinie, to ona i tak będzie robiła tak samo i się tym nie przejmie.

*Imiona dziewczynek zostały zmienione

 

Dodam, że mama owej lobbowanej Anielki zdecydowała, że przeniesie córkę do innej szkoły, co zostało sfinalizowane 30 stycznia tego roku.

 

x           x           x

 

Opisany powyżej przypadek owej Anielki zasiał wątpliwości w moim – dotychczas jednoznacznym – przekonaniu o tym, że  nadgorliwość i nadopiekuńczość rodziców szkodzi procesowi dojrzewania ich dzieci. Zgodnie z zasadą samodzielnej nauki jazdy na rowerze: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz” – dzisiejsi rodzice nie dają swoim dzieciom szansy na uczenie się na błędach, „hartowanie się w bojach”….

 

I sam już nie wiem, czy coraz liczniej diagnozowane wśród uczniów przypadki depresji, a w skrajnych przypadkach – samobójstw, to efekt nadopiekuńczości rodziców, czy jedynie skutek braku owej – w rodzinach zajętych własną karierą i własnymi konfliktami….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz