Archiwum kategorii 'Felietony'
Foto: www.mamotoja.pl
Dzisiejszy felieton nie będzie na żaden z edukacyjno-politycznych „tematów tygodnia”, a już na pewno nie wystąpi w nim jako ich główny „bohater” ów urzędnik pisowskiego państwa, którego nazwisko najczęściej było wymieniane w mediach. Jestem przekonany, że nie tylko ja mam na to nazwisko alergię…
Postanowiłem rozwinąć temat, którego inspiracją stał się post na blogu Dariusza Chętkowskiego, który zamieściłem na OE 16 listopada: „Dariusz Chętkowski zapowiada zmierzch klasowych i szkolnych (dla nauczycieli) wigilii”. Jego pierwszym zdaniem była uogólniająca informacja:
Na łeb na szyję spadło zainteresowanie wigilią szkolną. Zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. Tylko emerytowani pracownicy mają jeszcze ochotę w tym uczestniczyć.
Pod tym, zamieszczonym na moim fb-profilu, tekstem pojawiło się kilka komentarzy, z których jeden, bardzo obszerny, napisał prezentowany już przeze mnie przed paroma miesiącami kolega Grzegorz Szewczyk – kiedyś łodzianin, od kilkudziesięciu lat mieszkaniec Finlandii, były pracownik naukowy tamtejszych wyższych szkół technicznych – aktualnie emeryt. Oto końcowy fragment tego komentarza:
[…] Czasy się zmieniają więc i formy muszą się zmieniać, chociażby ze względu na sekularyzację społeczeństw. Co prawda opłatek to tylko Polska, ale również bardzo ciepła tradycja. Notabene, bardzo się spodobała partnerowi mojej córki, który jest pastorem kościoła luterańskiego. Ale czy wszyscy będą akceptować tą tradycję za 5, 10 czy 15 lat. Jeżeli nie, to zostanie utracone ważne narzędzie integracji społeczeństwa. Utrzymanie tego narzędzia na siłę może przynieść przeciwne skutki. Ustanowienie nowej tradycji, to bardzo trudne wyzwanie dla pedagogów, psychologów i socjologów aby znaleźć coś w zamian. Droga niemiecka z zakazem pisania o Weihnachten* nie jest moim zdaniem dobrą i mądrą drogą. Trzeba obserwować i czekać. Jak coś rozumnego się wykluje, to trzeba będzie na to chuchać i dmuchać.
*Boże Narodzenie
Ale wcześniej w bardzo krótki sposób zareagowała na przepowiednię Chętkowskiego koleżanka Lidia Wojciechowska, która wraz mężem prowadzi rodzinny dom dziecka:
W szkołach moich dzieci proponujemy spotkania gwiazdkowe.
x x x
A teraz pora na przedstawienie mojego poglądu na owo zjawisko – według Dariusza Chętkowskiego – zaniku zwyczaju organizowania w szkołach spotkań wigilijnych (bo to nie są wigilie w podstawowym znaczeniu tego słowa).
Po pierwsze – uważam, że takie uogólnienie, na jakie pozwolił sobie BelferBloger, nie ma poważnych podstaw empirycznych. Usprawiedliwia go jedynie status publicysty – blog prowadzony jest na łamach/stronie tygodnika „POLITYKA”. Ja odebrałem ten tekst jako pewną rowokację, co sformułowałem już w moim komentarzu do tekstu Grzegorza Szewczyka:
„… w tym poscie chodzi jedynie o to, jak to polityka ministra Czarnka ponosi klęskę w środowiskach uczniów i nauczycieli.”
Po drugie – spadek zainteresowania „wigiliami klasowymi” i tzw. „spotkaniami opłatkowymi” nauczycieli ja także obserwowałem już od kilku lat, jako uczestnik takowych w szkole, której byłem dyrektorem i skąd odszedłem w 2005 roku na emeryturę.
Po trzecie – akurat to zjawisko spadku zainteresowania kultywowaniem – jak by nie było –formuły spotkań głęboko zakorzenionej w tradycji polskich, katolickich wigilii, wpisuje się w powszechnie już odnotowywane sekularyzowanie się coraz liczniejszej części polskiego społeczeństwa. Zwłaszcza tych coraz młodszych roczników.
I ostatnia refleksja „rówieśnika Polski Ludowej”, którego „przewodnia siła narodu” przez wszystkie lata jakie spędziłem w szkołach tego systemu usiłowała ukształtować według jednego „słusznego” modelu „budowniczych ustroju socjalistycznego”, oczywiście – ateisty i internacjonalisty, który na zasadach – nie tylko młodzieńczej – przekory, uczestniczył nie tylko w obligatoryjnych pochodach 1-Majowych i akademiach dla uczczenia kolejnej rocznicy Rewolucji Październikowej, ale także w procesjach Bożego Ciała i nawet – choć krótko – w lekcjach religii, prowadzonych w parafialnej salce katechetycznej.
Dlatego mam absolutne przekonanie, że – zwłaszcza młodzi ludzie – im bardziej stają się przedmiotem indoktrynacji wpisanej w system szkolny, tym bardziej narzucane im idee stają się nieatrakcyjne, a nawet przez nich pogardzane. I tak jak „w epoce słusznie minionej” nie tylko nie przyjął się światopogląd narzucany przez partię rządzącą, a wręcz przeciwnie – skutkowało to wychowaniem pokolenia, które już od połowy lat siedemdziesiątych stworzyło pierwsze ruchy antyustrojowe, których dalszy rozwój doprowadził do upadku tamtego „nibysocjalistycznego” państwa i powstania III RP.
Ale ma także rację kolega Szewczyk, pisząc że w konsekwencji zaniku tradycji tych spotkań „ zostanie utracone ważne narzędzie integracji społeczeństwa. Ustanowienie nowej tradycji, to bardzo trudne wyzwanie dla pedagogów, psychologów i socjologów aby znaleźć coś w zamian.” Dlatego poczekajmy, może wkrótce nie będzie już tego ministra i takich kuratorów jak – zwłaszcza – ta w Krakowie, a społeczności szkolne, już bez dzisiejszych „okoliczności zewnętrznych” same będą decydowały do jakiej tradycji chcą nawiązywać w organizowanych na ich terenie integracyjnych ewentach: do halloween, czy do polskiej wigilii…
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta[www.natemat.pl]
Źródło wszystkiego zła – w tym „Lex Czarnek” – podczas posiedzenia Sejmu RP. Rok 2020.
Coraz mi trudniej pisać te felietony. Niby zasadę przyjąłem prostą: „Komentuj wydarzenia minionego tygodnia które cię poruszyły, na temat których chcesz podzielić się swoimi przemyśleniami”. Tyle tylko, że rzeczywistość, która dzieje się w naszym kraju, w tym – w obszarze mnie i Was szczególnie interesującym, jest coraz bardziej beznadziejna…
Bo – na przykład – jak, sensownie, komentować wydarzenie tygodnia, jakim dla polskich szkół, nauczycieli, uczniów i ich rodziców był ów żenujący pokaz buty i arogancji pisowskiej większości sejmowej i jej przekupnych „popieraczy”, przepychających przez kolejne „czytania” ów zamordystyczny projekt, zwany „Lex Czarnekk 2.0”? ..
Cokolwiek napisałbym krytycznego – nie byłoby to oryginalne, wszak wszystko na ten temat już napisano i powiedziano w „wolnych mediach” i na Facebook’u. Pocieszanie się, że jest jeszcze Senat, w którym owa ustawa zostanie odrzucona jest poniżej mojej godności – wszak wiadomo, że jest to tylko symboliczny gest, poprawiający samopoczucie senatorów z partii opozycyjnych i nielicznych – mam nadzieję – naiwnych lub nieświadomych realiów polskiej polityki obywateli.
Wszak pisowski walec sejmowy przegłosuje uchwałę, która oddali stanowisko Senatu o odrzuceniu „Lex Czarnek” w całości i ustawa zostanie przesłana do Kancelarii – do podpisu przez Prezydenta RP.
A ja nie mam zamiaru bawić się we Wróżbitę Macieja i przewidywać jak ów człowiek bez charakteru i honoru postąpi… Bo gdybym ja był Prezydentem Rzeczypospolitej, którego projekt ustawy w tej samej sprawie przeleżał w sejmowej zamrażarce dwa lata, i który teraz – pozornie poddany procesowi legislacyjnemu – pominięto, aby procedować jedynie ów, rzekomy, projekt poselski, to nie zastanawiałbym się nawet minuty.
Ale on, osoba „wynajęta” przez Prezesa PiS do roli „notariusza”, nawet w sytuacji, gdy ów Prezes już nic i w niczym, zaszkodzić mu nie może – niewykluczone, że zachowa się jak raz „ułożony” piesek, który potrafi już tylko aportować, gdy padnie z ust „pana” odpowiednia komenda….
Co nam, a właściwie Wam – aktualnie pracującym w szkołach dyrektorkom i dyrektorom, nauczycielkom i nauczycielom, i Waszym uczennicom i uczniom – w tej sytuacji pozostało?
Myślę, że tylko jedno: bierny opór i cierpliwość, oparta na wierze, iż już niedługo, za rok, cały ten system zostanie zmieciony siłą kart wyborczych, wrzuconych do urn przez rozsądnych, zaangażowanych w losy swojej Ojczyzny Polaków. Że nie tylko po „lex Czarnek”, ale i po samym Czarnku, jego kuratorkach i kuratorach, urzędnikach jego ministerstwa i całym rządzie – z premierem-bankierem na czele, nie pozostanie kamień na kamieniu…
A przede wszystkim, że zniknie, nie tylko z ekranów telewizorów, ten zakompleksiony, „inteligent z Żoliborza”, w 1/3 spadkobierca, pozyskanej przez ojca bliźniaków od władz PRL (w niejasnych okolicznościach) nieruchomości – tak naprawdę główny sprawca i winowajca owych , już niedługo, ośmiu lat niszczenia wszystkiego, co nam się wcześniej udało zdobyć w naszym kraju.
Bo za „Lex Czarnek” także on odpowiada – ów tytułowy minister Czarnek był jedynie awatarem prezesa!
I szkoda czasu i energii na protesty, przemarsze uliczne i wiece. Oni tym się nie przejmują – tak długo, jak długo nie będą czuli, że odwracają się od nich ich dotychczasowi wyborcy. A ci – jak wiadomo – to „beton”, pod każdym względem…
Wniosek, a właściwie dwa: „Róbmy swoje” i „Ducha nie gaście!”
Włodzisław Kuzitowicz
Moja znajoma dr hab. Beata Szczepańska, prof. UŁ, pracująca w Katedrze Historii Wychowania i Pedeutologii na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego zamieściła w sobotę 29 października 2022 r. na fanpage Grupy „Historia Edukacji” taki obrazek:
Foto: www.facebook.com/groups/HISTORYofEDUCATION/?
Obraz z 1909 roku, zatytułowany „Próba”
Rosyjski malarz Nikolai Pietrowicz Bogdanov Belski
I to on, w kontekście z postem z fb-profilu Borysa Binkowskiego, jaki zamieściłem na OE w piątek pt. „Borys Binkowski twierdzi, że sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej” sprawił, iż w dzisiejszym felietonie postanowiłem ujawnić mój osobisty pogląd na temat szkodliwości lub przydatności sprawdzianów wiedzy, jako elementu procesu uczenia się uczniów. Bo – jak widać na obrazku – ma ta forma długą tradycję…
Zacznę od tego, że jako uczeń polskich szkół z lat PRL-u (podstawówkę ukończyłem w 1958 r, maturę zdałem w 1963 r.) pisałem dziesiątki „prac klasowych”, i „kartkówek”. Testów wtedy jeszcze nie znano. Jak ja to zapamiętałem? Co prawda minęło od tamtych dni więcej niż pół wieku, to jednak nie zapamiętałem tych sprawdzianów jako szczególnie traumatycznych sytuacji. I w zależności od tego czy była to klasówka z „moich” przedmiotów (j. polski, historia, geografia), czy sprawiających mi duże trudności (bo nielubianych) – matematyki, fizyki, chemii, odbierałem je – raz jako okazje do wykazania się moją wiedza, a w drugim przypadku – jako bodziec do nauczenia się pewnych treści, które mnie nie interesowały, ale których poznanie „system” ode mnie wymagał. Pewnie gdyby tych klasówek/kartkówek nie było, nie traciłbym czasu na czytanie tych podręczników.
I z takim „biograficznym bagażem wspomnień” zasiadłem do snucia dalszych rozważań na temat sprawdzianów wiedzy uczniowskiej.
Przypomnę jeszcze główne przesłanie tekstu Borysa Binkowskiego:
Czy ciągłe sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej? […] Odpowiedź prawidłowa brzmi jednak – „tak, ciągłe sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej„. Jednoznacznie przekonują o tym liczne eksperymenty. Jednak tu należy bardzo wyraźnie opisać jak powinien wyglądać sprawdzian, który pozwala na szybsze uczenie się:
Innymi słowy – nie sam sprawdzian, ale sposób jego stosowania jest niewłaściwy.
Stali czytelnicy „Obserwatorium Edukacji” mogą sobie łatwo przypomnieć, ze nie po raz pierwszy na tej stronie pojawił się temat sprawdzianów. Poprzednim materiałem jaki na ten temat zamieściłem 12 października był „Dwugłos dwojga doktorów o szkolnych testach wiadomości”
A tam najpierw oddałem glos dr Marzenia Żylińskiej, która po przywołaniu listu matki pewnego szóstoklasisty (moim zdaniem opisująca zupełnie nieadekwatny do głównego problemu przypadek swojego syna) taki wyłuszczyła swój pogląd:
[…] Testy, klasówki, sprawdziany to przerwa w procesie uczenia się. Gdyby w szkole syna pani Sylwii było mniej testów, uczniowie mogliby uczyć się w szkole, a nie w domu.
Na moich szkoleniach wyjaśniam, że robienie sprawdzianu po każdym przerobionym dziale jest błędem, że są dużo efektywniejsze metody powtórzenia materiału. Nie rozumiem, skąd wzięło się to klasówkowe szaleństwo, jako metodyczka nie rozumiem też. czemu ma służyć. Takich metod nie wytrzymują ani dzieci, ani ich rodzice. Dla wielu osób szkoła staje się prawdziwym horrorem. Powinniśmy to zatrzymać, mówić głośno o tym, jak wyglądają rodzinne popołudnia i wieczory, jak czują się dzieci.[…]
W tym samym materiale przytoczyłem pogląd dr. Tomasza Tokarza:
Nie zgadzam się z krytyką sprawdzianów jako takich. Sprawdziany to ważna część dobrej edukacji. Może nawet powinno być ich więcej. […]
Wiem, że sprawdziany często są wykorzystania w zły sposób – ale czy to wina młotka, że ktoś go używa nie do budowy domów lecz do walenia innych po głowie?
Sprawdzian nie jest ani dobry, ani zły, to tylko narzędzie, które można wykorzystać na różne sposoby – do karania, wymuszania posłuchu i dołowania, albo do wspierania rozwoju ucznia.[…]
x x x
Po takim „przygotowaniu artyleryjskim” wychodzą z okopów bezpiecznego obserwatora i z otwartą przyłbicą wykładam moje zdanie w sprawie sprawdzianów:
Od ponad siedmiu lat obserwuję i przekazuję na OE informacje o oddolnych nurtach zmieniania skostniałej, postpruskiej struktury polskiej szkoły. Pierwszym „zauroczeniem” było wysłuchanie podczas III Kongresu Polskiej Edukacji w Katowicach wieczorem 29 sierpnia 2015 roku pań: Margret Rasfeld – dyrektorki pierwszej „budzącej się szkoły” oraz Monii Ben Larbi – szefowej niemieckiej fundacji Schule im Aufbruch – „Budząca się szkoła”.
Moja znajoma – dr hab. Beata Szczepańska, prof. Uniwersytetu Łódzkiego, pracująca w Katedrze Historii Wychowania i Pedeutologii na Wydziale Nauk o Wychowaniu, zamieściła w sobotę (22 października 2022 r.) na swoim fb-profilu takie zdjęcie. Pod zdjęciem był tekst, z którego można dowiedzieć się o tym kiedy i gdzie było ono zrobione:
Marzec 1929: Zakonnice z grupą dzieci z Margaret House, Hammersmith.
Nie mogłem powstrzymać się przed zamieszczeniem takiego komentarza:
A jest to już drugi o podobnym wydźwięku mój komentarz na Fb. Poprzedni zamieściłem przed kilkoma dniami pod materiałem, informującym o tym, że z roku na rok spada liczba uczniów polskich szkół (zwłaszcza ponadpodstawowych) uczęszczających na lekcje religii. Pamiętam, ze napisałem tam, że zwolennicy świeckiej szkoły powinni ufundować dla ministra Czarnka „Medal za zasługi w działaniach na rzecz świeckiej szkoły”. Bo uważam, że to jego polityka oświatowa przyśpieszyła proces laicyzacji polskiej młodzieży
I to jest pierwszy impuls, który spowodował, że tematem dzisiejszego felietonu jest kolejny etap starań ministra Czarnka, aby polskie szkoły stały się „bogoojczyźnianą hodowlą zindoktrynowanych przeszłych obywateli-wyborców”
Drugim powodem wybrania tego tematu jest informacja o drugim podejście z ustawą, zwaną „Lex Czarnek”, o czym informowałem 20 października na OE w materiale „Jako projekt poselski powraca „Lex Czarnek” – w nieco złagodzonej wersji”. W przekonaniu o tym, że jest to „temat tygodnia” umocniła mnie lektura artykułu Antona Ambroziaka na portalu „OKO.press”, zatytułowanego „Mamy dla ministra złą wiadomość. Debata o lex Czarnek i tak się odbędzie”. Przeczytajcie go – TUTAJ
Oto fragment tego tekstu:
[…] Lex Czarnek 2.0 jest równie niebezpieczne, co oryginalna ustawa zawetowana przez prezydenta Andrzeja Dudę w marcu 2022 roku. Jej celem jest zabetonowanie szkół przed edukacją nieformalną i organizacjami społecznymi, kontrola nad niepokornymi dyrektorami, a także możliwość ingerowania państwa (za pomocą kuratoriów oświaty) w profil wychowawczy, czy wartości danej szkoły. W dwóch punktach nowy projekt ustawy jest nawet bardziej drastyczny niż pierwowzór. Chodzi przede wszystkim o administracyjną drogę, którą trzeba pokonać, by na terenie szkoły mogła działać organizacja społeczna. […]
Co ja myślę o tym projekcie, a konkretnie o kuratorskim sicie, przez które przejdą tylko te stowarzyszenia, których zapisane w statucie cele działalności są zgodne z linią ideową rządu PiS? O tym będzie cała dalsza część tego felietonu:
Otóż nie mam wątpliwości, że owa bardzo skomplikowana i mogąca trwać kilka miesięcy procedura została wymyślona jedynie po to, aby mogły w szkołach działać jedynie ngo-sy typu Fundacji Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, a aby nigdy nie uzyskały zgody stowarzyszenia typu łódzkiej Fundacji Nowoczesnej Edukacji „SPUNK”.
Aby nie być posądzonym, że konfabuluję bez oparcia o fakty – podam kilka przykładów zapisów zawartych w projekcie tej ustawy. [Fragment dotyczący tego tematu – TUTAJ ]:
Cały proces zaczyna się od przedłożenia dyrektorowi szkoły pełnej informacji o stowarzyszeniu, które zamierza prowadzić w tej szkole działalność, które to informacje ów dyrektor zobowiązany jest udostępnić uczniom i ich rodzicom. Kolejnym „płotkiem” do przeskoczenia na drodze uzyskania zgody na wejście do szkoły jest uzyskanie zgody od rady szkoły lub rady rodziców.
Zatrzymam się przy tym, bo jest w tym wymogu kilka niedomówień. Napisano w projekcie, że owa rada „przeprowadza z rodzicami uczniów konsultacje w sprawie podjęcia przez dane stowarzyszenie lub inną organizację […] działalności w szkole”. I nie wiadomo co miał na myśli pomysłodawca tego wymogu. Czy mają to być zebrania wszystkich rodziców, czy tylko tzw. „trójek klasowych”, czy plebiscyt – w formie korespondencyjnej, a może internetowy – z wykorzystaniem specjalnego programu na stronie szkoły? Kto i z jakich środków to sfinansuje? Kiedy wynik tych konsultacji jest wiążący? Jeżeli w szkole liczącej 500 uczennic i uczniów na zebraniach obecnych będzie – w sumie – 150 rodziców? Albo tyle samo weźmie udział w owym plebiscycie? Czy musi to być 50% + 1? A może wystarczy 400% ? Albo 30%?
Miniony tydzień obfitował w wydarzenia, z których nieomal każde aż prosiło się o komentarz. Myślę, ze nie mam wyboru – podejmę ten trud i spróbuję – w miarę syntetycznie – do większości z nich odnieść się „z mojego punktu widzenia”.
Nie będzie to w układzie chronologicznym – zajmę się najpierw tymi, które mnie najbardziej poruszyły.
Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, ze zacznę od komunikatu na stronie MEiN z dn. 13 października: „Ogólnopolskie obchody Dnia Edukacji Narodowej 2022”, o którym dzień później zamieściłem informację, zatytułowaną „Minister z workiem 6171 medali i krzyży zasługi oraz jednym listem”. Stali czytelnicy OE wiedzą, że bardzo często stosuję ten „myk”, aby właśnie tytułem zasygnalizować mój stosunek do prezentowanych – beż żadnych komentarzy redakcji – materiałów. Tak było i tym razem. Specjalnie zsumowałem liczbę osób nagradzanych w różnych formach, tylko w jednym roku, z tej jednej okazji – Dnia Edukacji Narodowej, gdyż założyłem że mało komu będzie chciało się sumować liczby nauczycieli i pracowników nie będących nauczycielami, których zestawienie – wg, rodzaju odznaczeń i nagród – przedstawiono w owym komunikacie MEiN:
Biorąc pod uwagę fakt, że wszystkich nauczycieli w Polsce jest – aktualnie – zapewne niecałe 600 tysięcy, że pracowników administracji i obsługi jest kilkanaście procent tej liczby – można stwierdzić, że co dziewiąty pracownik oświaty został w jakiejś formie nagrodzony! Jeśli za rok będzie podobnie – na kilka tygodni przed wyborami – będzie to już znacząca liczba osób, które będą miały za co dziękować obecnej władzy. Jeśli pomnożyć to tylko przez dwa (pełnoletni członkowie rodzin owych wyróżnionych), otrzymamy kilkadziesiąt tysięcy wdzięcznych/kupionych wyborców…
Czytając informacje o owych beneficjentach tegorocznego Dnia Edukacji Narodowej, z satysfakcją odnotowałem fakt, że na stronie MEiN zamieszczono imiona, nazwiska i miejsca zatrudnienia wszystkich, którzy dostąpili tego zaszczytu, że przyznane im Krzyże Zasługi, medale, honorowe tytuły i nagrody pieniężne odebrali podczas owej ogólnopolskiej gali.
Jestem na temat ujawniania danych osobowych nagradzanych nauczycieli szczególnie uczulony, gdyż przed pięcioma laty, także z powodu okoliczności związanych z nagradzaniem nauczycieli województwa łódzkiego z okazji Dnia Edukacji Narodowej, spotkałem się – jako redaktor „Obserwatorium Edukacji” – z odmową ze strony urzędniczki – kierowanego wówczas przez pana Grzegorza Wierzchowskiego – Łódzkiego Kuratorium Oświaty, udostępnienia mi wykazu nauczycieli odznaczonych i nagrodzonych z okazji DEN. Zainteresowanych tą historią odsyłam do relacji z owej uroczystości, oraz Felietonu nr 192. O tym dlaczego zostałem „wezwany pod rygorem” przez ŁKO.
Dodam jeszcze, ze będąc przekonanym, ze to ja mam rację wystąpiłem do Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych z zapytaniem, czy podanie nazwisk nauczycieli nagrodzonych przez ministra i kuratora jest w myśl obowiązującego prawa zabronione, oraz do Rzecznika Praw Obywatelskich z prośbą o interwencję (jeżeli ta okaże się zasadna) w sprawie potraktowania mnie przez Łódzkiego Kuratora Oświaty. GIODO odesłał moją skargę, uzasadniając, ze nie uiściłem wymaganej opłaty skarbowej (!), natomiast biuro RPO zajęło się sprawą, skierowało do ŁKO pouczenie, w wyniku czego pan Kurator Wierzchowski musiał spuścić z tonu i obiecać RPO, że już więcej w jego urzędzie nie będą tak postępowali.
Ale ja nie doczekałem się przeprosin…
Z ciekawości zajrzałem na oficjalne strony ŁKO i kilku, przypadkowo dobranych kuratoriów oświaty. I co takiego zobaczyłem? Okazało się że następca Grzegorza Wierzchowskiego – Waldemar Flajszer zezwolił na zamieszczenie jedynie krótkiej, ale bogato ilustrowanej zdjęciami relacji z uroczystości – bez żadnych nazwisk odznaczonych i nagrodzonych.
Podobną relację zamieszczono także na stronie Kuratorium w Szczecinie, ale już Kuratorium w Gdańsku w kilku przypadkach podało dane personalne odznaczonych. Ale okazało się, że nie ma w tej sprawie żadnej jednolitej dyrektywy ministerstwa, bo na stronie Kuratorium w Poznaniu zamieszczono imienne list wszystkich odznaczonych i nagrodzonych – TUTAJ
Wniosek: Kurator na urzędzie, sam decyduje jaka informacja będzie!
x x x
O liście ministra Przemysława Czarnka z okazji Dnia Edukacji Narodowej do „Szanownych Państwa Dyrektorów, Drogich Nauczycieli i Wychowawców” nie będę pisał, bo tak obłudnego tekstu nie pamiętam, abym kiedykolwiek czytał….
x x x
Nie mogę przemilczeć owego dwugłosu doktorów o szkolnych testach wiadomości. Myślę, że każda z osób przedstawiających swój pogląd na temat szkolnych testów wiadomości ma rację. Bo dr Źylińska pisze krytycznie o testach, które są materiałem do wystawiania ocen szkolnych, zaś dr Tokarz broni testów wiadomości, jako formy diagnozy efektywności procesu uczenia się ucznia – dokonywanej w celu lepszego dostosowania metod nauczania/uczenia się, aby w przyszłości były tego lepsze efekty.
x x x
Nie mogę także zostawić bez moich „trzech groszy” w sprawie tekstu prof. Śliwerskiego, który zamieściłem w czwartek 13 października, w materiale zatytułowanym „Prof. Śliwerski o tym, że konserwatywna szkoła może być awangardowa”.
Naprawdę zaskoczył mnie tymi stwierdzeniami – nawet, jeśli to tylko cytaty z wypowiadanych na owym konwentyklu treści: „Można łączyć tradycję z nowoczesnością. Konserwatyzm może bowiem być awangardowy, afirmatywny, a nawet rewolucyjny.”. Istotą myśli konserwatywnej jest odbudowa w społeczeństwie etosu rycerskiego, posłannictwa na rzecz wspólnoty etycznej, narodowej. Naród karleje, gdy dominuje egalitaryzm, gdyż skutkuje on poniżaniem elit, ludzi wykształconych, przedstawicieli świata wysokiej kultury”.
Znamy się wszak już ponad 45 lat, wiem, ze przeszedł dość meandryczną drogę w poszukiwaniu wartości, kto rytm mógłby być wierny – od kandydata do PZPR, poprzez propagatora poglądów szwajcarskiego antypedagoga Hubertusa von Schönebecaka,do obrońcy idei edukacji demokratycznej, wolnej od przejściowych wpływów polityków. Ale czemu nagle, w 68 roku życia, na dwa lata prze nieuchronną gilotyną przepisów pozbawiających siedemdziesięciolatków prawa do piastowania jakichkolwiek funkcji w strukturach państwowych szkół wyższych? Skąd taki post na blogu, promujący – moim zdaniem – niszowy nurt w świecie teoretyków wychowania, którzy od w październiku w 2014 spotkali się po raz ósmy, aby tym razem przekonywać się wzajemnie, że „możliwe jest nowoczesne kształcenie niezależnie od tego, jaka ideologia jest preferowana przez centrum polityki oświatowej w wydaniu władz państwowych??
Że jest to towarzystwo, które od ośmiu lat debatuje corocznie wokół interesujących ich problemów – zobaczcie sami w załączonym wykazie tematów wszystkich Seminariów Polskiej Myśli Pedagogicznej – TUTAJ
Chyba, że jest to „przygotowanie artyleryjskie” do przyszłej kariery emerytowanego prof. Śliwerskiego w jakiejś niepaństwowej, bardzo konserwatywnej uczelni….
Włodzisław Kuzitowicz
Nie spodziewałem się, że będę zmuszony do zaprezentowania moich poglądów, pozostających w antytezie do stanowiska kolegi Jarosława Pytlaka. Ale nie mogę nie skorzystać z szansy, jaką jest dla mnie cotygodniowy felieton, aby nie rozwinąć myśli, jaką zawarłem w komentarzu do tego, jak kolega Pytlak skomentował zamieszczony wczoraj na OE tekst Marii Wenke-Jerie, opatrzony przez nią tytułem „Czy warto być prymusem?”
Jeśli ktoś z czytających ten felieton nie zna tamtego tekstu – proponuję teraz go przeczytać – TUTAJ
Jako że zamieszczam linki do wszystkich materiałów z OE na moim fb-profilu – nie musiałem długo czekać na komentarz – i był to komentarz właśnie od kolegi Jarka Pytlaka:
„Twierdzę, że tytułowa teza jest bzdurna! Posiadałem paski na świadectwach, ale nikt nie nazywał mnie prymusem. No i nie uważam się za przeciętnego człowieka. To zresztą bardzo ciekawa teoria – przeciętności ludzkiej. Najwyraźniej sformułowała ją osoba nieprzeciętna. Na pewno jednak nie mogła być prymusem.”..
Na takie dictum zareagowałem natychmiast:
„Wyjątek, potwierdzający regułę! A nie zawsze i nie w każdym środowisku słowo „prymus” funkcjonowało dla określenia „piątkowych” uczniów. A co do definicji „przeciętny człowiek”, nie szukając jej w GUS, proponuje Ryszarda Kapuścińskiego: https://lubimyczytac.pl/cytat/2422
‘Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go to kosztowało mniej wysiłku- tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc- nie widzieć, aby słuchając- nie słyszeć’.”
Jarek zareagował na te słowa niezwłocznie:
„Smutna to definicja. Muszę zaakceptować autorytet, choć coś się we mnie buntuje. A wyjątków potwierdzających regułę osobiście znam bez mała setki. Żadna to reguła!”
Po tej replice pojawiły się jeszcze dwa komentarze – jeden popierający punkt widzenia Pytlaka, drugi – autorki tekstu zamieszczonego na OE – zobacz – TUTAJ
Odpuściłem sobie kontynuowanie tej wymiany poglądów na Fb, bo już wtedy postanowiłem szerzej wyłożyć powody mojego sprzeciwu – przede wszystkim wobec tych słów Jarka: „Twierdzę, że tytułowa teza jest bzdurna!” Przypominam, że owa teza, którą posłużyłem się w tytule materiału zamieszczonego na OE, była syntezą poglądów Marii Wenke-Jerie i tak została przeze mnie sformułowana:
Dlaczego z posiadaczy świadectw „z paskiem” wyrastają przeciętni dorośli?
Otóż – Kolego Jarosławie – nie uważam, podobnie jak autorka tekstu „Czy warto być prymusem?”, że bzdurą jest twierdzenie iż z posiadaczy świadectw „z paskiem” wyrastają przeciętni dorośli. Nie prowadziłem żadnych badań życiowych karier owych „posiadaczy”, ale podobnie jak Maria Wenke-Jerie, już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, byłem członkiem komisji rekrutujących na studia pedagogiczne n Uniwersytecie Łódzkim, i mam podobne jak ona wspomnienia, że nie oni okazywali się w toku studiów wyróżniającymi się studentami.
Nie felieton jest najlepszą formą prowadzenia pogłębionych, merytorycznych wywodów nad potwierdzeniem swojej i obalaniem cudzej tezy. Dlatego odsyłam do – moim zdaniem bardzo dobrego – tekstu Anny Wittenberg z 2013 roku, zamieszczonego na portalu FORSAL.PL, zatytułowanego „Prymusom dziękujemy: sukces na rynku pracy nie zależy od ocen na świadectwie”.
A przy okazji – Jarek napisał: Posiadałem paski na świadectwach, ale nikt nie nazywał mnie prymusem. Nie wchodząc w te konkretne okoliczności muszę stwierdzić, że jest to możliwe także dlatego, że określanie każdego posiadacza świadectwa „z (jednym) paskiem – biało-czerwonym – jest błędem, gdyż słowo „prymus” pochodzi z łaciny – powstało od liczebnika primus , co znaczy „pierwszy”. A przecież takich świadectw nawet w jednej klasie, bywa kilka, co nie znaczy, że wszyscy oni byli pierwszymi – oczywiście według kryterium najwyższe średniej osiągniętych w tym roku szkolnym ocen.
A w sprawie oświadczenia: „nie uważam się za przeciętnego człowieka” – pełna zgoda. Człowiek-legenda, który już od 32 lat jest dyrektorem społecznej szkoły STO na Bemowie, który od lat prowadzi niezwykle poczytny blog „Wokół Szkoły”, nie mógł być na żadnym etapie jego życia „przeciętnym człowiekiem”. I w ogóle – masz racje Jarku – to bardzo niedobre określenie człowieka. Ale – niestety – bardzo często używane, także w dyskursach politycznych: „przeciętny Polak”, „przeciętny obywatel”, „przeciętny mieszkaniec miasta/wsi”, „przeciętny wyborca”…
I w „ostatnim słowie” tego felietonu oświadczam, że nie godzę się na postponowanie tekstu „Czy warto być prymusem?”, ponieważ jego Autorka – słusznie – sprzeciwia się podtrzymywaniu w naszym systemie oświatowym mechanizmów uczenia się dla stopni, sprawdzianów, świadectw „z paskiem”, opowiadając się za tym nurtem, który głosi, że szkoła powinna przygotowywać młodego człowieka do jego przyszłego życia, w którym – jak napisała Maria Wenke-Jerie – osiągnie on sukces wówczas, gdy będzie się wyróżniał w jednej tylko dziedzinie.
Włodzisław Kuzitowicz
Źródło: www.archiwum.allegro.pl
Bodźcem, który uruchomił potok wspomnień o korzeniach mojej drogi do ról wychowawcy i pedagoga, ale i refleksji o podjętym tam problemie, stała się lektura posta prof. Bogusława Śliwerskiego, zatytułowanego „ Zdolni uczniowie szkół ponadopodstawowych w programach badawczych Uniwersytetu Łódzkiego”, który na blogu „Pedagog” pojawił się w piątek 30 września 2022 roku.
Zanim cokolwiek dalej przeczytacie – proponuję – zapoznajcie się z tym postem – TUTAJ
A na użytek tego felietonu przytaczam jeden fragment owego posta:
[…] W roku akademickim 2019/2022 do realizacji zgłoszonego przeze mnie tematu „Refleksyjny pedagog harcerski” w ramach powyższego programu zgłosiła się uczennica z I LO im. M. Kopernika w Łodzi. Anastazja Kowalska jako drużynowa zuchów postanowiła zgłębić problem: Wychowanie zuchowe między przeszłością a przyszłością. Aktualność modelu wychowania społecznego dzieci w wieku wczesnoszkolnym w świetle pedagogiki zuchowej Aleksandra Kamińskiego.
Wspólne analizy miały charakter teoretyczny, bowiem – jak się okazało – instruktorzy harcerscy słabo znają nie tylko historię ruchu harcerskiego i jego różne aplikacje także w systemie szkolnym, ale też dopiero dzięki transformacji ustrojowej w Polsce możliwe stało się dotarcie do źródeł z okresu międzywojennego i powojennego, które były objęte w czasach PRL cenzurą prewencyjną. Nie było do nich dostępu. […]
Polscy pedagodzy szkolni natomiast mało lub wcale nie znają eksperymentu pedagogicznego Aleksandra Kamińskiego, który uruchomił szkołę pracującą na modelu wychowania harcerskiego. […]
Pomijając błąd w określeniu roku akademickiego (zapewne powinno tam być 2021/2022), nie mogę nie odnieść się do stwierdzenia, że „instruktorzy harcerscy słabo znają […] historię ruchu harcerskiego, bo źródła z okresu międzywojennego i powojennego […] były objęte w czasach PRL cenzurą prewencyjną.”
Otóż piszący ten felieton, urodzony w 1944 roku instruktor ZHP „w stanie spoczynku”, którego służba w tej organizacji zaczęła się jesienią 1960 (!!!) roku od założenia w peryferyjnej szkole podstawowej na Nowym Złotnie pierwszej na tym terenie drużyny zuchów, który jeszcze zanim pojechał do Centralnej Szkoły Instruktorów Zuchowych w Cieplicach na kurs drużynowych, pierwsze zbiórki prowadził według wskazówek z zakupionego w „Czuj-Czynie” (to był taki sklep – w Łodzi na rogu ulicy Piotrkowskiej i Roosevelta, gdzie sprzedawano wszystko, co potrzebne harcerzom i instruktorom ZHP) poradnika autorstwa hm Aleksandra Kamińskiego pt. „Książka drużynowego zuchów”. Stąd wniosek, że po 1956 roku, po reaktywowaniu ZHP – w konsekwencji ustaleń tzw. Zjazdu Łódzkiego – ówczesne władze partyjno-państwowe nie zabroniły wydania tego poradnika, który był nową edycją przedwojennej „Książki wodza zuchów”, autorstwa tegoż Aleksandra Kamińskiego, wydanej w 1933 roku – wtedy pod takim właśnie tytułem.
Nie wiem jaki inni drużynowi i instruktorzy komend hufców i chorągwi harcerskich, ale ja i moi rówieśnicy mieliśmy dostęp do najważniejszych informacji o przedwojennym harcerstwie – jeśli nie ze źródeł pisanych (które, jeśli w księgarniach nie było ich wznowień, mieliśmy ich przedwojenne wydania od naszych starszych w stażu, przedwojennych lub tuż powojennych harcerzy – wtedy drużynowych, komendantów hufców, komendantów chorągwi, z którymi spotykaliśmy się my – powojenne pokolenie harcerzy) to z ich wspomnień i gawęd przy ogniskach…
Myślę, że pogląd prof. Śliwerskiego iż instruktorzy harcerscy słabo znają historię ruchu harcerskiego jest prawdziwy, ale w odniesieniu do współczesnej kadry tego Związku. I to jest taki paradoks dziejów, że w czasach gdy peerelowska władza – jak to pisze profesor – stosowała cenzurę prewencyjną na informacje o dorobku i metodyce przedwojennego harcerstwa – ja i moi rówieśnicy, a nawet młodsi od nas – tę wiedzę posiedliśmy. Najlepszym tego przykładem jest sam Bogusław Śliwerski, który mając w roku reaktywacji ZHP trzy latka, kiedy został drużynowym, dużo wiedział na ten temat. A przecież były to schyłkowe lata gomułkowszczyzny, czas wydarzeń „Marca‘68”. A wiedział od legendy łódzkiego harcerstwa – nauczyciela w-f i druha harcmistrza Jerzego Miecznikowskiego, który w latach 1969–1977 był komendantem ośrodka „Słoneczni” w Hufcu ZHP Łódź-Bałuty, którego harcerzem, a potem instruktorem, był młody druh Bogusław.
Natomiast ci o których wspomina Śliwerski, to ci urodzeni i ukształtowani w III RP, mając niczym nieograniczony dostęp do wiedzy o przedwojennej historii Polski, także wiedzy historycznej o ich organizacji – słabo ją znają. Dlaczego?…
A jeśli chodzi o aplikacje metodyki harcerskiej do systemu szkolnego, to jest to oddzielny temat. Prof. Śliwerski w cytowanym tekście napisał: „Polscy pedagodzy szkolni […] mało lub wcale nie znają eksperymentu pedagogicznego Aleksandra Kamińskiego, który uruchomił szkołę pracującą na modelu wychowania harcerskiego”.
Być może nie wszyscy czytelnicy wiedzą jaki eksperyment miał on na myśli, dlatego śpieszę donieść, że mowa tam o zainicjowanym przez Aleksandra Kamińskiego, w okresie kiedy był kierownikiem Szkoły Instruktorów Zuchowych w Nierodzimiu (wsi k. Ustronia na Śląsku), eksperymencie pedagogicznym w Powszechnej Szkole Podstawowej w Mikołowie.
Opisał te działania sam Aleksander Kamiński w wydanej przez Wydawnictwo ZHP w 1948 roku książce „Nauczanie i wychowanie metodą harcerską”, a także w innej jego publikacji, wydanej przez PZWS w 1960 roku pt. „Aktywizacja i uspołecznianie uczniów w szkole podstawowej”.
Myślę, że w szanujących się bibliotekach uniwersyteckich książki te są dostępne, i tylko winą nauczycieli akademickich jest to, iż polscy pedagodzy szkolni mało lub wcale nie znają tego eksperymentu.
Na zakończenie wypomnę mojemu „młodszemu koledze z pracy”, wieloletniemu nauczycielowi akademickiemu Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ, od 1999 roku profesorowi Bogusławowi Śliwerskiemu, że nie dostrzega w tej sprawie „belki we własnym oku”. Bo miał on wszak okazję upowszechnić ten przedwojenny eksperyment Aleksandra Kamińskiego, polegający na zastosowaniu w metodyce nauczania szkolnego, najpierw w klasach I – III, a później także klasach IV – VI . metod pracy zuchowej. Nie było to równoznaczne z przekształcaniem całej klasy w drużynę zuchową, a polegało na zaadoptowanie do procesu nauczania formy zabawy, stosowanie – jako motywatorów – tzw. sprawności (ale nie tych, zdobywanych w drużynach zuchowych, tylko specjalnie stworzonych – „szkolnych”) i organizację pracy w mniejszych zespołach uczniowskich – w „szóstkach”.
Miał on taką okazję, kiedy redaktorzy przygotowywanej (myślę że z okazji 100 rocznicy urodzin prof. Kamińskiego”) pracy zbiorowej pod tytułem „Aleksander Kamiński i jego twórczość pedagogiczna. Dyskusja o przeszłości wobec teraźniejszości i przyszłości” – Ewa Marynowicz-Hetka, Henryka Kubicka i Mariusz Granosik – zaproponowali mu włączenie się do ich projektu z własnym opracowaniem. A on, zamiast przy tej okazji wydobyć z niepamięci tę innowację, przystał na zamieszczenie jego już wcześniej opublikowanego tekstu, zatytułowanego „Fenomen działalności i oporu w myśli pedagogicznej Aleksandra Kamińskiego i jego znaczenie dla współczesnego dyskursu pedagogiki krytycznej”.
x x x
I „na deser” – nie mogę nie poszerzyć informacji o innowacyjnym programie Uniwersytetu Łódzkiego skierowanym do uczniów szkół średnich – „Zdolny uczeń – świetny student”. Profesor w swoim poscie napisał o dwojgu takich uczniach: uczennicy z I LO im. M. Kopernika w Łodzi – Anastazji Kowalskiej i uczniu VIII Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi – Minoo Bohatkiewiczu. Ale nie uznał za zasadne przekazanie pełniejszej informacji o całym projekcie.
Warto wiedzieć, że ten program, który jest realizowany od 2017 roku, miał w tym roku swoją V edycję. Na stronie UŁ 11 lipca zamieszczono informację, z której możemy dowiedzieć się:
Źródło: www.uni.lodz.pl
Na miejscu prof. Śliwerskiego zrobiłbym wszystko, aby kierownictwo Wydziału Nauk o Wychowaniu, kierownicy katedr i zakładów prowadzących pracę naukową i dydaktyczną w obszarze pedagogiki, zaczęli działać bardziej aktywnie w promowaniu tego projektu wśród uczennic i uczniów łódzkich – i nie tylko – szkół średnich, zainteresowanych studiami pedagogicznymi. Bo 5 ukończonych projektów na tym wydziale – z ogólnej liczby 170 w tej V edycji programu – to jest jedynie 3,5 proc….
Włodzisław Kuzitowicz
Będzie to felieton – już na wstępie uprzedzam – bardzo „wspomnieniowy” i bardzo subiektywny, gdyż temat który w nim podejmuję – XI Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny, który odbył się w dniach od 20 do 22 września na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, nie jest dla mnie jedynie jednym z wydarzeń w naszym edukacyjnym światku.
Bo było to wydarzenie, którego prawdziwym organizatorem jest Polskie Towarzystwo Pedagogiczne. A, choć już od dawna nie mam z nim nic wspólnego, to jednak dwukrotnie byłem jego członkiem. I to za każdym razem nie tylko jednym z wielu, opłacających wyłącznie składki…
A wszystko zaczęło się w owym pamiętnym roku 1981, w czasie, który bywa nazywany „karnawałem Solidarności”. Choć nadal rządził PZPR, na czele z generałem Jaruzelskim, to w efekcie „porozumień sierpniowych”, powstania NSZZ „Solidarności” w ludzi wstąpiła nadzieja, że może być inaczej, lepiej niż było dotychczas. Ja byłem wtedy już siódmy rok starszym asystentem w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ. I właśnie wtedy z Warszawy przyszła informacja, że powstaje nowe stowarzyszenie pedagogów o nazwie Polskie Towarzystwo Pedagogiczne. Powstała grupa osób zainteresowanych przystąpieniem do niego, która na wiadomość, że w Warszawie odbędzie się zjazd członków – założycieli PTP – wybrała swoich delegatów. I w ten sposób, obok koleżanki dr Brygidy Butrymowicz – przewodniczącej naszego łódzkiego oddziału – zostałem wybrany delegatem na ten zjazd.
Odbył się on 24 kwietnia 1981 r. w Pałacu Staszica w Warszawie – siedzibie Polskiej Akademii Nauk. Niewiele już z tego wydarzenia pamiętam, ale jeden fakt stał się tym na trwale zapamiętanym. Otóż zgodnie z głównym celem zjazdu wybrano władze Towarzystwa. Na przewodniczącego Towarzystwa został wybrany prof. Mikołaj Kozakiewicz. Natomiast wszystko to odbyło się z moim bardzo czynnym udziałem i jest t potwierdzone moim podpisem. Bo zostałem wybrany do komisji skrutacyjnej, która liczyła oddane w tajnym głosowaniu głosy, a mój podpis figuruje na protokole potwierdzającym wybór prof. Kozakiewicza na prezesa PTP.
Tak potoczyły się moje dalsze losy zawodowe, że od września 1983 roku nie byłem już pracownikiem UŁ i dziś już dokładnie nie pamiętam do kiedy, formalnie, byłem członkiem PTP. Ale jednego jestem pewien, co potwierdza Wikipedia, że od I Walnego Zjazdu ustalono, iż Towarzystwo będzie harmonijnie łączyło w swojej działalności zadania naukowe i społeczne, przy czym istotną jego funkcją będzie „tworzenie pomostów między nauką i praktyką, między naukowcami i nauczycielami”.
Natomiast oddział łódzki istniał jeszcze jakiś czas – po przejściu kol. dr Brygidy Butrymowicz na emeryturę jego przewodniczącym został prof. Ryszard Więckowski, który w 1991 roku został kierownikiem Katedry Pedagogiki Przedszkolnej i Wczesnoszkolnej na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ.
Po kilku latach, a konkretnie w 1993 roku, przeżyłem odrodzenie zainteresowaniem działalnością PTP. Stało się to pod wpływem mojego byłego „młodszego kolegi z pracy” – wówczas doktora tuż przed habilitacją – Bogusława Śliwerskiego. W tym czasie trwał renesans naszych kontaktów i współpracy. Opisałem to szczegółowo w Eseju wspomnieniowym „Między starymi a nowymi czasy WPW-Z – cz. II”.
Tutaj przypomnę jedynie, że latach 1988 – 1992 byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, że dr. Śliwerski współpracował ze mną w popularyzowaniu idei antypedagogiki i jej „proroka” – szwajcarskiego aktywisty „rewolucji w wychowaniu” – Hubertusa von Schoenebecka. Powołaliśmy także (wspólnie) Polskie Stowarzyszenie Edukacyjne „Szkoła dla dziecka” i o mało nie założyliśmy – w ramach statutowej działalności tego stowarzyszenia – szkoły.
I na fali tego wzmożenia „załapałem się” z nim w dniach 10 – 12 lutego 1993 na historyczny, I Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny w Rembertowia. Wiodącym tematem tego, pierwszego w III RP wspólnego spotkania teoretyków i praktyków pedagogiki, było hasło: „Ewolucja tożsamości pedagogiki”. Doktor Śliwerski był już wówczas właścicielem własnego środka lokomocji – Fiata 126p, którym dotarliśmy za Warszawę do jakiegoś obiektu, zarządzanego przez MON.
Przewodniczącym PTP był już wtedy, od 4 lat, prof. Zbigniew Kwieciński. Jedyne co do dzisiaj pamiętam z tego zjazdu, to poruszające wystąpienie prof. Heliodora Muszyńskiego – twórcy system wychowawczego szkoły podstawowej w okresie gdy ministrem oświaty był Jerzy Kuberski, autora wiodącego podręcznika, na którym kształceni byli pedagodzy w polskich uczelniach – książki „Ideał i cele wychowania”. Oczywiście – wychowania socjalistycznego!
Przeprowadził on tam publiczną samokrytykę, próbował usprawiedliwiać takie a nie inne ówczesne swoje przekonania i – tak to zapamiętałem – prosił o wybaczenie i prawo do dalszego uczestniczenia w polskiej pedagogice.
Ze strony XI Zjazdu dowiedziałem się, że ten dzisiaj 91-letni człowiek znalazł się w gronie członków komitetu naukowego tego zjazdu!
Foto: www.facebook.com
Zajęcia w szkole COGITO w Poznaniu, działającej wg koncepcji Célestina Freineta.
Dzisiejszy felieton będzie rozwinięciem myśli, która stała się źródłem mojego pytania, jakie w środę skierowałem do uczestniczek spotkania w „Akademickim Zaciszu” – do nauczycielek praktykujących w swoich szkołach metodę nauczania wypracowaną przed prawie stu laty przez twórcę „francuskiej szkoły nowoczesnej” (école moderne française) – Celestyna Freineta
Oto to pytanie:
Ile – Waszym daniem – musi jeszcze upłynąć wody w Wiśle, zanim na nauczycielki/nauczycieli pracujących metodą Freineta inni przestaną patrzeć jak na „oświatowych Amiszów”?
Choć prowadzący to spotkanie prof., Leppert odczytał pytanie, to – musze ze smutkiem stwierdzić – zmienił jego sens, dodając od siebie: „Czujecie się takimi Amiszkami? Macie takie poczucie, że jesteście jakąś – w cudzysłowie – sektą”? I to sprawiło, że koleżanki „frenetówki” odpowiadały na pytanie profesora, a nie na moje…
Natomiast swoją opinię w kwestii, której tak naprawdę dotyczyło moje pytanie wyraził obserwujący to spotkania na fanpage „Akademickiego Zacisza” – kol. Wiesław Mariański , który napisał w komentarzu: „180 lat”.
Odpowiedź ta padła już pod pierwszą, z pośpiechu błędnie sformułowaną, wersją mojego pytania.
Tylko on jeden prawidłowo odczytał sens mojego – przyznam – prowokacyjnego pytania. A szkoda, bo miałem nadzieje, że koleżanki podejmą ten wątek, którego początkiem – zakładałem – ono będzie. Natomiast nie zaskoczyła mnie taka właśnie odpowiedź Wiesława Mariańskiego, bo to co on na ten temat myśli wiedziałem już od listopada 2019 roku, kiedy zamieściłem na OE jego tekst – w materiale, zatytułowanym „Wiesław Mariański pyta, czy prędzej zmienimy energetykę, czy edukację”. To tam, już w pierwszym zdaniu napisał: „Proces zmian w energetyce jest bardziej zaawansowany, jest na wyższym poziomie, niż w oświacie powszechnej.” A dalej można tam przeczytać takie słowa: „Dominuje spontaniczność dobrych ludzi i dobrych serc. […] Kiedy zobaczymy pozytywne efekty trwających już zmian, dokonywanych od wielu lat przez wspaniałych entuzjastów? […] Po pierwsze, gdy zmiany w edukacji staną się zwyczajnym tematem rozmów zwyczajnych ludzi, jak zamiany klimatyczne czy smog. Po drugie, gdy edukacja licealna przestanie być czteroletnim kursem przygotowawczym do matury. Po trzecie, gdy absolwenci zmienionych szkół pojawią się w sferze publicznej i będą w niej mocno widoczni.”
Szkoda, że nie udała się moja prowokacja rozmówczyń środowego spotkania w „Akademickim Zaciszu” i nie doszło do podzielenia się z oglądającą to spotkanie „publicznością” ich przemyśleniami na temat szans przekonania większości nauczycielek/nauczycieli, ale także rodziców aktualnych i przyszłych uczniów, do odchodzenia od modelu postpruskiej szkoły w – praktykowanej przez nie – formule modelu frenetowskiego.
Jednak tak naprawdę pisząc o postrzeganiu ich – nauczycielek szkół „frenetowskich” – jak „oświatowych Amiszów”, miałem na myśli postrzeganie przez „masy nauczycielskie” każdej „odmienności” od dominującego modelu szkoły centralnie planowanej, służącej uzyskiwaniu abstrakcyjnych celów, mierzonych co do stopnia ich osiągnięcia procentami wyników na egzaminach po każdym etapie edukacji. O to samo zapytałbym na spotkaniu tych którzy pracują metodą planu daltońskiego, albo tych, kontynuujących idee Marii Montessori, nie zapominając o (prywatnych) szkołach waldorfskich, czy jeszcze rzadziej występujących w Polsce szkołach wzorowanych na szkole w Sammerhill, stworzonej w 1921 roku przez Alexandra Neilla w Leiston lub niewiele odbiegających od tamtego modelu szkołach, wzorowanych na szkole Rudolfa Steinera – powstałej w 1919 roku w Stuttgarcie.
Bo mam takie – powstałe podczas wieloletniej „obserwacji uczestniczącej” – przekonanie, że znakomitej większości pracującym w polskich szkołach, zwanych często (nomen omen) masowymi , nauczycielkom i nauczycielom odpowiada taki „kolejowo-tramwajowy” system szkolny, w którym ktoś inny ułożył tory, wyznaczył stacje i przystanki, napisał rozkład jazdy, a do nich należy tylko otwieranie i zamykanie drzwi, a głównie – ruszanie i zatrzymywanie się tam, gdzie i kiedy wyznaczono… A cały margines dla ich spontaniczności, to oceniane – wszak najczęściej bardzo subiektywne – według sześciostopniowej, cyfrowej skali.
I to ich miałem na myśli, pisząc o postrzeganiu wszystkich eduzmieniaczy jak Amiszów, czyli takich – w zasadzie – nieszkodliwych odmieńców, funkcjonujących w swoich enklawach…
I tylko nadal dręczy mnie to pytanie: Ile to musi jeszcze upłynąć wody w Wiśle (mam nadzieję, że nie wyschnie), aby owi rewolucjoniści stali się zaczynem zataczających coraz szersze kręgi zmian w polskim systemie szkolnym??? Kiedy będą oni mieli takką siłę infekowania innych, jak wirus COVID – w jego kolejnych mutacjach?
Włodzisław Kuzitowicz
Za nami pierwszy „pełny” tydzień nowego roku szkolnego. Opierając się na wielu dostępnych w mediach informacjach można założyć, iż w znaczącym procencie szkół był to tydzień z tymczasowym planem lekcji. Ta tymczasowość jest skutkiem nadal nieuzupełnionych braków kadrowych i po prostu – lekcje z niektórych przedmiotów nie ma kto prowadzić.
Ale najtrudniejsze do zapełnienia i najbardziej dotkliwe braki występują w zespołach szkół zawodowych – w kategorii nauczycieli zajęć praktycznych, ale także teoretycznych przedmiotów zawodowych. Bo jaki inżynier-fachowiec zgodzi się przyjść z fabryki czy innego zakładu pracy i pracować w szkole za takie pieniądze? A byli nauczyciele tych szkół, dziś już emeryci, mają doświadczenie, ale czy wszyscy z nich są na bieżąco z nowymi technologiami?…
I czy to nie dziwne, że niemiłościwe nam panujące ministerstwo o nawie równie mylącej, jak nazwa partii która je powołała i która nominowała jego kierownictwo – Ministerstwo Edukacji i Nauki (MEiN) które powinno – adekwatnie do jego działalności – nazywać się Ministerstwem Indoktrynacji Katolicko-Narodowej (MIKN), zamiast zadbać o wysoko wykwalifikowaną kadrę nauczycieli, którzy w szkołach branżowych i w technikach mają nauczać zawodów przyszłości, całą parę skierowało w gwizdek wizji – rzekomego – udoskonalania bazy tego kształcenia?
Bo oto miniony tydzień przyniósł taką oto informację na oficjalnej stronie MEiN: „Innowacje w szkolnictwie branżowym”:
Wiceminister Marzena Machałek uczestniczyła w konferencji regionalnej „Innowacje w szkolnictwie branżowym”. Wydarzenie, które zorganizowała Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji, było okazją do dyskusji na temat perspektyw rozwoju szkolnictwa branżowego i technicznego. Konferencja odbyła się w Muzeum Tkactwa w Kamiennej Górze. […]
Wiceminister Marzena Machałek zapowiadała także uruchomienie branżowych centrów umiejętności. Łącznie na terenie całego kraju powstanie 120 takich placówek. – W tych branżowych centrach umiejętności swoje działania będą łączyć szkoły, uczelnie i pracodawcy – mówiła.
[Źródło: www.gov.pl/web/edukacja-i-nauka/]
Zanim przejdę dalej i ukażę ów mityczny projekt w kontekście źródła jego finansowania, zwrócę Waszą uwagę na to kto w MEiN jest osobą odpowiedzialną za szkolnictwo zawodowe.
Otóż owa pani wiceminister Machałek, zanim ją partia awansowała na to stanowisko, była wicekuratorką na Dolnym Śląsku. Ale wcześniej pracowała w szkole podstawowej w Kamiennej Górze jako… pani od polskiego. Bo jej podstawowym wykształceniem jest magisterium na polonistyce w Uniwersytecie Wrocławskim. Z ową Kamienną Górą wiążą ją także 4 lata pełnienia tam obowiązków burmistrza.
[Źródło: www.pl.wikipedia.org/]
Teraz już nie będziecie dziwili się dlaczego owa konferencja „Innowacje w szkolnictwie branżowym” odbyła się w Muzeum Tkactwa w Kamiennej Górze.
Ale wracam do głównego wątku tego felietonu.
O owych branżowych centrach umiejętności po raz pierwszy można było przeczytać już 21 maja 2021 roku, kiedy to na posiedzeniu Podkomisji stałej do spraw kształcenia zawodowego Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży odbyła się dyskusja na temat wsparcia kształcenia zawodowego ze środków Unii Europejskiej w perspektywie finansowej 2021-2027 na poziomie krajowym i regionalnym oraz środków lokowanych w Krajowym Planie Odbudowy. To wtedy poinformowano, że z tych środków zostanie utworzona sieć branżowych centrów umiejętności, które będą one działały przy szkołach zawodowych lub centrach kształcenia zawodowego. Ich rolą ma być upowszechnianie uczenia się w rzeczywistych warunkach pracy, analiza zapotrzebowania na zawody i umiejętności w danej branży, podnoszenie kwalifikacji i przekwalifikowanie osób dorosłych, prowadzenie form uczenia się przez całe życie, pośrednictwo w nawiązywaniu współpracy biznesu ze szkołami i placówkami systemu oświaty, transfer wiedzy i technologii do edukacji.
[Źródło: www.wartowiedziec.pl]
Po paru miesiącach – 3 sierpnia 2021 r. – na stronie MEiN zamieszczono prezentację, zatytułowaną „Branżowe centra umiejętności”. Dziwne, ale zniknęła ona z Internetu i wpisując w wyszukiwarkę ten tekst można przeczytać jedynie informacje „Fatal error”.
Także już w tym roku o owych mitycznych branżowych centrach umiejętności opowiadała 23 maja – któż by inny jak nie minister Marzena Machałek – podczas konferencji prasowej – gdzieżby jak nie w Zespole Szkół Zawodowych i Ogólnokształcących w Kamiennej Górze,
I tylko jakoś cicho na temat finansowania owego cudownego leku na bolączki szkolnictwa zawodowego…
Ja uzupełnię tę lukę informacyjną przypominając, że już w fazie ich projektowania podano, iż źródłem ich finansowania miał być Krajowy Plan Odbudowy. Ale pieniądze KPO mają pochodzić z Europejskiego Funduszu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności (Recovery and Resilience Facility – RRF). Aby je otrzymać, Polska musi nie tylko podpisać umowę z Komisją Europejska, ale przedtem wypełnić wymogi, określane jako „kamienie milowe”…
I tak oto, obiecując nam przysłowiowe gruszki na wierzbie, uprawiając propagandę sukcesu, pani Machałek i jej mocodawcy zaklinają bolesną rzeczywistość szkolnictwa zawodowego.
Włodzisław Kuzitowicz