Archiwum kategorii 'Felietony'
Zdecydowałem, że – choć dziś także żar leje się z nieba – to jednak napiszę kolejny felieton. Bo wszak nie ogłosiłem – jak uczynił to wczoraj czołowy bloger z branży edukacyjnej – dwumiesięcznych wakacji. Z resztą – jakie to wakacje mogą należeć się emerytowi….
Rozmyślając o tym co powinno stać się tematem tego tekstu miałem kilka pomysłów: o moim rozczarowaniu tematyką problemów rozważanych przy tzw. „kwadratowym stole”, o właśnie ujawnionych skutkach „postawienia się” łódzkiego magistratu kuratorowi Wierzchowskiemu i „dogorywaniu” naszych gimnazjów „w pojedynkę” (b. duża liczba nauczycieli tychże w roli bezrobotnych), czy o ewentualnych skutkach powierzenia w ramach sztabu wyborczego PO-KO „spraw edukacji i szkolnictwa” prezydentowi Sopotu…
Ten ostatni temat, w pewnym stopniu, został już przeze mnie skomentowany w ramach zamieszczonego pod informacją o tym „Komentarza redakcji”. O 348 nauczycielach zwolnionych w konsekwencji ostatecznego wygaśnięcia łódzkich gimnazjów też w zasadzie – w takim samym trybie – wyraziłem, acz lapidarnie, swój pogląd. A za mało wiem o pracy przy „kwadratowym stole”, by – bez narażania się na zarzut o niepoparte faktami zarzuty – cokolwiek komentować.
Cóż mi zatem pozostało? Mam pisać o spotkaniu kierownictwa ZNP z nowym ministrem edukacji? I jakiż byłby „w tym temacie” felietonowy „smaczek”? Wszak całe to wydarzenie to taki „stały element gry” na boisku, zwanym „Centrum Dialogu Społecznego”. Spotkanie odbyło się „na wniosek ZNP” – żeby nie było, że związek bojkotuje nowego szefa resortu, a tenże nie mógł odmówić spotkania, aby – po tym jak dzień wcześniej spotkał się z przedstawicielami KSOiW NSZZ „Solidarność” – nie dać związkowcom z ZNP argumentu, że nierówno traktuje centrale nauczycielskich związków zawodowych. A kto i co tam mówił – każdy może sobie przeczytać i wyciągnąć – moim zdaniem – oczywiste wnioski.
W zasadzie pozostało mi tylko jedno: podzielę się moim – egoistycznym – zadowoleniem, że nie jestem dyrektorem mojej „Budowlanki” i nie muszę przeżywać stresu, jaki bez wątpienia towarzyszy od kilku dni nie tylko aktualnej dyrektorce tej szkoły, ale w zasadzie wszystkim dyrektorkom i nielicznym dyrektorom szkół ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych w czasie, gdy już znane są efekty internetowej rekrutacji. A temat musi być trudny, sądząc po tym, że do dziś żadna redakcja naszych lokalnych mediów nie zamieściła na ten temat, choćby bardzo lapidarnej, informacji.
Jak ten czas szybko leci. Tak niedawno, przynajmniej ja tak to odczuwam, świętowałem 250-y felieton. Był wtedy 30 grudnia ub. roku. I – nie wiadomo kiedy – dotarłem do dnia, w którym ten dzisiejszy zacząłem od napisania „Felieton nr 275.” Wniosek – już niedługo „dojadę” do dnia, w którym pisany wówczas felieton opatrzę liczbą 300!
Ale dzisiejsza liczba 275 to nie nie jest jeszcze okazja do jakichkolwiek refleksji i podsumowań. Natomiast mam inny powód do odbycia „podróży w czasie”: data 23. czerwca 2006 roku – pamiętna, bo wtedy też był to „Dzień Ojca”. Na ten dzień, na wczesne godziny popołudniowe, zostałem zaproszony do gabinetu ówczesnego rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi – profesora Bogusława Śliwerskiego „w ważnej sprawie”. Byłem już wówczas nauczycielskim emerytem i uczelnia ta zatrudniała mnie (na umowy o dzieło) jako wykładowcę.
Szedłem na to spotkanie prosto z cmentarza, gdzie byłem zapalić znicz na grobie mojego, zmarłego przed dwunastoma laty, ojca i zastanawiałem się co może być powodem tego – przekazanego mi przez sekretarkę Rektora bez bliższych informacji, ale w trybie nieomal wezwania – zaproszenia. Zupełnie nie kojarzyłem sobie tego ze świeżo wydrukowanym, ostatnim papierowym, numerem „Gazety Edukacyjnej”:
Ostatni numer „papierowej” „Gazety Edukacyjnej”
„Gazeta Edukacyjna” była takim, nieregularnie ukazującym się periodykiem, którego wydawcą, od roku 2000, był pierwszy w Łodzi, niepubliczny ośrodek doskonalenia nauczycieli Centrum Szkoleniowo-Promocyjne „Edukacja”, którego założycielką była Małgorzata Cyperling. Redaktorem naczelnym GE, od pierwszego numeru, był Juliusz Cyperling, prywatnie mąż Małgorzaty, wieloletni dziennikarz „Dziennika Łódzkiego”. Po utworzeniu w roku 2003 Wyższej Szkoły Pedagogicznej, której założycielką, właścicielką i kanclerzem została ta sama Małgorzata Cyperling, „Gazeta Edukacyjna”, pod tą samą nazwą i redakcją, ukazywała się nadal. Aż do początku 2006 roku, kiedy to po krótkiej i ciężkiej chorobie, zmarł Juliusz Cyperling. Ten ostatni numer (patrz zdjęcie powyżej) był wydany przez przyjaciół Julka, a decyzją Jego żony – kanclerza WSP – zapowiedziano w nim, że od wakacji tamtego roku wychodzić będzie w wersji elektronicznej on line, pod adresem www.gazeta.edu.pl .
Oto jedyna pamiątka po „Gazecie Edukacyjnej” – archiwalny screen z jedynej dostępnej w Internecie notatki o jej istnieniu. Nowy właściciel WSP nie tylko doprowadził do likwidacji uczelni, ale także zlikwidował domenę o tej nazwie i wszystkie zapisy na serwerze.
W gabinecie siedziało już Kierownictwo WSP in corpore, t.zn. Pani Kanclerz Cyperling i Pan Rektor Śliwerski. Oboje z poważnymi minami… Rozmowę rozpoczęła Kanclerz Cyperling, informując, że „zdecydowaliśmy, iż gazeta.edu.pl ruszy jeszcze przed początkiem nowego roku szkolnego, a tobie proponujemy, abyś był jej redaktorem naczelnym. I jest to propozycja nie do odrzucenia.”
Nie mam wyjścia – muszę zacząć od bicia się w piersi: „mea culpa, mea culpa…” Jakieś zaćmienie umysłu musiało na mnie spaść przed tygodniem, skoro felieton pisany 9 czerwca rozpocząłem od słów: „Ta ostatnia niedziela…” – wypadałoby dzisiaj zaśpiewać. Ostatnia niedziela tego trudnego i obfitującego w dramatyczne chwile roku szkolnego. Za tydzień będzie to już pierwsza niedziela wakacji.” Jedynym tego usprawiedliwieniem zapewne był upał, a może podświadomość, która w tych warunkach „ugotowanego umysłu” przemówiła, dając w ten sposób znać, jak bardzo czekam, aby ten rok wreszcie się skończył.
Trudno, stało się i się nie odstanie! Jeszcze raz przepraszam z ten falstart i biorę się do pracy, skoro to jeszcze nie wakacje.
A w minionym tygodniu działo się wiele, wobec których to wydarzeń nie pozostawałem obojętny. Począwszy od pierwszej konferencji prasowej następcy nieżałowanej minister Zalewskiej, dzięki której nie mam już cienia wątpliwości, że moja ocena dokonanej zmiany na tym stanowisku trafnie została skwitowana stwierdzeniem, że „zamienił stryjek siekierkę na kijek”, poprzez komunikat na stronie RPD o odpowiedzi, jakiej udzielił pan mecenas Mikołaj Pawlak na otrzymane wcześniej pismo RPO Adama Bodnara w sprawie adekwatnej do współczesnego stanu wiedzy edukacji seksualnej w szkołach, aż do piątkowej gali 33. Podsumowania Ruchu Innowacyjnego w Edukacji.
Bo o wczorajszej konferencji „Szkoła DziałaMy” dziś za wcześnie cokolwiek pisać.
Po chwili zastanowienia postanowiłem postąpić zgodnie ze starą zasadą, że „koszula bliższa ciału niż marynarka” i pozostawić stołeczną „wielką politykę” innym, a podjąć – ktoś powie: mój obsesyjny temat – jakim jest najnowszy odcinek serialu „Podsumowanie Ruchu Innowacyjnego w Edukacji”, kiedy to -jak zakomunikował w dzisiejszym wpisie na swym blogu prof. Śliwerski – „wyróżniani są certyfikatami uznania PEDAGOGODZY – NAUCZYCIELE I WSPIERAJACY ICH MISJĘ SOJUSZNICY. Wszyscy są PRIMUS INTER PARES”.
Nie będę robił uników i przyznam: Tak, ten doroczny spektakl od lat budzi moje liczne wątpliwości, a czasami nawet sprzeciwy. I to z wielu powodów, z których kilka spróbuję nie tylko wymienić, ale i – możliwie racjonalnie – uzasadnić.
Już we wstępie do zamieszczonej w piątek informacji (bo tym razem nie jest to relacja, gdyż nie byłem uczestnikiem i świadkiem tego wydarzenia) o tegorocznej gali napisałem:
„Nie udało się nam odnaleźć, upublicznionych, ani kryteriów, które powinny spełniać osoby i instytucje aby mogły one zostać posiadaczami certyfikatu w określonej kategorii, ani procedury zgłaszania kandydatów do tychże. Nie jest nam także znany skład kapituły decydującej o przyznaniu tych wyróżnień.”
Taki brak transparentności musi skutkować rodzeniem się przypuszczeń, że o tym kto i jak zatytułowany certyfikat dostanie w kolejnym roku, decydują jakieś „siły tajemne”, a może po prostu wola jednego człowieka… Informacja, że jest tam jakowaś kapituła, to pewnie tylko taka pseudodemokratyczna „przykrywka”… Obym się mylił! Obym doczekał pełnego ujawnienia procedur i składu owej kapituły.
Kolejnym, przynajmniej dla mnie – człowieka dla którego słowa miały określone znaczenia – sama nazwa tego święta, jako „podsumowanie innowacji w edukacji”, w zestawieniu z konkretnymi osobami i instytucjami odbierającymi owe certyfikaty, musi budzić sprzeciw. Uprzedzając apologetów tego „unikatowego w skali kraju przedsięwzięcia” oświadczę, że naprawdę wiem, iż dzisiaj edukacja nie odbywa się tylko w murach szkoły. I takie szerokie pojmowanie procesów edukacyjnych jest mi bliskie od ponad 45 lat, kiedy to wszedłem w obszary pedagogiki społecznej, kiedy poznałem publikacje prof. Heleny Radlińskiej, prof. Aleksandra Kamińskiego i innych pedagogów tego nurtu nauki o wychowaniu. Ale to nie pozwala mi na bezkrytyczną aprobatę stanu rzeczy, w którym przy okazji wyróżniania osób i instytucji mających faktycznie sukcesy w zmienianiu naszych szkół i przedszkoli tak, aby przestawały one odtwarzać pruski model edukacji, poprzez wdrażanie rzeczywistych innowacji (innowacja – wprowadzenie nowości do użytku, działania; nowatorstwo – SJP) załatwia się jakieś (partykularne?) interesiki, wymyślając coraz to bardziej „piętrowe” tytuły owych certyfikatów, aby móc je wręczyć osobom, które… No właśnie, które co?
O ile nie budzi moich wątpliwości dowartościowywanie firm (i ich szefostwa), które wspierają, zwłaszcza szkolnictwo zawodowe, w unowocześnianiu procesów edukacyjnych (w ostatniej edycji np. Veolia Energia Łódź S.A., ABB Sp. z o.o. Lub BSH Sprzęt Gospodarstwa Domowego Sp. z o.o), to jaki wkład w innowacje edukacyjne w łódzkich szkołach mają:
Marek Kostrzewski z Okręgowego Inspektoratu Pracy w Łodzi, Grażyna Bąkiewicz – autorka książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych, st. aspirant Marzanna Boratyńska z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Miejskiej Policji w Łodzi, Mateusz Szewc i Agnieszka Zdyb z Miejskiej Arena Kultury i Sportu Sp. z o.o?
A dostali oni certyfikat „Partner Przyjazny Edukacji”. Czy samo „bycie przyjaznym” to wystarczający wkład w innowacyjność pracy szkół?
„Ta ostatnia niedziela...” – wypadałoby dzisiaj zaśpiewać. Ostatnia niedziela tego trudnego i obfitującego w dramatyczne chwile roku szkolnego. Za tydzień będzie to już pierwsza niedziela wakacji. Świadomość tego faktu stawia przed felietonistą trudniejsze niż zwykle zadanie: znaleźć i skomentować takie wydarzenie, taki temat, który nie będzie „jednym z wielu”, a – niejako symbolicznie – zwieńczy roczny cykl tych felietonów.
W pierwszą niedzielę września 2018 roku pisałem o tym, jak to Prezydent Andrzej Duda złamał prawo, zabraniające działalności i agitacji politycznej w szkołach, wplatając w swe wystąpienie, wygłaszane w III LO w Gdyni z okazji rozpoczęcia nowego roku szkolnego, zdanie: „…w Sądzie Najwyższym orzekają ludzie, którzy w stanie wojennym wydawali wyroki na podziemie”.
Jako że kończący się rok szkolny był także rokiem dwu wyborów, wypada przypomnieć felieton z 28 października, zatytułowany „Wybory samorządowe sprzed tygodnia to oblany egzamin z WOS!” Także wart przywołania jest – proroczy jak się okazało – felieton, zatytułowany „O pozycji min. Zalewskiej w rankingu ministrów. I o czym to świadczy?”
20 stycznia 2019 roku zamieściłem felieton, który był moim, bardzo osobistym „pedagogicznym przepracowaniem” tragedii w Gdańsku – zabójstwa prezydenta Adamowicza: „Nie przekreślajmy ‚słabych’ uczniów – oni też mogą mieć sukcesy”.
28 kwietnia, w czasie gasnącej „gorączki” nauczycielskiego strajku napisałem felieton „Nikt nas nie zdradził, a strajk włoski – to droga donikąd”.
Przed miesiącem, po pierwszym tygodniu matur, który zapewne przejdzie do historii jako „bombowy tydzień”, napisałem felieton, zatytułowany „O telepatycznych diagnozach i szokujących konkluzjach urzędników”.
Co zatem powinno stać się taką „wisienką” na wieńczącym ten rok „torciku” moich felietonów?
Pomysłu na wisienkę nie mam. Przyszła mi tylko na myśl „laska cynamonu”….
Ale po chwili namysłu zmieniłem zdanie. Na temat pana Piontkowskiego, który w 30. rocznicę historycznych wyborów parlamentarnych, kiedy to Polacy pokazali partii wówczas rządzącej „gest Kozakiewicza”, został (rzekomo) na wniosek premiera powołany przez lokatora pałacu – w swoim czasie (nomen omen) nazywanego „Pałacem Namiestnikowskim” – na urząd Ministra Edukacji Narodowej, nie ma sensu już nic więcej pisać, niż zrobiły to dotąd niezależne media (w tym i OE). Nie widzę takiej konieczności, bo – jak stwierdził to w „Nowych Atenach” ks. Benedykt Chmielowski – „koń jaki jest każdy widzi”. Z tym koniem to chyba także przesada… Nie widzę w nim „czarnego konia” w wyścigu ku lepszej przyszłości polskiej szkoły. Co najwyżej „konia rasy polskiej”, narodowej….
Moim zdaniem nie warto zajmować się tymczasowymi rozwiązaniami, jako że i tak o wszystkim zadecydują jesienne wybory parlamentarne. Jeżeli wygra je PiS – to i tak posadzi na tym „gorącym fotelu” kogoś innego. Mnie martwi bardziej ewentualna alternatywa.
Zacznę od oświadczenia w sprawie Międzynarodowego Dnia Dziecka. Piszę o tym prewencyjnie, aby zapobiec oskarżeniom, że „Obserwatorium Edukacji” wczoraj nie świętowało.
Otóż oświadczam, jako redaktor OE, że każdego dnia daję dowód, iż dziecko, uczeń, jego prawa, jego dobro, są wiodącym motywem wszystkich zamieszczanych tu materiałów. Z tego powodu mam prawo stwierdzić, że na stronie „Obserwatorium Edukacji” przez cały rok trwa permanentny Dzień Dziecka.
A teraz pora na coniedzielne dzielenie się z Wami, Szanowni – Czytelniczki i Czytelnicy, najnowszymi refleksjami wokół wydarzeń, problemów, które w minionym tygodniu wzbudziły moje emocje. W oczekiwaniu na poniedziałkową konferencje „Nasze sprawy w naszych rękach – dzieci o swoich prawach”, czekając na nadesłanie materiałów o obradującej w dniach 31 maja – 1 czerwca na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ Ogólnopolskiej Interdyscyplinarnej Konferencji „Dziecko wobec szans współczesnego świata”, zorganizowanej przez Koło Naukowe Doktorantów Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ, a także mając nadzieję, że wkrótce pozyskamy „źródłową” informacje o tym, czy powstał nowy podmiot, który będzie w przyszłości organizatorem uroczystości wręczania Medali „Serce Dziecku”, mając nadzieję na obszerne „przecieki” z obrad XXV Sesji Dzieci i Młodzieży (których, nie licząc posta na blogu PEDAGOG, nie ma) – dziś wrócę jeszcze do wtorkowej informacji o konferencji naukowej „Szkoła i nauczyciel. Osiągnięcia – Dylematy – Perspektywy”, która – za postem z bloga prof. Śliwerskiego – obejmowała jedynie fragmenty jego refleksji z pierwszego dnia tego spotkania w zamku Joannitów w Łagowie Lubuskim.
Nim dalej poczytacie moje przemyślenia – odsyłam najpierw do lektury kolejnego postu na blogu PEDAGOG, zatytułowanego „Co to znaczy być uczestnikiem praktyki szkoły” – TUTAJ.
W tym miejscu zacytuję, jedyny z resztą zamieszczony pod tym postem, komentarz:
Konferencja – spotkanie było naprawdę cudowne. Interesujące, mądre, przyjazne. Krytyczne spojrzenie na testowanie prof. Agnieszki Gromkowskiej- Melosik, propozycja metodologiczna prof. Piekarskiego, analiza politycznych uwikłań polskiej oświaty dokonana przez prof. Śliwerskiego, panegiryk na cześć książki (czytanej, pisanej) prof. Melosika i pozostałe wystąpienia pokazują, że jako środowisko badamy szkołę, rozumiemy szkołę, potrafimy też projektować, diagnozować i organizować edukację. Jesteśmy naprawdę dobrzy. Róbmy dalej swoje. Pozdrawiam. Mirka Dziemianowicz. [Pogrubienia w cytowanym tekście – WK]
I jeszcze jeden cytat tego posta:
Z ogromną przyjemnością wysłuchałem też wystąpienia prof. Jacka Piekarskiego.. […] Łódzki pedagog społeczny zasygnalizował różnorodne odmiany praktycznego zaangażowania badacza z perspektywy sensownej obecności w praktyce różnych typów jego zaangażowania. Badacz staje się bowiem użytkownikiem i twórcą różnych odmian wiedzy. Jak mówił: „Pojmując uczestnictwo, podobnie jak związaną z nim sensowną obecność, jako dziedzinę wciąż kształtujących się decyzji i wyborów, można dzięki temu wyznaczyć i naszkicować swoiste pole problemowe, które być może warto brać łącznie pod uwagę gdy podejmuje się próby określenia badawczej perspektywy uczestniczącej.”
SZKOŁA kształtuje nadzieję na przyszłość, zostawia ślad doświadczenia w nas wszystkich. Badacz nie daje się separować z obszaru praktyki, którą bada. Nie można nie być uczestnikiem świata społecznego. Domaga się ono jakiegoś doświadczania obecności w sprawczości działania. Praktyka szkoły jest nie tylko obiektem jej obmyślania, czymś, co stanowi opór poznania, ale to także zasób naszych doświadczeń, które sprawdzają się w niej.
Dzięki tym informacjom – jak, przykładowo, ta o wystąpieniu prof. Piekarskiego – wiecie już jak o codziennie nas dotykającej, często traumatycznej, rzeczywistości szkolnej ostatnich lat mówili uczeni, z takim uznaniem przywoływani w obu postach przez ich reprezentanta w świątyni nauki polskiej – w Polskiej Akademii Nauk – profesora dr hab. Bogusława Śliwerskiego. Przypominam jeszcze jak ową konferencję nazwali jej organizatorzy:„Szkoła i nauczyciel. Osiągnięcia – Dylematy – Perspektywy”.
Wielka szkoda, że do dziś nie udało mi się odnaleźć w sieci szczegółowego programu tej konferencji. Dostępny jest tam jedynie w takiej oto wersji „dla wtajemniczonych”. Przypuszczam, że uczestnicy otrzymali minutowy wykaz, zawierający nie tylko wymienionych pleno titulo wszystkich prelegentów, ale i tematy ich wystąpień. Jako że obie relacje prof. Śliwerskiego dają nam jedynie fragmentaryczny obraz poruszanej podczas obrad w zamku Joannitów w Łagowie problematyki, trudno mi wyrazić, odwołującą się do konkretnych przykładów, jakąkolwiek opinię na temat stopnia wypełnienia obietnic, zawartych w nazwie tego spotkania. Ile tam było o dylematach nauczycieli, czy w ogóle zauważono jakieś ich osiągnięcia, a najbardziej interesowałoby mnie jakie owi uczeni widzą perspektywy przed polską edukacja…
Pozwolę sobie jedynie na taką ogólną puentę: Było tam według od lat przyjętych dla takich konferencji standardów: spotkało się utytułowane (lub aspirujące do tytułów) towarzystwo mniej lub bardziej dobrych znajomych, powiązane licznymi więziami zależności (kto komu co recenzował, lub chciał(a)by aby to zrobił(a) w przyszłości), każdy wygłosił to co na tę okazje spłodził, co słuchający nagrodzili oklaskami i zawiłymi kryptopanegirykami w ewentualnej paradyskusji.
Ale najważniejsze, że konferencja odbyła się, że można ją będzie dopisać do „dorobku naukowego”, a za rok (lub później) będzie jeszcze można wzbogacić wykaz swych publikacji o kolejną pozycję: o referat, wydrukowany w wydanej przez organizatora okolicznościowej książce. Która zostanie na półkach domowych bibliotek jej uczestników i w uczelnianych księgozbiorach…
A jaki to wszystko ma związek ze skrzeczącą oświatową rzeczywistością? Czy choćby w najmniejszym stopniu „dorobek” tej konferencji stanie się drogowskazem dla wymagającej natychmiastowej, w ratowniczym wręcz trybie podejmowanej, aktywności tych wszystkich, którzy mają jeszcze wolę i siły, aby dla dobra przyszłych pokoleń ratować w edukacji co jeszcze się da? To już patronów, organizatorów i uczestników owego eventu wyraźnie nie obchodziło.
Włodzisław Kuzitowicz
Gdy przed tygodniem pisałem felieton, skupiłem się na pierwszym z uznanych za ważne tematów – o „okrągłostołowym” pomyśle włączeniu zawodu „nauczyciel” do korpusu służby cywilnej, pomijając równie mnie poruszający temat postulatu RPD zgłoszonego do MEN, aby w każdym województwie powołać rzeczników praw ucznia. Obiecałem wtedy, że „o tym drugim może innym razem”.
I właśnie dziś jest ten „inny raz”. Bo już czuję, że w miarę pisania o tym mój apetyt na obnażenie urzędniczej obłudy w tak stosowanej formule „zdecydowanego wkraczania z radykalnymi rozwiązaniami, gwarantującymi niewątpliwą skuteczność i położenie kresu…” będzie rósł i nie pozostanie już miejsca na, choćby zawoalowane, akcenty polityczno-wyborcze.
A więc – do dzieła:
Zacznę od uwertury językoznawczej. Jakież to treści zawiera w sobie słowo „rzecznik”? W Słowniku języka polskiego można przeczytać, że rzecznik , to „ten, kto występuje w obronie kogoś lub czegoś, kto popiera jakąś sprawę”. Nie wiem jak inni, ale ja poznawszy taką definicję odczuwam pewien niedosyt. Brakuje mi tego, co intuicyjnie czuje się w tym słowie: że to jest ktoś, kto występuje w obronie kogoś lub czegoś „w imieniu i z upoważnienia” (niekoniecznie formalnego) tego, czyim rzecznikiem się określa, tego, kto sam – z różnych powodów – nie może lub nie jest w stanie bronić swoich interesów i praw samodzielnie.
Jakby tego dyskomfortu poznawczego była mało, dotarłem jeszcze do słownika synonimów, jako że słowa bywają wieloznaczne – ich desygnat zmienia się w zależności od tego kto go stosuje i jak interpretuje. Wskazówką jakie znaczenie może przybierać słowo „rzecznik” jest to co tam przeczytałem: rzecznik to „trybun, pretorianin, nosiciel, stronnik, apologeta, propagator, apostoł, propagandzista, , tuba, lobbysta, reprezentant, kapłan, krzewiciel, propagandysta, agitator, wyraziciel, protagonista, popularyzator, orędownik, zwolennik, eksponent, głosiciel, bojownik, obrońca, szermierz, szerzyciel, protektor, ideolog, siewca…”
Nie wiem jak wam, ale mnie się mój siwawy włos zjeżył się na głowie, gdy to przeczytałem.
Po takim „przygotowaniu artyleryjskim” pora na rozprawienie się z przeciwnikiem. Od chwili gdy dowiedziałem się o owej inicjatywie Rzecznika Praw Dziecka, z którą wystąpił na fali, zwłaszcza medialnych, reakcji wywołanych zabójstwem ucznia szkoły na warszawskim Wawrze, miałem głowę pełną bardzo wielu myśli, które zamierzałem zapisać w planowanym felietonie. Ich źródłem było przede wszystkim intuicyjnie wyczuwane zagrożenie, że nakazowo powołany wojewódzki (czytaj – kuratoryjny) rzecznik praw ucznia w aktualnej sytuacji skupi się na zadaniu, które RPD tak określił w swoim projekcie: „Do jego zadań należy m.in. wspieranie uczniów i ich rodziców w sprawach dotyczących przestrzegania praw uczniów w szkole. […] Fundamentalnym prawem ucznia jest prawo do bezpieczeństwa. Niestety, nader często dochodzi w szkołach do różnego rodzaju przejawów przemocy i agresji.”
Przygotowując się do pisania tego felietonu zrobiłem przegląd zamieszczonych w ubiegłym tygodniu na stronie OE materiałów. I doszedłem do wniosku, że dwa zaprezentowane tam tematy chciałbym skomentować. Pierwszy, to „okrągłostołowy” pomysł „uzdrowienia” polskiego systemu edukacji, mający polegać na włączeniu zawodu „nauczyciel” do korpusu służby cywilnej, a drugi, to postulat RPD zgłoszony do MEN w sprawie powołania w każdym województwie rzeczników praw ucznia.
Jednak, nie chcąc znowu wyprodukować „tasiemca” zamiast felietonu, wybrałem na dzisiaj tylko ten pierwszy temat. O tym drugim może innym razem.
Niech mi będzie wolno, zanim cokolwiek napiszę, zacytować (za Wikipedią) definicję „służby cywilnej”:
„Według Konstytucji RP służba cywilna działa w celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa w urzędach administracji rządowej. […] W skład korpusu służby cywilnej wchodzą urzędnicy szczebla centralnego (Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, ministerstwa, urzędy centralne), jak również przedstawiciele rządowej administracji terenowej.”
Aby nikt nie miał żadnych wątpliwości przytoczę jeszcze odpowiedni artykuł Konstytucji RP z 1997 roku:
Art. 153.
1.W celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa, w urzędach administracji rządowej działa korpus służby cywilnej
2.Prezes Rady Ministrów jest zwierzchnikiem korpusu służby cywilnej.
Myślę, że to wystarczy, abym miał podstawę prawną do stwierdzenia, że przy owym „oświatowym okrągłym stole” zasiadali ludzie, którzy albo nie wiedzieli o czym mówią, albo świadomie (nie po raz pierwszy) bezczelnie projektowali łamanie Konstytucji! Z bankierem w roli premiera na czele!!!
Wszystkie pozostałe, opisane w artykule „Gazety Prawnej”, szczegółowe konsekwencje takiego zamachu na podmiotowość każdego nauczyciela nie nadają się do poważnego komentowania. Nawet owo zakładane podniesienie wynagrodzenia (do 8,1 tys. zł) – uzyskane za cenę wyższego o 1/3 pensum i utratę większości praw pracowniczych – w tym prawa do członkostwa w organizacjach związków zawodowych – nie jest tego warte!
Jednak jeden szczegół publikacji Artura Radwana muszę przypomnieć i go skomentować:
„O przyjęciu nauczyciela do szkoły decydowałby otwarty i konkurencyjny nabór, co podniosłoby jakość nauczania. Do pracy w szkołach trafiałyby tylko osoby z odpowiednimi kwalifikacjami i wiedzą.”
I jeszcze fragment opinii na ten temat jednego z ekspertów:
„Plusem z pewnością byłyby konkursy na stanowiska w szkołach i przedszkolach, obecnie często w niejasny sposób decyduje o tym dyrektor placówki – wskazuje dr Jakub Szmit z Uniwersytetu Gdańskiego, ekspert ds. administracji publicznej.
Pominę fakt, że pan Jakub Szmit, który w 2013 roku został doktorem praw po obronie pracy „Charakter prawny statutu związku zawodowego” jest nie tylko adiunktem w Katedrze Prawa Pracy Uniwersytetu Gdańskiego, ale także ekspertem NSZZ „Solidarność” w Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy, i retorycznie zapytam: Skąd u pana eksperta (wszak nie dziedzinie edukacji) taka zdecydowana opinia o tym, że konkursy na etaty nauczycielskie, jako sposób na zapewnienie zatrudniania w szkołach „osób z odpowiednią kwalifikacją i wiedzą” byłby efektywniejszym trybem od dotychczasowego, kiedy, jak stwierdził, „często w niejasny sposób decyduje o tym dyrektor placówki”?
Bo ja mam zupełnie inne obserwacje i doświadczenia na ten temat. Wszak ci dyrektorzy szkół, zatrudniający nauczycieli, zdaniem doktora Szmita, „w sposób niejasny”, sami zostali zatrudnieni w formalnie demokratycznym postępowaniu konkursowym. Czy muszę Czytelnikom tego felietonu wykładać „kawę na ławę”, jak często w tych konkursach wygrywa nie ten kandydat, który MERYTORYCZNIE jest najlepszy, a ten, za którym głosować kazała rządząca miastem, powiatem, gminą „opcja polityczna”? Dobrze, jeśli ta „opcja” jest racjonalna, kompetentna i praworządna. Ale wszyscy wiemy, że bywa także i wprost przeciwnie….
A wtedy „cuius regio, eius religio”. Tak obsadzony(-a) za dyrektorskim biurkiem dyrektor(-ka), mający(-a) „dług wdzięczności” wobec swoich protektorów, także prowadził(-a) nie merytoryczną, a protekcjonistyczną politykę kadrową…
Czy konkursy na etaty szeregowych nauczycieli są w stanie coś w tej chorej sytuacji zmienić? NIE! Po trzykroć NIE! Tyle tylko, że stworzą możliwości aby, przy „sprzyjających” okolicznościach, nadal możliwe było, jedynie za jeszcze wyższymi i jeszcze mniej przejrzystymi parawanami, kumoterstwo, lokalne „układziki”, nepotyzm. A wszystko w majestacie pozorów „demokratycznych” rozwiązań…
A nie lepiej, po prostu, uzdrowić procedurę powoływania dyrektorów szkół, dać im prawdziwą autonomię i rozliczać „zadaniowo”? I nie traktować ich jak awatarów władzy lokalnej!
Włodzisław Kuzitowicz
Nie, nie będę dzisiaj (i w ogóle) komentował trzeciej tury rozmów przy tzw. „okrągłym stole edukacyjnym”, która odbyła się w piątek 10 maja na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Nie jestem do tego odpowiednim człowiekiem, gdyż nie uprawiam zawodu recenzenta teatralnego. Uważam, że najlepsze co mogę zrobić wobec tej tej, jak to określiła moja znajoma „obudzona polonistka” – tragifarsy, to spuścić nad nią zasłonę milczenia….
Tak naprawdę w minionym tygodniu byliśmy świadkami (większość nas głównie za pośrednictwem mediów) dwu godnych potępienia wydarzeń: serii informacji o rzekomych alarmach bombowych, wysyłanych za pośrednictwem poczty elektronicznej do setek szkół, w których przeprowadzane były egzaminy maturalne i bezprecedensowego, tragicznego aktu zabójstwa ucznia przez jego kolegę podczas przerwy międzylekcyjnej w szkole w Wawrze – najbardziej wysuniętej na południe prawobrzeżnej dzielnicy Warszawy.
O tym pierwszym nie widzę powodu, aby to komentować już dzisiaj – wolę zaczekać do wyników pracy operacyjnej właściwych służb. Jedyne co muszę teraz odnotować, to bezprecedensowe wypowiedzi pani Barbary Nowak – Małopolskiej Kurator Oświaty i Jarosława Selina – wiceministra w MKiDN:
Najpierw cytat wypowiedzi pani kurator:
„Alarmy bombowe w szkołach, gdzie dziś uczniowie przystępują do egzaminu maturalnego. Metody które stosują tylko terroryści. To kolejne potwierdzenie, że trwające od 8 kwietnia akcje strajkowe w szkołach były elementem (nie pierwszym) konsekwentnie realizowanego planu destabilizacji Państwa Polskiego. Atak na bezpieczeństwo dzieci i młodzieży. Czy jest jeszcze jakaś granica w walce o władzę?” [Źródło: www.wpolityce.pl]
A teraz fragment tego co mówił w Radiu Zet Jarosław Sellin – wiceminister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, komentując alarmy bombowe w szkołach:
„Jakaś część strajkujących nauczycieli czy liderów związkowych sygnalizowała, że jest zainteresowana tym, by nie doszło do egzaminów ósmoklasistów, gimnazjalistów, żeby nie udały się matury. […] To oczekiwanie, nawet to straszenie było, że może tak być, przecież Broniarz tak mówił, potem się wycofywał, potem przepraszał, potem znowu to samo mówił. Więc ten element niestety był w tej grze, w tym sporze, kompletnie niepotrzebnym sporze między nauczycielami a rządem.” [Źródło: www.wiadomosci.wp.pl]
Jak bardzo trzeba nienawidzić ludzi o innych niż własne poglądach, aby bez jakikolwiek podstaw głosić takie, w jego przekonaniu zawoalowane, wredne insynuacje! Ale zostawmy tego pana, wróćmy do Krakowa:
Nic dziwnego, że nauczyciele podlegli władzy nadzorczej pani kurator napisali adresowany do niej list otwarty, zaczynający się od słów:
Dzisiejsza niedziela kończy, jak niektórzy to określają, „najdłuższy weekend nowoczesnej Europy”. Niewiele w tym czasie działo się w obszarze edukacyjnej rzeczywistości. Mając do wyboru: pisanie o płacowych reperkusjach strajku szkolnego, albo o „urobku” debat problemowych „podstolików” pracujących we wtorek w Akademii Pedagogiki Specjalnej” – wybrałem to drugie.
Po niedługim zastanowieniu i selekcji mój wybór padł na stolik, kierowanie pracami którego powierzono, wcześniej mi nieznanemu, Marcinowi Ociepie. Ten podsekretarz stanu w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii (gdzie odpowiada za sprawy europejskie, a szczególnie za kontakty z Unią Europejską) przewodniczył stolikowi „Nowoczesna szkoła”. To trzydziestopięcioletni wiceminister resortu odpowiadającego za wsparcie przedsiębiorczości, ale także stymulowanie pracodawców do podejmowania odpowiedzialnych działań na rzecz pracowników.. [Źródło: www.gov.pl]
Zanim podzielę się moimi refleksjami, jakie zrodziły skąpe informacje o przebiegu wymiany myśli uczestników tej akurat grupy dyskutantów wokół – po kadrowym – najważniejszego problemu, jaki stoi przed polską szkołą, to jest jej unowocześnienie, czyli ostateczne zerwanie z pruskim modelem szkoły nauczającej, jeszcze kilka słów o tym, komu powierzono tak ważną rolę, jak moderowanie dyskusji na ten właśnie temat.
Kim jest ów trzydziestopięciolatek, który zanim został powołany 22 lutego 2018 na stanowisko podsekretarza stanu w MPiT był przewodniczącym Rady Miejskiej Opola i nauczycielem akademickim (zapewne co najwyżej starszym asystentem) w Katedrze Studiów Regionalnych Instytutu Politologii Uniwersytetu Opolskiego i na Politechnice Opolskiej?
Szerzej można zapoznać się z jego jeszcze niezbyt długą biografią TUTAJ i TUTAJ. Ja uświadomiłem sobie, że ów moderator został uczniem ośmioklasowej szkoły podstawowej w 1991 roku, którą ukończył, jako ostatni rocznik ośmiolatki w roku 1999, roku utworzenia gimnazjów. Można łatwo policzyć, że maturę zdawał (w żadnej biografii nie ma na ten temat informacji – sam to ustaliłem) w 2003 roku w Liceum ogólnokształcącym nr 1 im. M. Kopernika w Opolu. Później były (zapewne pięcioletnie) studia politologiczne na Uniwersytecie Opolskim, po których (był to zapewne 2008 rok, lub nieco później) młody magister został zatrudniony, jako asystent, w Katedrze Studiów Regionalnych macierzystej uczelni.
Nie będę udawał, że nic się nie stało, że – skoro jest już po strajku – nie ma po co pisać na ten temat w felietonie. To prawda – stęskniłem się już do tematów o tym, co, gdzie, kto komu powiedział, albo uczynił w obszarze edukacji i jakie ma to znaczenie dla jakości pracy konkretnej szkoły, dla całego systemu, dla społeczeństwa. Jednak zanim możliwy będzie powrót do jakiej takiej normalności, powinienem podjąć ten najbardziej kontrowersyjny temat minionego tygodnia, którym bez wątpienia jest decyzja władz statutowych ZNP o zawieszeniu strajku szkolnego.
Zacznę od cytatu dwu akapitów mojego zeszłotygodniowego (z 20 kwietnia) felietonu:
[…] Ale – jeśli taki niszowy felieton może mieć jakiś wpływ na „wielką politykę” przywódców nauczycielskiego strajku – doradzałbym zakończenie (zawieszenie) możliwie szybko tego strajku, nie popełniając błędów minionych pokoleń: „aby na dnie z honorem lec…” Sugeruję więcej myślenia strategicznego, mniej taktycznego. Czasem warto przegrać bitwę, aby później wygrać wojnę.
A dziś nie ma żadnej pewności kto po jesiennych wyborach będzie zarządzał państwem, kto będzie ministrem finansów, a kto ministrem edukacji. Czy naprawdę takie ważne jest podpisanie porozumienia o podwyżkach z tym rządem, podwyżkach, która miałyby być wypłacana w czwarty kwartale? […]
Jestem jak najdalszy od twierdzenia, że widocznie prezes Broniarz to przeczytał i zastosował się do mojej rady. Jednak mogę chyba myśleć, że osób podobnie do mnie analizujących i oceniających sytuację w jakiej znaleźli się strajkujący i reprezentujące ich wobec rządu związki zawodowe, w gronie ich statutowych władz, było na tyle wiele, że podjęto taką właśnie – o zawieszeniu do września tej formy protestu – racjonalną decyzję.
Nie wierzę, że prezes Broniarz i całe kierownictwo ZNP nie miało świadomości o zróżnicowaniu nastrojów wśród strajkujących. Z jednej strony na pewno dochodziły do centrali Związku informacje o coraz liczniejszych szkołach, przedszkolach i innych placówkach, w których nauczyciele przerywali strajk – najwięcej takich przypadków było poza wielkimi miastami. Z drugiej strony – to właśnie tam, zwłaszcza w tych miastach, których samorządy obiecały strajkującym wypłatę rekompensat utraconych z powodu strajku wynagrodzeń, postawy nauczycieli stawały się coraz bardziej „bojowe”, stres kryzysowej sytuacji w wielu przypadkach prowadził do pojawiania się – zrozumiałych w takich okolicznościach – reakcji fiksacyjnych *, a nawet do swoistej „agresji przeniesionej” **.
Tak przy okazji: Za podjęcie właśnie takiej decyzji, w okolicznościach takich nastrojów wśród strajkujących, należy się władzom ZNP wielki szacunek. I nie piszę tego, bo jestem „tajnym współpracownikiem tej postkomunistycznej przybudówki PO (?!)”, ale jako niezależny obserwator edukacyjnej (i nie tylko) sceny wydarzeń w naszym kraju. Członkiem ZNP przestałem być w kilka tygodni po objęciu obowiązków dyrektora ZSB nr 2 Łodzi – jesienią 1993 roku, aby nie być posądzonym o nierówne traktowanie dwu działających w tej szkole organizacji związkowych.
Bo łatwo „płynąć z prądem” sondaży i podejmować decyzje, o których wiemy, że spotkają się z aprobatą „większości”. Tak jak czynią to władze partii politycznych, jak dotąd – wszystkich realnie liczących się „na wyborczym rynku”. Nie są wtedy ważne rzeczowe argumenty, obiektywna diagnoza sytuacji, przewidywany bilans strat. Liczy się tylko poklask „elektoratu”, słupki w rankingach badania opinii publicznej, czasem aprobata prezesa….
Trzeba wielkiej odwagi, aby mając świadomość, że podejmowana decyzja spotka się z negatywnym odbiorem znacznej części swego środowiska, ale mając uzasadnione przekonanie, że jest to decyzja w dłuższej perspektywie słuszna, taką podjąć!