Archiwum kategorii 'Felietony'
19 czerwca zamieściłem na OE post z profilu Mikołaja Marceli, któremu dałem tytuł „Mikołaj Marcela pyta: Co właściwie oznacza słowo „wychowanie”?” Materiał ten pozostawiłem bez komentarza redakcyjnego, ale nie znaczy, że to co kolego Mikołaj tam napisał nie wzbudziło moich refleksji.
Moich refleksji – to znaczy absolwenta pedagogiki na UŁ, byłego st. asystenta w Zakładzie (od 1982 roku Katedrze) Pedagogiki Społecznej, placówki, której twórcą i kierownikiem w latach 1962 – 1972 był Aleksander Kamiński, ten sam, który w jednym z napisanych przez siebie życiorysów napisał „zawodem moim było wychowawstwo”. Moich – to znaczy dziś już starszego pana, od 15-u lat nauczycielskiego emeryta, który w kolejnych esejach wspomnieniowych odtwarza swoją drogę do „bycia wychowawcą”...
Zacznę od tego, od czego zaczął także Mikołaja Marcela – od etymologii. Napisał on:
„...termin ten wywodzi się od „chowu” i pierwotnie oznaczał „żywienie”. A więc hodowlę. Wiem, zmienił swoje znaczenie w ciągu ostatnich dwustu lat, ale jednak ilekroć słyszę to słowo, pobrzmiewa w nim dla mnie jego rdzeń.”
To prawda, ale gdyby z podobnych powodów deprecjonować wszystkie polskie słowa, to należałoby wykreślić także słowo „kultura”.
Nie będę tu robił wykładu na temat definiowanie pojęcia wychowanie, ale zacytuję jedynie to co o tym w 1964 roku napisał prof. Zygmunt Mysłakowski, a zainteresowanych odeślę linkiem do szerszych źródeł – TUTAJ
„Wychowanie istnieje prawdopodobnie tak dawno jak cywilizacja, i objawia się we wszystkich rasach i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Jest to więc olbrzymia masa faktów stanowiąca część socjalnego wychowania człowieka” (Z. Mysłakowski,1964) [Źródło: www.wychowanieprace.wordpress.com]
I właśnie na ten aspekt – społeczny – muszę koniecznie zwrócić uwagę koledze Marceli i Czytelników. Otóż o ile „hodowla” to rzeczywiście troszczenie się o zaspokajanie potrzeb biologicznych niesamodzielnych jednostek, to w treści i istocie działań wychowawczych jest przekazywanie młodym ludziom tego wszystkiego, co jest, a zwłaszcza co będzie, im potrzebne do funkcjonowania w społeczeństwie. Bo gatunek homo sapiens w bardzo niewielkim stopniu posiada instynkty, które umożliwiają jego osobnikom – jak np. ptakom wędrownym odbywanie sezonowych migracji i powroty do swych gniazd – funkcjonowanie w strukturach społecznych. A edukacja, zawężona jedynie do przekazywania wiedzy, czyli „suchych” informacji, nie załatwia sprawy.
Napisał Pan także: „…wychowanie ma z nas zrobić ludzi. Cóż, tak się składa, że w swoim życiu trochę interesowałem się historią, sporo czytałem o naszych ludzkich „dokonaniach” i nie wiem, czy akurat człowiek jest dobrym wzorem do naśladowania”. Słowa te – przyznam – nie tyle mnie oburzyły, co zaskoczyły. Bo nie spodziewałem się po Panu takiego uproszczenia. To tak jakby deprecjonować macierzyństwo i ojcostwo tylko z tego powodu, że znamy setki, tysiące przykładów maltretowania dzieci przez swoich rodziców, albo – dziś aktualny temat – pedofilii w rodzinie.
Albo inna teza: „…straszne jest nieustanne myślenie o ludziach w kategoriach ich wartości. To nieustanne ocenianie i wartościowanie, które jest zmorą szkoły i edukacji (gdzie zaczyna się od ocen, średnich, świadectw z paskiem i rankingów uczniów i szkół), ale też dorosłego życia.”
Drogi Panie Mikołaju! Coś się Panu pomyliło. Wychowanie nie polega na myśleniu o ludziach w kategoriach ich wartości, rozumianym jak w pracy brakarza w fabryce, a na wprowadzaniu młodego człowieka w świat wartości, które stanowią fundament bytu społecznego wspólnot, w których będzie on funkcjonował.
A przy okazji muszę dodać, jako uczeń szkoły pedagogiki społecznej, to o czym nie tylko wiem, ale co praktycznie realizowałem całe moje dotychczasowe życie: wychowanie nigdy się nie kończy, może/powinno towarzyszyć człowiekowi przez całe jego życie. Zmieniają się tylko jego formy i „nadawcy”. Jak to przed dziesiątkami lat określił prof. Kamiński „najlepsze wyniki osiąga ten wychowawca, który nie dyryrguje i nie manipuluje ludźmi, lecz przoduje, inspiruje, pobudza i dopomaga”.
I dlatego Pana słowa „…wychowanie najczęściej utożsamiane jest z uległością, posłuszeństwem, zachowywaniem tak jak powinno się zachować. W tym terminie pobrzmiewa dla mnie tłumienie buntu i oporu, zakaz robienia rzeczy po swojemu i bycie sobą, nawet jeśli nie podoba się to osobom, które mają nad nami jakąś władzę” traktuję nie jako wytknięcie tych okropnych cech wychowaniu jako takiemu, a jedynie – i słusznie – jego patologicznym wynaturzeniom!
Kończąc: mam nadzieję, że znajdzie Pan, Panie Mikołaju, trochę czasu na zgłębienie prawdziwej wiedzy o tym czym jest i powinno być wychowanie w procesach społecznego wrastania kolejnych pokoleń w społeczności, i że uzna Pan za nieporozumienie słowa, od których zaczął Pan ów post z 11 czerwca: „Jest jedno słowo, którego absolutnie nie znoszę. Tym słowem jest „wychowanie”.
Włodzisław Kuzitowicz
Za dwa tygodnie będą już wakacje. Po raz pierwszy w moim, już dość długim, życiu nie będzie to dla uczniów sytuacja wyraźnego końca codziennego obowiązku odsiadywania po kilka godzin w szkole i radosnej eksplozji czasu „WOLNOŚCI” – wolności nie tylko od lekcji w szkole, ale także od „pracy domowej”. Nie będzie też sytuacji, z którymi zawsze kojarzył się ten dzień: uroczystością wręczania nagród „prymusom” i z nie dla wszystkich radosnym powrotem ze świadectwem do domu. Tegoroczne wakacje zaczną się – nie wiem jak to określić – nijako, „miękko”, a i perspektywa wakacyjnych wyjazdów – z rodzicami i/lub bez nich, na kolonie, obozy – także będzie o wiele mniej oczywista niż w poprzednich latach. Wiadomo – „czas zarazy”…
Za dwa tygodnie będę już zapewne po wizycie w obwodowej komisji wyborczej i oddaniu głosu na „mojego” kandydata. Będę z niecierpliwością czekał na studio wyborcze (w oczywistej dla mnie telewizji z ul.Wiertniczej na warszawskim Wilanowie), aby dowiedzieć się „jeszcze ciepłych” wyników sondażu exit poll. Może się ucieszę, może zdenerwuję, a może opadnie mnie rezygnacja…
A niejako w tle tych zbliżających się „kulminacji” toczą się, także w „pandemicznym rygorze”, dwa egzaminacyjne seriale: maturalny i „ósmoklasistów”. Do tego drugiego od wtorku, przez kolejne trzy dni, zasiądzie 34 700 uczennic i uczniów. Natomiast egzaminy maturalne, w ich najważniejszej części, to znaczy egzaminów najbardziej masowo zdawanych przez absolwentów (j. polski, matematyka, j. angielski) już się odbyły, Od jutra, z przerwą na weekend, przez najbliższe dwa tygodnie, będą jeszcze przeprowadzane – także w formule pisemnych testów – egzaminy z pozostałych przedmiotów, które zdający mogli wybrać według swoich zainteresowań lub potrzeb rekrutacji na studia wyższe.
Z obszaru zdarzeń maturalnych nie ma co komentować najbardziej medialnie nagłośnionego incydentu, jakim był „przeciek” tematu z rozprawki na j. polskimi, bo nie na tym poziomie refleksji staram się pisać te felietony. O tym, czy podjęcie decyzji o przeprowadzeniu obu tych egzaminów w warunkach wcale nie wygaszonego stanu zagrożenia epidemicznego było trafną decyzją „partii i rządu” dowiemy się za około 2- 3 tygodnie. Przeto ja dziś nie o tym.
Czytający ten tekst mogą się zastanawiać czemu mają służyć te przedstawione powyżej informacje o wyborach i maturach. Przecież wszyscy o tym wiemy. A jednak nieprzypadkowo właśnie od przywołania tych faktów zacząłem główny nurt tego felietonu.
Wracam do wyborów, a właściwie do kampanii wyborczej w wykonaniu naszego „niemiłościwie nam panującego” w mediach „prorządowych”, piąty rok urzędującego w roli Prezydenta RP w pałacu – słusznie zwanym namiestnikowskim – przy Krakowskim Przedmieściu, pana doktora prawa Andrzeja Dudy. Na dwa tygodnie przed „godziną zero” ów pan, podczas spotkania przedwyborczego w Brzegu, powiedział: „Próbuje się nam proszę państwa wmówić, że to ludzie, a to jest po prostu ideologia. Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, czy to jest ideologia, czy nie, to niech zajrzy w karty historii i zobaczy, jak wyglądało na świecie budowanie ruchu LGBT.”
Najsmutniejsze jest to, że tematyka mniejszości seksualnych w Polsce stała się stałym elementem wypowiedzi tego kandydata przy każdej nadarzającej się okazji. Występując w stacji TVN powiedział, że sprzeciwia się „indoktrynacji seksualnej” małych dzieci. „… mnie interesuje to, żeby dzieci w szkole nie były poddawane indoktrynacji seksualnej w wieku bardzo małoletnim, kiedy one mają dosłownie kilka lat, kiedy one są w pierwszych klasach szkoły”.
W ubiegłym roku święto „Bożego Ciała” wypadło 20 czerwca. To wtedy zamieściłem „Esej na Boże Ciało. O przemożnej sile woli ludu. I jak to się ma do modernizacji edukacji”. Mając ten fakt w pamięci postanowiłem i w tym roku ów dzień, nadal uznawany przez bardzo wielu Polaków za świąteczny, choć dziś pozbawiony wielowiekowej tradycji tłumnych procesji do czterech ołtarzy i obrazu dziewczynek sypiących płatki kwiatowe przed księdzem niosącym monstrancję, zaznaczyć zmianą codziennego rytuału zamieszczania na stronie OE news’ów i artykułów „z innych źródeł”.
Przed rokiem był to esej, dziś będzie to formuła felietonu, aczkolwiek „nadzwyczajnego”, czyli nienumerowanego. Motywem przewodnim tego tekstu będzie pytnie: „Czy coś co było ‚od zawsze’ musi być zawsze, tylko dlatego, że było ‚od zawsze’?” A treścią poszukiwanie odpowiedzi na nie.
Przed rokiem przedstawiłem krótka historię święta Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa, która zaczęła się w 1317 roku. W Polsce święto to było obchodzone od 1320 roku. Jak to przypomniałem, nawet rządy w okresie PRL nie zdecydowały się na jego likwidację. Można by powiedzieć że Boże Ciało, jak potocznie i kalendarzowo jest ono u nas nazywane, z całą jego liturgiczną i kulturową oprawą, jest czymś tak oczywistym i niezmiennym, jak tradycja urządzania wesel czy pogrzebów.
Jednak od kilku miesięcy my wszyscy, nie tylko w Polsce, już wiemy, że nawet to co było „od zawsze” nie musi być „na zawsze”.. Wystarczył mikroskopijny wirus, aby to wszystko unieważnić, wykazać całą umowność owych „konieczności”, obnażyć fasadowość tradycyjnych obrządków i uroczystości.
Nagle okazało się, że dziesiątki tysięcy zmarłych ofiar epidemii COVID19 można „hurtowo” kremować lub spychaczami zasypywać ziemią w zbiorowych mogiłach, bez obecności nawet najbliższych. I świat toczy się dalej… To prawda, jest to szokiem i traumą dla osób najbliższych w ten sposób grzebanych zmarłych, ale pozostaje bez istotnego wpływy na codzienność pozostałych tysięcy, milionów innych ludzi, żyjących obok, „równolegle”, oglądających te sceny w telewizjach i portalach internetowych. Świat toczy się dalej….
Miliony wiernych w Polsce, a zapewne także w Badenii-Wirtembergii, Bawarii, Hesji, Północnej Nadrenii-Westfalii, Nadrenii-Palatynacie, Kraju Saary, Saksonii i Turyngii, gdzie dzień ten jest także dniem wolnym od pracy i też odbywały się tego dnia procesje, przekona się, że choć tych obrzędów w tym roku nie będzie – świat się nie zatrzyma, a życie będzie toczyć się dalej…
Bo niezmienne są tylko prawa natury. Wschody i zachody słońca, pory roku – ale tylko co do położenia słońca na firmamencie. Bo jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, tu już przekonalismy się, że i one są pochodną ludzkiej ingerencji w prawa przyrody. Wszystko co stworzył człowiek – człowiek może zmieniać.
Wczoraj na swym blogu PEDAGOG prof. Bogusław Śliwerski zamieścił post, którego tytuł wzbudził moje zainteresowanie: „Ministerstwu Edukacji nie jest potrzebna naukowa wiedza o (zdalnej) edukacji”. W trakcie lektury zwróciłem szczególną uwagę na trzy akapity, które dla wygody czytelników przytoczę:
[…] Ministerstwo Edukacji Narodowej nie zamówiło badań naukowych na temat sytuacji dzieci, młodzieży, nauczycieli i rodziców w okresie zamknięcia szkół. Po co, prawda? Przecież ministrowi D. Piontkowskiemu oraz jego zastępcom nie jest potrzebna wiedza naukowa na temat tego, co dzieje się ze zdalną edukacją. On ma „swoich” kuratorów, którzy pozamykani w gabinetach wiedzą tyle, ile wymuszą od dyrektorów szkół. […]
W uczelniach prowadzi się mnóstwo lokalnych diagnoz w ramach przygotowywanych przez studentów prac dyplomowych (licencjackich, magisterskich). Powstają rozprawy doktorskie i habilitacyjne, w których autorzy dokonują analizy stanu najnowszej wiedzy o edukacji oraz przedstawiają wyniki swoich badań.
W MEN nikogo to nie obchodzi, nikt się tym nie interesuje, z jednym może wyjątkiem. Kiedy trzeba znaleźć poplecznika deformy oświatowej, to szuka się go wśród młodszych lub starszych naukowców. […]
Bardzo mnie to zaintrygowało, gdyż od dawna interesują mnie wzajemne relacje trzech światów edukacji: polityki edukacyjnej, nauki o edukacji i praktyki edukacyjnej. Wszystko zaczęło się jeszcze na przełomie lat 2009/2010, kiedy to pisywałem do tygodnika „Gazeta Szkolna”, w którym opublikowano mój tryptyk edukacyjny „Trzy światy edukacji”. Był to cykl trzech obszernych artykułów, noszących takie oto tytuły (zainteresowani mogą się z nim zapoznać w wersji pliku PDF) :
„Trzy światy edukacji. Świat polityki edukacyjnej” – TUTAJ
„Trzy światy edukacji. Nauka o edukacji” – TUTAJ
”Trzy światy edukacji. Praktyka edukacyjna” – TUTAJ
Oto fragment swoistej introdukcji do tego „tryptyku”:
Będzie to więc panorama polskiej edukacji mijającego roku, widziana moimi oczyma, lecz ukazana w trzech różnych perspektywach, a może raczej będą to „trzy światy edukacji”, istniejące równolegle, często się przenikające, ale jakże często, niestety, funkcjonujące nieomal w całkowitej od siebie izolacji. Te trzy światy, to: świat polityki edukacyjnej – czyli sejmowe, rządowe i ministerialne „owoce” tych organów, czyli akty prawa oświatowego z politycznym kontekstem ich tworzenia, świat nauki o edukacji – czyli czym zajmują się nasi polscy uczeni-pedagodzy i czy to ma jakiś związek z rzeczywistością oświatową i pomysłami polityków oraz świat trzeci czyli świat praktyki edukacyjnej – a więc o tym czym naprawdę żyją na co dzień polskie szkoły. [Źródło:Trzy światy edukacji. Świat polityki edukacyjnej]
Wracałem do tych tematów także później, już w latach, kiedy redagowałem „Obserwatorium Edukacji” – w kilku zamieszczonych tu felietonach:
Felietonie nr 62. O tym, że nihil novi w naszych edukacyjnych światach
Felietonie nr 122. Czy neurodydaktyka to szamaństwo i czy tylko szkoła szkodzi na mózg
Temat ten (związku świata uczonych ze światem nauczycieli) podjąłąm także w Felietonie nr 272. Czy reformatorzy mogą liczyć na wskazówki od uczonych pedagogów? Po próbie rekonstrukcji programu konferencji naukowej „Szkoła i nauczyciel. Osiągnięcia – Dylematy – Perspektywy”, która odbyła się w zamku Joannitów w Łagowie Lubuskim w dniach 27-28 maja 2019 roku (na podstawie postów z bloga „Pedagog”), tak spuentowałem ten felieton:
Jak zwykle – najpierw musiałem odbyć „stały element gry”, czyli „co tym razem będzie tematem kolejnego felietonu”. Dokonałem przeglądu wydarzeń minionego tygodnia, o których zamieszczałem informacje na OE, ale nie wyłowiłem żadnego, o którym chciałbym napisać coś więcej, bo wywołało ono u mnie jakieś refleksje, potrzebę jego komentowania. No bo, od czasów ks. Benedykta Chmielowskiego i jego „Nowych Aten” – „koń jaki jest każdy widzi”. Cóż można więcej napisać na temat decyzji samorządowych władz Łodzi, ale i Zgierza (i różnic między nimi) w sprawie otwarcia i nieotwarcia szkół podstawowych dla uczniów klas I – III, a także ewolucji stanowiska łódzkiego magistratu w tej sprawie i można powiedzieć – półgębkiem – przekazanej informacji o tym przez dyrektora departamentu Piotra Borsa, a nie – jak to dotąd bywało – wiceprezydentkę Małgorzatę Moskwa-Wodnicką? Tym bardziej że już się wyjaśniło – Pani Wiceprezydent 29 maja na swoim profilu przesłała swoim fanom bogato ilustrowaną informację, że bawi w Nałeczowie.
Było jeszcze o tym czym zajmują się rzecznicy – praw obywatelskich i praw dziecka, ale tam nic nowego: RPO broni praw dzieci-uczniów, a RPD realizuje „linię polityki partii i rządu”. Było także o odważnym wystąpieniu KSOiW NSZZ „Solidarność” do MEN „w sprawie niskiej jakości stanowionego prawa”, nie wspominając bieżących informacji o aktywności naszego nieomylnego sternika nawy oświatowej – ministra Dariusza Piontkowskiego.
Jedyny materiał, który już w chwili jego zamieszczania wywołał u mnie potrzebę zabrania w tej sprawie głosu to informacja z dnia 28 maja o problemach edukacji w programie wyborczym kandydata na Prezydenta RP Szymona Hołowni „Edukacja dla przyszłości, Przyszłość dla edukacji.”
Jednak dziś nie jestem do tego gotowy, także dlatego, że brak mi jeszcze „tła porównawczego”, czyli kompletu analogicznych fragmentów programów wyborczych jego konkurentów. Ale obiecują – wkrótce ten temat podejmę i rozwinę.
Cóż mi zatem pozostało?
W takiej sytuacji zdecydowałem, że mogę dziś kilka zdań poświęcić, ale tyko jednemu, zarzutowi jaki w swym komentarzu do zeszłotygodniowego felietonu skierował pod moim adresem Robert Raczyński. Zanim jednak to uczynię uprzejmie proszę, abyście się Państwo zapoznali z ową repliką, którą zamieściłem pod owym felietonem – zobacz TUTAJ
20 maja zamieściłem na OE materiał, zatytułowany „Druzgocąca krytyka publicystyki, promującej zmiany w edukacji. Prowokacja?”. Udostępniłem tam fragmenty tekstu Roberta Raczyńskiego – autora bloga „Eduopticum”, który 18 maja zamieścił tam tekst, zatytułowany „Publicystyka zmiany”.
Mój tytuł nieprzypadkowo kończy to pytanie: „Prowokacja?” To był jedyny sposób, abym mógł zasygnalizować czytelnikom „Obserwatorium Edukacji”, że poglądy jakie w swoim tekście zaprezentował Robert Raczyński publikuję na stronie „Obserwatoroium” nie dlatego, że je w pełni podzielam.
Dziś postanowiłem, że ten felieton przeznaczę wyłącznie na odnotowanie moich refleksji, powstałych podczas lektury tekstu „Publicystyka zmiany”.
Zacznę od zacytowania fragmentu, który u niejednego czytelnika mógł wywołać gniew, a może i nawet bardziej skrajne emocje:
„Głównym konsumentem podobnych objawień, biernym, pozbawionym jakiegokolwiek wpływu na opisywaną sytuację, bezrefleksyjnym, ale entuzjastycznym potakiwaczem jest tu internetowy różowy kisiel, publiczność gotowa zalajkować każdą, „nowocześnie” inną ideę, pasującą ideologicznie jej, lub jej duchowemu guru, w rodzaju Kena Robinsona.”
Nie twierdzę, że jestem typowym przedstawicielem środowiska nauczycielskiego, które jest odbiorcą tekstów i materiałów ikonograficznych, zamieszczanych na portalach, fanpejdżach i prywatnych profilach fejsbukowych, promujących ruchy dążące do „zmiany” skostniałej struktury naszego szkolnictwa. Ale wiem, że znakomita większość tych, których przez lata mojej aktywnosci w „sieci” poznałem, a także ci poznani w realu”, nie zasługują na określenie ich „różowym kisielem”, że są „bezrefleksyjnymi ale entuzjastycznymi potakiwiczami”. Nawet jeżeli część z nich swoje zaangażowanie w ruch zmiany rzeczywiście kończy na zalajkowaniu jednego czy drugiego reformatorskiego tekstu, to jeszcze nie musi oznaczać, że są oni owym różowym (?) kisielem.
Bo mogą to być nauczycielki/nauczyciele mający już tylko kilka lat do wieku emerytalnego, może pracują w szkole, której dyrekcja jest rodzinnie lub towarzysko powiązana z lokalną władzą, pochodzącą spod sztandarów aktualnej większości sejmowej, a może są młodymi adeptami nauczycielskiej profesji, zatrudnionymi na umowę okresową, na etapie stażysty, którzy z obawy przed utratą pracy nie mają odwagi lansować „nowinek” w swojej szkole, zdominowanej przez jej konserwatywne kierownictwo i podstarzałe (mentalnie) „ciało pedagogiczne”.
Podobnie jak przed tygodniem, także i dziś nie będę zajmował się żadnym z tzw. „gorących tematów” minionego tygodnia. Natomiast dwa teksty, które zaistniały „w sieci” tego samego dnia – 11 maja – pobudziły moje – byłego praktyka i w swoim czasie początkującego teoretyka pedagogiki opiekuńczej – refleksje. Pierwszym z nich był post prof. Bogusława Śliwerskiego, zatytułowany „Pedagogika opiekuńcza zatrzymała się na poziomie praktyki”. Przypadek sprawił, że tego samego dnia zamieściłem na OE informację o tekście Danuty Sterny „Jak lubić swoich uczniów na odległość?”, której to informacji nadałem tytuł „Danuta Sterna o sposobach zdalnego realizowania funkcji opiekuńczej szkoły”.
Zacznę od problemu, który prof. Śliwerski określił jako zatrzymanie się pedagogiki opiekuńczej na poziomie metodyki sprawowania opieki nad dzieckiem lub na utyskiwaniu nad jej niedoskonałością. Kluczową dla jego wywodów jest teza, iż „trudno się dziwić, że metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej jest niedopracowana, skoro nie ma dla niej teoretycznych podstaw.” Stoimy więc wobec klasycznego pytania: „Co było pierwsze – jajo czy kura?”
Nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że jestem przedstawicielem szkoły, która stoi na stanowisku, iż we wszystkich naukach „praktycznych” – a do takich należy pedagogika i jej gałąź: pedagogika społeczna oraz jej córa – pedagogika opiekuńcza – bazą i punktem wyjścia jest rzeczywistość, w ich przypadku – rzeczywistość społeczna. Dopiero na drugim etapie rozwoju tych nauk możemy oczekiwać „sprzężenia zwrotnego”, czyli wypracowywania zasad i postulatów pod adresem praktyki. Tym drugim etapem, możliwym dopiero po procesie opisywania rzeczywistości, zakończonym diagnozą i jej konkluzją, pedagogika – także opiekuńcza, jak każda teoria (tzn. całość logicznie spoistych uogólnień, wywnioskowanych na podstawie ustalonych faktów naukowych, której celem jest wyjaśnienie przyczyny lub układu przyczyn, warunków, okoliczności powstawania i określonego przebiegu danego zjawiska lub zjawisk) może stać się teoretyczną podstawą dla wypracowania metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej.
To tyle wykładni moich poglądów – wróćmy do felietonistyki. Nie miałem możliwości zapoznania się z pracą pani dr hab. Grażyny Genowefy Gajewskiej, profesora Uniwersytetu Zielonogórskiego, zatytułowaną „Współczesne tendencje, problemy i wyzwania w opiece i wychowaniu. Teoria, metodyka i praktyka w opinii studentów” – jestem więc skazany na opinię o niej profesora Śliwerskiego. W jednym zgadzam się z nim bezdyskusyjnie: poproszenie studentów, co prawda II stopnia (tzw. magisterskich), o wyrażenie opinii na temat współczesnych problemów i wyzwań w opiece oraz wychowaniu ma niską wartość poznawczą. Z innymi zawartymi w tym poście opiniami i poglądami Profesora nie będę dziś polemizował – może przy innej okazji.
Z całego pakietu problemów kryjących się w nazwie „praca opiekuńcza”, tak naprawdę „opiekuńczo-wychowawcza” (bo nie ma opieki bez wychowania, a dobrego wychowania bez elementów opieki) dziś podejmę jedynie ten jej obszar, który nie realizuje się w tzw. „opiece kompensacyjnej”, nazywanej także „opieką całkowitą”, współcześnie także „zastępczą”, lecz który realizowany jest na terenie szkoły, wobec jej uczniów. Skłonił mnie do tej refleksji tekst Danuty Sterny o tym czego potrzebują uczniowie ze strony nauczycieli w okresie nauki zdalnej, bardziej niż wtedy, gdy przebywali na ternie szkoły. Świadomie spuentowałem jej wywód tym tytułem: „…o sposobach zdalnego realizowania funkcji opiekuńczej szkoły”, bo w moim głębokim przekonaniu właśnie ta niedoceniana jak dotąd funkcja szkoły – funkcja opiekuńcza – powinna stawać się podstawową funkcją nowoczesnej, zorientowanej na wyzwania współczesności i nadchodzącej przyszłości, szkoły.
Rozmyślając nad tym co tym razem stanie się tematem kolejnego felietonu, długo nie mogłem sprecyzować nawet jego problematyki. Generalnie przyjąłem wersję, że nie będę dokładał jeszcze od siebie do – nazwę to – kakofonii „antyrządowych” oświadczeń i komentarzy, będących reakcjami opozycyjnych polityków i mediów niezwiązanych z obozem rządzącym. Przyznam się, że gdy słyszę po raz enty o tym jak to PiS prowadzi nas do dyktatury i kpi sobie z demokracji parlamentarnej oraz trójpodziału władzy, organizuje farsę wyborów prezydenckich i oszukuje w sprawach walki z koronawirusem – odczuwam przesyt, graniczący z alergią…
Zapewne znajdą się tacy czytelnicy tego tekstu, którzy w tym momencie najchętniej określiliby mnie symetrystą, nawet kapitulantem, kolaborantem, a najchętniej „zdrajcą Sprawy” i – być może – na tym zakończą lekturę felietonu.
Spróbuję, możliwie syntetycznie, wyjaśnić powody takiego stanowiska. Broń Boże nie uważam, że te przykładowo przytoczone opinie są niesłuszne, ale stosowane w nadmiarze przestają odnosić zamierzony efekt społeczny. Uważam, że w konsumpcji informacji działa ta sama zasada, jaką wszyscy znamy z konsumpcji spożywczej.
Najlepiej zilustruje to stary dowcip o górniku, który bardzo, bardzo lubił grochówkę. Po tym, jak wielokrotnie domagał się owej grochówki od swojej żony, ta postanowiła go raz na zawsze zadowolić. Uwarzyła wielki gar tej zupy i… gdy pierwszego dnia podała mu wieką misę z grochówką nie tylko że usłyszała od męża kilkakrotne wyrazy zadowolenia, ale jeszcze Gustlik ją ucałował. Następnego dnia mąż zjadł talerz grochówki i pięknie podziękował. Trzeciego dnia także zjadł, ale już nic się nie odezwał. Gdy kolejnego dnia po szychcie, spracowany, wróci do domu i znów znalazł na stole miskę z grochówką – ździwoczuny, ciepnął ją za okno… Na piąty dzień Gustlik po pracy zasiadł za stołem – a stół pusty. Patrzy – żona idzie z parującą misą jakiejś zupy (czuć, że nie grochówki), ale nie stawia jej na stole, tylko otwiera okno i ją wyrzuca. „Coś ty zgłupła?” woła górnik. Na to żona: „Ni, jo myśloła, ze ty i dziś w ogrodku bydziesz jod…”
Dlatego postanowiłem nie tylko odkazić odpowiednim płynem swoje dłonie, klawiaturę laptopa i myszkę, (bo maseczki na twarzy w mieszkaniu nie mam obowiązku nosić), ale też zachować wyraźny dystans do tego zalewu krytyki rządzących i wystąpić z pozycji „higienisty”, ale językowego.
Powodem decyzji, aby to właśnie ten problem stał się tematem dzisiejszego felietonu, stały się komentarze do mojego komentarza do wpisu, jaki na swym fejsbukowym profilu zamieścił w piątek, znany zapewne wielu Czytelnikom nauczyciel-polonista w sopockim liceum – Paweł Łęcki. Aby nie było, że przedstawiam coś „wyrwanego z kontekstu” proponuję najpierw lekturę tego posta – TUTAJ
Przygotowując ten plik zaznaczyłem czerwonym kolorem słowa, których użycie przez autora tego, zgadzam się, w emocjach zredagowanego tekstu, tak bardzo mnie poruszyły, że zareagowałem na nie takim komentarzem:
„Generalnie słuszne. Tylko po co takim językiem, Panie Profesorze od „polaka”. Chyba nie to miał na myśli „czwarty wieszcz”, gdy pisał: „Odpowiednie rzeczy dać słowo”… Bo chyba nie posłużył się pan tą „konwencją”, aby dotrzeć do swoich uczniów? I uczennic?…”
I zaczęło się! Do niedzielnego przedpołudnia pod tym co napisałem pojawiło się 20 (!) komentarzy. Ich autorami byli, generalnie, nieznani mi ludzie, z wyjątkiem tego, który zareagował jako jeden z pierwszych: Bogusława Olejniczaka – osoby, która nie tylko jest moim długoletnim, dobrym znajomym, ale przede wszystkim cenionym i szanowanym byłym (od początku, nieomal do końca jego istnienia) dyrektorem Gimnazjum nr 1 w Łodzi, aktualnie dyrektorem dwujęzycznego XI LO w Łodzi, którego jest inicjatorem i twórcą. Oto co on napisał:
„To trafne słowa właśnie, oddają prawdę nastrojów. Możemy być wkurwieni. A do uczniów można iść po korepetycje ze słownictwa. Niech żyje hipokryzja”
Gdy mu odpowiedziałem: „Oto signum temporis… Już nie jesteśmy zdegustowani, wyprowadzeni z równowagi, zdenerwowani, a KONIECZNIE wkurwieni”, w jego kolejnym komentarzu przeczytałem:
Gdy przed dwoma dniami, w roli redaktora OE zamieszczałem materiał okolicznościowy „W 16. rocznicę przyjęcia Polski do Unii Europejskiej” i nie tylko, że przywołałem tam fragment opracowania „Nasza Europa: 15 lat Polski w Unii Europejskiej”, ilustrujący wyniki badań postaw Polaków wobec Unii Europejskiej, ale opatrzyłem to wszystko komentarzem redakcji – poleciałem, dziś tak to oceniam, „o jeden most za daleko”…
Bo już we wprowadzeniu napisałem, że czynię to z nadzieją , iż te informacje staną się się bodźcem do nauczycielskiej refleksji – nie tylko tych koleżanek i kolegów, którzy realizują treści przedmiotu WOS – co takiego „zawaliliśmy”, że patrząc na otaczającą nas rzeczywistość, nie tylko tą ze świata polityki, dostrzegamy jakby smutniejszy obraz przywiązania naszych rodaków do wartości unijnych, niż ten, ukazany w przytoczonym poniżej fragmencie owego jubileuszowego opracowania. W komentarzu jeszcze bardziej ten wniosek skonkretyzowałem, pisząc, że „widzimy wszędzie wokół nas, że jest o wiele gorzej z proeuropejskimi postawami Polaków? […] Także u tych młodych, którzy dorastali już po wejściu Polski do Unii Europejskiej?”
Naprawdę nie wiem co mną wówczas gdy to pisałem kierowało – być może chęć, żeby było jeszcze lepiej niż jest… Ale czemu zarzuciłem koleżankom i kolegom „z pierwszej linii”, że coś „zawalili”?
Przecież gdybym się tak nie pośpieszył, gdybym poszukał bardziej aktualnych sondaży, jak ten przeprowadzony przez CBOS z lutego tego roku „Postrzeganie Unii Europejskiej i jej instytucji” [TUTAJ ], to znalazłbym tam na samym początku raportu tę informację, zilustrowaną Tabelą 1:
„Poziom poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej pozostaje bardzo wysoki. W lutowym badaniu aprobatę dla obecności Polski w UE wyraża 89% respondentów. Do przeciwników przynależności naszego kraju do UE zalicza się 7% ankietowanych.”
I jak tu mieć do kogoś pretensje, że są winni złym skutkom, kiedy jest tak dobrze?
Ale, jak wiadomo, wyniki sondaży na ogół zależą od tego, na czyje zlecenie są wykonywane. Aby nie popaść w przesadne zadowolenie, poszukałem także informacji z bardziej niezależnych (po powstałych poza naszym krajem) źródeł.
Oto wyniki badań Eurobarometru – pochodzą z opublikowanego w sierpniu 2019 r. raportu „Standardowego Eurobarometru nr 91 (wiosna 2019). Opinia publiczna w Unii Europejskiej”.
Źródło: www.konkret24.tvn24.pl
Dzisiejszy felieton jest powrotem do – ostatnio zarzuconej – tradycji pisania o kilku sprawach, czyli takich, które w minionym tygodniu stały się bodźcem, wywołującym moje emocje. Lub przynajmniej refleksje.
Zacznę od „koszuli bliższej ciału”, czyli od piątkowego news’a o powołaniu dotychczasowego wicedyrektora łódzkiej OKE – Marka Szymańskiego – na jej szefa. Powie ktoś – też mi wydarzenie! Rzeczywiście, gdyby znaczenie mierzyło się jego rozgłosem, to trudno byłoby tę nominację uznać za godną uwagi: z wszystkich łódzkich mediów fakt ten odnotował jedynie „Dziennik Łódzki”.
Ale już wcześniej tylko ta gazeta, dzięki redaktorowi Maciejowi Kałachowi, prawidłowo zdiagnozowała znaczenie zmiany na kierowniczym stanowisku w tej oświatowej instytucji ds. egzaminów. Przypomnę, że sprawa zaczęła się od tajemniczej, bo nie uzasadnionej w żaden racjonalny sposób, dymisji poprzedniej dyrektorki OKE Danuty Zakrzewskiej, do której doszło jeszcze w grudniu 2019 roku. Można powiedzieć, że dyrektor CKE, pytany o powody tego odwołania odpowiedział redakcji: „Bo ja tak chciałem”. [W rzeczywistości wyjaśnienie brzmiało tak: „… działalnością okręgowej komisji egzaminacyjnej kieruje dyrektor, którego powołuje i odwołuje dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej”.]
Taka niedookreślona sytuacja trwała aż do 3 lutego, kiedy to na stronie CKE zamieszczono ogłoszenie o konkursie na stanowisko dyrektora OKE w Łodzi. Chętni na fotel dyrektora mogli zgłaszać się do 18 lutego. Jako że decydowała data stempla pocztowego na kopercie ze zgłoszeniem – z informacją o tym ilu jest kandydatów czekano do 21 lutego, kiedy to „wyciekło do prasy”, że na konkurs wpłynęły cztery oferty.
„Tu przerwał, lecz róg trzymał…”
Od chwili, gdy w łódzkim środowisku oświatowym rozeszły się te wiadomości, pojawiły się różne hipotezy o ewentualnych powodach decyzji o odwołaniu dyrektor Zakrzewskiej – bez podania powodu… To wtedy pojawiła się plotka (mówią, że w każdej plotce jest ziarno prawdy), iż to stanowisko zostało zwolnione dla zapewnienia „miękkiego lądowania” szefowi innej ważnej wojewódzkiej instytucji oświatowej.
Nie będę zaprzeczał – ja także zacząłem przychylać się do tej hipotezy – zwłaszcza po informacjach o – aż dwu w krótkim odstępie czasu (6 lutego i 4 marca) – wizytach kuratora Wierzchowskiego w toruńskim „Radiu Maryja”. [Zobacz: 6 marca „ŁKO gwiazdą ‚Rozmów niedokończonych’ w „Radiu Maryja”, a także 8 marca „Felieton nr 312. Kto się w opiekę oddał … radiu toruńskiemu”]
Wracam do résumé wydarzeń wokół powołania nowego dyrektora OKE w Łodzi.
Co jest w tej sprawie najbardziej zastanawiające? Czas, jaki minął od zamknięcia zgłoszeń kandydatów na to stanowisko – 18 lutego, do dnia ogłoszenia decyzji o wyborze kandydata – 24 kwietnia: 68 dni! Tyle czasu dyrektor Smolik (o ile tak naprawdę to do niego należała ta decyzja) zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji personalnej o obsadzeniu stanowiska dyrektora łódzkiej „okręgówki”. Przez ponad dwa miesiące „trwały procedury” pierwszego etapu konkursowego, czyli sprawdzenia wymogów formalnych, który zakończył się w połowie marca (jak wiemy dwójka kandydatów wtedy odpadła), a następnie drugiego etapu, czyli właściwego konkursu, polegającego na przeprowadzeniu rozmów sprawdzających stopień przygotowania kandydatów do pełnienia tej funkcji. Jak znam życie – wystarczą na takie „wysłuchanie” dwu kandydatów dwie do trzech godzin.
Ale wszystko to okryte jest głęboką tajemnicą: nie tylko nie znamy danych personalnych pozostałych kandydatów (nawet ich płci), ale nie znany jest także skład komisji konkursowej…
Minęło 68 dni, podczas których w Polsce rozwinął się stan epidemii koronawirusa, zamknięte zostały szkoły, przedszkola i inne placówki oswiatowo-wychowawcze, setki tysięcy ludzi traciło prace, rosła liczba zakażonych, zmarłych z powodu wirusa COVID19, zainteresowanie społeczeństwa skupiło się na innych sprawach… Można było spokojnie, nie obawiając się, że ktoś przypomni sobie o wakacie w łódzkiej OKE, poczekać na ostateczne wyklarowanie się decyzji w tej drugiej łódzkiej sprawie kadrowej. I – jak widać – w końcu decyzja zapadła: Marek Szymański mógł już zostać powołany na dyrektorskie stanowisko, które na zasadzie p.o. pełnił już od grudnia ubiegłego roku.
I tylko nie wiem który czynnik bardziej pomógł obu panom: ojciec dyrektor, czy koronawirus…
X X X
Drugim wydarzeniem, a właściwie całym ciągiem, także „niewydarzeń”, było to, czego początkiem była piątkowa konferencja prasowa „trzech tenorów”, czyli trzech ministrów: edukacji, szkolnictwa wyższego i nauki oraz zdrowia. Zaczął ją „nasz” minister, i to od razy takimi słowami, które spowodowały, że przysłowiowy scyzoryk otworzył mi się w kieszeni: