Archiwum kategorii 'Felietony'

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie Bohaterem Tygodnia (a może i Roku) jest Kolega Marcin Konrad Jaroszewski – dyrektor XXX Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Śniadeckiego w Warszawie. Kto jeszcze o Jego aktywności w relacjach z władzą, tą od nadzoru, nie słyszał – przypominam mój czwartkowy materiał: „Jak dyrektor XXX LO im. Śniadeckiego w Warszawie „pogrywa” z władzą”.

 

Nie po raz pierwszy informowałem na OE o osobie dyrektora XXX LO w Warszawie. 1 czerwca 2021 roku zamieściłem obszerny material, zatytułowany „Nasz kandydat na „Nauczyciela Roku 2020”. Bo „Super Dyrektorem 2020” nie został.”. Jeśli go nie czytaliście, albo już nie pamiętacie o czym tam było – przeczytajcie.

 

Wszystkie te historie wywołały u mnie refleksję o charakterze autodiagnozy: A gdybyś ty był teraz dyrektorem szkoły – odważyłbyś się na podobną reakcję na politykę  ministerstwa edukacji, adresowaną do łódzkiego kuratora oświaty, zwłaszcza tego poprzedniego?”

 

Odpowiedź na to – mówiąc szczerze – nie pojawiła się taka jednoznaczna. Z jednej strony, znając mój charakter spod znaku barana oraz dotychczasowy „dorobek” w stawianiu się przełożonym w przypadkach gdy nie akceptowałem ich decyzji (koronny przykład – walka w obronie szkoły, gdy ówczesny wiceprezydent miasta i „jego” dyrektor Wydziału Edukacji UMŁ chcieli ją zlikwidować) – każą mi zakładać, że pewnie i teraz reagowałbym podobnie do kolegi Jaroszewskiego. Ale z drugiej strony –  realia są już inne niż „za moich czasów”. Teraz jest to walka z całym makrosystemem, gdy „znikąd pomocy”, gdy inni w naszym środowisku siedzą cicho i wolą się nie narażać.

 

Poniekąd nie dziwię im się. No, może gdybym miał alternatywny program na, satysfakcjonujacą mnie, dalszą aktywność zawodowa, (i realne możliwwosci jego realizacji), gdybym do wieku emerytalnego miał nie więcej niz 4 lata (a najlepiej – rok, bo ta władza potrafi znaleźć podstawę do zwolnienia nawet i w tym okresie ochronnym – np. na podstawie sfabrykowanej skargi na molestowanie lub mobbing. Ale będąc jeszcze „w sile wieku”, lubiąc to co robię, czujc silną więź z zespołem nauczycielskim i z uczniami „mojej” szkoły – czy zaryzykowałbym „postawienie się” władzom, mając świadomość „dyscyplinarki”? Czy podjąłbym to ryzyko? Nie jestem tego pewien…

 

Jako emeryt-obserwator, żyjący już na marginesie świata edukacji, nie powinienem dokonywać ocen postaw koleżanek i kolegów, którym przyszło kierować szkołami w tym czasie, gdy politykę, a przede wszystkim prawo oświatowe, określają i stanowią ludzie z nadania populistycznej, bogoojczyźnianej partii, o przewrotnej nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Ale nie będę ukrywał, że ze smutkiem konstatuję sytuację w łódzkich liceach i zespołach szkół  zawodowych, których kierownictwa (z baaardzo nielicznymi wyjątkami) realizują strategię „niewychylania się”, przeczekania. I to nie tylko w w sytuacjach polityczno-protestacyjnych – wobec władzy kuratoryjnej i ministerialnej, ale także wobec płynących z innych ośrodków niż oficjalne (takich jak ORE czy  WODN-y) inicjatyw odchodzenia od ugruntowanych dziesiątkami lat tradycji: dydaktyki podawczej, sprawdzianów i klasówek, od cyfrowego systemu oceniania.

 

To dla mnie smutna rzeczywistość, w której jedynym znanym w skali kraju dyrektorem łódzkiego liceum jest pan Dariusz Jakóbik, który zakazał uczniom kierowanego przez siebie XXXIV LO zamieszczania awatara ze znakiem błyskawicy podczas nauki zdalnej, który z tego powodu został przez magistrat Łodzi zawieszony w obowiązkach, a którego władze rządowe nie tylko przywróciły na stanowisko, ale który za to właśnie otrzymał od ministra Czarnka, poza normalnym trybem, Medal KEN!

 

Cóż – wychodzi na to, że pora abym zaakceptował epokę, w której jedyną społecznością w jakiej istnieją relacje od i do ciebie jest społeczność mediów internetowych, epokę – z jednej strony – zglobalizowanej rzeczywistości gospodarczej, kulturowej i politycznej, zaś z drugiej – świata zatomizowanych jednostek, małych egoizmów zapatrzonych w siebie egocentryków oraz izolujących się od informacji pochodzących z „obcych” źródeł baniek środowiskowych. I w takich okolicznościach nie powinny mnie dziwić, a tym bardziej gorszyć, postawy osób, które ponad świat wartości i ideałów stawiają własny spokój.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



Nie! Nie będzie to felieton o tym co w minionym tygodniu działo się na Wiejskiej – mam na myśli wszystko co odnosi się do edukacji, szkół i nauczycieli. Przecież wszyscy którzy to czytają wiedzą to samo co ja, a może nawet więcej. A moje refleksje i ewentualne komentarze także nikogo by nie zaskoczyły –  co o tym sądzę wiecie od dawna, także z niektórych tytułów zamieszczanych materiałów tych wydarzeń dotyczących.

 

Postanowiłem także nie pisać o wynikach poselskiej kontroli w kolejnym kuratorium – tym razem na Podlasiu – województwie mającym (na podstawie wyników kilku ostatnich wyborów) opinię jednego z pisowskich mateczników. Bo jak mógłbym skomentować informację o tym, że i tam nie potwierdzono istnienia żadnej skargi rodziców na demoralizujące ich dzieci zajęcia eNGiOsów? Tak samo, jak czytający te felietony…

 

To o czym dzisiaj będzie?

 

Zdecydowałem, że za punkt wyjścia przyjmę mój komentarz, jaki w miniona środę posłałem na adres „Akademickiego Zacisza” – po wysłuchaniu opowieści o pracy trzech niesamowitych – jak je określiłem – nauczycielek, uczestniczek owego spotkania. A były to:

 

Edyta Borowicz-Czuchryta – nauczycielka języka angielskiego w Szkole Podstawowej w Szczekarkowie

 

Izabela Maciejewska – dyrektorka  Zespołu Szkół nr 33 – szkół szpitalnych w Bydgoszczy

 

Iwona Pietrzak-Płachta – bibliotekarka w Zespole Szkolno-Przedszkolnym w Pliszczynie

 

A napisałem takie słowa:

 

A ja mam, po wysłuchaniu tej rozmowy, jedną refleksję: Na te Koleżanki, i na to co One robią, nie ma (i nie będzie miał) wpływu pan Czarnek i jego prawo.”

 

Skąd takie twierdzenie? Nabrałem tego przekonania nie tylko po wysłuchaniu opowieści o tym co one robią, dzień po dniu, w swoich placówkach, jak bardzo są zaangażowane, jak niesamowite pomysły wcielają w życie, ale także patrząc na ich gesty, mimikę… „Mowa ciała” nie kłamie – czasami mówi więcej niż słowa. Jestem przekonany, że nie ma takiej siły, nawet minister Czarnek, jego pomysły legislacyjne i jego namiestnicy na urzędach kuratorów oświaty, która byłaby w stanie powstrzymać je w tym co i jak robią w ich placówkach, dla dobra uczniów, ich rodziców i całych społeczności lokalnych.

 

Napisałem o społecznościach lokalnych. To ostatnie odnosi się do działań dwu pań. Niechaj mi koleżanka dyrektor szkół szpitalnych – Izabela Maciejewska – wybaczy. Nie mam zamiaru umniejszać wartości pracy jej oraz pracujących pod jej kierunkiem nauczycieli. To co robicie w tej szkole bez budynku, bez klas, często przy łóżkach dzieci w stanie terminalnym, zasługuje nie tylko na podziw, ale przede wszystkim na szacunek i uznanie!

 

Ale dziś chcę podjąć właśnie ten wątek – roli szkoły w środowisku lokalnym. Zwłaszcza małym środowisku, takim, w jakim działają pozostałe dwie koileżanki: Edyta Borowicz-Czuchryta w Szczekarkowie i Iwona Pietrzak-Płachta w Pliszczynie.

 

Czytaj dalej »



Niewątpliwie dominującą osobą w materiałach zamieszczonych w minionym tygodniu na „Oserwatorium Edukacji”, nie iicząc mającego już coś na kształt abonamentu „stałego klienta” Przemysława Czarnka, był Paweł Lęcki. Rozważając o czym ma być ten felieton, postanowiłem że podzielę się z Wami kilkoma refleksjami wokół pewnej informacji, jaka pojawiła się przy okazji promowana jego udziału w spotkaniu z prof. Leppertem w „Akademickim Zaciszu”.

 

Tą informacją jest podanie przez profesora, że jego fejsbukowy profil ma ponad 70 tysięcy obserwatorów! Zaintrygowało mnie to na tyle, że pstanowiłem sprawdzić czy – na tle innch osób funkcjonujących w obszarze naszych zainteresowań – jest to liczba wyjątkowa, czy może jednak są i inni, mający porówalną liczbę osób interesujących się ich tekstami.

 

Zacząłem od aktualnego „stanu posiadania” Pawła Lęckiego – w sobotę wieczorem była to liczba 74 565 obserwujących.

 

Później dotarłem do informacji o liczbie obserwatorów fejsbukowych profili pracowników nauki, piszących o edukacji. Zacząłem od gospodarza „Akademickiego Zacisza” – prof. Romana Lepperta. Okazało się że obserwuje jego profil 1 125 osób. Później sprawdziłem jeszcze jak to wygląda u innych znanych w naszym środowisku naukowcow:

 

dr. hab. Stanisław Czachorowski – 1 587 obserwujących

dr Tomasz Tokarz – 2 617 obserwujących

Przemek Staroń – wykładowca w Zakładzie Psychologii Wspomagania Rozwoju na Uniwersytecie SWPS i nauczyciel w „Szkole w Chmurze” – 26 994 obserwujących.

 

Dalej odszukałem jeszcze kilka osób „znaczących” dla naszego środowiska oświatowego:

 

dr, Marzena Żylińska – 5 082 obserwujących

Oktawia Gorzeńska – 6 710 obserwujących

Wiesława Mitulska – 3 998 obserwujących

 

I na koniec poznałem liczbę osób obserwujących fanpage takich „firm” jak:

 

„Wokół Szkoly”, redagowane przez Jaroslawa Pytlaka – 8 156 osób obserwujących

„Plan Daltoński” – redagowany przez Annę i Roberta Sowińskich – 20 250 obserwujących.

 

 

Na tym przerwałem dalsze poszukiwania, uznając, że znalazłem już wystarczająco reprezentatywną próbę popularności profili i fanpage naszego środowiska.

 

Jak widać, nawet liczba obserwujących profil Przemka Staronia26 994 – to tylko 36% osiągnięć Pawła Lęckiego, a w przypadku „Planu Daltońskiego” – 20 250 –  to jedynie 27% liczby osiągniętej przez owego lidera popularności.

 

Jako człowiek, któremu do tego wieku udało się zachować dzieciecą ciekawość, manifestującą się w znanym pytaniu przedszkolaków „A dlaczego?” – zastanawiam się, w czym ów nauczyciel języka polskiego z II LO w Sopocie jest lepszy – i to o tyle „dlugości – choćby od osob wymienionych powyżej? Co sprawia, że ma tylu fanów?

 

Czy przesądził jego język i styl pisania owych tekstów, czy może umiejątność wybierania „gorących” tematów? A może zdolność pisania o problemach edukacji w połączeniu z hitami afer politycznych? Bo niewątpliwie udało mu się przebić środowiskową bańkę sieciowych edukacyjnych czytaczy i pozyskać cztelników także spoza osób zawodowo lub rodzinnie powiązanych ze szkołą.

 

I tylko dodam jeszcze, że określenie „użytkowników obserwuje” nie jest równoznaczne z liczbą osób, które czytają całe teksty. To są jedynie osoby, które weszły na stronę tego profilu, może przeczytały kilka pierwszych akapitów zamieszczonego tam  tekstu i nic poza tym. A może w ogóle tylko kilka pierwszych zdań. I to nie znaczy, że wszyscy zostali zarejestrowani tego jednego dnia…

 

Ale i tak jest to niesamowite osiągnięcie w obszarze popularyzowania problemów, z jakimi codziennie zmagają się w polskich szkołach nauczyciele, uczniowie i ich rodzice.

 

Chwała Pawłowi za to!

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie Wydarzeniem Tygodnia była próba pokonania 1000 kilometrów (co oznaczałoby pobicie Rekordu Świata i Rekordu Guinessa), podjęta przez Marcina Józefaciuka na bieżni elektrycznej w Shausha Sport Club w Gliwicach. I nie ma znaczenia fakt, że wczoraj rano – po tym jak pokonały go pęcherze na stopach i nieustający ból – podjął decyzję o przerwaniu dalszych zmagań po przebiegnięciu 696 kilometrów! Do Rekordu Guinessa – 833 km – zabrakło jedynie138 kilometrów.

 

Myślę że, nie tylko dla mnie, i tak jest On bohaterem!

 

I tylko ze smutkiem i niedowierzaniem przyjmuję fakt, że przez te wszystkie dni, kiedy Marcin biegnąc wykonał ponad 700 tysięcy kroków, z czego prawie połowę cierpiąc – w skarbonce WOŚP, której zapełnieniu bieg ten był dedykowany – po 8 dniach akcji, w sobotę przed północą, było zaledwie 4 697 zł. wpłacone przez zaledwie 95 osób. [ TUTAJ ] W tym ja, który wpłaciłem dwukrotnie. Pierwszy raz, jeszcze na samym początku – 9 stycznia, kiedy wykonałem przelew – dla przykładu i zachęty – 20 zł, i drugi raz – na zakończenie sobotniego dnia – 50 zł. Na tyle mnie stać – emeryta nauczycielskiego „ze starego portfela”.

 

Nie wiem, czy Marcin także tak przeliczał, ale wychodzi na to, że przebiegając dystans jednego kilometra „zarabiał” dla dzieci z chorobami wzroku 5,50 zł!

 

Zaiste – okazało się, ze ów heroiczny projekt tego tak zdeterminowanego człowieka przyniósł relatywnie niewielką kwotę, dla zebrania której przecież cała ta operacja została zaprojektowana i przeprowadzona. Bo jestem pewien, że nie o bicie rekordów tak naprawdę chodziło….

 

Zapewne niejeden wolontariusz po dzisiejszej jednodniowej kweście ulicznej, choć prowadzonej w tak niesprzyjających warunkach pogodowych, przyniesie do sztabu WOŚP puszkę ze znacznie większą kwotą zebranych datków…

 

 

x           x           x

 

 

Miniony tydzień obfitował w wiele innych wydarzeń, które zasługiwałyby na komentarz edukacyjnego felietonisty. Choćby owa nagła decyzja ministra o odesłaniu wszystkich uczniów od IV klasy podstawówki „wzwyż”oraz wszystkich ze szkół ponadgimnazjalnych na zdalne nauczanie, pozostawiając tych młodszych i przedszkolaków w placówkach, albo decyzja pisowskiej większości sejmowej o odrzuceniu poprawek Senatu do Ustawy budżetowej na 2022 rok, co oznacza, że nie ma w nim środków na obiecywane podwyżki pensji dla nauczycieli. Ale rezygnuję, bo wszak napisałbym to, o czym Wy, wszyscy czytający te felietony, sami wiecie najlepiej…

 

Także poniedziałkowe spotkanie w sprawie oczekującej na podpis Prezydenta ustawy „Lex Czarnek”, na które małżonka Prezydenta RP, pani Agata Kornhauser-Duda zaprosiła do Pałacu Namiestnikowskiego posłanki Koalicji Obywatelskiej: Krystynę Szumilas, Kingę Gajewską, Katarzynę Lubnauer i Barbarę Nowacką dostarczyło kilka ciekawych wątków. Choćby ów optymistyczny, które owe panie podnosiły podczas konferencji prasowej, że „Pierwsza Dama podzieliła nasze obawy, obiecała, że porozmawia z mężem o tej ustawie, przedstawi argumenty, które zaprezentowaliśmy i że postara się być na spotkaniu prezydenta z ministrem Czarnkiem.

 

Ale ja skomentuję to bardzo lapidarnie „Hamletem”: słowa, słowa, słowa….

 

 

x           x           x

 

 

Zapytacie: To o czym dziś będzie?

 

Nie o tym co było, ale o tym co może być – jak dobrze pójdzie. Przynajmniej liczy na to Jarosław Pytlak, który zredagował petycję do liderów partii opozycyjnych w sprawie przystąpienia do wspólnego wypracowania, jeszcze przed okresem kampanii wyborczej, programu dla edukacji, którą zatytułował „Połączcie siły dla dobra młodego pokolenia”. Pod jej tekstem zebrał imienne deklaracje poparcia od 143 sygnatariuszy!

 

Czytaj dalej »



Dzisiaj podzielę się z Wami ciągiem moich myśli i refleksji, jaki uruchomiła mi wczorajsza informacja o kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego, która wywołała wspomnienie kiedy po raz pierwszy świadomie odnotowałem ówczesną rocznicę tego zrywu niepodległościowego. A dalej przypomniałem sobie, że w okresie międzywojennym uczestnicy tego powstania brali udział w obchodach tej rocznicy. Tak jak teraz uczestniczą w dorocznych obchodach Powstańcy Warszawscy… I w ogóle – pomyślałem o relatywizmie pojęć „historia i teraźniejszość”…

 

A stąd już tylko krok do refleksji o owym nowym przedmiocie „HiT” i o tym co dla dzisiejszych nastolatków jest teraźniejszością, a co już historią…

 

Ale zanim przejdę do tego wątku, jeszcze kilka refleksji o relatywizmie podejścia do upływu czasu, czyli co dla kogo jest historią. Już o tym wydarzeniu pisałem przed kilkoma laty w Felietonie nr 134. O tym, jak pamięć prawdziwej historii trwa na przekór systemom. Przywołałem tam pewien epizod z wakacji 1962 roku, kiedy jako osiemnastoletni uczeń XVIII LO pełniłem rolę „wakacyjnego podlewacza kwiatów”, zgromadzonych na ten czas z całej szkoły w pracowni biologicznej. I jest tam o niespodziewanej wizycie gospodarza owej pracowni, sześćdziesięcioparoletniego nauczyciela biologii, profesora Antoniego Jotko. Oto ten fragment, którym chcę zilustrować kolejne tezy tego felietonu:

 

[…] Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich pan profesor Jotko. Poderwałem się z nad okularu mikroskopu i na widok nietypowego wyglądu mojego nauczyciela (ciemny garnitur, spodnie „w kancik”, biała koszula, dobrze zawiązany krawat – bo na co dzień pan profesor bywał ubrany raczej ze „staroświecką elegancją starszego, samotnego mężczyzny” – bywało, że skarpetki na nogach były nie od pary, kołnierzyk koszuli niedoprasowany, ale zawsze pod, niekoniecznie wzorowo zawiązanym, krawatem) przywitałem go spontanicznie: „Dzień dobry panie profesorze! A co Pan dzisiaj taki elegancki?!”

 

Chwila milczenia, profesor pokiwał – dziś określam to „z politowaniem” – głową i powiedział powoli i dostojnie: „Co wy dzisiaj dziecinki wiecie, wy nic nie wiecie. Toż dzisiaj jest rocznica Cudu nad Wisło!” I taki był początek tej niespodzianej, spontanicznej lekcji historii o wydarzeniach, które miały miejsce przed (wówczas) 42 laty, a o których nic nie było w ówczesnych szkolnych podręcznikach…

 

Dowiedziałem się wtedy, że mój profesor jest kombatantem wojny polsko-bolszewickiej, że walczył jako student-ochotnik w obronie Warszawy, że… Że w jego obecności „sowiety konia ubili pod takim chudym, wysokim, młodym francuskim oficerem. I ja mu swojego ukochanego konia oddał. A wiesz kto to był? To dzisiaj prezydent Francji,  generał, de Gaulle!”[…]

 

Przypomniało mi się to wspomnienie właśnie teraz, bo uświadomiłem sobie czym dla dzisiejszych licealistów są wydarzenia z tak pamiętnych dla mojego pokolenia i tych młodszych o kilkanaście, dwadzieścia parę lat ode mnie, którzy osobiście uczestniczyli lub choćby byli biernymi świadkami tego co działo się w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej i w całym kraju, a także ponad rok później – z wydarzeń miesięcy Stanu Wojennego… Wszak to już minęło, lub wkrótce minie, tyle samo lat, ile wtedy dzieliło mnie, osiemnastolatka, od Bitwy Warszawskiej 1920 roku!

 

Ale dla ministra Czarnka i autorów podstawy programowej owego „hitu”, narzuconego nauczycielom i uczniom przedmiotu, któremu dano nazwę „Historia i teraźniejszość”, ten okres, to w podstawie programowej tego przedmiotu właśnie TERAŹNIEJSZOŚĆ! Bo od tej daty zaczyna się już V część wynagń szczegółowych treści nauczania. Później są jeszcze tylko dwie:

 

V.Świat i Polska w latach 1980–1991.

VI.Świat i Polska w latach 1991–2001

VII.Świat i Polska w pierwszych dwóch dekadach XXI wieku

 

Osoby mniej zorientowane odsyłam do pliku, w którym są wszystkie szczegółowe wymagania, dotyczące tych trzech okresów – skopiowane z oficjalnego projektu, zamieszczonego na stronie Sejmu – TUTAJ

 

Przykładowo: jest tam 5. punkt, który określa, że uczeń: przedstawia proces powstawania ruchu społecznego „Solidarnoś”, jego charakter, cele i tradycje, do których się odwoływał, a także znaczenie dla Polski i świata, oraz kolejny punkt – 6.: przedstawia okoliczności i skutki wprowadzenia przez władze stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku, formy walki reżimu PRL z wolnościowymi dążeniami Polaków (cenzura, „nieznani sprawcy”, Kopalnia Węgla Kamiennego „Wujek”, Lubin 1982 rok, zamordowanie Grzegorza Przemyka) oraz formy oporu Polaków wobec reżimu stanu wojennego.

 

Dla nich, tak jak dla mnie w 1962 roku okres wojny w 1920 roku, to wydarzenia równie „mityczne”, jak Sejm Czteroletni czy bitwa pod Grunwaldem. Wygląda na to, że owa teraźniejszość, to jedynie te wydarzenia, które przewidziano w części VI: „Świat i Polska w pierwszych dwóch dekadach XXI wieku”. Bo tylko ten czas dzisiejsi nastolatkowie mogą pamiętać z własnego doświadczenia. A podstawa programowa określiła, że uczeń ma, po przejściu tej edukacji, potrafić charakteryzować główne zmiany kulturowe zachodzące w świecie zachodnim na przykładzie ekspansji ideologii „politycznej poprawności”, wielokulturowości, nowej definicji praw człowieka, rodziny, małżeństwa i płci; potrafi umieścić te zmiany na tle kulturowego dziedzictwa Zachodu ujętego w myśli grecko-rzymskiej i chrześcijańskiej;

 

A także katastrofę z dnia 10 kwietnia 2010 roku, którą – zdaniem twórców tego programu – uczeń ma potrafić wyjaśnić, dlaczego należy ją traktować jako największą tragedię w powojennej historii Polski (według oświadczenia polskich parlamentarzystów przyjętego podczas Zgromadzenia Posłów i Senatorów w dniu 13 kwietnia 2010 roku poświęconego uczeniu pamięci ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem).

 

No – już to widzę oczyma mojej wyobraźni, jak nauczycielki i nauczyciele indoktrynują swych uczniów w „pisowskiej” wykładni owych procesów i wydarzeń!

 

Zapewne i takie/tacy też się zdarzą. Będą wykazywali grzeszność „ideologii LBBT+”, małżeństw jednopłciowych czy przyjmowaniu imigrantów z krajów objętych działaniami wojennymi czy rządzonych przez krwawe dyktatury. Może nawet będą obchodzić z uczniami kolejne miesięcznice owej tragedii (zamachu?), w której POLEGŁ ówczesny Prezydent RP wraz z Małżonką.

 

Ale głęboko wierzę, że znakomita większość nauczających według tej podstawy programowej będzie – korzystając z dość ogólnikowych jej zapisów – przekazywać swoim uczennicom i uczniom prawdę źródłową, do których to osobistego sięgnięcia zmotywują uczestniczki i uczestników swoich lekcji.

 

I – już całkowicie futurystycznie optymistycznie – jestem przekonany, że owi prawdziwi nauczyciele – przewodnicy w uczniowskiej drodze od niewiedzy do wiedzy – nie pominą okazji, aby rzetelnie i dogłębnie przygotować uczniowski przyszły elektorat do właściwego zinterpretowania pojęcia „demokratyczne państwo prawa”, wymaganego w punkcie 21 części V wymagań szczegółowych treści nauczania przedmiotu „Historia i teraźniejszość”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

P.s.

Felieton ten zamieściłem dziś o wiele później niż dotąd to robiłem, gdyż od wczorajszego popołudnia wystąpiły (nie po raz pierwszy już) trudności techniczne – w rozumieniu prawidłowego funkcjonowania oprogramowania mojego laptopa oraz możliwości łączenia się z Internetem.

 

To uniemożliwiło mi także dokończenie i zamieszczenie jeszcze wczoraj specjalnego materiału o inicjatywie dyrektora Marcina Józefaciuka – próbie pobicia Rekordu Świata i Rekordu Guinessa w biegu na bieżni elektrycznej na dystansie 1000 km w 10 dni. A wszystko w intencji zbiórki pieniędzy na WOŚP!

 

Ale zamieszczę ten materiał, po lekkich poprawkach aktualizujących, jutro przed południem.[WK]



Nie! Nie będę komentował „oczywistej oczywistości”, jaką było przyjęci przez sejmową większość „Lex Czarnek”. Także tryumfu jego autorów, a zwłaszcza tytułowej postaci owego „kagańca oświaty”. Nawet „przecieki” z kancelarii Prezydenta RP o (rzekomych) zastrzeżeniach lokatora Pałacu Namiestnikowskiego do zawartych tam regulacji. Gdybym zajął się tym tematem, to musiałbym użyć kilku takich słów, które mogłyby spowodować zablokowanie mojego fejsbukowego profilu, a może nawet i strony OE.

 

Także „w temacie” rankingu, po raz dwudziesty czwarty ogłoszonego przez „PERSPEKTYWY” nie mam do powiedzenia nic więcej ponadto co napisałem już w pierwszym zdaniu zamieszczonego na OE materiału.

 

Za to od od środy 12 stycznia chodzę z głową pełną myśli o Radzie Dzieci i Młodzieży RP przy MEiN. I nadal nie udało mi się znaleźć żadnych bliższych informacji o Bartoszu Pałuckim, który jest członkiem RDiM, reprezentując tam województwo łódzkie. I coraz bardziej jestem przekonany że i on jest już studentem, gdyż gdyby był uczniem, to na pewno jego szkoła pochwaliłaby się tym na swojej stronie www. 

 

Natomiast udało mi się zebrać trochę więcej informacji o tym czym zajmowała się owa rada w zakończonej V kadencji. I stanowią one „materiałem dowodowym” mojej tezy, że jest to ciało „dekoracyjne”, którego członkowie są całkowicie powolni rządzącym i uwiarygadniają adresowaną do młodego pokolenia.politykę władzy. Mam nieodparte wrażenia, że dla tych młodych ludzi, przynajmniej dla części z nich którym udało się tam dostać, jest ta Rada przedsionkiem i „warsztatem szkoleniowym”, przygotowującym ich do ewentualnych przyszłych karier politycznych. A dla pozostałych – takim prestiżowym super-zwieńczeniem ich dotychczasowej uczniowskiej aktywności.

 

Teraz proponuję zapoznanie się z owocem moich połowów, jakie przeprowadziłem na fanpage Rady Dzieci i Młodzieży RP. Oto co wyłowiły moje sieci, w które wpadały jedynie najistotniejsze wydarzenia i ewenty niepełnego roku formalnej działalności owej Rady – TUTAJ

 

Przygotowując się do napisania tego felietonu pomyślałem, że nie pierwszy to raz temat Rady Dzieci i Młodzieży pojawił się na stronie OE. I to stało się bodźcem do dokonania przeglądu archiwum na panelu administracyjnym. Okazało się, że – nie licząc tego z minionej środy – takich publikacji było 11. Oto ich pełne zestawienie – TUTAJ

 

Po tym jak przejrzałem sobie te teksty muszę ze smutkiem stwierdzić, że proces odchodzenia od pierwotnej idei która przyświecała inicjatywie utworzenia Rady Dzieci i Młodzieży przy ministrze edukacji postępuje, i w coraz mniejszym stopniu to gremium jest reprezentacją poglądów rzeszy uczniów polskich szkół, a w coraz większym procencie składa się ono ze studentek i studentów oraz maturzystów, upatrujących w tym fasadowym tworze trampolinę do kariery politycznej.

 

Nie rozpisując się więcej na ten smutny temat dodam jeszcze, że będę nadal monitorował „działalność” tej kolejnej, już szóstej, ekipy owych „doradców” ministra i co bardziej godne upublicznienia fakty z tego pozorowanego przejawu partycypacji młodych w decyzjach, podejmowanych w obszarze oświaty i wychowania będę zamieszczał na stronie „Obserwatorium Edukacji”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Nie będę udawał, że tematem tygodnie nie stała się dla mnie wypowiedź pani Małopolskiej Kurator Oświaty na temat szczepionek. Ale jednocześnie prawdą jest, że moje komentowanie tego kolejnego przejawu gł.. /światopoglądu owej pani byłoby dodawaniem tej postaci znaczenia – a tego bym nie chciał. Z resztą – niech się z tym fantem barują ci, którzy ją na to stanowisko posadzili.

 

Ja tymczasem podzielę się z Wami moimi myślami na bardziej ogólny temat: Czy w obliczu nadchodzącej piątej fali pandemii, tym razem „w wykonaniu” kolejnego wcielenia kowida – mutacji nazwanej Omicron, która według informacji ekspertów jast 70 razy bardziej zakaźna od Delty – wszystkie szkoły powinny przejść na naukę zdalną, czy też uczniowie, mimo wybuchającej w kolejnych placówkach ognisk zakażeń – generalnie powinni uczyć się w szkołach.

 

Jak wiemy – w przestrzeni publicznej ścierają się dwie wizje tego, jak należy postąpić w najbliższym czasie, kiedy – nieuchronnie – także do naszego kraju dotrze fala masowych zakażeń Omicronem.

 

Jedna wizja – rządowa – głosi, że nie będą wdrażane nowe obostrzenia, bo przyniosłoby to zbyt wielkie szkody gospodarce, a w przypadku szkół – zamknięcie ich i powszechna nauka zdalna nie jest przewidywana, gdyż dotychczasowe doświadczenia jej skutków są bardzo negatywne.

 

Druga wizja – licznych ekspertów w dziedzinie chorób zakaźnych – przewiduje dziesiątki tysięcy ciężko chorych – w tym, jak w żadnej z dotychczasowych fal epidemii – także ludzi młodych, także dzieci. To oni głoszą tezę, że szkoły są ogniskami transmisji zarazków – zwłaszcza w sytuacji niskiego wskaźnika zaszczepionych uczniów. I dlatego postulują, aby uczniowie nie wracali od poniedziałku do szkół, aby dzieci i młodzież na kolejne kilka tygodni pozostali w domach.

 

I tak mamy klasyczny dylemat w stylu Hamleta: Zamknąć albo nie zamknąć szkoły – oto jest pytanie.

 

Tak sobie myślę, że jest to klasyczna sytuacja, w której cokolwiek zostanie zdecydowane – będzie przez wielu krytykowane: jedni będą się oburzali, że minister szkół nie zamknął, inni zaś będą protestowali w przypadku, gdyby zdecydował o powszechnej nauce zdalnej.

 

Na potrzeby tego felietonu wyobraziłem sobie, że to ja jestem ministrem edukacji. Jakie ja podjąłbym decyzje?

 

Na początek bardzo dogłębnie zapoznałbym się z analizami specjalistów w zakresie chorób zakaźnych i z prognozami fachowców od budowania matematycznych modeli wzrostu liczby osób zakażonych. Zapoznawszy się z nimi udałbym się na rozmowę do ministra zdrowia i po uzgodnieniu wspólnego w tej sprawie stanowiska odbyłbym, wraz z nim, rozmowę z premierem, aby przekonać go do naszej wspólnej propozycji. A byłaby ona – tak jak ja dziś to widzę na podstawie dostępnych informacji – następująca:

 

Po pierwsze – należy wydać ustawę, zobowiązującą nauczycieli i wszystkie osoby pracujące na terenie szkoły do zaszczepienia się. Osoby które nie dopełnią tego obowiązku nie powinny być wpuszczane na teren szkoły i przez okres 30 dni powinny pozostawać w sytuacji analogicznej do zwolnienia lekarskiego – pobierać 80% uposażenia. Jeżeli nadal się nie zaszczepią – powinni zostać zwolnieni z pracy – z powodu ciężkiego naruszenia obowiązków służbowych.

 

Po drugie – nie zamykałbym szkół w grudniu, tuż przed świętami, natomiast zmieniłbym terminy ferii zimowych, zarządzając – podobnie jak w roku ubiegłym – jeden wspólny termin dla szkół we wszystkich województwach: od 31 stycznia do 13 lutego.

 

Na podstawie aktualnych informacji o stanie zachorowań w pierwszym tygodniu lutego i prognozy ekspertów na najbliższe tygodnie – jeśli przewidywałaby ona dalszy wzrost fali zachorowań, podjąłbym decyzję o nauce zdalnej na terenie całego kraju – do odwołania, wtedy kiedy epidemia przygaśnie.

 

I nie przejmowałbym się lamentem nad losem biednych dzieci zamkniętych w domach, bo miałbym pewność, że to i tak mniejsza strata, niż dziesiątki tysięcy dzieci w szpitalach, tysiące pod respiratorami, tysiące w trumnach… A u bardzo wielu dzieci które już przechorowały Omicrona – tzw. PIMS (skrót ang. paediatric inflammatory multisystem syndrome temporally associated with SARS-CoV-2) – czyli trwający bardzo długo, wieloukładowy, ostry zespół zapalny różnych narządów organizmu.

 

I nie wydałbym wytycznych w sprawie studniówek, ale wydał zakaz ich organizowania.

 

I to na razie wszystko, co dzisiaj mogę sobie, odpowiedzialnie, wyobrazić o sytuacji typu „co by było gdyby było”….

 

A jak jest i jak będzie pod rządami pana Czarnka – wszyscy wiemy. I jeszcze się dowiemy.

 

 

Włodzisław Kuitowicz



Nie mam takiego talentu do lapidarnej oceny sytuacji politycznej jak Paweł Łęcki, a poza tym także nie mam zamiaru dokonywania bilansu wydarzeń minionego roku w oświacie. Choćby dlatego, że już uczynili to inni. Dlatego ten pierwszy w nowym roku felieton będzie rozwinięciem tego „co poeta miał na myśli”, gdy składał mową wiązaną życzenia noworoczne, a kilka dni przed tym – życzenia świąteczne.

 

W ostatnim dniu 2021 roku mogliście przeczytać na OE, że „przed nami rok trudny, gdy raz My, a raz Oni”, że nie oczekuję zdecydowanego zwycięstwa reformatorów – zwolenników „wolnej szkoły” nad urzędującym przy al. Szucha „kato-patriotą”, że w perspektywie kolejnego roku nie widzę żadnej siły, która mogłaby aktualnie rządzących Polską odsunąć od władzy, że w ogóle nawet najbliższa przyszłość trudna jest do przewidzenia. I że będziemy (my – demokraci-eduzmieniacze) skazani na kontynuowanie naszych wysiłków bez, dodającej sił i motywacji, wizji bliskiego zwycięstwa.

 

Gdy ten mój życzeniowy wierszyk sylwestrowy przeczytała moja żona Krystyna, skomentowała go krótko: „Co tak pesymistycznie...” Na co ja – bez namysłu – odparłem: „Ale realistycznie!”

 

Dlatego postanowiłem w tym felietonie obronić ten mój punkt widzenia, tak niepopularny w tym noworocznym okresie składania sobie hiperoptymistycznych życzeń „szczęśliwego, udanego, Nowego Roku, a w nim wszelkiej pomyślności, miłości, spełnienia marzeń, samych spokojnych i pogodnych dni” i jeszcze wiele innych, podobnych – wiadomo że nierealistycznych – życzeń…

 

Bo – przykładowo – co tak naprawdę znaczy życzenie komuś szczęścia? Szukając definicji szczęścia, znalazłem ich kilka: Odczucie bezgranicznej radości, przyjemności, euforii, zadowolenia, upojenia”; „zadowolenie z życia połączone z pogodą ducha i optymizmem”; „ocena własnego życia jako udanego, wartościowego, sensownego”.

 

Ale także w zupełnie innym kontekście: „Mieć szczęście”, czyli „napotykać w swym życiu na sprzyjający zbieg, splot okoliczności”, albo szczęście (w życiu) jako „ pomyślny los, fortuna, dola, traf, przypadek”.

 

Gdy tak „wszyscy wszystkim ślą życzenia”, to takie życzenie – co wynika nawet z rachunku prawdopodobieństwa – nie może być realistyczne. Bo nie można przez 365 dni w roku żyć w poczuciu bezgranicznej radości, przyjemności, euforii, zadowolenia, nie mogą wszyscy grający w LOTTO posiąść główną nagrodę, nie mogą wszyscy grający dostąpić szczęścia wygrania w ruletce… Czyli – są to jedynie takie ładnie prezentujące się pustosłowia…

 

Podobnie jest z owymi „samymi pogodnymi dniami”, „spełnieniem marzeń” czy „wszelką pomyślnością”.

 

Postanowiłem wyłamać się z tej „życzeniowej liturgii” i zaryzykowałem sformułowanie życzeń na poważnie.

 

Czytaj dalej »



W czwartek (16 grudnia 2021 r.) ) wieczorem, Zofia Wrześniewska – dyrektorka łódzkiego „Gastronomika” – zamieściła na swoim fejsbukowym profilu ilustrowaną zdjęciami informację:

 

Uczymy się dla Was! Tym razem dzięki @oktawia_gorzenska poznawaliśmy nowe narzędzia do pracy na lekcji. Było kreatywnie, inspirująco i wesoło.”

 

Oto najbardziej „informacyjne” zdjęcie z 6-u tam zamieszczonych:

 

 

 

Pod tymi materiałami napisałem taki oto komentarz:

 

I wy tak uczyliście się bez ocen?I”

 

Na co Aneta Ja-Pa odpisała:

 

Jedni bez, inni z...

 

Po jakimś czasie pojawił się jeszcze komentarz kol. dyrektor Zofii Wrześniewskiej:

 

Można? Można! Teraz wystarczy „tylko” przełożyć…

 

Źródło: www.facebook.com/zofia.wrzesniewska/

 

x          x          x

 

 

Gdy wczoraj wróciłem do tych zdjęć i komentarzy pomyślałem, że uczynię z tego punkt wyjścia do dzisiejszego felietonu. A pomyślałem tak, bo sobie przypomniałem co spowodowało taki właśnie mój komentarz do informacji o owym szkoleniu. Otóż miał on swoje korzenie w trwającej od bardzo już długiego czasu debacie o ocenach szkolnych, jako nieodłącznym elemencie motywowania uczniów do… no właśnie: do czego: do uczenia się? Moim zdaniem nie – do zapamiętywania fragmentów „materiału”, potrzebnych do poprawnego wypełniania testów i zdawania egzaminów.

 

I nagle uświadomiłem sobie, że odchodzenie od systemu ocen cyfrowych napotyka w „masach” nauczycielskich na opór, jest niepopularne, a często nawet zwalczane przez koleżanki i kolegów z rady pedagogicznej, gdy w ich szkole pojawi się taka/i innowator/a, gdyż znakomita większość nauczycielskiej braci sama działa według tego samego mechanizmu: idę na „dokształt” po zaświadczenie że w nim uczestniczyłam/em, bo to jest wymagane do awansu na wyższy stopień awansu zawodowego.

 

Że tego nie wymyśliłem, to każdy mógł się przekonać czytając oferty szkoleń ośrodków metodycznych, ale także wielu prywatnych firm szkoleniowych, które zawierały klauzulę, że będą wydawały zaświadczenia o uczestniczeniu... po zakończeniu szkolenia.

 

Po napisaniu powyższych zdań pomyślałem, że moja opinia w tej sprawie oparta jest na obserwacjach sprzed kilku lat – aktualnie, przyznaję, nie mam „w tym temacie” doświadczeń. Aby choć trochę być na bieżąco zapoznałem się z obecnie obowiązującym rozporządzeniem w sprawie awansu zawodowego nauczycieli. A jest to Rozporządzenie MEN z dn. 26 lipca 2018 r. w sprawie uzyskiwania stopni awansu zawodowego przez nauczycieli, którego tekst jednolity opublikowano w Obwieszczeniu MEiN z dnia 17 listopada 2020 r. w sprawie ogłoszenia jednolitego tekstu rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej w sprawie uzyskiwania stopni awansu zawodowego przez nauczycieli [Dz.U 2020 poz.2200]

 

I z niejakim zaskoczeniem skonstatowałem, że w wymaganiach dla nauczyciela kontraktowego, który ubiega się o awans na stopień nauczyciela mianowanego nie ma jednoznacznego wymogu ukończenia określonych form doskonalenia zawodowego:

 

§7. 1. Nauczyciel kontraktowy ubiegający się o awans na stopień nauczyciela mianowanego w okresie odbywania stażu powinien: […] p.2.doskonalić kompetencje w związku z wykonywanymi obowiązkami, zwłaszcza w zakresie kształcenia uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, w tym uczniów szczególnie uzdolnionych; […]

 

Natomiast nauczyciel mianowany, który chce uzyskać awans na wyższy stopień nie tylko powinien doskonalić swój warsztat pracy samodzielnie, ale także „przez udział w różnych formach doskonalenia zawodowego”:

 

§1. Nauczyciel mianowany ubiegający się o awans na stopień nauczyciela dyplomowanego w okresie odbywania stażu powinien:

 

1)podejmować działania mające na celu doskonalenie warsztatu pracy, w tym umiejętności stosowania technologii informacyjnej i komunikacyjnej; […]

 

3)pogłębiać wiedzę i umiejętności służące własnemu rozwojowi oraz podniesieniu jakości pracy szkoły, samodzielnie lub przez udział w różnych formach doskonalenia zawodowego;

 

 

I jeszcze na jeden czynnik – statystyczny – zwrócę uwagę czytających ten felieton: Jaki procent z tej liczącej niespełna 600 tysięcy osób rzeszy nauczycielek i nauczycieli jest mobilizowana do rozwoju zawodowego, a więc do uczestniczenia w formach doskonalenia zawodowego, przepisami o awansie? Długo szukałem danych statystycznych możliwie aktualnych – niestety dotarłem jedynie do takich:

 

W roku szkolnym 2017/18 większość kadry pedagogicznej stanowili nauczyciele dyplomowani (55,4%). Nauczyciele mianowani stanowili 21,6% kadry, nauczyciele kontraktowi – 15,5%, stażyści – 4,4%, a nauczyciele bez stopnia awansu stanowili 3,1%. W porównaniu z poprzednim rokiem szkolnym, odsetek nauczycieli dyplomowanych wzrósł o 0,5 p.proc., a kontraktowych o 0,4 p.proc., natomiast odsetek nauczycieli mianowanych spadł o 1,5 p.proc., Zmiany te wynikają z przewidzianej w Karcie Nauczyciela ścieżki awansu zawodowego, która preferuje nauczycieli z długim stażem pracy. [www.portalstatystyczny.pl]

 

I tak „popłynąłem” z prądem moich eseistycznych skłonności, zapominając, ze piszę felieton. Ale stało się to dlatego,że usiłowałem znaleźć argumenty dla mojej tezy, iż uczestnikami licznych ofert doskonalenia, jakie prezentują pozaformalne podmioty i osoby fizyczne (nie będące w systemie ośrodków doskonalenia nauczycieli lub CEO), jest bardzo ograniczony – w porównaniu do całej populacji niewielki – procent ogółu nauczycieli. I są to na ogół nauczycielki i nauczyciele ze stopniem dyplomowanego – uczestniczący w tych spotkaniach wyłącznie „z potrzeby serca”, z przekonania o konieczności włączenia się w oddolny ruch „eduzmieniaczy”.

 

Stąd moje pytanie – oby nie okazało się retorycznym:

 

Co należy zrobić, aby w tych spotkaniach uczestniczyli także ci, którzy realizując wymogi na awans wolą „zaliczyć” kurs w ODN-ie, a także ci, którzy mając stopień dyplomowanego niczego już nie pragną, poza spokojnym dotrwaniem do emerytury – z podwyżkami wynagrodzeń „po drodze”?

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Analizując wydarzenia minionego tygodnia, które zarejestrowało „Obserwatorium Edukacji”, można dostrzec jeden motyw przewodni: „Lex Czarnek” – i narastający sprzeciw wobec tych zakusów władzy ze strony nauczycielskich związków zawodowych, samorządów i opozycji, a także manewry władzy, aby mimo wszystko „przepchnąć” ten projekt przez parlament.

 

Tydzień zaczął się od informacji o wysłuchaniu społecznym ws.projektu ustawy tzw. „lex Czarnek”. Jako że nie mam pewności czy wszyscy czytający ten tekst zdali sobie sprawę, że nie było to wydarzenie „z życia Sejmu”, bo gdyby tak było, to nosiłoby ono nazwę „wysłuchania publicznego”. Widocznie , jak to pani marszałkini Witek ma w swej strategii, nie po raz pierwszy, wniosek o takowe oddaliła. I dlatego kluby poselskie partii opozycyjnych zorganizowały wysłuchanie społeczne. A tam, jak bardzo by słuszne nie prezentowano opinie, pozostaną one jedynie materiałem do publikacji prasowych – bez jakiegokolwiek formalnego wpływu na proces legislacyjny.

 

We wtorek (7 grudnia), podczas posiedzenia sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, miało się odbyć pierwsze czytanie tego projektu, funkcjonującego w Sejmie jako druk nr 1812. Już na następny dzień – na środę 8 grudnia – zapowiadano drugie czytanie tego projektu, podczas 43. posiedzenia Sejmu – choć nie było tego punktu w opublikowanym na stronie Sejmu porządku dziennym tego posiedzenia.

 

Ta zapowiedź stała się impulsem dla ZNP do ogłoszenia – pod hasłem “Lex Czarnek to śmierć polskiej edukacji” na ten dzień manifestacji pod gmachem ministerstwa na Szucha,

 

Ale jakież było zdziwienie wszystkich uczestników, gdy kierownictwo Sejmu dokonało niezapowiedzianej zmiany w tematyce wtorkowego posiedzenia sejmowej KENiM – z pierwszego czytania projektu „wiadomej” ustawy na… sytuację pandemiczną w szkołach. Pewnie sam minister Czarnek był tą zmianą zaskoczony, bo – o dziwo – przyszedł na nie (dopiero po raz drugi w swojej kadencji), zapewne dlatego, że miał już ten punkt w swoim kalendarzu….

 

Jak informował Portal OKO.press „podobno PiS boi się, czy z powodu absencji w swoich szeregach komisja poprze projekt”.

 

Oczywistą konsekwencją tej podmiany było odwołanie przez ZNP planowanego na środę protestu pod ministerstwem.

 

Widocznie po kilku dniach analizy sytuacji i poszukiwania jakiegoś fortelu, aby mimo wszystko uzyskać poparcie dla projektu w pierwszym czytaniu, pisowska większość w prezydium Sejmu znalazła rozwiązanie, bo 10 grudnia mogłem zamieścić na OE materiał, opatrzony retoryczno-ironicznym tytułem:Lex Czarnek” to element doktryny obrony narodowej? Oto jago najważniejsza informacja:

 

Czytaj dalej »