Dzisiejszy felieton będzie okolicznościowo-historyczny. I sentymentalno-wspomnieniowy – czyli w nurcie autobiograficz- nym. Choć jego pointa, lub jak kto woli – morał – będzie jak najbardziej współczesny. Ale przejdźmy do rzeczy.

 

Przed 54-ema laty trwały wakacje, które dla mnie – wówczas ucznia po X klasie XVIII Liceum Ogólnokształcącego im.      J. Śniadeckiego w Łodzi – były czasem, który spędzałem w mieście – po powrocie z pierwszego turnusy obozu harcerskiego w lasach w pobliżu miejscowości Ługi k. Dobiegniewa. Wtedy nie wiedziałem, że stojące przed wjazdem do tego miasteczka baraki, gdzie wówczas były chlewnie, to obiekty, w których hitlerowcy urządzili największy obóz jeńców wojennych II Wojny Światowej – słynny Oflag II C Woldenberg.

 

Nie tylko o tym wówczas nie wiedziałem – bo skąd miałem wiedzieć. W szkole o tym nie uczono….

 

I właśnie wspomnienie nietypowej lekcji „historii zakazanej”, udzielonej mi co prawda na terenie, wtedy już  mojego liceum, ale przez nauczyciela biologii, który wystąpił tam jako „osoba prywatna”, jest ten felieton.

 

Jak już zaznaczyłem – sierpień tamtego roku spędzałem w Łodzi i dlatego podjąłem się przychodzenia do szkoły i podle- wania zgromadzonych w pracowni biologicznej na okres ferii z całej szkoły „raslinek” – jak je nazywał nasz profesor od tejże biologii  – pan Antoni Jotko. Jakże malownicza, dziś powiedzielibyśmy „kultowa”, była to postać. Starszy pan, po sześćdziesiątce, wilnianin, absolwent Uniwersytetu im, Stefana Batorego w tymże mieście, którego kresowa polszczyzna miała ten przyśpiew i akcent, znany nam dzisiaj jedynie z unikalnego gramofonowego nagrania  Józefa Piłsudskiego „o nagrywaniu głosu ludzkiego”. [Nagranie firmy Rudzki, 5 września 1924 r.]

 

Moje relacje z profesorem Jotko od pierwszej chwili naszego spotkania przybrały charakter specjalny. Traf chciał, że po moim przejściu w półrocze r. szk. 1961/62 z Technikum Budowlanego nr 1. do XVIII LO , pierwszą lekcją w nowej szkole była biologia. Profesor wszedł do klasy, usiadł za stołem i czekał, aż klasa się uspokoi. Ale że  to nie nastąpiło zapytał: „A co wy dzisiaj dziecinki tak się chichracie, a?” Na co usłyszał odpowiedź: „Bo mamy Nowego”. Dalej dialog przebiegał następująco:

 

A pokaż no się ty – dziecinko!

    Wstałem i powiedziałem:

– To ja, panie profesorze.

– A jak ty sie nazywasz?

– Kuzitowicz .

Kuzitowicz? A z których ty Kuzitowiczów, bo ja znał rodzine Kuzitowiczów, mieszkali wedle Nowej Wilejki….

 

I tak zostałem krajanem pana profesora. Po kilku tygodniach byłem już  przewodniczącym koła biologicznego. Nie przeszkodziło tej nominacji nawet to, że ostatni raz uczyłem się biologii w szkole podstawowej, bo program mojej poprzedniej szkoły – „Budowlanki” – tego przedmiotu nie przewidywał.

 

 

Opowiadam o tym fakcie, gdyż jego znajomość pozwoli Wam zrozumieć jak mogło dojść do tego, co zdarzyło się w środę, 15 sierpnia 1962 roku, w pracowni biologicznej liceum przy ul. Perla 11.

 

Około południa przyszedłem do szkoły, wszedłem do pracowni (dysponowałem kluczem) i podlałem kilkadziesiąt doniczek kwiatów, poustawianych w rzędach na przyniesionych tam jeszcze w czerwcu z sali gimnastycznej ławkach. Nie śpieszyłem się do domu, więc poszperałem w niezamkniętych szafach z pomocami naukowymi, skąd wystawiłem największy jaki tam stał mikroskop i zacząłem oglądać znalezione w zmagazynowanych tam pudłach preparaty.

 

Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich pan profesor Jotko. Poderwałem się z nad okularu mikroskopu i na widok nietypowo wyglądu mojego nauczyciela (ciemny garnitur, spodnie „w kancik”, biała koszula, dobrze zawiązany krawat – bo na co dzień pan profesor bywał ubrany raczej ze „staroświecką elegancją starszego, samotnego mężczyzny” – bywało, że skarpetki na nogach były nie od pary, kołnierzyk koszuli niedoprasowany, ale zawsze pod, niekoniecznie wzorowo zawiązanym, krawatem) przywitałem go spontanicznie: „Dzień dobry panie profesorze! A co Pan dzisiaj taki elegancki?!”

 

Chwila milczenia, profesor pokiwał – dziś określam to „z politowaniem”  – głową i powiedział powoli i dostojnie: „Co wy dzisiaj dziecinki wiecie, wy nic nie wiecie. Toż dzisiaj jest rocznica Cudu nad Wisło!” I taki był początek tej niespodzianej, spontanicznej lekcji historii o wydarzeniach, które miały miejsce przed (wówczas) 42 laty, a o których nic nie było w ówczesnych szkolnych podręcznikach…

 

Dowiedziałem się wtedy, że mój profesor jest kombatantem wojny polsko-bolszewickiej, że walczył jako student-ochotnik w obronie Warszawy, że… Że w jego obecności „sowiety konia ubili pod takim chudym, wysokim, młodym francuskim oficerem. I ja mu swojego ukochanego konia oddał. A wiesz kto to był? To dzisiaj prezydent Francji,  generał, de Gaulle!

 

Dopiero po latach mogłem zweryfikować tę opowieść. Choć nigdzie nie natrafiłem na informację o zabitym koniu, to jednak wszystkie źródła potwierdzają obecność generała de Gaulle’a w Bitwie Warszawskiej. Ale ja i tak nie miałem, i do dziś nie mam, wątpliwości, że to co mi wtedy profesor opowiadał – była prawdą!

 

 

Tak oto, od świadka historii, poznałem przemilczane w oficjalnych programach szkolnych karty historii mojego narodu…  Profesor o tych z którymi walczył mówił: „sowieci” –  którą to nazwę  można było wtedy usłyszeć jedynie z „Radia Wolna Europa” lub innych, zagłuszanych radiostacji zachodnich. Zaufał mi – bo nosiłem nazwisko „z tamtych stron”.

 

Postanowiłem to wydarzenie uczynić tematem akurat tego felietonu nie tylko dlatego, że w poniedziałek będzie jego 54 rocznica. To 12 lat więcej, niż czas, który dzielił wspominane przez mojego profesora od biologii wydarzenia od dnia, w którym mi o tym opowiadał. Wtedy była to dla mnie nieomal prehistoria.  Okazuje się, że ja, po ponad pół wieku, pamiętam w szczegółach tamto spotkanie, jego przebieg i okoliczności. Jakże bardziej bliskie i doskonale pamiętane musiały być dla profesora Jotko wspominane przede mną epizody tamtej wojny 20-ego  roku….

 

Piszę dziś o tym dlatego, żeby powiedzieć pani minister Zalewskiej, że decyzje o nowych programach historii i w ogóle – o nowym programie wychowania w ramach zamierzonej reformy, którą firmuje ona swoim nazwiskiem nie zakłamią prawdy, że wam także, jak nie udało się to kolejnym rządom PRL-u, nie uda się zakłamywanie historii! Nie sprawicie, że bohaterami staną się „żołnierze wykleci”, a w zapomnienie pójdą takie  postacie, jak Władysław Bartoszewski czy generał Ścibór-Rylski. Młode pokolenia Polaków, jeśli nie w szkole – to w domach czy w innych środowiskach, dowiedzą się, że z PRL-u do wolnej Polski wyprowadzili nas: Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń i Geremek, a nie bracia Kaczyńscy…

 

Pisałem już raz o tym w sierpniu 2008 roku, gdy nikomu nie przyszłoby do głowy, że doczekamy recydywy rządów PiS-u, wówczas jako redaktor naczelny Gazety Edukacyjnej, w tekście „O patriotycznym wychowaniu wakacyjnym”:

 

Dlatego nie ma się czym przejmować. Młodzi Polacy będą znali historię i tradycje swojej ojczyzny bez względu na to, jakie podręczniki do historii dopuści do użytku szkolnego ten, czy inny minister. Pod warunkiem, że będą o tym rozmawiali z tymi, którzy są dla nich autorytetami, którzy są ich „osobami znaczącymi”!

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź