Archiwum kategorii 'Felietony'
W czwartek wieczorem byłem przekonany, że w najbliższym felieton muszę podzielić się moimi poglądami na temat rankingów szkół. Ale gdy 13 stycznia na blogu „Pedagog” przeczytałem tekst prof. Śliwerskiego „Rankingi szkół ponadpodstawowych są fałszowaniem świadomości społecznej”, nie miałem wątpliwości, że zawarł on w nim wszystkie moje oceny tego procederu i najlepiej zrobię, gdy po prostu zamieszczę ten post na stronie OE. Co dzień później uczyniłem.
W decyzji tej utwierdziłem się po przeczytaniu na fb profilu prof. Lepperta wykaz innych jeszcze głosów na ten sam temat.
I tak zostałem bez pomysłu na niedzielny felieton. Bo nie czuję się kompetentny, aby komentować tezy Roberta Raczyńskiego na temat sztucznej inteligencji i jej roli w społeczeństwach przyszłości. Także na temat edukacji w plenerze nie mam nic do powiedzenia – brak mi w tym obszarze jakiegokolwiek doświadczenia. Statutowe absurdy komentują się same, a komentowanie spotkania Zespołu ds. rozwoju systemu oświaty oraz systemu szkolnictwa wyższego i nauki, które odbyło się w pod nadzorem samego ministra Czarnka, byłoby poniżej mojej godności.
Gdy tak siedziałem nad klawiaturą laptopa i rozmyślałem o czym powinienem napisać, przypomniałem sobie, że w piątek zamieściłem na moim fb profilu – już nie pamiętam gdzie znaleziony – mem, którego przesłanie jest mi bliskie. Oto on:
I zdecydowałem: wyrażoną tam myśl rozwinę na tle osobistych wspomnień. Ale wiedziony moim nawykiem docierania do źródeł informacji, najpierw usiłowałem ustalić kto jest pierwszym „nadawcą” tej myśli. Nietrudno było ustalić, że zamieściła go na swoim fb profilu kobieta, która prowadzi go jako <waleszczynska.pl>. Pod zakładką <Informacje> nie było tam informacji o niej – tylko pod napisem „Prezentacja” taki tekst: ”z dniem 04.01.2017 r. wszystkie moje dane personalne i fotografie, filmy itd. są obiektami moich pr”
Przeto odpuszczam sobie poszukiwanie w biografii autorki uzasadnień prezentowanych przez nią treści i przechodzę do tezy zawartej w owym memie: „Co uczniowie zapamiętają ze szkoły? Może zapamiętają nauczane treści, metody nauczania… ale na pewno zapamiętają to, jakimi byliśmy ludźmi, czy mieliśmy do nich serce i do nauczanego przedmiotu. To zapamiętają,”
Pod tym materiałem można zobaczyć, że ikonką „super” skwitowało go 10 osób, a „lubię” – 45 czytających. Jeszcze lepszym wskaźnikiem aprobaty dla tej treści jest 46 udostępnień. Nie są to liczby „powalające”, ale pozwalają na stwierdzenie, że pogląd tam wyrażony nie jest odosobniony..
Nie ukrywam, że i ja, w spontanicznym odruch po pierwszym czytaniu, także uznałem ten tekst za wart upowszechnienia i stałem się jedną z tych 46 osób, które go udostępniły. Ale dziś, gdy przeczytałem to „na spokojnie” jeszcze kilka razy, dostrzegłem w tym przekazie parę wątków, które zapragnąłem rozwinąć. Oto one:
Zacznę od typowego dla takich „złotych myśli” uogólnienia: „Co uczniowie zapamiętają…”. Jak wiadomo, nie ma jednego modelu ucznia/uczennicy. Tak jak są różni nauczyciele i nauczycielki, tak samo różnią się uczennice/uczniowie. Inne wspomnienia będzie miała uczennica, która mając uzdolnienia do języków obcych, dzięki swej nauczycielce j. angielskiego przystąpiła do konkursu z tegoż języka, doszła do szczebla ogólnopolskiego, została jego laureatką i bez problemów mogła wybrać sobie liceum. Ale jej „piętą achillesową” była chemia, której nauczyciel przez wszystkie lata oceniał jej wiedzę na „dopuszczający”. Inaczej zapamiętał swoich nauczycieli jej kolega z klasy, który z tej właśnie chemii był prymusem, zaś z „anglika” każde półrocze zaliczał z trudem na dwójkę. I byli jeszcze w tej klasie uczniowie, którzy generalnie naukę w szkole traktowali jak pańszczyznę, ale mieli jeden ulubiony przedmiot – wychowanie fizyczne. I to tam odnosili sukcesy, a prowadzący go nauczyciel był ich „guru”. Pozostali „przedmiotowcy” pozostali w ich pamięci jako prześladowcy…
A wszyscy ci nauczyciele po prostu starali się dobrze wywiązywać ze swoich obowiązków i starali się jednakowo traktowali wszystkich uczniów…
Drugą refleksją, jaką wywołał ten tekst było posłużenie się przez jego autorkę/autora określeniem „mieć serce” do uczniów i do nauczanego przedmiotu. Słownik frazeologiczny wyjaśnia, że „mieć serce” to znaczy „mieć zapał, chęć do czegoś, lubić coś”. Tak sobie myślę, że niezależnie od obiektywnej oceny postawy, jaką prezentują nauczycielki/nauczyciele wobec nauczanego przedmiotu i wobec ich uczennic/uczniów, jej ocena przez nich zawsze jest oceną subiektywną. A poza tym bardzo często zdarza się tak, że nauczyciel-pasjonat nauczanego przez siebie przedmiotu może właśnie z przekonania o wadze tej dziedziny nauki „dociskać” mniej zdolnych, co przez nich będzie odbierane, że „uwziął się na mnie”.
Ale, pominąwszy te subtelności, ogólny sens tego mema potwierdza się w moim przypadku, czemu dałem wyraz w moich esejach wspomnieniowych: „Od narodzin „wcześniaka” do ucznia SRB”, „Od kandydata na murarza do marynarza”, i „55 rocznica mojej matury, czyli pochwala mądrych nauczycieli”.
Tak więc – nauczycielko/nauczycielu: „miej serce i patrzaj w serce”!
Włodzisław Kuzitowicz
Okładka wydanej przez Wydawnictwo Interpress w 1977 roku książki [Spis treści]
Po przerwie, spowodowanej troską o „klimat” Świąt i powitania Nowego Roku, wracam do zamieszczania niedzielnych felietonów. Ten pierwszy w 2023 roku postanowiłem w całości poświecić upublicznieniu moich refleksji, które towarzyszyły mi podczas obserwowania środowego spotkania w „Akademickim Zaciszu”. Tym razem zaproszeni przez prof. Lepperta goście wypowiadali się w ramach nakreślonych tytułem spotkania: „Jak mówić Korczakiem/o Korczaku w 2023 roku?”. A były to panie: dr Agnieszka Witkowska-Krych, dr Agnieszka Zgrzywa, Dorota Aydoğdu i Aleksandra Małek oraz pan Marek Michalak – były (przez dwie kadencje – 2008–2018) Rzecznik Praw Dziecka, od 2018 roku – przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia imienia Janusza Korczaka.
Tak naprawdę, to przez znakomitą większość czasu tej wymiany poglądów nic mnie nie tylko nie zbulwersowało, a wręcz – przeciwnie – przyjmowałem wypowiadane tam poglądy z aprobatą. I dopiero pod koniec spotkania, kiedy prof. Leppert zadał – prowokacyjne – pytanie: „Czy jest coś takiego w twórczości Korczaka co spotyka się z waszym oporem?”, kiedy jako drugi zabrał głos dr Marek Michalak, zareagowałem na jego wypowiedź negatywnie.
A były Rzecznik Praw Dziecka zaczął od stwierdzenia, że „…chyba go za słabo znam, żeby się nie zgodzić.” A po chwili, nie do końca odpowiadając na pytanie, oświadczył: „Zobaczcie, że on sam się broni. Korczak przez ostatnie dziesięciolecia był krytykowany, i poniżany, i na indeksie. W jakikolwiek sposób próbowano go wyrzucić z rzeczywistości, albo go zdominować, albo go zrobić bardziej komunistycznym, albo bardziej katolickim, albo bardziej żydowskim, albo bardziej Polakiem, albo zupełnie gdzieś tam…”
[Zapis filmowy – od 1 godz. 39 minuty: https://www.facebook.com/2020.WP/videos/696804255228955]
Na takie dictum moja reakcja, człowieka rocznik 1944, który żył w PRL-u, który w tamtym czasie funkcjonował w obszarze wychowania i opieki, mogła być tylko jedna: muszę zaprotestować! Szkoda, że nie mogę dopytać się które to „ostatnie dziesięciolecia” dr Michalak miał na myśli, ale wnioskując z dalszych słów – zapewne także te, w których Polską rządzili zwolennicy ideologii komunistycznej.
Otóż moje doświadczenie i pamięć tamtych lat pozwalają mi mieć w tej sprawie odmienny pogląd. Zanim przejdę do wspomnień moich kontaktów z tekstami Korczaka – i nie tylko, proponuję zapoznać się z wykazem wydań tekstów Janusza Korczaka w Polsce – po 1956 roku – TUTAJ
Co do tezy, że próbowano go zrobić „bardziej komunistycznym”, to polecam lekturę tekstu „Mariana Bybluka „Janusz Korczak i Rosja” – zwłaszcza od strony 66 – rozdział „Polski pisarz i pedagog w Rosji” [TUTAJ]
A teraz moje własne doświadczenia w kontaktach z pedagogiką Korczaka. Dziś już nie pamiętam kto mi polecił tę książkę, ale wiem na pewno, że w 1961 roku, kiedy jako 17-latek poprowadziłem kolonię zuchową w Złockiem k. Muszyny, byłem już po lekturze książeczki ”Jak kochać dziecko: Internat, Kolonie letnie”. I dokładnie pamiętam, że zainstalowałem tam „tablicę ogłoszeń”, na której – tak jak u Korczaka – zamieszczałem wszelkie zawiadomienia i ogłoszenia. I była tam także „skrzynka na listy”, do której koloniści wrzucali kartki z prośbami, pytaniami oraz skargami.
Także kiedy od września 1972 roku podjąłem pracę jako wychowawca w domu dziecka, a zwłaszcza po roku – gdy zostałem wicedyrektorem d.s. domu dziecka, który był – obok szkoły podstawowej – częścią Ośrodka Szkolno-Wychowawczego, starałem się nie tylko myśleć, ale i działać „po korczakowsku”,
W kolejnym miejscu mojej pracy zawodowej – w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie od 1975 roku prowadziłem zajęcia z metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej, znaczącym elementem programu tych zajęć było omawianie tekstów Korczaka. I nikt mi nie próbował tego zabraniać, ani wpływać na sposób ich przedstawiania. To w tym czasie (w 1978 roku) stałem się właścicielem (i mam te książki do dziś w domowej biblioteczce) czterotomowego wydania „Pism Wybranych Janusza Korczaka” [ Zobacz TUTAJ ]
I na koniec opowiem o jeszcze jednym, niestety nie zakończonym pozytywnie, wątku moich starań, aby problematyka korczakowska stała się wiodącym nurtem mojej aktywności zawodowej.
Wszystko zaczęło się od obchodów 100 rocznicy urodzin Korczaka. To z tej okazji polskie władze państwowe, przy wsparciu rządu Izraela, postanowiły powołać bardzo nowatorską placówkę, której nazwy nie mogę sobie dzisiaj przypomnieć. Jednak dokładnie pamiętam koncepcję jej struktury i projektowaną lokalizację. Powiedzmy, że miało to być Centrum im. J.Korczaka, w skład którego miały wchodzić dwie jednostki: państwowy dom dziecka, pracujący „po korczakowsku” i ośrodek naukowo-badawczy – rozwijający badania nad metodyką pracy opiekuńczo-wychowawczej. Projektowany statut dopuszczał łączenie przez zatrudnionych tam pracowników pracy naukowej z pracą wychowawcy. I dokładnie pamiętam, że owo centrum miało powstać w Białołęce pod Warszawą.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że dzięki moim dobrym kontaktom z ówczesnymi władzami ZHP (jeden z wicenaczelników, którego poznałem latem 1975 roku, gdy prowadziłem łódzką stanicę w Operacji „Bieszczady 40”, był w kręgu projektujących to jubileuszowe przedsięwzięcie) zadeklarowałem chęć zatrudnienia się w tym centrum. I z tego co mi powiedziano – była na to zgoda „kierownictwa”.
Niestety! Procedury przygotowawcze, spowodowane głównie brakiem środków finansowych, bardzo się „ślimaczyły”. Aż przyszedł 13 grudnia 1981 roku i wszystkie te plany „diabli wzięli”!
Piszę o tym, bo jest to temat całkiem zapomniany, ale – moim zdaniem – świadczy o tym, ze nie jest prawdą, iż władze PRL miały Korczaka na indeksie!
Żeby było jasne: moje wotum separatum w sprawie tej jednej wypowiedzi dr Marka Michalaka nie ma wpływu na – nadal wysoką – ocenę jego dorobku na stanowisku Rzecznika Praw Dziecka i innych polach jego aktywności.
Teraz sobie uświadomiłem, że późniejszy Rzecznik Praw Dziecka i Przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia imienia Janusza Korczaka, w 1978 roku został uczniem pierwszej klasy jednej ze szkół podstawowych w Świdnicy….
Włodzisław Kuzitowicz
Postanowiłem w dzisiejszym felietonie podjąć temat wyspecjalizowanych instytucji centralnych, podległy bezpośrednio ministerstwu edukacji: Ośrodkowi Rozwoju Edukacji, Instytutowi Badań Edukacyjnych i Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. A konkretnie ich dyrektorom: kim są i od kiedy sprawują swoją funkcję. A wszystko dlatego, że w ostatnich dniach zamieszczałem materiały, zaczerpnięte z ich oficjalnych stron, albo informację o skutkach decyzji kierownictwa jednej z nich – Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Bo treści tych dwu materiałów i decyzja dyrektora CKE, w konfrontacji z osobami szefów tych instytucji, mogą zaskakiwać.
Zacznę od wczorajszego dnia, kiedy to zamieściłem fragmenty opracowania Doroty Pintal – dyrektorki Szkoły Podstawowej nr 10 w Zamościu, zatytułowanego „Ocenianie kształtujące. Od koncepcji do praktycznej realizacji w klasie zróżnicowanej”, opublikowanego na stronie ORE
Byłem ciekaw któż to tym ośrodkiem zarządza, że mogła się pod szyldem tej instytucji ukazać taka publikacja. I proszę – oto co udało mi się „odkryć”:
Już ponad dwa lata jako p.o. dyrektora ORE (od 8 września 2020 r. – powołany jeszcze przez Dariusza Piontkowskiego jako ministra) funkcjonuje Tomasz Madej – wieloletni nauczyciel przedmiotów zawodowych. W latach 2012-2015 pełnił obowiązki wicedyrektora Centrum Kształcenia Ustawicznego im. Tadeusza Kościuszki w Radomiu, od roku 2004 pracował jako ekspert Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Warszawie.
Patrząc na strukturę ORE, widząc, że – co prawda jako ostatni – działa tam (od czasu wchłonięcia KOWEZiU) Wydział Wspierania Kształcenia Zawodowego, nie można powiedzieć że pan p.o. dyrektora, z jego poprzednim doświadczeniem nauczyciela przedmiotów zawodowych, nie ma do tej funkcji kompetencji. Ale… Ale pełen mój szacun, za to, że mając nad sobą tak konserwatywnego szefa, nie zablokował publikacji o ocenianiu kształtującym!
x x x
Ale to nie jedyne moje zdziwienie. Niedawno, bo 3 grudnia 2022 r., zamieściłem materiał pt. „I na stronie IBE można znaleźć dobry tekst. Autorstwa pani adiunkt APS w Warszawie”, w którym przytoczyłem dwa fragmenty opracowania „Edukacja dla wszystkich – kompetencje absolwentów szkół i metody pracy nauczycieli”, autorstwa dr Beaty Rola
I podobnie jak w przypadku ORE, także w Instytucie Badań Edukacyjnych szefuje osoba, którą trudno posądzić o postępowe myślenie o edukacji.
Dyrektorem Instytutu Badań Edukacyjnych jest tam prof. dr hab. Robert Ptaszek – profesor nauk humanistycznych, pracownik Wydziału Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego im. Jana Pawła II. Na to stanowisko powołał go w lipcu 2021 roku już minister Przemysław Czarnek także KUL-owski profesor. Pan Ptaszek profesorem „belwederskim” został 5 września 2022 r – już jako świeżo powołany dyrektor IBE..
Warto w tym miejscu dodać informację o „kamieniach milowych” drogi naukowej pana dyrektora Ptaszka. Stopień naukowy doktora nauk humanistycznych uzyskał w 1999 r. na podstawie pracy „Filozoficzne implikacje współczesnych polskich koncepcji religii” a . habilitował się w 2009 r. na podstawie rozprawy „Nowa Era religii? Ruch New Age i jego doktryna – aspekt filozoficzny”.
I ten dyrektor IBE pozwolił na publikację, w której można przeczytać takie zdania:
„Poszerzanie warunków swobody, autonomii, sprawstwa i poczucia podmiotowości w sposób oczywisty służy realizacji celów Edukacji dla wszystkich.” Albo „Dlatego w Edukacji dla wszystkich potrzeba przemyślanych strategii wychowawczych, które będą ograniczać niesamodzielne myślenie i patrzenie na samego siebie przez pryzmat cudzych oczekiwań.” I jeszcze to: „Nauczyciele zaś, oddziałując swoją postawą: zaangażowania, tolerancji, odwagi i pewności siebie, wspierają spontanicznie nie tylko zachowania uczniów, ale i uczą ich zaufania do swoich możliwości. Kluczem jest podejście niedyrektywne, uwzględniające pełną podmiotowość uczestników procesu dydaktycznego. To niełatwe wyzwanie nie tylko dla nauczycieli, ale i systemu edukacyjnego.”
Można być zaskoczonym?…
x x x
I na koniec zostawiłem sobie dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – Marcina Smolika. Bo to jest naprawdę nietypowy na te czasy przypadek. A bezpośrednim powodem mojego zainteresowania tym panem doktorem, którego praca doktorska miała tytuł „Badanie trafności oceniania na przykładzie części ustnej egzaminu maturalnego (nowej matury) z języka angielskiego na poziomie podstawowym” była informacja ze strony „Portalu Samorządowego”, w tekście zatytułowanym „Matura 2023 zagrożona. Może zabraknąć egzaminatorów”.
Jest to informacja, z której dowiadujemy się, że przygotowany egzamin pisemny z j. polskiego wywołał wśród nauczycieli opór, którego powodem jest ich przekonanie, że narzucone przez CKE kryteria oceniania matury w 2023 r. są przejawem anachronicznego i szkodliwego myślenia o literaturze, które zawężają egzaminatorowi pole do sprawiedliwego oceniania.
Jestem pewien, że w CKE nic nie może zaistnieć, bez akceptacji dyrektora Smolika. I dlatego warto przypomnieć skąd i kiedy ten anglista, były adiunkt w Zakładzie Akwizycji i Dydaktyki Języka Angielskiego Instytutu Anglistyki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskij w Lublinie wziął się w gabinecie dyrektora CKE.
Otóż jego ogólnopolska kariera zaczęła się w grudniu 2013 roku, kiedy ówczesna minister edukacji w rządzie PO-PSL Joanna Kluzik-Rostkowska odwołała Artura Gałęskiego ze stanowiska dyrektora CKE i powołała jego – najpierw jako p.o. dyrektora CKE, a 22 lipca 2014 już na pełnoprawnego dyrektora tej ważnej placówki edukacyjnej.
To jedyny szef placówki centralnej podległej MEiN, który funkcję tę sprawuje jeszcze od czasu rządów PO-PSL. Przetrzymał już minister Zalewską i ministra Piontkowskiego. I Czarnek także go nie odwołał.
O dyrektorze CKE już raz pisałem – 6 maja 2018 roku – w felietonie nr 217 „Tajemnice i ciekawostki – nie tylko z Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – fragment TUTAJ
Jeśli przeczytaliście ów fragment i znacie już moje ówczesne hipotezy tej niezwykłej dla rządzących po 2016 roku sytuacji, to zrozumiecie dlaczego i dzisiaj, po kolejnych czterech latach trwania doktora Smolika na stanowisku dyrektora CKE, intryguje mnie ta jego pozycja osoby „nie do ruszenia”. I to, że z całej tej „wielkiej trójki” dyrektorów owych centralnych placówek jest on osobą najbardziej wiernie realizującą politykę kolejnych pisowskich ministrów edukacji.
Co on ma takiego w sobie, że trwa i trwa, choć wszystko „nad nim” i „pod nim” się zmienia? Czy tym „czymś” jest pewność przełożonych, że wykona on wszystko co mu każą?… I dlaczego owi przełożeni mają taką pewność?…
Oto moja opowieść o trzech różnych osobach, kierujących trzema różnymi instytucjami centralnymi, podległych ministrowi edukacji, które w tak różny sposób zachowują się na swoich stanowiskach...
Włodzisław Kuzitowicz
Długo wahałem się, czy powinienem ten temat podejmować w moim felietonie. A tym tematem jest formuła obchodów jubileuszu 30-lecia działalności łódzkiej Poradni dla Młodzieży. Ale nie tylko formuła – także sam przebieg tych obchodów.
Moje obiekcje mają swe źródło w tym, że byłem tam w roli zaproszonego gościa, nie tylko jako redaktor „Obserwatorium Edukacji” przygotowujący materiał do zredagowania relacji. Jednak w ostatecznym rozrachunku zwyciężyła opcja, że jednak przede wszystkim jestem teraz refleksyjnym redaktorem, a nie zaproszonym „Ojcem Założycielem” poradni jubilatki, którego obowiązuje taktowne powstrzymywanie się od krytycznych uwag.
A teraz do rzeczy:
Już kiedy dowiedziałem się o obchodach 30-lecia Poradni i zapoznałem się z programem obchodów zrodziły się pierwsze moje wątpliwości. Czy właściwym jest łączenie tych dwu form pod jednym szyldem: spotkania aktualnych i byłych pracowników tej placówki – tradycyjnie mające miejsce przy tego typu okazjach – z konferencją, po tytułach naukowych większości prelegentów sądząc, mającą charakter konferencji naukowej. Zwróciłem wówczas także uwagę na fakt, że owa konferencja została, nie tylko w zaproszeniach, ale także w dniu jej inauguracji, nazwana „Konferencją Jubileuszową”, bez podania jej merytorycznej nazwy.
Czy fakt, że odbywa się ona a okazji jubileuszu organizującej ją placówki, uzasadnia nazwanie jej „jubileuszową”? Moim zdaniem jubileuszową byłaby ta konferencja wtedy, gdyby była to np. 50. konferencja, którą przez 30 lat swego funkcjonowania zorganizowała ta poradnia. Ale najlepiej by było, gdyby zorganizowano konferencję, w programie której byłyby wykłado-prelekcje, prezentujące dorobek owych 30-u lat działalności poradni. Przykładowo mogły by to być takie wystąpienia: „Przegląd form pracy poradni w kolejnych fazach jej działalności”, „Analiza statystyczna klientów poradni i ich charakterystyka w kolejnych latach funkcjonowania poradni”, „Zakres i formy wsparcia, udzielane pedagogom i psychologom szkół ponadpodstawowych M. Łodzi”, „Działalność poradni na rzecz uczniów gimnazjów – specyfika problemów tej kategorii klientów w odróżnieniu od uczniów szkół ponadgimnazjalnych”, czy „Jak Poradnia dla Młodzieży zareagowała na problemy uczniów, wywołane pandemią COVID i nauką zdalną”.
I to byłaby prawdziwa „Konferencja Jubileuszowa”. Ale ile byłoby to pracy, aby taką konferencje przygotować…
A było tak, że owi pracownicy naukowi łódzkich (i nie tylko) szkół wyższych prezentowali wykłady, których treści dla zgromadzonych w sali widowiskowej Pałacu Młodzieży – przede wszystkim aktualnych i byłych pracowników poradni, nie powinny być czymś nieznanym. Natomiast konferencja z takimi wystąpieniami powinna być zaoferowana pedagogom i psychologom, a zwłaszcza wychowawcom klas, w szkołach, na rzecz których poradnia ta działa. A jest tych szkół w Łodzi 46: 27 liceów ogólnokształcących i 19 Zespołów szkół zawodowych, nie wliczając w to szkół specjalnych, w których uczy się młodzież powyżej 15. roku życia. Sądząc po liczbie osób uczestniczących w owej środowej konferencji – jeśli w ogóle tacy byli, to było ich nie więcej niż palców w jednej ręce. (Nie analizowałem listy obecności, więc nie wiem jak było.)
O przebiegu owych obchodów nie będę już się rozwodził. Skomentuje jedynie, że ów konkurs na prace plastyczne„30 lat Poradni dla Młodzieży”, którego zwyciężczynie ufetowano już na samym początku tego wydarzenia, a których prace eksponowano przy wejściu na salę, okazał się konkursem, w którym (najprawdopodobniej) uczestniczyły jedynie uczestniczki kilku pracowni, działających w strukturze Pałacu Młodzieży. Nie sprawdzałem, czy był on rozpropagowany na terenie szkół z którymi Poradnia dla Młodzieży współpracuje, a już w ogóle nie mam pojęcia, czy jej klientami jest młodzież, ucząca się w Liceum Plastycznym – szkole, która – podobnie jak baletowa i muzyczna – nie podlega łódzkim strukturom oświatowym…
I tylko wielka szkoda, że na naprawdę jubileuszowe wystąpienia małżonków Krystyny i Zbigniewa Kozańskich „30 lat Poradni dla Młodzieży” zaplanowano jedynie 15 minut, i to po przerwie na poczęstunek, a przed częścią artystyczną…
Włodzisław Kuzitowicz
Postanowiłem, że ten prawie jubileuszowy – bo zamykający pierwszą połowę piątej setki – felieton, będzie o kształceniu zawodowym pod rządami kolejnych ministrów Prawa i Sprawiedliwości. Myśl o tym, aby tym tematem się zając towarzyszyła mi od ponad dwu miesięcy – zawsze po kolejnej informacji o tym co nowego w sprawie kształcenia zawodowego ogłoszono na stronie MEiN.
Najnowszą taką informacją był materiał z 29 listopada „Konkurs ‘Pracodawca Godny Zaufania’ rozstrzygnięty”. To tam już w pierwszym akapicie napisano: „Uroczystość poprzedziła debata ekspercka pt.: „Zawodowcy potrzebni od zaraz – kształcenie zawodowe jako remedium na braki kadrowe w branżach strategicznych” z udziałem Marzeny Machałek, Sekretarz Stanu w MEiN.”
Nie mogę nie przypomnieć, ze pani Machałek wiceministrem została w marcu 2017 roku, zastępując na tym stanowisku Teresę Wargocką , mającą w swoim dorobku zawodowym sprawowanie w latach 2000 – 2007 funkcji dyrektorki Zespołu Szkół nr 1 im. Kazimierza Wielkiego w Mińsku Mazowieckim, w skład którego – obok LO – wchodziło technikum i zasadnicza szkoła zawodowa. A jakie doświadczenie „w temacie” szkół zawodowych ma pani Marzena Machalek? Fakt, była nauczycielką – w latach 1983-2006 jako nauczycielka języka polskiego – w szkole podstawowej w Kamiennej Górze. Ale od ponad pięciu lat robi w MEiN jako „ta od kształcenia zawodowego”.
Wracam do głównego wątku, czyli tematu owej debaty: „Zawodowcy potrzebni od zaraz – kształcenie zawodowe jako remedium na braki kadrowe w branżach strategicznych”. Dla mnie to brzmi jak pokrętne przyznanie się do klęski koncepcji pani minister Zalewskiej, (także byłej nauczycielki j. polskiego w LO w Świebodzicach), która z dniem 1 września 2017 (!) roku dotychczasowe 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowa przekształciła w 3-letnie branżowe szkoły I stopnia. Bo nie na zmianie nazwy polega doskonalenie systemu kształcenia zawodowego. I już to do władzy dotarło…
Widać to po serii inicjatyw i ewentów, którymi na swej stronie w ostatnich dwu miesiącach chwaliło się MEiN:
12 października – informacja o konferencji prasowej wiceminister Bożeny Machalek, podczas której ogłosiła konkurs dla nauczycieli przedmiotów zawodowych „Zawodowiec Roku 2022”. Sekretarz Stanu w MEiN przybliżyła również założenia dotyczące utworzenia Branżowych Centrów Umiejętności.
12 października – informacja, ze minister Czarnek w Zespole Szkół Powiatowych w Drzewicy uczestniczył w podpisaniu porozumienia pomiędzy szkołą a firmą POLREGIO. Porozumienie jest efektem programu „Kadry dla Przemysłu” zainicjowanego przez Agencję Rozwoju Przemysłu S.A.
24 października – informacja, że zainaugurowano projekt ,,Widzę siebie w tym zawodzie. Nowoczesne technologie w poradnictwie zawodowym” , który ma być odpowiedzią na potrzebę unowocześnienia i uatrakcyjnienia doradztwa zawodowego.
28 października – informacja, ze w Teatrze Starym w Bolesławcu wręczono nagrody w organizowanym przez Cech Rzemiosł Różnych i Małej Przedsiębiorczości z Bolesławca oraz Powiat Bolesławiecki konkursie „Najlepszy Nauczyciel Zawodu w roku szkolnym 2021/2022”.
22 listopada – informacja o wydłużeniu do 31 grudnia terminu zgłoszeń w konkursie „Zawodowiec Roku 2022”.
Do czego było mi potrzebne to długie „przygotowanie artyleryjskie”? Abym nie był posądzony, ze „się czepiam”, bo wszak dla ministerstwa szkolnictwo zawodowe jest ważnym elementem systemu oświaty i intensywnie zajmuje się jego doskonaleniem.
A teraz co ja o tym myślę, jak postrzegam i oceniam te działania.
Zanim jednak o tym, muszę przypomnieć, że nie wypowiadam się na temat szkół zawodowych jako dyletant – magister pedagogiki, który w szkołach wyższych wykładał pedagogikę społeczną i opiekuńczą. Mam w tym obszarze niepodważalne doświadczenie – 12 lat dyrektorowania (w latach 1993 – 2005) dużym zespołem szkół budowlanych, w którym funkcjonowało technikum, zasadnicza szkoła zawodowa i policealne studium zawodowe. Ale także j – jeszcze wcześniejsze – osobiste doświadczenie, z pozycji ucznia: jestem absolwentem 3-letniej Szkoły Rzemiosł Budowlanych w zawodzie murarz (rocznik 1961), bo tak na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nazywała się zasadnicza szkoła zawodowa.
I jako absolwent i dyrektor tej samej szkoły zawodowej nie mam wątpliwości, że – począwszy od decyzji pani minister Zalewskiej o zmianie nazewnictwa – „przechrzczenie” ZSZ w szkoły branżowe I stopnia, a 3-letnie technika w szkoły branżowe II stopnia, a skończywszy na najnowszych pomysłach, to cały czas jedynie działania pozorne, takie „zaklinanie deszczu”, a nie rzeczywista reforma, która dostosuje to szkolnictwo do współczesnych i przyszłych potrzeb dynamicznie zmieniającej się gospodarki, a przede wszystkim rewolucyjnych zmian technologii…
Bo owi liderzy z centrali przy ul. Szucha w Warszawie do dzisiaj nie zauważyli najważniejszej cechy, różniącej kształcenie w szkołach zawodowych od tego w szkołach ogólnokształcących: że tu głównym celem jest wyposażenie uczniów nie tylko w kompetencje, ale przede wszystkim w kwalifikacje – adekwatne do oczekiwań pracodawców!
Dlatego, chcąc realnie udoskonalić system szkół zawodowych powinni zacząć od dwu kluczowych elementów: kadry nauczycieli kształcenia zawodowego i bazy do nauki praktycznej.
Dzisiejszy felieton będzie o Rzecznika Praw Dziecka. A wszystko z powodu zamieszczonego wczoraj materiału ze strony RPD o wyników badania jakości życia dzieci i młodzieży – w zawężonego do sondażu do opinii o środowisku szkolnym, wyrażanych przez uczniów na trzech poziomach oraz ich rodziców. Biłem się tam w piersi, że tak późno ten tekst znalazł się w zasięgu mojego ” radaru” . Dziś dodam, że nie wpadlbym i sobotę na to, aby zajrzeć na strone RPD, gdyby nie fakt, że w poniedziałek 21 listopada zamieściłem materiał zatytułowany „Bardzo kompleksowa analiza „Lex Czarnek” w piśmie RPO do Senatu”, w którym można było przeczytać informację o piśmie, jakie RPO Marcin Wiącek skierował do Marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego w sprawie uchwalonej 4 listopada przez Sejm ustawy o zmianach w prawie oświatowym, zwanej „Lex Czarnek”.
I to dlatego, aby sprawdzić czym w tym czasie zajmuje się RPD, zajrzałem na jego stronę. I tam, przesuwając obraz ku dołowi ekranu, oglądałem coraz to dawniej zamieszczane materiały. I nagle widzę taki „plakacik”:
Zaintrygowany tym tytułem – „kliknąłem”, i pojawiła się strona z tytułami siedmiu materiałów, będących cząstkowymi opracowaniami tego głównego tematu:
Jako pierwszy zainteresowało mnie to, opublikowane 30 sierpnia 2021 roku:
Ogólnopolskie badania naukowe: uczniowie lubią polską szkołę!
Zaczyna się ono takim – dość długim jak na lead – akapitem:
Uczniowie lubią polską szkołę i nauczycieli, znacznie bardziej niż 20 lat temu. Wyniki ogólnopolskiego naukowego badania jakości życia dzieci i młodzieży, zleconego przez Rzecznika Praw Dziecka, pokazują, że z wiekiem chłopcy zaczynają bardziej lubić szkołę, a dziewczynki odwrotnie. Lepsze zdanie o szkole mają uczniowie z terenów wiejskich, najgorsze z województw: lubelskiego, pomorskiego i świętokrzyskiego. Rekomendacje Rady Ekspertów przy Rzeczniku wskazują na konieczność zachowania nauczania stacjonarnego i pilny rozwój zajęć pozalekcyjnych.
Zniechęcony tą „propagandą sukcesu” postanowiłem zapoznać się z ostatnim w tym wykazie materiałem, ale wcześniej zapisałem, zapisany w tamtym materiale, skład Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Dziecka – TUTAJ
I w efekcie tej decyzji czytelniczki i czytelnicy OE otrzymali możliwość zapoznania się z „Raportem z badania jakości życia dzieci i młodzieży w Polsce”.
Nie czuję się kompetentny, aby przeprowadzić fachową, merytoryczną analizę jakości naukowej tego – przytoczonego w linku – materiału źródłowego, czyli owego Raportu Rzecznika Praw Dziecka –„Ogólnopolskie badanie jakości życia dzieci i młodzieży”. Ale nawet ja odczuwam niedosyt informacji o podmiocie przeprowadzającym to badanie (z podaniem osób i ich tytułów naukowych oraz instytucji w których pracują), a także liczby osób uczestniczących jako respondenci oraz „klucza” ich doboru.
Także skład Rady Ekspertów przy RPD wart jest bliższego poznania
Począwszy od wymienionych tam trzech pierwszych osób, będących pracownikami naukowymi szkół wyższych, a których tylko dr Barbara Chojnacka zajmuje się problematyką wychowania –aczkolwiek nie oświaty. Pozostała dwójka ma zupełnie inne zakresy zainteresowań naukowych: dr hab. Dobroniega Głębocka, prof. UAM w Poznaniu – socjolożka.- zajmuje się zagadnieniami pracy socjalnej, pomocy społecznej i problemów społecznych, a dr hab. Jarosław Horowski, prof. UMK w Toruniu, jest absolwentem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie, ukończył także studia podyplomowe z teologii. Zajmuje się głownie etyką katolicką – jest autorem wielu publikacji, których typowym przekładem jest np. ta: „Edukacja religijna w świetle realizmu krytycznego i teorii morfogenezy. Horyzonty Wychowania, Rocznik 2019.
Więcej o tych osobach – TUTAJ
Warto także rozszyfrować pozostałych członków tej rady:
-Dr Rafał Lange jest kierownikiem Działu Badań Rynku i Opinii w Państwowym Instytucie Badawczym NASK, funkcjonującym przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, którego celem jest poszukiwanie i wdrażanie rozwiązań, służących rozwojowi sieci teleinformatycznych w Polsce.
– Anna Szewczyk z Fundacji Pomocy Dzieciom „Pociecha” we Wrocławiu jest w zarządzie tej fundacji specjalistką od fundraisingu – procesu zdobywania funduszy poprzez proszenie o wsparcie osób indywidualnych, przedsiębiorstw, fundacji dobroczynnych lub instytucji rządowych .
– Dawid Radomski z Fundacji Edukacji Zdrowotnej i Psychoterapii w Poznaniu, jest członkiem zarządu fundacji, moderatorem procesów kreatywnych, trenerem profilaktyki zdrowia psychicznego.
– Marek Grabowski z Fundacji Mamy i Taty w Warszawie, jest prezesem zarządu tej fundacji. Dzięki OKO.press wiadomo, że jest on także właściciel Social Changes – prawie tajnej firmy, powstałej kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi z 2015 roku, która na potrzeby aktualnie rządzących prowadzi sondaże, gdy te rządowego CBOS okazują się za mało „słuszne”.
Mając już świadomość kto doradza panu Rzecznikowi Praw Dziecka, zdecydowałem się jednak na zamieszczenie tego tekstu z jednego powodu, którym był ten, kończący go akapit:
Zdaniem Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Dziecka wyniki tej części badania wskazują na konieczność podjęcia działań na rzecz szerszego zaangażowania rodziców w życie poszczególnych klas i całych społeczności szkolnych. Nauczyciele muszą zaś zacząć postrzegać rodziców jako ważnych uczestników życia szkolnego i budować relacje oparte na potencjałach uczniów oraz ich opiekunów.
Taki wniosek z badań zleconych przez Rzecznika Praw Dziecka, odczytywany na tle informacji o uchwaleniu przez Sejm ustawy, powszechnie nazywanej „Lex Carnek 2.0”, każe się zastanowić, kto i jak będzie to zalecanie interpretował. I jak je realizował…
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: www.mamotoja.pl
Dzisiejszy felieton nie będzie na żaden z edukacyjno-politycznych „tematów tygodnia”, a już na pewno nie wystąpi w nim jako ich główny „bohater” ów urzędnik pisowskiego państwa, którego nazwisko najczęściej było wymieniane w mediach. Jestem przekonany, że nie tylko ja mam na to nazwisko alergię…
Postanowiłem rozwinąć temat, którego inspiracją stał się post na blogu Dariusza Chętkowskiego, który zamieściłem na OE 16 listopada: „Dariusz Chętkowski zapowiada zmierzch klasowych i szkolnych (dla nauczycieli) wigilii”. Jego pierwszym zdaniem była uogólniająca informacja:
Na łeb na szyję spadło zainteresowanie wigilią szkolną. Zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. Tylko emerytowani pracownicy mają jeszcze ochotę w tym uczestniczyć.
Pod tym, zamieszczonym na moim fb-profilu, tekstem pojawiło się kilka komentarzy, z których jeden, bardzo obszerny, napisał prezentowany już przeze mnie przed paroma miesiącami kolega Grzegorz Szewczyk – kiedyś łodzianin, od kilkudziesięciu lat mieszkaniec Finlandii, były pracownik naukowy tamtejszych wyższych szkół technicznych – aktualnie emeryt. Oto końcowy fragment tego komentarza:
[…] Czasy się zmieniają więc i formy muszą się zmieniać, chociażby ze względu na sekularyzację społeczeństw. Co prawda opłatek to tylko Polska, ale również bardzo ciepła tradycja. Notabene, bardzo się spodobała partnerowi mojej córki, który jest pastorem kościoła luterańskiego. Ale czy wszyscy będą akceptować tą tradycję za 5, 10 czy 15 lat. Jeżeli nie, to zostanie utracone ważne narzędzie integracji społeczeństwa. Utrzymanie tego narzędzia na siłę może przynieść przeciwne skutki. Ustanowienie nowej tradycji, to bardzo trudne wyzwanie dla pedagogów, psychologów i socjologów aby znaleźć coś w zamian. Droga niemiecka z zakazem pisania o Weihnachten* nie jest moim zdaniem dobrą i mądrą drogą. Trzeba obserwować i czekać. Jak coś rozumnego się wykluje, to trzeba będzie na to chuchać i dmuchać.
*Boże Narodzenie
Ale wcześniej w bardzo krótki sposób zareagowała na przepowiednię Chętkowskiego koleżanka Lidia Wojciechowska, która wraz mężem prowadzi rodzinny dom dziecka:
W szkołach moich dzieci proponujemy spotkania gwiazdkowe.
x x x
A teraz pora na przedstawienie mojego poglądu na owo zjawisko – według Dariusza Chętkowskiego – zaniku zwyczaju organizowania w szkołach spotkań wigilijnych (bo to nie są wigilie w podstawowym znaczeniu tego słowa).
Po pierwsze – uważam, że takie uogólnienie, na jakie pozwolił sobie BelferBloger, nie ma poważnych podstaw empirycznych. Usprawiedliwia go jedynie status publicysty – blog prowadzony jest na łamach/stronie tygodnika „POLITYKA”. Ja odebrałem ten tekst jako pewną rowokację, co sformułowałem już w moim komentarzu do tekstu Grzegorza Szewczyka:
„… w tym poscie chodzi jedynie o to, jak to polityka ministra Czarnka ponosi klęskę w środowiskach uczniów i nauczycieli.”
Po drugie – spadek zainteresowania „wigiliami klasowymi” i tzw. „spotkaniami opłatkowymi” nauczycieli ja także obserwowałem już od kilku lat, jako uczestnik takowych w szkole, której byłem dyrektorem i skąd odszedłem w 2005 roku na emeryturę.
Po trzecie – akurat to zjawisko spadku zainteresowania kultywowaniem – jak by nie było –formuły spotkań głęboko zakorzenionej w tradycji polskich, katolickich wigilii, wpisuje się w powszechnie już odnotowywane sekularyzowanie się coraz liczniejszej części polskiego społeczeństwa. Zwłaszcza tych coraz młodszych roczników.
I ostatnia refleksja „rówieśnika Polski Ludowej”, którego „przewodnia siła narodu” przez wszystkie lata jakie spędziłem w szkołach tego systemu usiłowała ukształtować według jednego „słusznego” modelu „budowniczych ustroju socjalistycznego”, oczywiście – ateisty i internacjonalisty, który na zasadach – nie tylko młodzieńczej – przekory, uczestniczył nie tylko w obligatoryjnych pochodach 1-Majowych i akademiach dla uczczenia kolejnej rocznicy Rewolucji Październikowej, ale także w procesjach Bożego Ciała i nawet – choć krótko – w lekcjach religii, prowadzonych w parafialnej salce katechetycznej.
Dlatego mam absolutne przekonanie, że – zwłaszcza młodzi ludzie – im bardziej stają się przedmiotem indoktrynacji wpisanej w system szkolny, tym bardziej narzucane im idee stają się nieatrakcyjne, a nawet przez nich pogardzane. I tak jak „w epoce słusznie minionej” nie tylko nie przyjął się światopogląd narzucany przez partię rządzącą, a wręcz przeciwnie – skutkowało to wychowaniem pokolenia, które już od połowy lat siedemdziesiątych stworzyło pierwsze ruchy antyustrojowe, których dalszy rozwój doprowadził do upadku tamtego „nibysocjalistycznego” państwa i powstania III RP.
Ale ma także rację kolega Szewczyk, pisząc że w konsekwencji zaniku tradycji tych spotkań „ zostanie utracone ważne narzędzie integracji społeczeństwa. Ustanowienie nowej tradycji, to bardzo trudne wyzwanie dla pedagogów, psychologów i socjologów aby znaleźć coś w zamian.” Dlatego poczekajmy, może wkrótce nie będzie już tego ministra i takich kuratorów jak – zwłaszcza – ta w Krakowie, a społeczności szkolne, już bez dzisiejszych „okoliczności zewnętrznych” same będą decydowały do jakiej tradycji chcą nawiązywać w organizowanych na ich terenie integracyjnych ewentach: do halloween, czy do polskiej wigilii…
Włodzisław Kuzitowicz
Foto: Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta[www.natemat.pl]
Źródło wszystkiego zła – w tym „Lex Czarnek” – podczas posiedzenia Sejmu RP. Rok 2020.
Coraz mi trudniej pisać te felietony. Niby zasadę przyjąłem prostą: „Komentuj wydarzenia minionego tygodnia które cię poruszyły, na temat których chcesz podzielić się swoimi przemyśleniami”. Tyle tylko, że rzeczywistość, która dzieje się w naszym kraju, w tym – w obszarze mnie i Was szczególnie interesującym, jest coraz bardziej beznadziejna…
Bo – na przykład – jak, sensownie, komentować wydarzenie tygodnia, jakim dla polskich szkół, nauczycieli, uczniów i ich rodziców był ów żenujący pokaz buty i arogancji pisowskiej większości sejmowej i jej przekupnych „popieraczy”, przepychających przez kolejne „czytania” ów zamordystyczny projekt, zwany „Lex Czarnekk 2.0”? ..
Cokolwiek napisałbym krytycznego – nie byłoby to oryginalne, wszak wszystko na ten temat już napisano i powiedziano w „wolnych mediach” i na Facebook’u. Pocieszanie się, że jest jeszcze Senat, w którym owa ustawa zostanie odrzucona jest poniżej mojej godności – wszak wiadomo, że jest to tylko symboliczny gest, poprawiający samopoczucie senatorów z partii opozycyjnych i nielicznych – mam nadzieję – naiwnych lub nieświadomych realiów polskiej polityki obywateli.
Wszak pisowski walec sejmowy przegłosuje uchwałę, która oddali stanowisko Senatu o odrzuceniu „Lex Czarnek” w całości i ustawa zostanie przesłana do Kancelarii – do podpisu przez Prezydenta RP.
A ja nie mam zamiaru bawić się we Wróżbitę Macieja i przewidywać jak ów człowiek bez charakteru i honoru postąpi… Bo gdybym ja był Prezydentem Rzeczypospolitej, którego projekt ustawy w tej samej sprawie przeleżał w sejmowej zamrażarce dwa lata, i który teraz – pozornie poddany procesowi legislacyjnemu – pominięto, aby procedować jedynie ów, rzekomy, projekt poselski, to nie zastanawiałbym się nawet minuty.
Ale on, osoba „wynajęta” przez Prezesa PiS do roli „notariusza”, nawet w sytuacji, gdy ów Prezes już nic i w niczym, zaszkodzić mu nie może – niewykluczone, że zachowa się jak raz „ułożony” piesek, który potrafi już tylko aportować, gdy padnie z ust „pana” odpowiednia komenda….
Co nam, a właściwie Wam – aktualnie pracującym w szkołach dyrektorkom i dyrektorom, nauczycielkom i nauczycielom, i Waszym uczennicom i uczniom – w tej sytuacji pozostało?
Myślę, że tylko jedno: bierny opór i cierpliwość, oparta na wierze, iż już niedługo, za rok, cały ten system zostanie zmieciony siłą kart wyborczych, wrzuconych do urn przez rozsądnych, zaangażowanych w losy swojej Ojczyzny Polaków. Że nie tylko po „lex Czarnek”, ale i po samym Czarnku, jego kuratorkach i kuratorach, urzędnikach jego ministerstwa i całym rządzie – z premierem-bankierem na czele, nie pozostanie kamień na kamieniu…
A przede wszystkim, że zniknie, nie tylko z ekranów telewizorów, ten zakompleksiony, „inteligent z Żoliborza”, w 1/3 spadkobierca, pozyskanej przez ojca bliźniaków od władz PRL (w niejasnych okolicznościach) nieruchomości – tak naprawdę główny sprawca i winowajca owych , już niedługo, ośmiu lat niszczenia wszystkiego, co nam się wcześniej udało zdobyć w naszym kraju.
Bo za „Lex Czarnek” także on odpowiada – ów tytułowy minister Czarnek był jedynie awatarem prezesa!
I szkoda czasu i energii na protesty, przemarsze uliczne i wiece. Oni tym się nie przejmują – tak długo, jak długo nie będą czuli, że odwracają się od nich ich dotychczasowi wyborcy. A ci – jak wiadomo – to „beton”, pod każdym względem…
Wniosek, a właściwie dwa: „Róbmy swoje” i „Ducha nie gaście!”
Włodzisław Kuzitowicz
Moja znajoma dr hab. Beata Szczepańska, prof. UŁ, pracująca w Katedrze Historii Wychowania i Pedeutologii na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego zamieściła w sobotę 29 października 2022 r. na fanpage Grupy „Historia Edukacji” taki obrazek:
Foto: www.facebook.com/groups/HISTORYofEDUCATION/?
Obraz z 1909 roku, zatytułowany „Próba”
Rosyjski malarz Nikolai Pietrowicz Bogdanov Belski
I to on, w kontekście z postem z fb-profilu Borysa Binkowskiego, jaki zamieściłem na OE w piątek pt. „Borys Binkowski twierdzi, że sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej” sprawił, iż w dzisiejszym felietonie postanowiłem ujawnić mój osobisty pogląd na temat szkodliwości lub przydatności sprawdzianów wiedzy, jako elementu procesu uczenia się uczniów. Bo – jak widać na obrazku – ma ta forma długą tradycję…
Zacznę od tego, że jako uczeń polskich szkół z lat PRL-u (podstawówkę ukończyłem w 1958 r, maturę zdałem w 1963 r.) pisałem dziesiątki „prac klasowych”, i „kartkówek”. Testów wtedy jeszcze nie znano. Jak ja to zapamiętałem? Co prawda minęło od tamtych dni więcej niż pół wieku, to jednak nie zapamiętałem tych sprawdzianów jako szczególnie traumatycznych sytuacji. I w zależności od tego czy była to klasówka z „moich” przedmiotów (j. polski, historia, geografia), czy sprawiających mi duże trudności (bo nielubianych) – matematyki, fizyki, chemii, odbierałem je – raz jako okazje do wykazania się moją wiedza, a w drugim przypadku – jako bodziec do nauczenia się pewnych treści, które mnie nie interesowały, ale których poznanie „system” ode mnie wymagał. Pewnie gdyby tych klasówek/kartkówek nie było, nie traciłbym czasu na czytanie tych podręczników.
I z takim „biograficznym bagażem wspomnień” zasiadłem do snucia dalszych rozważań na temat sprawdzianów wiedzy uczniowskiej.
Przypomnę jeszcze główne przesłanie tekstu Borysa Binkowskiego:
Czy ciągłe sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej? […] Odpowiedź prawidłowa brzmi jednak – „tak, ciągłe sprawdziany sprawiają, że uczymy się szybciej„. Jednoznacznie przekonują o tym liczne eksperymenty. Jednak tu należy bardzo wyraźnie opisać jak powinien wyglądać sprawdzian, który pozwala na szybsze uczenie się:
Innymi słowy – nie sam sprawdzian, ale sposób jego stosowania jest niewłaściwy.
Stali czytelnicy „Obserwatorium Edukacji” mogą sobie łatwo przypomnieć, ze nie po raz pierwszy na tej stronie pojawił się temat sprawdzianów. Poprzednim materiałem jaki na ten temat zamieściłem 12 października był „Dwugłos dwojga doktorów o szkolnych testach wiadomości”
A tam najpierw oddałem glos dr Marzenia Żylińskiej, która po przywołaniu listu matki pewnego szóstoklasisty (moim zdaniem opisująca zupełnie nieadekwatny do głównego problemu przypadek swojego syna) taki wyłuszczyła swój pogląd:
[…] Testy, klasówki, sprawdziany to przerwa w procesie uczenia się. Gdyby w szkole syna pani Sylwii było mniej testów, uczniowie mogliby uczyć się w szkole, a nie w domu.
Na moich szkoleniach wyjaśniam, że robienie sprawdzianu po każdym przerobionym dziale jest błędem, że są dużo efektywniejsze metody powtórzenia materiału. Nie rozumiem, skąd wzięło się to klasówkowe szaleństwo, jako metodyczka nie rozumiem też. czemu ma służyć. Takich metod nie wytrzymują ani dzieci, ani ich rodzice. Dla wielu osób szkoła staje się prawdziwym horrorem. Powinniśmy to zatrzymać, mówić głośno o tym, jak wyglądają rodzinne popołudnia i wieczory, jak czują się dzieci.[…]
W tym samym materiale przytoczyłem pogląd dr. Tomasza Tokarza:
Nie zgadzam się z krytyką sprawdzianów jako takich. Sprawdziany to ważna część dobrej edukacji. Może nawet powinno być ich więcej. […]
Wiem, że sprawdziany często są wykorzystania w zły sposób – ale czy to wina młotka, że ktoś go używa nie do budowy domów lecz do walenia innych po głowie?
Sprawdzian nie jest ani dobry, ani zły, to tylko narzędzie, które można wykorzystać na różne sposoby – do karania, wymuszania posłuchu i dołowania, albo do wspierania rozwoju ucznia.[…]
x x x
Po takim „przygotowaniu artyleryjskim” wychodzą z okopów bezpiecznego obserwatora i z otwartą przyłbicą wykładam moje zdanie w sprawie sprawdzianów:
Od ponad siedmiu lat obserwuję i przekazuję na OE informacje o oddolnych nurtach zmieniania skostniałej, postpruskiej struktury polskiej szkoły. Pierwszym „zauroczeniem” było wysłuchanie podczas III Kongresu Polskiej Edukacji w Katowicach wieczorem 29 sierpnia 2015 roku pań: Margret Rasfeld – dyrektorki pierwszej „budzącej się szkoły” oraz Monii Ben Larbi – szefowej niemieckiej fundacji Schule im Aufbruch – „Budząca się szkoła”.
Moja znajoma – dr hab. Beata Szczepańska, prof. Uniwersytetu Łódzkiego, pracująca w Katedrze Historii Wychowania i Pedeutologii na Wydziale Nauk o Wychowaniu, zamieściła w sobotę (22 października 2022 r.) na swoim fb-profilu takie zdjęcie. Pod zdjęciem był tekst, z którego można dowiedzieć się o tym kiedy i gdzie było ono zrobione:
Marzec 1929: Zakonnice z grupą dzieci z Margaret House, Hammersmith.
Nie mogłem powstrzymać się przed zamieszczeniem takiego komentarza:
A jest to już drugi o podobnym wydźwięku mój komentarz na Fb. Poprzedni zamieściłem przed kilkoma dniami pod materiałem, informującym o tym, że z roku na rok spada liczba uczniów polskich szkół (zwłaszcza ponadpodstawowych) uczęszczających na lekcje religii. Pamiętam, ze napisałem tam, że zwolennicy świeckiej szkoły powinni ufundować dla ministra Czarnka „Medal za zasługi w działaniach na rzecz świeckiej szkoły”. Bo uważam, że to jego polityka oświatowa przyśpieszyła proces laicyzacji polskiej młodzieży
I to jest pierwszy impuls, który spowodował, że tematem dzisiejszego felietonu jest kolejny etap starań ministra Czarnka, aby polskie szkoły stały się „bogoojczyźnianą hodowlą zindoktrynowanych przeszłych obywateli-wyborców”
Drugim powodem wybrania tego tematu jest informacja o drugim podejście z ustawą, zwaną „Lex Czarnek”, o czym informowałem 20 października na OE w materiale „Jako projekt poselski powraca „Lex Czarnek” – w nieco złagodzonej wersji”. W przekonaniu o tym, że jest to „temat tygodnia” umocniła mnie lektura artykułu Antona Ambroziaka na portalu „OKO.press”, zatytułowanego „Mamy dla ministra złą wiadomość. Debata o lex Czarnek i tak się odbędzie”. Przeczytajcie go – TUTAJ
Oto fragment tego tekstu:
[…] Lex Czarnek 2.0 jest równie niebezpieczne, co oryginalna ustawa zawetowana przez prezydenta Andrzeja Dudę w marcu 2022 roku. Jej celem jest zabetonowanie szkół przed edukacją nieformalną i organizacjami społecznymi, kontrola nad niepokornymi dyrektorami, a także możliwość ingerowania państwa (za pomocą kuratoriów oświaty) w profil wychowawczy, czy wartości danej szkoły. W dwóch punktach nowy projekt ustawy jest nawet bardziej drastyczny niż pierwowzór. Chodzi przede wszystkim o administracyjną drogę, którą trzeba pokonać, by na terenie szkoły mogła działać organizacja społeczna. […]
Co ja myślę o tym projekcie, a konkretnie o kuratorskim sicie, przez które przejdą tylko te stowarzyszenia, których zapisane w statucie cele działalności są zgodne z linią ideową rządu PiS? O tym będzie cała dalsza część tego felietonu:
Otóż nie mam wątpliwości, że owa bardzo skomplikowana i mogąca trwać kilka miesięcy procedura została wymyślona jedynie po to, aby mogły w szkołach działać jedynie ngo-sy typu Fundacji Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, a aby nigdy nie uzyskały zgody stowarzyszenia typu łódzkiej Fundacji Nowoczesnej Edukacji „SPUNK”.
Aby nie być posądzonym, że konfabuluję bez oparcia o fakty – podam kilka przykładów zapisów zawartych w projekcie tej ustawy. [Fragment dotyczący tego tematu – TUTAJ ]:
Cały proces zaczyna się od przedłożenia dyrektorowi szkoły pełnej informacji o stowarzyszeniu, które zamierza prowadzić w tej szkole działalność, które to informacje ów dyrektor zobowiązany jest udostępnić uczniom i ich rodzicom. Kolejnym „płotkiem” do przeskoczenia na drodze uzyskania zgody na wejście do szkoły jest uzyskanie zgody od rady szkoły lub rady rodziców.
Zatrzymam się przy tym, bo jest w tym wymogu kilka niedomówień. Napisano w projekcie, że owa rada „przeprowadza z rodzicami uczniów konsultacje w sprawie podjęcia przez dane stowarzyszenie lub inną organizację […] działalności w szkole”. I nie wiadomo co miał na myśli pomysłodawca tego wymogu. Czy mają to być zebrania wszystkich rodziców, czy tylko tzw. „trójek klasowych”, czy plebiscyt – w formie korespondencyjnej, a może internetowy – z wykorzystaniem specjalnego programu na stronie szkoły? Kto i z jakich środków to sfinansuje? Kiedy wynik tych konsultacji jest wiążący? Jeżeli w szkole liczącej 500 uczennic i uczniów na zebraniach obecnych będzie – w sumie – 150 rodziców? Albo tyle samo weźmie udział w owym plebiscycie? Czy musi to być 50% + 1? A może wystarczy 400% ? Albo 30%?