Archiwum kategorii 'Eseje i wywiady'
Kontynuując opowieść z Eseju wspomnieniowego cz. V. 1. Cztery lata w III PMOW i rok w IKN ODN w Łodzi, która nosi tytuł „O mojej pracy resocjalizatora „trudnych” dziewcząt” – proponuję drugą zapowiedzianą część:
Kolejne lata działalności w TWP – o profilaktyce narkomanii i problemach dojrzewania
Aby „wejść w temat” muszę odwołać się do opowieści z eseju „O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem”, w którym opisałem początki mojej działalności w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Tych którzy nie pamiętają opisanej tam historii odsyłam do specjalnie przygotowanego pliku z wybranym fragmentem opisanej tam historii – TUTAJ 1
W tym miejscu przypomnę jedynie, że wspominam tam nie tylko okoliczności zostania członkiem i prelegentem TWP, ale także o tym, jak to „koronnym” tematem moich prelekcji do uczniów w starszych klasach szkół podstawowych i w szkołach ponadpodstawowych stała się problematyka wychowania seksualnego. Ten fragment wspomnień podsumowałem zdaniem: „W okresie dwudziestu kilku lat mojej prelegenckiej aktywności takich spotkań z obszaru wychowania seksualnego odbyłem kilkaset…”
Jako że tamta opowieść kończyła się na roku 1983 przywołaniem faktu, iż „moja działalność w TWP została doceniona poprzez przyznanie mi w 1982 roku Srebrnej Odznaki Honorowej ‚Zasłużony Popularyzator Wiedzy TWP’”, teraz pociągnę ją dalej.
Muszę tu przypomnieć, że to zapotrzebowanie na osoby podejmujące się prowadzenia spotkań z młodzieżą na tematy problematyki seksuologicznej wzięło się stąd, że w 1973 roku Ministerstwo Oświaty i Wychowania wprowadziło do szkół nadobowiązkowy program „Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Tylko od osoby prowadzącej zależał sposób przedstawienia tej ważnej dla młodych ludzi w okresie dojrzewania problematyki, a ów przymiotnik pełnił jedynie funkcje „alibi”, umożliwiającego prezentowanie uczniom polskich szkół tej tak ważnej w okresie dojrzewania problematyki.
Przez kolejne lata, także te w których pracowałem jako wychowawca w III PMOW na Drewnowskiej, także nie unikałem podejmowania się tej tematyki. Ale od wakacji 1983 roku, podczas których odbyłem dwutygodniowy staż w monarowskim ośrodku w Głoskowie [Zobacz TUTAJ] pojawił się drugi, równie ważny, a okresami nawet spychający wychowanie seksualne na drugi plan, temat. Była nim profilaktyka narkomanii – również bardzo często zamawiana przez szkoły w TWP.
Już od pierwszych miesięcy po przyjeździe z Głoskowa podjąłem bardzo intensywnie działania dla poszerzenia i ugruntowania mojej wiedzy o mechanizmach uzależnienia od narkotyków i o sposobach zapobiegania narkomanii w środowisku młodzieży. Pierwszym krokiem było sformalizowanie moich więzów z MONAR-em w ten sposób, że zostałem członkiem tego stowarzyszenia. Dzięki temu miałem ułatwiony dostęp do aktualnych materiałów o tym uzależnieniu i częsty kontakt z jego liderami – w tym i z Markiem Kotańskim.
Przy okazji opowiem, że kiedy podczas jednego z pobytów na zajęciach moich studiów podyplomowych na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie wyrwałem się po południu w odwiedziny do Głoskowa, zastałem tam Kotańskiego z grupą najbliższych współpracowników, gorąco nad czymś debatujących. Gdy wszedłem do pokoju, po chwili gorących powitań, nagle Kotan wykrzyknął: „Z nieba nam spadłeś! Ty będziesz najlepszym kierownikiem w Rybienku!” Na moje pytanie: „O co chodzi, jakie Rybienko, jaki kierownik?” dowiedziałem się, że w eksperymentalnym ośrodku dla młodzieży w Rybienku koło Wyszkowa musieli nagle odwołać jego kierownika i właśnie od kilku godzin nie maja pomysłu kto powinien tą placówkę teraz poprowadzić. I Kotański, z typową dla siebie żywiołowością decyzji, już mnie prawie mianował tym kierownikiem, przekonując pozostałych o moich walorach i kompetencjach.
Wystarczyło abym wtedy powiedział „tak” – i moja biografia wyglądałaby od tamtego dnia zupełnie inaczej. Ja jednak podziękowałem za uznanie i zaufanie, ale odmówiłem, mówiąc, że mam już 42 lata, że mam w Łodzi rodzinę, mam syna trzynastolatka w podstawówce, że nie zostawię wszystkiego i nie przyjadę do Wyszkowa na nieznane, a już na pewno żony i syna tam nie przeprowadzę.
Nie powiem – od tamtego wieczora znacznie ochłodły moje z Kotańskim relacje…
Ale na tym źródle informacji o zjawisku narkomanii nie poprzestałem. Jeszcze w 1984 roku zostałem członkiem Towarzystwa Zapobiegania Narkomanii i uczestniczyłem w kilku organizowanych przez to stowarzyszenie konferencjach. Nie zachowały się z tych wydarzeń żadne materiały, ale pamiętam, że na jednej z nich, która odbywała się w Pałacu Kultury i Nauki, zawarłem znajomość z jednym z liderów TZN (jego nazwisko także zatarło się w mej pamięci), bardzo aktywnym w działaniach na polu leczenia narkomanów profesorem, który doradził mi kilka dobrych na ten temat lektur.
Także i moje macierzyste TWP potraktowało problematykę narkomanii priorytetowo, organizując w marcu 1984 roku, wspólnie z Ministerstwem Zdrowia i Opieki Społecznej oraz Ministerstwem Oświaty i Wychowania seminarium na ten temat.
Ja także nie zasypiałem przysłowiowych gruszek w popiele – podejmowałem się coraz to bardziej rosnącej ilości prelekcji na te tematy, nie tylko do młodzieży, ale także do rad pedagogicznych szkół, a także do rodziców, które dostarczały mi materiałów do pogłębionych refleksji o metodyce zapobiegania narkomanii, realizowanej w formule pogadanek. Ich zwieńczeniem był poradnik, który napisałem z zamiarem upowszechnienia go wśród prelegentów TWP, chcących także podejmować się takiej działalności. Poradnik został wydany przez Zarząd Główny TWP w formie broszur i rozesłany do wszystkim oddziałów wojewódzkich.
Od wychowawcy dziewcząt z problemami do propagatora wychowania seksualnego
Realizując zapowiedź, daną w zakończeniu poprzedniej części moich wspomnień „Esej wspomnieniowy cz. IV.7. Jak szukałem nowej pracy” w zdaniu: „O kolejnych latach mojej pedagogicznej pracy, aż do „epokowego” przełomu w 1988 roku, opowiem w kolejnym, już V rozdziale moich wspomnieniowych esejów, który będzie nosił tytuł „Od wychowawcy dziewcząt z problemami do propagatora wychowania seksualnego”, przystępuję do kolejnej części mojej opowieści. Tym razem będzie to materiał trzyczęściowy:
1.O mojej pracy resocjalizatora „trudnych” dziewcząt.
2.Kolejne lata działalności w TWP – o profilaktyce narkomanii i problemach dojrzewania
3.Ponowna zmiana pracodawcy na IKN ODN i XXIII LO w Łodzi.
x x x
O mojej pracy resocjalizatora „trudnych” dziewcząt
O tym jak doszło do tego, że od 1 września 1983 roku moim nowym miejscem pracy stał się III Państwowy Młodzieżowy Ośrodka Wychowawczy w Łodzi opowiedziałem już w poprzednim odcinku moich wspomnień – TUTAJ
Foto: www.facebook.com/mow3lodz
Budynek, który w początku lat osiemdziesiątych XX wieku stał się siedzibą III Państwowego Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego (III PMOW) – od 1986 roku noszącego imię Marii Grzegorzewskiej. Ośrodek ten funkcjonuje tam nadal pod nazwą Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy nr 3 im. Marii Grzegorzewskiej. [Zdjęcie współczesne.]
Na początek kilka informacji organizacyjnych. III PMOW był ośrodkiem dla dziewcząt, w którym przebywało – w pięciu grupach – ok. 60 wychowanek w wieku od 13 lat do pełnoletniości lub do ukończenia zasadniczej szkoły zawodowej, nauczającej w zawodzie krawcowej. W ośrodku działały dwie szkoły specjalne dla niedostosowanych społecznie: szkoła podstawowa z klasami V – VIII i Zasadnicza Szkoła Odzieżowa. Nie licząc nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących i zawodowych – na etacie wychowawcy pracowało tam kilkanaście osób – kobiet i mężczyzn. O ile szkoły funkcjonowały tylko w dni robocze, to wychowawczynie i wychowawcy pracowali we wszystkie dni tygodnia, w których dziewczyny były w szkole – od godziny kiedy kończyły one zajęcia szkolne – teoretyczne lub praktyczne, do godziny 22-ej, a także w niedziele i święta. Ponadto jedna/jeden wychowawczyni/wychowawca dyżurował(-a) w godzinach nocnych – od 22-ej do 8-ej dnia następnego. W dalszej części opowieści o pracy w III PMOW, dla ułatwienia relacji, będę używał wyłącznie formy „wychowawcy” – zawsze w znaczeniu „kobiety i mężczyźni”.
Grupy wychowawcze kompletowane były według zasady, że wychowanki były uczennicami tej samej lub „sąsiedniej” klasy szkoły podstawowej lub szkoły zawodowej.Ta zasada wynikała z potrzeb organizacji pracy wychowawców – dzięki temu że dziewczyny kończyły lekcje w szkole o tej samej porze i można było dopasować godziny rozpoczęcia dyżuru wychowawcy. Ja zostałem przydzielony do grupy drugiej, w której były dziewczyny uczące się w Zasadniczej Szkole Odzieżowej, w której pracowałem w parze z Bożeną Kwasiborską, pracującą tam w tej roli już od wielu lat. Ale dyżury wychowawcze z naszą grupą miała także… Lili Madalińska. Bo III PMOW był jej placówką „bazową” – jako wizytatora-metodyka ds. profilaktyki i resocjalizacji.
Na zdjęciu wychowanki grupy II w towarzystwie dyrektora Zbigniewa Gaberkowicza (siedzi w pierwszym rzędzie w środku) oraz wychowawców: Bożeny Kwasiborskiej (po lewej stronie) i piszącego te wspomnienia (po stronie prawej). Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie w dniu nadania Ośrodkowi imienia Marii Grzegorzewskiej.
I jeszcze jedna informacja z kategorii prawno-organizacyjnycj, która wszak jest ważna dla kontekstu obrazu tej mojej nowej pracy. Otóż może nie wszyscy czytający te wspomnienia wiedzą, że wychowawca w placówce typu młodzieżowy ośrodek wychowawczy podlegał Ministerstwu Edukacji Narodowej i obowiązywała tam także Karta Nauczyciela. Co za tym idzie – to ta ustawa regulowała czas pracy i zasady wynagradzania. W latach osiemdziesiątych etat wychowawcy w tego typu placówce to 24 godziny zegarowe w tygodniu. Natomiast wynagrodzenie było określane według tych samych zasad jak dla nauczycieli szkolnych, to znaczy w zależności od poziomu wykształcenia i stażu pracy, ale z powodu „trudnych warunków pracy” zwiększone o 60%. Także Karta Nauczyciela regulowała liczbę dni urlopu – jak dla placówek nieferyjnych, czyli 42 dni.
Nie wchodząc w szczegóły: z powodu potrzeby zapewnienia opieki wychowawczej nad dziewczynami przez wszystkie dni tygodnia, także w niedziele i święta oraz ferie szkolne, a także co kilka tygodni pełnienie nocnego dyżuru, opłacanego z dodatkiem za pracę w nocy – do podstawowej pensji, obok owego dodatku za trudne warunki pracy dochodziła spora kwota za godziny ponadwymiarowe, co w sumie czyniło miesięczną wypłatę znacząco wyższą od tej, którą mógłbym dostawać, gdybym zrobiwszy doktorat, pracował jako adiunkt na UŁ. Także o wiele, wiele wyższą, niż miałbym w wojewódzkiej poradni. Można więc powiedzieć, iż sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...
Ale nic darmo…
Pierwszą „ceną” były godziny pracy. Średnio 4 razy w tygodniu wychodziłem z domu około 13-ej i wracałem dobrze po 22-ej. O pracy – co prawda tylko „od czasu do czasu” – w niedziele, oraz o owych „nockach” już informowałem. Ale były to także dyżury w dni świąteczne.
Drugą „specyficzną” cechą tej pracy było jej „twórcze improwizowanie”, czyli w odróżnieniu od pracy nauczyciela, który ma obowiązek realizowania ministerialnego programu nauczania, wychowawca tak naprawdę realizował swój autorski program działań wychowawczo-resocjalizacyjnych, w znacznym procencie powstający jako reakcja na zaistniałą „tu i teraz” sytuację. Bo niezależnie od tego co sobie zaplanował na dany tydzień, na ten konkretny dzień – i tak o tym co będzie z dziewczynami robił zawsze zależało od nieprzewidywalnych, przypadkowych zdarzeń, od zachowań konkretnych dziewczyn, albo od aktualnej sytuacji w grupie, będącej wypadkową zupełnie nieprzewidywalnych czynników.
x x x
Nie bójcie się, nie będę tu opisywał wszystkich moich dni spędzonych w Ośrodku przy Drewnowskiej. Na całe szczęście, nawet gdybym chciał, to czas zrobił swoje i niewiele już z tamtego okresu pamiętam. Ale, tak dla ilustracji, o kilku zdarzeniach opowiem. Lecz zanim o tym – dla uspokojenia purystów prawa oświatowego, najpierw o moich pierwszych studiach podyplomowych.
Jak wiadomo – podejmując pracę w ośrodku wychowawczym powinienem mieć kwalifikacje z obszaru pedagogiki resocjalizacyjnej. Jako że takich nie miałem – zostałem zatrudniony warunkowo: że w najbliższym możliwym terminie uzupełnię moje wykształcenie. A możliwe to było wyłącznie w trybie zaocznych studiów podyplomowych w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Na rozpoczęcie nauki w roku akademickim 1983/84 szans już nie miałem, dlatego studentem owej szacownej uczelni zostałem dopiero w październiku 1984 roku. Studia te trwały trzy semestry. Realizowałem program studiów w zakresie pedagogika specjalna – resocjalizacja. Niestety nie pamiętam żadnych konkretnych szczegółów, nazw przedmiotów i nazwisk wykładowców. Zaginął gdzieś indeks. Nie wiem co spowodowało, że jedyną osobą, której personalia mogę dziś podać, to psycholog – profesor Kazimierz Pospiszyl. Być morze to pod jego kierunkiem pisałem pracę dyplomową. Bezsprzecznie miałem z nim zajęcia, zapamiętałem je nie tylko jako ciekawe, ale bardzo wartościowe – w znaczeniu przydatne w mojej codziennej pracy z dziewczynami.
A jedynym materialnym „świadkiem” tych studiów jest znaleziony w domowym archiwum rękopis pisanej wtedy pracy (być może była to nawet praca dyplomowa), której tytuł jest kolejnym dowodem jak bardzo właśnie ten temat stał się moim „prelegenckim” hobby prowadzonej w tym czasie działalności w TWP: „Analiza porównawcza systemów resocjalizacji narkomanów: „SYNANON” w USA i „MONAR” w Polsce”.
Studia ukończyłem 27 kwietnia 1986 roku – inny by się chwalił, ja jedynie poinformuję: „z wynikiem bardzo dobrym”. Od tej pory byłem już w pełni wykwalifikowanym nauczycielem-wychowawcą w III PMOW w Łodzi.
x x x
A teraz kilka „fleszy pamięci” o mojej tam pracy. Z oczywistych powodów (w pamięci najsilniej utrwalają się wydarzenia niestandardowe) nie będą to opowieści o codziennych dyżurach wychowawczych. Bo one były – z jednej strony – zrutynizowane porządkiem dnia (posiłki, odrabiane lekcji, przygotowania do snu), zaś z drugiej strony – nieprzewidywalne, bo zależne od indywidualnych problemów i stanów psychicznych dziewczyn i przez to szybko zacierające się w pamięci, bo po nich następowały wciąż nowe i nowe, każdego kolejnego dnia…
Oto co z owych niecodziennych wydarzeń pamiętam do dziś, choć upłynęło od tamtych dni ponad trzydzieści lat.
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
Jak szukałem nowej pracy i kto mi w tym przeszkadzał
Realizując zapowiedź daną w zakończeniu części IV.6 moich wspomnień „Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje”, że „opowiem o moich poszukiwaniach „nowego miejsca zawodowego życia”, i że jest to „historia – z wielu powodów – warta utrwalenia. Dla pamięci potomnych „jak wtedy bywało”…” – przystępuję do opowieści o tym „pouczającym” doświadczeniu polityczno-historycznym:
Jak już wiecie – o tym, że nie będę już kontynuował kariery naukowca na UŁ, decyzję podjąłem ponad rok przed terminem wygaśnięcia mojej umowy o pracę na stanowisku starszego asystenta w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ. I po wakacjach 1982 roku zacząłem informować zaprzyjaźnione kręgi i osoby, że szukam pracy w wyuczonym zawodzie.
Pierwszym, i jak się okazało – bardzo owocnym dla moich poszukiwań wydarzeniem – było zimowisko w Karpaczu, jakie na przełomie lat 1982/1983 zorganizowała Komenda Chorągwi Łódzkiej ZHP (KChŁ) dla „zasłużonych instruktorów – z rodzinami”. Zostałem tam zaproszony i wraz z żoną Krystyną (wszak także instruktorką, choć wtedy już „w stanie spoczynku”) i niespełna dziesięcioletnim synem Kubą, spędziliśmy tam mile ten czas – z powitaniem nowego 1983 roku włącznie. Na owym zimowisku byli także małżonkowie Wiesława i Bogusław Śliwerscy z synami i wiele innych znanych nam harcerskich małżeństw. Ale był tam także wicekurator Roch Kopacki, zaproszony tam, dla „ocieplenia relacji” między KChŁ a ŁKOiW przez ówczesnego komendanta chorągwi – Pawła Babija.
Kilka słów informacji: Paweł Babij jeszcze parę lat wcześniej był moim „kolegą z pracy” – gdy w 1978 roku skończył studia na pedagogice i po obronie pracy magisterskiej został asystentem w Zakładzie Teorii Wychowania na UŁ. Dzielił biurko ze starszym (stażem) o rok Bogusławem Śliwerskim. Wcześniej Paweł był instruktorem harcerskim – działał najpierw w Hufcu Górna, a od kadencji Maćka Łukowskiego jako komendanta Hufca Polesie – także w moim macierzystym hufcu.. A kiedy latem 1981 roku otrzymał propozycję pracy w Głównej Kwaterze ZHP, którą przyjął, rozstał się, jak się okazało – na zawsze, z karierą pracownika nauki. Gdy w roku 1982 w KChŁ powstał kryzys kadrowy” – został tam komendantem. I to on zorganizował to „rodzinne” zimowisko w Karpaczu.
Z kolei o Rochu Kopackim wypada abym poinformował, że w gronie ówczesnego kierownictwa Łódzkiego Kuratorium Oświaty i Wychowania to do jego zakresu obowiązków należał nadzór nad kształceniem ogólnym i sprawami wychowania – w szerokim tego słowa rozumieniu. I ten fakt ma w tej historii istotne znaczenie.
To podczas owego podsudeckiego relaksu, z nocą sylwestrową w roli głównej, w ramach powszechnego w tym towarzystwie „starych znajomych” „tykania się”, także ja z owym wicekuratorem przeszliśmy „na ty”. I to jest pierwszy, istotny dla dalszych wypadków, fakt.
Drugim, o którym wspomniałem już kiedy opowiadałem o okolicznościach mojego pierwszego spotkania z Markiem Kotańskim, był ten zbieg okoliczności, że w czasie kiedy ja szukałem pracy, w łódzkim KOiW była zatrudniona jako wizytator metodyk ds. profilaktyki niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży Lili Madalińska – moja dobra znajoma z czasów wspólnej działalności z zuchami w Hufcu ZHP Łódź-Polesie. A znaliśmy się od 1961 roku, kiedy ja prowadziłem na Nowym Złotnie drużynę zuchów-chłopców „Kaczora Donalda”, a ona w szkole na Osiedlu im. Montwiłła Mireckiego – drużynę zuchów-dziewcząt „Myszki Miki”. Przypomnę jeszcze, że to ona, będąc wówczas namiestnikiem zuchów w naszym hufcu, prowadziła owo zgrupowanie kursowe w Harkabuzie na Orawie w 1964 roku, na którym ja byłem komendantem kursu dla kandydatów na drużynowych zuchów.
A w tamtych czasach słowa pieśni śpiewanej w kręgu „druh druhowi druh” nie były tylko pustym sloganem, a zasadą wcielaną w życie na co dzień, niezależnie od upływających lat…
I to Lilka Madalińska, podczas naszego spotkania z Kotańskim, poinformowała mnie, że właśnie zakończyła się ministerialna kontrola jej „działki” kuratoryjnych obowiązków i jedynym zaleceniem pokontrolnym był wniosek o potrzebie wzmocnienia kadrowego, czyli zatrudnienia drugiej osoby z tym samym zakresem obowiązków. I stąd wziął się pomysł, abym to ja na ten nowy etat został zatrudniony. Madalińska obiecała porozmawiać o tym z wicekuratorem Kopackim. Po kilku dniach skontaktowałem się z nim w tej sprawie. Usłyszałem, że nie ma do tego projektu zastrzeżeń i że wrócimy do sprawy „we właściwym czasie”, aby ją sfinalizować.
Mając w pamięci tamte ustalenia, tak gdzieś na początku lipca, zapowiedziałem się z wizytą u wicekuratora Kopackiego, aby rozpocząć procedurę zatrudnienia mnie w kuratorium. Spotkanie odbyło się w przyjacielskiej atmosferze, a jego efektem było ustalenie, że mam za tydzień przyjść z podaniem i życiorysem. (pojęcia CV wtedy nie znano).
Foto: www. pl.wikipedia.org
W tym skrzydle kompleksu budynków, będących siedzibą Urzędu Miasta i Urzędu Wojewódzkiego, od strony Placu im. Komuny Paryskiej, na II pietrze, do 1991 roku mieściło się Kuratorium Oświaty i Wychowania. (okna KOiW zaznaczone obwódką)
Po tygodniu zapukałem do gabinetu wicekuratora Rocha Kopackiego z owymi pismami. Już po chwili wyczułem całkiem zmienioną atmosferę. Zaczęło się od „kawa czy herbata”, a przy kawie, po kilku zdaniach rozmowy „o niczym” usłyszałem: „Ja cię bardzo przepraszam, ale sytuacja się zmieniła. Okazało się, że jednak nie otrzymaliśmy tego dodatkowego etatu wizytatora-metodyka.”. Podczas dalszej części rozmowy dowiedziałem się, że mam się nie martwić, bo on już znalazł rozwiązanie, że jest po rozmowie z dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej (WPW-Z), z którym uzgodnił, że będę zatrudniony w tej placówce – z tym samym zakresem obowiązków, jaki miałbym na etacie kuratoryjnym. I abym jak najszybciej zadzwonił do poradni i umówił się w sprawie zatrudnienia z jej dyrektorem.
Uspokojony, choć zaskoczony – pożegnałem się, dziękując mojemu rozmówcy za tą inicjatywę.
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje
Kończąc poprzednią 5. część roz. IV poinformowałem, że zanim opiszę miesiące i tygodnie, poprzedzające podjęcie nowej pracy – po wygaśnięciu umowy o pracę na UŁ, dotrzymam słowa i napiszę obiecaną już część, w której będzie o moich pracach dodatkowych (poza UŁ) i o tym, co robiłem podczas wakacji – prywatnie. W pierwszej części roz. IV. napisałem:
Będą jeszcze dwie części, swoiste aneksy do owej historii o pracy na UŁ. Pierwsza – to wspomnienie kolejnych (w latach 1976 i 1977) obozów harcerskich (z Kubusiem) oraz krótka opowieść o mojej wakacyjnej „przygodzie” w Szwecji, którą przeżyłem latem 1978 roku, a której nie mogą pominąć z powodu jej związku z wcześniejszymi wspomnieniami, w których już kilkakrotnie pojawiał się Lucek – ten poznany w 1964 roku na obozie w Harkabuzie. W drugim aneksie wspomnę o dwu miejscach pracy poza uczelnią, na które otrzymałem zgodę „pierwszego pracodawcy”, a którymi były: Studium Pracowników Socjalnych (tak nazwę tej szkoły zapamiętałem) oraz Zespół Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159 w Łodzi.
Po przemyśleniu tego pomysłu i wstępnej analizie materiałów którymi dysponuję, postanowiłem, że o wszystkim zapowiedzianym wtedy napiszę w jednym „aneksie”, i to w odwrotnej kolejności. Postanowiłem tę część o numeracji IV.6. zatytułować „Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje”.
Zacznę od pracy w owym studium, którego nawę podałem poprzednio mylnie, jako „Studium Pracowników Socjalnych”. Bo też tak ten ośrodek kształcenia pracowników socjalnych zapamiętałem – prawdopodobnie dlatego, że po raz pierwszy jego progi przekroczyłem jeszcze w czasie, gdy w ramach urlopu z marynarskiej służby w Gdyni (najprawdopodobniej był to 1967 rok), po tym kiedy dowiedziałem się że uczy się tam Lucek (ten z Harkabuza i późniejszego wspólnego autostopu), i gdy pochwalił się on, że ma tam wykłady psychologii z dr Natalią Han-Ilgiewicz. I to wtedy, oczywiście w cywilnym stroju, postanowiłem „przemycić się” na jej wykład. Co z powodzeniem zrealizowałem. I właśnie wtedy byłem tam po raz pierwszy.
x x x
Dlaczego przypominam to wydarzenia właśnie teraz? Bo ma to swój „smaczek” – w ramach całej narracji mojej biografii oraz wyjaśni dlaczego tak zależało mi na spotkaniu z panię doktor Han-Ilgiewicz. A przede wszystkim dlatego, abym mógł opowiedzieć o pewnym epizodzie z okresu kiedy byłem uczniem XVIII LO, o którym zapomniałem wspomnieć, gdy pisałem tamten rozdział moich opowieści. Bo to co się wtedy wydarzyło, po latach traktowałem jako rodzaj proroctwa, przepowiedni, a co było po prostu trafnym zdiagnozowaniem moich predyspozycji.
Zacząć muszę od tego, że już jako uczeń liceum byłem stałym czytelnikiem jedynej wówczas w Łodzi wypożyczalni książek z wolnym dostępem do półek. Meściła się ona na parterze Łódzkiego Domu Kultury. I ja – jako dobry czytelnik – byłem częstym gościem gmachu przy ul. Traugutta. Dzięki temu mogłem systematycznie czytać liczne ogłoszenia o organizowanych w ŁDK przedsięwzięciach. Miedzy innymi zainteresowało mnie ogłoszenie o „wykładach otwartych” z psychologii, które prowadziła tam raz w tygodniu, wtedy jeszcze mi nieznana, pani dr Natalia Han-Ilgiewicz. Postanowiłem pójść i wysłuchać co też ciekawego mówi się na takich spotkaniach. Nie mogłem wówczas przewidzieć, że to co się tam wydarzy będzie miało swoje konsekwencje dla podejmowanych przeze mnie w przyszłości decyzji. I – oczywiście – że stanie się to motywem mojego dążenia do posłuchania wykładu Pani Natalii ponownie – i to po tylu latach…
Otóż, akurat tego dnia pani doktor opowiadała o testach osobowości – jaka jest ich funkcja w diagnostyce psychologicznej oraz o ich zastosowaniu w pracy wychowawczej z młodzieżą.
I najdłużej demonstrowała test, którego nazwy po owych prawie 60-u latach nijak nie mogłem sobie przypomnieć. Dopiero konsultacja ze znajomą profesor psychologii pozwoliła mi ustalić, że był to test Szondiego, o którym znaleziona w Internecie informacja upewniła mnie, że to był właśnie ten test:
„W ramach testu, każdy badany otrzymywał zestaw 6 serii zdjęć, na których umieszczono po 8 twarzy. Zadaniem badanego było wskazanie w każdej serii dwóch najbardziej zdaniem badanego sympatycznych portretów i dwóch najmniej sympatycznych. […] test miał […] pokazywać […] w jaki sposób badany podejmuje decyzję i w jakim kierunku zmierza.”
[Źródło: www.pozmierzchuprzedswitem.blogspot.com/]
Po wykładzie dr Han-Ilgiewicz zaproponowała,, że jeśli ktoś chce, to ona może go zdiagnozować tym testem. Z tego co pamiętam, to zgłosiłem się tylko ja jeden. I już po kilkunastu minutach wysłuchałem taką oto diagnozę (odtwarzam z pamięci): „Masz łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, jesteś predestynowany do pracy z zespołami ludzkimi, masz zdolności przywódcze”.
Teraz już wiecie skąd moja atencja do Natalii Han-Ilgiewicz. Dodam jeszcze, że dowiedziawszy się od niej jakie książki wydała – niezwłocznie je zakupiłem. A były to:
-”Potrzeby psychiczne dziecka”
-”Nieznośni chłopcy”
-”Trudności wychowawcze i ich tło psychiczne”
Zwłaszcza ta druga książka bardzo mnie zainteresowała – wtedy jako drużynowego chłopięcej drużyny zuchów. A wszystkie one były moim pierwszym kontaktem z wiedzą o psychice młodych ludzi. Wielokrotnie wracałem do ich lektury w późniejszych latach, kiedy – w różnej formalnej roli i w różnych placówkach – pracowałem jako wychowawca.
A po latach, konkretnie w 1975 roku, kiedy dowiedziałem się że wyszła książka jej autorstwa pt. „Mozajkowe ścieżki”, będąca opowieścią o jej „przeszłości pedagogicznej”, niezwłocznie ją kupiłem i przeczytałem „od deski do deski”. Do dziś mam ją „pod ręką” na półce mojej domowej biblioteki i wracam do lektury jej fragmentów. W pewnym stopniu stała się ona inspiracją pomysłu, abym spisał moje wspomnienia z bycia wychowawcą…
x x x
Teraz kolejny przeskok czasowy – wracam do głównego nurtu wspomnień. W 1975 roku ta kształcąca pracowników socjalnych szkoła nosiła już nazwę „Medyczne Studium Zawodowe Wydział Pracowników Socjalnych”. Była to dwuletnia szkoła pomaturalna, w której od dawna był zwyczaj zatrudniania w roli wykładowców nauczycieli akademickich z Zakładu Pedagogiki Społecznej. Mieściła się ona w oficynie posesji, której frontową budowlą był tzw. Palac Haertiga przy ul. Piotrkowskiej 234/236, który wówczas był siedzibą Łódzkiego Zarządu Okręgowego PCK . Dziś tamtych budynków już nie ma – zostały wyburzone. Na ich miejscu powstały nowe, które są siedzibą Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji „Warta” .
Foto: www.urbanity.pl
Pałac Augusta Haertiga, Piotrkowska 234/236. Zdjęcie współczesne.
(Obwódką zaznaczono część budynku, którego w latach siedemdziesiątych nie było)
Na wykłady z pedagogiki społecznej skierowała mnie tam pani doc. Lepalczyk, jak pamiętam – było to w II półroczu roku 1975/1976. Wspomnienie, które tu przywołuję nie dotyczy zajęć (bo o tych nic wartego przywołania nie pamiętam), a egzaminów końcowych. Tak się złożyło, że w wyznaczonym dniu nie przeegzaminowałem wszystkich słuchaczy (oczywiście były także słuchaczki) w siedzibie Studium – pozostałych kilka osób zaprosiłem na mój dyżur na UŁ – na ulicę Uniwersytecką.
Wyznaczonego dnia stawiło się owych kilka osób – w tym także słuchacz o imieniu Arkadiusz, z którego egzaminem miałem wówczas pewien dylemat. Pamiętałem go z zajęć jako studenta aktywnego, który często zabierał głos, zadawał pytania, jednak na ten egzamin przyszedł wyraźnie nieprzygotowany. Po serii moich pytań i „cienkich” odpowiedzi wziąłem jego indeks i wpisując mu ocenę skomentowałem: „Wiem, że stać pana na dużo więcej. Dziś nie mogę panu postawić nic innego, jak 3+. Ale proszę się tym nie załamywać. Zapraszam pana za rok na egzamin wstępny na pedagogikę.”
Minął prawie rok. Wiosną 1976 roku byłem sekretarzem Komisji Rekrutacyjnej na pedagogikę, gdy na mój dyżur przyszedł… ów ubiegłoroczny słuchacz owego Medycznego Studium Zawodowego. Przyprowadził jeszcze ze sobą kolegę – Mirosława. Poinformowali mnie, że właśnie złożyli dokumenty na pedagoikę i że przygotowują się do egzaminu wstępnego.
Egzaminy zdali, obaj zostali studentami: Arkadiusz – na kierunku pedagogika szkolna, a Mirosław – pedagogika opiekuńcza. Prace magisterskie obronili w 1981 roku. Arek został na uczelni – jako asystent w Katedrze Teorii Wychowania, lecz po latach – podobnie jak ja – odszedł z uczelni Wiele lat pracował jako wychowawca w domu dziecka w Grotnikach, a ostatnio, już od wielu lat, jest pracownikiem ŁCDNiKP, gdzie w Ośrodku Doradztwa Zawodowego jest konsultantem doradztwa zawodowego.
Zaś Mirosław poszedł do pracy „w zawodzie”: między innymi pracował w ośrodku dla dzieci niedowidzących przy ul. Dziewanny, cztery lata zajmował się dziećmi w domu małego dziecka przy ul. Lnianej, a od 2001 roku jest . . . . jako jedyny, chyba nie tylko w Łodzi, kierownikiem jednego z łódzkich żłobków.
I tak, po raz kolejny, mogłem przekonać się jak bardzo nieprzewidywalne i brzemienne w dalekosiężne skutki mogą być nasze słowa…
x x x
Foto:www.facebook.com/LodzkieTargiEdukacyjne/
W tym budynku w1978 roku działał Zespół Szkół Budowlanych nr 3.
(Zdjęcie współczesne)
W zupełnie innych okolicznościach doszło do mojej kolejnej pracy dodatkowej – w Zespole Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159. Otóż 1 września 1978 roku jego dyrektorem został pan Djakow (imienia nie znam). Fakt ten jest w tej historii kluczowy – bo był to mąż mojej koleżanki z Zakładu – pani dr Izy Muchnickiej-Djakow. I to ona, wiedząc o mojej działalności prelegenckiej w TWP, w tym o tym że podejmuję się tam problematyki wychowania seksualnego, dowiedziawszy się, że jej mąż szuka nauczyciela do prowadzenia w tej szkole zajęć z pdż, namówiła mnie, abym się tego podjął.
Muszę tu przypomnieć, że to zapotrzebowanie na osoby podejmujące się prowadzenia spotkań z młodzieżą na tematy problematyki seksuologicznej wzięło się stąd, że w 1973 roku Ministerstwo Oświaty i Wychowania wprowadziło do szkół nadobowiązkowy przedmiot „Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Oczywiście – jak prawie wszystko w tamtym okresie – i ta problematyka mogła w szkołach funkcjonować wyłącznie z tym przymiotnikiem. Co nie znaczy, że nie można było realizować po prostu merytorycznych spotkań. Tylko od osoby prowadzącej zależał sposób przedstawienia tej ważnej dla młodych ludzi w okresie dojrzewania problematyki.I socjalistyczny „sos” był do tego absolutnie zbędny!
Od pomysłu do jego realizacji była krótka droga – także dlatego, że korciło mnie sprawdzenie siebie w roli szkolnego nauczyciela. Przyznam się, że niewiele faktów z tego zatrudnienia pamiętam, nawet dokładnej daty rozpoczęcia tej pracy – prawdopodobnie było to od 1 września 1979 roku. Wiem tylko, że musiałem nieźle sobie radzić w tej roli i z tymi tematami w owej prawie wyłącznie męskiej szkole, bo – z tego co zapmiętałem – uwzględniając, że uczestniczenie w tych zajęciach nie było obowiązkowe – na brak słuchaczy nie narzekałem. Nawet nie wiem jak długo zajęcia te prowadziłem, ale zapewne tylko jeden rok. I dziś już nie jestem w stanie przypomnieć sobie dlaczego nie dłużej.
Ale jedno wiem na pewno – była to znakomita praktyka, która umożliwiła mi w 1987 roku przyjęcie propozycji zatrudnienia – tym razem już w charakterze nauczyciela-metodyka – kolejnej, nowej pracy. Ale o tym opowiem we właściwym czasie…
Więcej prac dodatkowych w okresie zatrudnienia na UŁ nie podejmowałem.
x x x
Teraz powspominam miesiące letnie, z okresu gdy jako nauczyciel akademicki dysponowałem długimi wakacjami. Postanowiłem o tym napisać nie tylko z powodów kronikarskich, ale także dlatego, że niektóre z relacjonowanych tu wydarzeń będą uzupełnieniem opowiadanych wcześniej historii, a niektóre – zapowiedzią przyszłych opowieści. Uczynię to chronologicznie.
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
O moich pierwszy krokach w pracy naukowej i o jej definitywnym końcu.
Zgodnie ze słowami, którymi kończyłem poprzedni odcinek moich wspomnień – „ O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem”, że „wkrótce przeczytacie opowieść o tym co robił starszy asystent Kuzitowicz w ramach jego pracy naukowej” – zapraszam do tej obiecanej opowieści:
Już podczas pierwszej rozmowy z panią doc. Lepalczyk dowiedziałem się, że będę zatrudniony jako starszy asystent, który jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym. Co to w praktyce może oznaczać wiedziałem w odniesieniu do dydaktyki. Wszak jako student byłem przez pięć lat „obserwatorem uczestniczącym” tej roli – w wykonaniu moich nauczycieli akademickich. Ale na czym będzie polegała moja praca naukowa – miałem mętne wyobrażenie…
Jej pierwszym, niejako oczywistym obowiązkiem, było uczestniczenie w seminariach pedagogiki społecznej, czyli cyklicznych spotkaniach pracowników Zakładu i zaproszonych gości – także z innych uczelni w Polsce – podczas których wygłaszano referaty i „doniesienia z badań”, a „młodzi pracownicy nauki” referowali fragmenty swoich przygotowywanych prac doktorskich.
Jednak bardzo szybko kierowniczka Zakładu zmobilizowała mnie do kolejnej formy owych naukowych obowiązków, jakim były publikacje naukowe. Na początek poleciła mi napisanie artykułu, który będzie streszczeniem mojej pracy magisterskiej. I tak powstała moja pierwsza publikacja, opatrzona – oczywiście – tytułem „Ośrodek szkolno-wychowawczy”, który wszedł do II części pracy zbiorowej pt. „Pedagogika opiekuńcza”, jaka pod redakcją Ireny Lepalczyk i Brygidy Butrymowicz była wydawana przez Instytut Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych w Łodzi. Część II ukazała się drukiem w 1976 roku.
Drugą publikacją, której z przyczyn formalno-prawnych byłem współautorem, a która weszła do IV części tej samej serii wydawniczej, był artykuł zatytułowany „Profilaktyka wykolejenia dzieci i młodzieży. Na przykładzie działalności Milicji Obywatelskiej w Miasteczku”. Od razu muszę poinformować, że nie był to przejaw mojej nagłej miłości do MO, lecz polecenie służbowe kierowniczki Zakładu, abym zrobił artykuł z pracy magisterskiej pani Kazimiery Kubickiej pt. „Działalność prewencyjna i postpenitencjarna Milicji Obywatelskiej w Ł.” Dodam, że owa pani była funkcjonariuszką tych organów i, podobnie jak ja, terenem zbierania materiału do pracy magisterskiej uczyniła miejsce swojej pracy. A owo „Miasteczko” Ł, to był Łask…
Ale pierwszą publikacją naukową, wydaną przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, w której znalazły się aż trzy moje artykuły, był wydany w 1981 roku tom „Praca opiekuńczo-wychowawcza. Wybór artykułów i opracowań”, także pod wspólną redakcja Ireny Lepalczyk i Brygidy Butrymowicz. Jako pierwszy znalazł się tam artykuł „Ośrodek Szkolno-Wychowawczy” (s. 330 – 370), którego zamieszczenie w tym tomie (po drobnych poprawkach redakcyjnych) było efektem decyzji pani doc. Lepalczyk.
Jednak pierwszym tekstem, będącym owocem mojego studiowania źródeł naukowych, był drugi z zamieszczonych w tym tomie artykułów: „Współpraca domu dziecka ze środowiskiem” (s. 371 – 401).
Zwracam uwagę, że publikacja ta ma datę 1981 rok, czyli już po tym, jak podjąłem decyzję, że nie będę kontynuował pracy nad moim doktoratem, a kiedy miałem już za sobą pracę nad jej pierwszym rozdziałem „Problem w literaturze”. Najkrócej rzecz wyjaśniając, było to lekkie przeformatowanie tamtego materiału, który gromadzony był pod kątem opisu środowiskowego tła, zakładanego hipotetycznie, współdziałania domu dziecka z rodzicami wychowanków. Dzięki temu moja praca nad tym rozdziałem nie poszła całkowicie na marne…
Ale dopiero trzeci z zamieszczonych w tomie artykułów był całkowicie moją inicjatywą i wynikał z moich prawdziwych zainteresowań: „Nauczyciel-wychowawca w placówce opiekuńczej. Próba konstrukcji modelu” (s. 472 – 492). Powstał on jako owoc mojej niezrealizowanej koncepcji, aby tematem doktoratu było poszukiwanie optymalnych elementów wzorca wychowawcy, czyli: wiedzy, cech osobowościowych i kompetencji (wtedy nazywanych umiejętnościami), jakie powinien posiadać dobry wychowawca placówek opiekuńczo-wychowawczych. Artykuł ten napisałem gdy po fiasku tematu o współpracy domu dziecka z rodzicami wychowanków, zaproponowałem kierowniczce mojego Zakładu nowy doktorat – właśnie na taki temat, i kiedy usłyszałem od niej krótkie i stanowcze: „To niech pan sobie poszuka promotora gdzie indziej!”
I właśnie chcąc jej udowodnić, ze jest to temat nie tylko ciekawy i ważny, ale temat, który mam przemyślany i zgłębiony, napisałem ów artykuł. Poniżej zamieszczam fotokopię strony, na której jest diagram, w syntetycznej formie obrazujący owoc moich rozważań:
x x x
Zanim zaprezentuję jeszcze dwie (i ostatnie) moje publikacje naukowe, muszę informację o nich poprzedzić opowieścią o dwu jeszcze innych przejawach mojej aktywności naukowej. Pierwszą z nich było uczestniczenie w konferencjach i seminariach naukowych, poświęconych problematyce pedagogiki opiekuńczej. Pamiętam takie, organizowane w Bydgoszczy, Gdańsku, Kielcach i Warszawie. Z Bydgoszczy pamiętam jedynie, że po raz pierwszy znalazłem się w towarzystwie ludzi zajmujących się naukowo tą samą problematyka jak ja, że poznałem tam profesora Edmunda Trempałę, rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej – organizatora tej konferencji, wtedy pełniącego już obowiązki przewodniczącego Zespołu Pedagogiki Opiekuńczej Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN oraz liczne grono koleżanek i kolegów „po fachu”.
Ale dopiero z tego drugiego miasta – z Gdańska – mam do dziś pamiątkowe „materiały źródłowe”:
Uczestnicy konferencji na Uniwersytecie Gdańskim w dniach 8 – 10 listopada 1979 roku. Ja siedzę z prawej strony najlepiej widocznego stołu. (zaznaczony strzałką)
Ale ważniejszą pamiątką jest zachowane zaproszenie na tę konferencję.Oto strony z programem tej konferencji:
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem w czasie pracy na UŁ
Zgodnie z zapowiedzią, którą zakończyłem poprzednią część moich wspomnień – „Esej wspomnieniowy IV.3. O studenckich obozach naukowych”, zapraszam do ich kolejnego fragmentu, którego tematem jest moja, prowadzona równolegle z pracą nauczyciela akademickiego, działalność społeczna.
Zacznę od opowiedzenia o mojej aktywności świeżo upieczonego magistra pedagogiki w roli – jak to się wówczas określało – prelegenta Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Wielu z czytających tę informację ma prawo mieć bardzo złe konotacje tego stowarzyszenia – jako „miękkiej” przybudówki propagandowej ówczesnej władzy. Nie przecząc tej opinii, muszę jednak powiedzieć, że – jak wszystko – także i to czym konkretnie zajmowały się poszczególne oddziały TWP zależało od osób nimi kierujących. I właśnie w Łodzi ton nadawali ludzie, którzy w ramach w jakich przyszło im działać – robili dobrą robotę.
Wszystko zaczęło się od tego, że podczas studiów była ze mną na roku koleżanka, która pracowała w biurze łódzkiego oddziału TWP przy ul.Piotrkowskiej. I to ona namówiła mnie, abym po ukończeniu studiów odwiedził ją tam – bo oni rozwijają właśnie nurt pracy oświatowej z rodzicami łódzkich szkół (pedagogizacja rodziców) i poszukują osób dobrze przygotowanych merytorycznie do prowadzenia pogadanek – nie tylko z rodzicami, ale i uczniami – na różne, intreresujące te środowiska, tematy. W ofercie chcieliby mieć także odczyty, wspierające nauczycieli w ich pracy wychowawczej
.
Jeszcze jesienią 1975 roku złożyłem wizytę w siedzibie Łódzkiego Oddziału TWP gdzie zostałem przedstawiony jego prezesce, którą okazała się… moja znajoma, była komendantka Hufca ZHP Łódź-Widzew (z pierwszych lat po reaktywowniu ZHP w 1956 roku) – Freda Sołtysiak. Od razu dostałem konkretne propozycje tematów oraz adresy placówek, do których będę umawiał się na spotkania. Moją pierwszą prelekcję odbyłem w świetlicy środowiskowej na Chełmach pod Zgierzem. Słuchaczami byli okoliczni mieszkańcy w „wieku rodzicielskim”, a mówiłem – tak to dziś pamiętam – „o rozsądnym wspieraniu ich dzieci w roli ucznia”.
Muszę jeszcze wyjaśnić, że realizacja zadań prelegenta TWP, choć w swych funkcjach miała charakter działalności społecznej, to – w potocznym tego słowa znaczeniu – „społeczną” nie była, gdyż wygłoszenie prelekcji było usługą płatną. Każdy prelegent, dostając „zlecenie” konkretnej prelekcji, otrzymywał jednocześnie druk „delegacji”, na której były wymienione: adres, termin i temat prelekcji, oraz pozostawione miejsce na potwierdzenie jej przeprowadzenia – podpisem osoby upoważnionej oraz pieczątką instytucji, na terenie której ona się odbyła.Nie były to duże kwoty, z tego co pamiętam – dwadzieścia kilka złotych…
Ale nie ze względu na te pieniądze stałem się stałym i „pracowitym” prelegentem. Po prostu – każda prelekcja był swoistą premierą w teatrze „jednego aktora”. Nawet jeśli wygłaszałem kilka (a bywało, że kilkanaście, a nawet więcej) prelekcji na ten sam temat – każda z nich była do innej „widowni”, towarzyszyły jej różne okoliczności, inne były reakcje słuchaczy. I za każdym razem było to dla mnie wyzwaniem, było źródłem adrenaliny. A ta, jak wiadomo, potrafi uzależniać.
Niezbyt obciążający tygodniowy plan zajęć na uczelni stanowił dodatkową okoliczność sprzyjającą mojej tewupowskiej aktywności. Mogłem wieczorami upowszechniać kulturę pedagogiczną wśród rodziców uczniów, ale także nie miałem trudności, aby przyjmować zamówienia na prelekcje przedpołudniowe: do uczniów – podstawówek, liceów i zawodówek, a także wygłaszać pogadanki do nauczycieli na zebraniach rad pedagogicznych tych szkół.
Bardzo szybko wyrobiłem sobie markę „wziętego” prelegenta, zwłaszcza wtedy, gdy podjąłem się tematów, które – i w tamtych czasach – były swego rodzaju „gorącym kartoflem”: „Problemy dojrzewania” – w ostatnich klasach szkół podstawowych, i „Wychowanie seksualne” – w szkołach ponadpodstawowych. Prelekcje na takie tematy były bardzo chętnie zamawiane przez szkoły, bo niewielu nauczycieli było przygotowanych do tej problematyki, a także – bardzo często – krępowali się oni rozmawiać ze swoimi uczniami na „te” tematy. Zanim ja podjąłem się roli prelegenta z tego obszaru tematycznego – TWP poszukiwało prelegentów wśród lekarzy. A tych – z przygotowaniem z zakresu seksuologii – też prawie nie było. A jeśli już podejmowali się tego zadania lekarze innych specjalności, najczęściej interniści, to później do TWP docierały dość krytyczne recenzje, że „mówią fachowym, niezrozumiałym dla dzieci językiem”, że „wypowiadają się wyłącznie na tematy fizjologii organów płciowych”, że „nie chcą odpowiadać na większość zadawanych przez uczniów pytań”.
Wyjaśnię jeszcze jak do tego doszło, że akurat do mnie (wszak nie seksuologa) skierowano ofertę podjęcia się tych tematów prelekcji. Otóż wszystkiemu była winna owa pracująca w TWP koleżanka ze studiów, której jeszcze wtedy opowiedziałem o przypadku nastoletniego chłopca z „mojego” domu dziecka, którego przyłapano na podglądaniu dziewczynek w WC, z którym odbywałem wizyty u doktora Barczewskiego w poradni seksuologicznej, i o tym, że częste wizyty tam składane spowodowały moje zainteresowanie problematyką okresu dojrzewania oraz, że – dzięki wskazówkom doktora – przeczytałem wtedy wiele wartościowych, popularno-naukowych książek na ten temat. A ona te opowieści zapamiętała i teraz, w sytuacji kierowanych przez szkoły zapotrzebowań na prelekcje o tej tematyce, przypomniała sobie o tym. Więcej o owej historii z domu dziecka –TUTAJ
W okresie dwudziestu kilku lat mojej prelegenckiej aktywności takich spotkań z obszaru wychowania seksualnego odbyłem kilkaset…
Ale nie tylko na „te tematy” wygłaszałem prelekcje. Bardzo lubiłem i chętnie podejmowałem się spotkań, także cyklicznych, w których realizowałem misję „pedagogizacji rodziców”. Były takie szkoły, które zapraszały mnie na kolejne „okresowe” wywiadówki. Były one organizowane w ten sposób, że rodzice, zanim poszli na spotkanie z wychowawcą klasy swojego dziecka, uczestniczyli w ogólnym zebraniu, organizowanym zazwyczaj w szkolnej sali gimnastycznej. A tam, po krótkim wystąpieniu „dyrekcji” szkoły i organizacyjnych komunikatach Komitetu Rodzicielskiego – czekałem już ja, z kolejną pogadanką…
I muszę jeszcze pochwalić się odniesionym w tej działalności sukcesem. Otóż Zarząd Główny TWP zorganizował konkurs na najlepszą prelekcję. Namówiono mnie, abym do niego przystąpił. Pamiętam, że na ten konkurs przygotowałem prelekcję pt. „Czy to musiało się tak skończyć”. Adresatami byli rodzice jednej z „moich” szkół, a przekaz owej pogadanki dotyczył problemu samobójstw wśród dzieci i młodzieży oraz sposobów zapobiegania im. Powiem krótko: Moja prelekcja w ocenie trzyosobowej komisji konkursowej (która in corpore uczestniczyła w spotkaniu w tylnym rzędzie) zdobyła w ich ocenie maksymalną liczbę punktów i w konsekwencji zajęła pierwsze miejsce! W skali ogólnopolskiej było tylko kilka takich wyróżnień…
Oprócz nagrody finansowej, owocem tego sukcesu było włączenie mnie do grona „zespołu konsultantów”, co obok prestiżu i bywaniu na ogólnopolskich spotkaniach tychże, skutkowało zwiększoną stawką wynagrodzenia za każdą prelekcję…
No i nie będę krył, że moja działalność w TWP została doceniona poprzez przyznanie mi w 1982 roku Srebrnej Odznaki Honorowej „Zasłużony Popularyzator Wiedzy TWP:
Już po zakończeniu pracy na UŁ stałem się łódzkim specjalistą od jeszcze jednego tematu prelekcji. Była nim problematyka narkomanii wśród młodzieży – w wydaniu „jak nie dać się wkręcić w branie”. Ale o tym opowiem więcej w kolejnej części moich wspomnień (w części V – z lat 1983 – 1988), bo jest o czym opowiadać…
x x x
Jeśli ma się w swej osobowości „gen społecznego ADHD”, to długo nie wytrzyma się bez możliwości „rozładowania” tej potrzeby aktywności. Tak było i ze mną w czasie funkcjonowania w społeczności nauczycieli akademickich Instytutu Pedagogiki i Psychologii UŁ. Wystarczyły dwa lata, a ja dałem się namówić na pełnienie funkcji Zakładowego Społecznego Inspektora Pracy – funkcji, na którą jest się wybieranym przez ogół pracowników – członków związku zawodowego. W tamtym czasie jedynym związkiem zawodowym, do którego należeli nieomal wszyscy pracownicy IPiP, był Związek Nauczycielstwa Polskiego. I to właśnie oni wybrali mnie na zwołanym w tym celu zebraniu, na okres 4 lat, takim SIP-owcem. Nie pamiętam czyj to był pomysł – kto mnie zgłosił…
Jednak abym mógł swoje nowe obowiązki wykonywać kompetentnie, zostałem wysłany na specjalne – chyba dwutygodniowe – szkolenie. Pamiętam, że odbywało się ono w jakimś ośrodku w Wieliczce. Nie wnikając w merytorykę tego „dokształtu” powiem, że nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z tej szansy, aby najpierw zwiedzić słynną kopalnię soli, ale także – i to nie jeden raz – pobliski Kraków.
Samo pełnienie obowiązków SIP-owca nie było zbyt angażujące czasowo i emocjonalnie. Nie przypominam sobie żadnego „wypadku przy pracy”, a okresowe przeglądy stanowisk pracy były tylko cykliczną formalnością.
x x x
Kolejną opowieścią o mojej, wykraczającej poza obowiązki pracownika naukowo-dydaktycznego, działalności będzie historia mojej niespodzianej „kariery” w PZPR i jeszcze szybszego i definitywnego jej końca. Z dalekosiężnymi konsekwencjami tegoż.
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
O studenckich obozach naukowych
Kontynuując IV cykl moich wspomnień „Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania”, po ich drugiej części „O tym co zapamiętałem o mojej roli dydaktyka” , prezentuję kolejną, gdzie opowiem o studenckich obozach naukowych, które – gdy zasmakowałem w tej formie przygotowania studentów do czekającego ich zbierania materiałów do pracy magisterskiej, stały się moją ulubioną formą pracy na uczelni. Bo nie były realizowane na uczelni!
Obozy naukowe organizowane były dla studentów po drugim roku studiów (dla uproszczenia będę w dalszej części wspomnień używał tylko formy „studentów”, ale zawsze będzie to, w przytłaczającej większości, dotyczyło studentek i studentów, występujących jednak w jednostkowych przypadkach.) Ich podstawowym celem było praktyczne zaznajomienie uczestników obozu z metodami i narzędziami badawczymi, stosowanymi w pedagogice społecznej, którymi będą się posługiwali podczas zbierania materiałów do pracy magisterskiej, pisanej w obszarze zainteresowania pedagogiki społecznej. A w tym obszarze znajdowała się także pedagogika opiekuńcza. Tradycyjnie obozy odbywały się we wrześniu. O udział w konkretnym obozie jego organizator musiał zadbać, bo choć każdy student powinien uczestniczyć w tej formie zajęć, to nie było żadnych obligatoryjnych wskazań u kogo i gdzie.. O jego skuteczną promocję musiał zadbać organizator. Istniała możliwość prowadzenia obozów poza Łodzią – ale wówczas organizator musiał uzyskać z UŁ środki finansowe na przejazdy i zakwaterowanie.
Po raz pierwszy prowadzenie takiego obozu pani doc. Lepalczyk zaproponowała mi już pod koniec pierwszego roku mojej pracy, czyli jeszcze przed wakacjami 1976 roku. Naturalną koleją rzeczy był wybór metody badawczej, której będę uczył jego uczestników: metody monografii placówki. Bo w takiej metodzie przygotowałem moją pracę magisterską i w tej mogłem uchodzić za „fachowca”
Kolejną decyzją, którą musiałem podjąć, była lokalizacja tego „obozu”. Nie miałem wątpliwości, że nie może on odbywać się w Łodzi – najlepiej w miejscowości, która może być atrakcyjną, z innych niż naukowo-poznawcze, względów. Mój wybór padł na Beskid Śląski i Żywiecki, przede wszystkim dlatego, że ja dotąd nigdy tam nie byłem, ale także ze względu na optymalny charakter jego walorów turystycznych – wszędzie blisko i góry nie za wysokie. Ale były także brane pod uwagę względy logistyczne. Mam tu na myśli fakt, iż centrum tego regionu – Bielsko-Biała – było liczącym sto kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców miastem, w tamtym czasie – stolicą jednego z 49 województw, mającym dobrze rozwiniętą infrastrukturę oświatową, w tym kilka placówek całkowitej opieki nad dzieckiem. Wszystko to sprawdziłem wcześniej w rozmowach telefonicznych, najpierw – strategicznie – z pracownikami tamtejszego Kuratorium Oświaty i Wychowania, a później, już w trybie roboczym, z Wydziałem Oświaty, istniejącego od trzech lat (w miejsce dawniejszego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej) bielskiego Urzędu Miejskiego.
Uzyskawszy od szefostwa Wydziału Oświaty zgodę na przeprowadzenie na ich terenie tego obozu, uzgodniłem z nimi program i listę placówek opieki nad dzieckiem, ale także szkół, do których będziemy mogli wchodzić i prowadzić nasze „treningowe” techniki badań środowiskowych.
Pozostało jeszcze załatwić bazę na zakwaterowanie i . . . i pozyskać na ten projekt środki finansowe. Oraz zrekrutować uczestników. A adres, pod którym możemy zamieszkać w czasie pobytu w Bielsku-Białej, wskazano mi w Wydziale Oświaty. Był to Dom Turysty PTTK, w centrum Bielska, przy ul. Krasińskiego nr 38 – niedaleko stacji kolejowej.
Foto: www.google.com/travel/hotels/
Dom Turysty PTTK w Bielsku, ul.Zygmunta Krasińskiego 38 (zdjęcie współczesne)
Mając rozeznanie we wszystkich kosztach (ceny biletów PKP, koszt noclegu, projektowaną liczbę osób i dodatkowe środki na „czas wolny”) wystąpiłem o dotację, którą – oczywiście – otrzymałem. Z rekrutacją też nie miałem problemu. Z taką ofertą turystyczną na dni wolne – jeszcze na długo przed sesją egzaminacyjną po II semestrze – miałem już komplet uczestników. Właściwie – uczestniczek, gdyż nie zgłosił się ani jeden student. Dziś nie pamiętam, czy w ogóle na II roku pedagogiki opiekuńczej taki studiował.
I w tym miejscu muszę opowiedzieć o jeszcze jednym, niespodzianym, elemencie tego przedsięwzięcia.
Zacznę od informacji, że pani doc. Irena Lepalczyk postanowiła po raz kolejny powiększyć liczbę pracowników Zakładu Pedagogiki Społecznej, Tym razem swe poszukiwania skoncentrowała na absolwentach socjologii. Był to kierunek poszukiwań praktykowany już przez prof. Kamińskiego. Wszak od wielu lat pracowała już w Zakładzie, także absolwentka socjologii, dr Iza Muchnicka-Diakow. Tym razem propozycję zatrudnienia na stanowisku asystenta stażysty przyjęły dwie osoby, które właśnie obroniły prace magisterskie na socjologii: Barbara Mrozińska i Jacek Piekarski. Ta pierwsza, zrobiwszy doktorat, po dwudziestu kilu latach pracy porzuciła karierę naukowca, aby zostać dziennikarką – na krótko w „Gazecie Wyborczej”, a od wielu już lat, najpierw w roli redaktora naczelnego, a od 2007 – na stanowisku prezesa Telewizji TOYA . I prezesuje tam do dziś…
Natomiast z tym drugim – z Jackiem Piekarskim – zawarłem znajomość jeszcze zanim oficjalnie został moim kolegą z pracy. Stało się tak, gdyż pani docent zdecydowała, że jeszcze przed formalnym jego zatrudnieniem, weźmie on udział w „moim” obozie w Bielsku-Białej. Z jego punktu widzenia była to propozycje nie do odrzucenia. Miał być – jako magister socjologii – moim konsultantem oraz prowadzić szkolenia studentów z technik badań, przed ich wyruszeniem do placówek. A ja usłyszałem, że mam go „wprowadzić w rolę nauczyciela akademickiego”.
Jedyne co musiałem w tej nagłej sytuacji zrobić, to zamienić w Domu Turysty zarezerwowaną dla mnie „jedynkę” na pokój dwuosobowy.
I tak starszy asystent dostał asystenta stażystę. Współpraca układała się nam dobrze, mnie było znacząco łatwiej realizować zadania prowadzącego ten obóz, a on pewnie także nie żałował tej „praktyki”. Dziś, po 45 latach, mogę chyba powiedzieć, że była to dla Jacka dobra inicjacja przyszłej kariery pracownika nauki, w ramach której został profesorem zwyczajnym, dziekanem Wydziału Nauk o Wychowaniu, a po latach pracy w Katedrze Pedagogiki Społecznej, wykonywanej, już po przejściu prof. Lepalczyk na emeryturę, także pod kierunkiem prof. Ewy Marynowicz-Hetki, usamodzielnił się i został kierownikiem „własnej”– nie trudno zgadnąć jakiej – Katedry Badań Edukacyjnych. A od niedawna jest już emerytem…
Pora wrócić do relacji z owego obozu. Najgorsze, że nie mogę sobie na sto procent przypomnieć iludniowe było to przedsięwzięcie, ale jestem prawie pewiem, że dwutygodniowe. Jestem przekonany, że obóz musiał się rozpocząć w połowie drugiego tygodnia września (np. 9-ego), gdyż nie mogłem prowadzać studentów do szkół i placówek tuż po rozpoczęciu roku szkolnego. Także nie mogłem kończyć obozu tuż przed początkiem roku akademickiego.
Fragment z „Kalendarza Stuletniego” – rok 1976. Zaznaczone są dni, w których – według mojej rekonstrukcji pamięci – odbył się studencki obóz naukowy
w Bielsku-Białej.
Ale miałem jeszcze jeden powód aby rozpoczynać obóz w połowie tygodnia. Zależało mi na dwu niedzielach z poprzedzającymi je sobotami. Bo choć w 1976 roku urzędowo była tylko jedna „wolna sobota” – w owym roku wyznaczono ją na 4 września – to ja tak planowałem nasze zadania, aby wcześniej odrobić wszystko co zostało zaplanowane na ten tydzień i mieć wolną sobotę i niedzielę do dyspozycji zajęć turystyczno-krajoznawczych. Dzięki takiemu terminowi obozu mieliśmy dwie takie możliwości.
Foto: www.google.com
W ramach tych ostatnich zajęć zwiedziliśmy okolice Bielska-Białej, a także Szczyrk. Byliśmy też nad Jeziorem Żywieckim.
Najtrudniej jest mi przypomnieć sobie konkretne fakty z realizacji oficjalnego programu obozu. Pamiętam, że zaczęliśmy od spotkania z dyrektorem Wydziału Oświaty Urzędu Miasta Bielsko-Biała, który przedstawił nam sieć podległych mu placówek, w tym domy dziecka i placówki realizujące środowiskową opieką nad dziećmi. I to one były głównym celem wizyt „badawczych” studentek.
Trochę na zasadzie dedukcji (ze strzępów mojej pamięci wiem, że byliśmy także w Technikum Włókienniczym, mającym swą siedzibę niedaleko naszego zakwaterowania) przypuszczam, że zapewne pan dyrektor pochwalił się, iż w kilku bielsko-bialskich szkołach zatrudnieni zostali pedagodzy szkolni – w ramach programu pilotażowego Ministerstwa Oświaty i Wychowania z 1973 roku. I pewnie wymienił także Technikum Włókiennicze, bo innego powodu naszej wizyty w tej szkole zawodowej być nie mogło. A wizytę w tej szkole zapamiętałem dlatego, że była to szkoła bardzo podobna, także w swej historii, do łódzkiego Technikum Włókienniczego.
Obóz zakończył się planowo, wszyscy wrócili zadowoleni, sprawozdanie o jego przebiegu złożyłem kierowniczce Zakładu i – zapewne po nieformalnym zasięgnięciu „języka” u jego uczestniczek – został on przez nią dobrze oceniony. Skąd taki mój wniosek? Bo gdyby było inaczej, nie otrzymałbym w następnym roku polecenia zorganizowania kolejnego….
x x x
Jednak rok 1977 był dla mnie trudnym rokiem. W tym roku, w lipcu, przeprowadzałem się z moją rodziną (ja – młody pracownik nauki, żona Krystyna – młoda matka oraz urodzony w marcu 1973 r. synek Kubuś) z dotychczasowego mieszkania (jeden pokój – 25 m kw. na poddaszu, bez wygód – w domu, który w latach dwudziestych zbudował mój dziadek i gdzie się urodziłem) do nowego mieszkania m-4 (55 m kw.) na IV piętrze w nowo zbudowanym bloku Osiedla „Pienista” Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych”. M-4 dostała rodzina trzyosobowa, bo dodatkowe „M” przysługiwało mi, jako nauczycielowi…
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
O tym co zapamiętałem o mojej roli dydaktyka
W poprzednim eseju wspomnieniowym „Osiem lat w akademickim świecie. O specyfice nowej pracy.” obiecałem, że kolejna część tego IV rozdziału mojej autobiografii będzie poświęcona prowadzonym przeze mnie zajęciom dydaktycznym. Zacznę ja od tego, że niewiele konkretów na ten temat zostało w mej pamięci. Na pewno wiem, że – generalnie – prowadzi- łem ćwiczenia, nie wykłady, które – w zasadzie – mógł mieć dopiero nauczyciel akademicki od stopnia doktora wzwyż. Muszę w tym miejscu poinformować, że w tamtym czasie studia magisterskie na uniwersytecie trwały o rok krócej niż „za mich czasów”, to znaczy 4 lata i nie było już jednolitych studiów pedagogiki, a funkcjonowały studia sprofilowane. Na UŁ można było studiować: pedagogikę szkolną, pedagogikę opiekuńczą i pedagogikę kulturalno-oświatową. Nie muszę uzasadniać dlaczego ja prowadziłem zajęcia (z pewnym wyjątkiem, ale o tym później) na kierunku pedagogika opiekuń- cza.. A tam moim „koronnym” przedmiotem była metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej, w ramach którego – WYJĄTKOWO – zezwolono mi na prowadzenie także wykładu. Każda grupa miała ze mną 1 godzinę wykładu i 2 go- dziny ćwiczeń. Przedmiot ten był w programie studiów na II i III roku .Pamiętam, że ich programy były moimi programami autorskimi – nikt nie narzucał mi swoich koncepcji, a moja oferta programowa była wypadkową tego, co wyczytałem w dostępnych w owym czasie na ten temat publikacjach a moimi doświadczeniami, wyniesionymi z okresu pracy w domach dziecka.
A zaczynałem od przeglądu dorobku klasyków polskiej opieki nad dzieckiem: od Janusza Korczaka z jego „Jak kochać dziecko” na czele, poprzez Kazimierza Jeżewskiego z nierozerwalnie związanymi z nim Wioskami Kościuszkowskimi oraz Czesława Babickiego – twórcę systemu rodzinkowego, który ostatni etap swego życia spędził w Łodzi, kierując domem dziecka przy ul. Przędzalnianej. Ale było w tych programach także o warszawskim Zespole Ognisk Wychowaw- czych założonym i prowadzonym przez Kazimierza Lisieckiego, którym po jego śmierci kierowała dr Maria Łopatkowa.
A skoro już wspomniałem Zespół Ognisk Wychowawczych „Dziadka” Lisieckiego – nie mogę nie powiedzieć o tym, że studenci dowiadywali się także o współczesnych formach, nie tylko opieki „zakładowej”, ale także środowiskowej: o świetli- cach prowadzonych przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, a nawet o działalności profilaktyczno-wychowawczej ORMO ! Tak, tak, nie wszyscy członkowie tej ochotniczej przybudówki MO byli „pałkarzami”, o czym w uniwersyteckim periodyku Acta Universitstis Lodzienzis z 1983 roku można dziś przeczytać w publikacji Barbary Mrozińskiej, zatytułowanej „Działacz ORMO jako wychowawca społeczny w środowisku zamieszkania„. [TUTAJ]
Prowadziłem także ćwiczenia w przedmiocie „Pedagogika Społeczna”. Wykłady mieli inni – oczywiście – pani docent Lepalczyk, ale także pozostali pracownicy Zakładu (od 1980 roku Katedry) w stopniu doktora.
x x x
Foto: www. baedekerlodz.blogspot.com
Budynek przy ul. Wólczańskiej 202 w Łodzi, w którym na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku odbywały się zajęcia zaocznych studiów pedagogiki UŁ. (Zdjęcie współczesne)
Zajęcia dydaktyczne miałem nie tylko dla studentów „dziennych” w siedzibie Zakładu przy ul. Uniwersyteckiej, ale także dla studiujących „zaocznie”, które w soboty i niedziele odbywały się – gościnnie – w siedzibie łódzkiego INNiBO przy ul. Wólczańskiej. Był to budynek, w którym na II i III piętrze do końca lat sześćdziesiątych mieściło się Studium Nauczycielskie, a na jego dwu pierwszych kondygnacjach działała szkoła ćwiczeń. Szkoła – już nie w funkcji „ćwiczeniówki”, funkcjonowała także w czasach, gdy prowadziłem tam zajęcia. Budynek miał dwa wejścia i dwie klatki schodowe: północne było „szkolne”, a południowym (widocznym na zdjęciu) wchodziło się wyłącznie na II i III piętra, gdzie mieścił się oddział łódzki Instytutu Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych (IKNiBO), przekształconego w 1981 roku w Instytut Kształcenia Nauczycieli Oddział Doskonalenia Nauczycieli (IKN ODN). Nie było między tymi użytkownikami budynku żadnego połączenia. Informuję o tym, gdyż ma to znaczenie dla tego, o czym chcę teraz opowiedzieć.
Pewnej soboty, późnym popołudniem, prowadziłem tam zajęcia – w sali na III piętrze, mającej okna na ulicę Wólczańską. (Na zdjęciu zaznaczone zostały żółtą obwódką.) Nagle usłyszeliśmy syreny wozów strażackich, które zatrzymały się przed naszym budynkiem Przerwałem zajęcia i podeszliśmy do okien, aby zobaczyć co się dzieje. A tam zobaczyliśmy strażaków, rozkładających drabinę, którą przestawiali do budynku. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że od pewnego czasu czuliśmy zapach spalenizny. Gdy otworzyłem drzwi na korytarz – do sali buchnęły kłęby czarnego, duszącego dymu. Wypełniał on szczelnie nie tyko korytarz, ale i jedyną dostępną klatkę schodową. Natychmiast zamknąłem drzwi i pootwie- raliśmy wszystkie okna. Po niedługim czasie do jednego z okien zajrzał strażak i zawołał, abyśmy – bez paniki – ewakuowali się z pomieszczenia po drabinie, bo droga przez korytarz i schody jest odcięta – grozi uduszeniem.
Wszyscy, bez paniki, ewakuowaliśmy się z pomieszczenia po owej drabinie. Nikomu nic złego się nie stało, ale emocji było co niemiara. Oczywiście tego dnia zajęcia zostały odwołane. Okazalło się, że przyczyną owego wydarzenia było zaprószenie ognia w magazynku szkolnej sali gimnastycznej, gdzie były składowane materace do ćwiczeń. Już dużo później dowiedziałem się, że ten straszny, trujący dym pochodził z owych tlących się materacy, zrobionych z gąbki ze sztucznego tworzywa…
I to jest moje najlepiej zapamiętane wydarzenie z zajęć dydaktycznych, prowadzonych dla studiujących zaocznie pedagogikę opiekuńczą…
Ale dydaktyka na Wólczańskiej przyniosła mi jeszcze inne „zagrożenie”.
Zanim o tym opowiem, dodam jeszcze informację, że owym wyjątkiem w generalnej zasadzie przypisania mojej osoby do zajęć na kierunki „pedagogika opiekuńcza” było powierzenie mi wykładu z, wprowadzonej niedawno jako obowiązkowy przedmiot na wszystkich kierunkach pedagogicznych, „Metodyki wychowania w ZHP” – właśnie na studiach zaocznych – na wszystkich prowadzonych tam kierunkach, w tym na „pedagogice kulturalno-oświatowej”. Ten wyjątek został uczyniony najprawdopodobniej z tego powodu, że osoba, która miała te wykłady dla studentów stacjonarnych – dr Maria Kuźnik – nie była zainteresowana prowadzeniem zajęć w soboty i niedziele. Prawdopodobnie przekonała decydentów, że ja, jako instruktor ZHP w stopniu harcmistrza, były komendant hufca, znakomicie sobie z tymi wykładami poradzę.
I jeszcze jedna uwaga wprowadzająca, dotycząca pedagogiki k-o na studiach zaocznych. Otóż był to kierunek ulubiony przez pragnących uzyskać cenzus wyższego wykształcenia pracowników niższego szczebla aparatu partyjnego PZPR. Najczęściej byli to instruktorzy komitetów dzielnicowych i powiatowych, którzy awansowali tam, „za zasługi dla Partii” jeszcze w epoce Gomułki, ale nie mieli wyższego wykształcenia. Studiowali tam także oficerowie „bez cenzusu”, zajmujący kierownicze stanowiska w milicji. Jak się okazało – także z pionu Służby Bezpieczeństwa. Wszyscy oni przychodzili na zajęcia „po cywilnemu”…
Po takim wstępie mogę już przejść do wspomnienia owej pamiętnej dla mnie historii, która wydarzyła się w 1978 roku. W tym celu posłużę się fragmentami eseju „Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki”:
[…] W czasie jednej z przerw „na papierosa” (a byłem wtedy jeszcze „palaczem”) zagadnął mnie jeden ze starszych studentów, o którym wiedziałem tylko, że pracuje „na Lutomierskiej” (już wtedy mieściła się tam Wojewódzka Komenda, tyle że nie Policji, a Milicji Obywatelskiej) i że jest pułkownikiem. „Jakie pan magister ma plany wakacyjne?” – niewinnie zapytał. A ja, jak to mam w naturze, „palnąłem szerze i otwarcie”: – Chciałbym pojechać do Szwecji, gdzie mieszka mój przyjaciel, ale nie mam paszportu i już nie zdążę go wyrobić.
Na tym rozmowa zakończyła się. Ale tylko tego dnia…
Po dwu tygodniach, na następnym zjeździe, także podczas przerwy, ten sam pułkownik doszedł do mnie gdy stałem samotnie i zaczął skarżyć się, że ma problemy z napisaniem pracy zaliczeniowej jaką im zdałem, bo nigdy nie był w harcerstwie i nie ma czasu na szersze poszukiwanie i czytanie lektur z tej dziedziny. I że prosi mnie o dłuższą konsultację. Podałem mu termin dyżuru w zakładzie i zaprosiłem na ul. Uniwersytecką. Na to on stwierdził, że o tej porze nie ma szans wyjść na tak długo z pracy, i czy ja zgodziłbym się przyjechać do niego… Na moje „Ale to niemożliwe, konsultacje tylko podczas dyżurów” chwilę pomilczał i powiedział – „Panie magistrze, przysługa za przysługę. Pan mi pomoże, a ja panu także pomogę – w otrzymaniu paszportu jeszcze przed początkiem lipca.”
I tak dałem się „skorumpować” obietnicą możliwości skorzystania z zaproszenia do Szwecji. […]
Zainteresowanych szczegółami dalszego rozwoju sytuacji odsyłam do obszernego fragmentu tamtego eseju –TUTAJ .
Foto: www.tulodz.pl
W tym wieżowcu, w czerwcu 1978 roku, otrzymałem ofertę zatrudnienia w Wojewódzkiej Komendzie Milicji Obywatelskiej – w VI Wydziale łódzkiej SB. Okna do gabinetu w którym odbyła się ta rozmowa zaznaczyłem żółtą obwódką. (Zdjęcie współczesne)
Dodam jeszcze informację, którą podałem, jako post scriptum, także w tamtym eseju:
„To w tym VI Wydziale łódzkiej SB zaczynał swą karierę i gorliwą służbą zasłużył sobie na przeniesienie do „centrali” w Warszawie, były nauczyciel matematyki w Technikum Ekonomicznym przy ul. Drewnowskiej, który przeszedł do historii jako zabójca ks. Jerzego Popiełuszki – Grzegorz Piotrowski.”
Hipolit Malinowski – 1909 – 1996
25 lat temu – 21 lipca 1996 roku – zmarł mój wuj – Hipolit Malinowski. Postanowiłem napisać i zamieścić na stronie „Obserwatorium Edukacji” wspomnienie o Nim, nie dlatego, że by to najmłodszy brat mojej mamy – z domu Malinowskiej. Tak się złożyło, że nie zostałem powiadomiony o jego śmierci i pogrzebie, nie byłem także, do dziś, przy Jego grobie. Uznałem, że choć w ten sposób oddam cześć Jego pamięci – jako pierwszemu w mojej rodzinie nauczycielowi i kierowni- kowi szkoły, ale także żołnierzowi Armii Krajowej, a od 1945 roku – organizacji Wolność i Niezawisłość, więźniowi peerelowskich kazamatów. Mam także pewien osobisty powód, o którym napisałem już przed trzema laty – w zamieszczo- nym 19 lipca 2019 roku na OE eseju wspomnieniowym: „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką”.
Jest to historia moich pierwszych samodzielnych wakacji (w wieku lat 15-u), kiedy to przyjechałem do Janówka, k. Starej Miłosnej, gdzie wuj Hipolit był kierownikiem wiejskiej szkółki. Oto fragmenty tamtego eseju:
[…] Przechodząc do sedna tematu – spędziłam tam kilka dni w sielankowym klimacie wylegiwania się na kocu w sadku, pojadania pajd chleba domowego wypieku, smarowanych masłem własnego wyrobu, polanych miodem z wujowej pasieki. Do popicia – zimne zsiadłe mleko wprost z piwnicy – takie, że można je było krajać nożem..
Ale nie to jest tematem tych wspomnień. Zaraz pierwszego dnia, zwiedzając pomieszczenia opustoszałej szkoły, trafiłem do salki,w której stała szafa, pełniąca funkcję szkolnej biblioteki. Była szeroko otwarta, a znaczna część liczącego kilkaset egzemplarzy księgozbioru leżała nieopodal, porozkładana na stolikach i krzesłach. Naszedł mnie na tym wuj, i zachęcił: Śmiało, śmiało. Poszukaj co cię z tego zainteresuje, i czytaj sobie do woli.
Dziś już nie pamiętam, czy wybrałem kilka książek, czy od razu tylko ten jeden, opasły tom, który przez najbliższe dni przeczytałem „jednym tchem”, od deski do deski. […]
Ktoś powie: nie masz się czym chwalić. To wszak sztandarowe dzieło sowieckiego autora na usługach reżimu. Ale ja mam w tej sprawie odmienne zdanie. Tak, to prawda: wszystkie poglądy autora-praktyka o sposobach wychowania „bezprizornych” są tam ubrane w obowiązującą wówczas stylistykę i słownictwo oraz „polane ideologicznym sosem socjalizmu”. Jednak zza tych obowiązkowych formułek przebija prawda doświadczeń i przemyśleń refleksyjnego pasjonata-wychowacy, który nic tam nie zmyślał, wszystko o czym napisał zostało wcześniej zweryfikowane w jego codziennej praktyce.
Do dziś jest dla mnie tajemnicą to zauroczenie pedagogiką kolektywu i wychowania przez pracę u piętnastoletniego ucznia Szkoły Rzemiosł Budowlanych. […]
Ale cała ta wiedza i merytoryczna analiza treści „Poematu Pedagogicznego” – jak się okazało – była dopiero przede mną. Tamtego lata, niezależnie od wszelkich ocen i polityczno-historycznych kontekstów, zostałem – tak to oceniam dzisiaj – zainfekowany chorobą, na którą zapadłem wiele lat później. Po raz pierwszy posmakowana wówczas wiedza o pracy wychowawczej z tzw. „trudną młodzieżą” przydała mi się już cztery lata później, kiedy jako dziewiętnastoletni młodzieniec, także podczas wakacji, w konsekwencji pewnych niezwykłych zbiegów okoliczności, stanąłem wobec wyzwań, nieświadomie podjętej roli wychowawcy na kolonii letniej dla – jak to się wówczas określało – „młodzieży niedostosowanej społecznie”. […]
x x x
Już zawsze będę twierdził, że – choć nieświadomie – tu wuj Hipolit, więzień komunistycznej bezpieki, dając mi do ręki książkę sowieckiego pedagoga, zainicjował proces, który po kilku latach, w połączeniu z innymi impulsami, doprowadzi mnie do decyzji o wyborze zawodu – powiem za prof. Aleksandrem Kamińskim – zawodu wychowawcy, realizowanego w różnej formule i w różnych instytucjach….
I dlatego, choć tym wspomnieniem, postanowiłem podziękować Mu za tamte wakacyjne dni w Janówku.
W owym eseju sprzed trzech lat, zamieszczonym – jak się okazało – w stanie niewiedzy że było to nieomal w 23 rocznicę Jego śmierci, zawarłem także część biograficzną o wujku Hipolicie Malinowskim. Dziś wiem, że jest ona pełna błędnych informacji – pisałem ten tekst w oparciu o „flesze” pamięci z dzieciństwa, o opowieści mojej mamy – jak teraz wiem – w dużym stopniu oparte na półprawdach. Te półprawdy były przede wszystkim skutkiem skrywania przez wuja Hipolita szczegółów jego działalności partyzanckiej, a zwłaszcza o pobycie w więzieniach..
Z tego powodu nie odsyłam linkiem do tamtego wspomnienia. Dziś będę posługiwał się autobiografią Hipolita Malinowskiego – najmłodszego syna Mariana i Franciszki Malinowskich, urodzonego 14 lipca we wsi Zaręby Ciemne w powiecie Ostrów Mazowiecka oraz pozyskanymi w wyniku research’u w Internecie materiałami o okresie Jego działalności w strukturach WiN.
Z Jego autobiografii dowiedziałem się, że szkołę powszechną ukończył w Rosochatem Kościelnem (pow. Wysokie Mazowieckie). Wnioskuję, że w tym czasie jego rodzice byli już właścicielami gospodarstwa rolnego z wolno położonym siedliskiem (poza pobliskimi wsiami), w miejscu, które nazwane zostało Zalesie Stefanowo, leżącym kilka zaledwie kilometrów od Rosochatego. A ten przymiotnik zapewne wziął się od imienia Jego starszego brata Stefana, który zgodnie z ówczesną tradycją został wyznaczony na spadkobiercę tego majątku.
Natomiast On, jako młodszy brat, musiał poszukać sobie innego niż bycie rolnikiem sposobu na życie. Bo tak interpretuję informację, że w 1926 roku, w wieku 17-u lat, podjął naukę w Państwowym Seminarium Nauczycielskim w Szczuczynie Nowogródzkim.
W swej autobiografii Hipolit Malinowski wspomina, że podczas nauki w Seminarium Nauczycielskim należał do ZHP. Po trzech latach nauki został drużynowym działającej tam drużyny harcerskiej. Już wtedy ujawniły się nie tylko Jego zdolności przywódcza, ale także organizatorskie – bo zainicjował powstanie drużyny harcerskiej także w miejscowej szkole powszechnej. Jej drużynowym został Jego kolega – Rajmund Zdanowicz – późniejszy oficer w armii Andersa, ranny w bitwie pod Monte Cassino. Druhowi Hipolitowi i tego było mało – zorganizował w tej samej szkole gromadę zuchów. Jej „wodzem” (drużynowym) został inny Jego kolega – Piotr Mockałło, który podczas wojny – w 1944 roku – zginął w pobliżu Lidy z rąk „wyzwolicieli” – żołnierzy Armii Czerwonej.
Po ukończeniu Seminarium w 1931 roku, jako dwudziestodwuletni jego absolwent, rozpoczął pracę nauczyciela w szkole powszechnej w Lidzie, gdzie także prowadził drużynę harcerską. Nie było Mu dane pracować zbyt długo w jednej szkole – był przenoszony do szkół w innych miejscowościach tego powiatu: pracował we wsi Iwja, a potem w Honczarach. W tej ostatniej wsi pracował przez dwa lata poprzedzające wybuch wojny, a później kolejne dwa lata – już po zajęciu tej części Polski przez Armię Czerwoną i włączeniu tych ziem do ZSRR. Ale wtedy nie był już kierownikiem tej szkoły, gdyż „nowa władza” przysłała na jej kierowniczkę młodą komsomołkę. W czerwcu 1941 roku, gdy wkroczyły tam wojska niemieckie, skorzystał z okazji i wraz z niedawno poślubioną żoną Heleną (też nauczycielką) oraz nowo narodzoną córeczką Zosią – jak to opisał „na wózku jednokonnym przewiózł swoją rodzinę do domu rodziców w Zalesiu k. Rosochatego Kościelnego”.
Z dalszej części Jego autobiografii, z bardzo lapidarnej informacji, można dowiedzieć się, że nie czekał biernie na rozwój wypadków, lecz czynnie włączył się do walki z okupantem. I to na dwu płaszczyznach. W Zalesiu, wraz żoną, prowadzili dla okolicznych dzieci tajne nauczanie, a On – równolegle – wstąpił do Związku Walki Zbrojnej, który od lutego 1942 roku został przemianowany na Armię Krajową. Nie był tam zwykłym żołnierzem – najpierw był w konspiracyjnej podchorążówce, a po jej ukończeniu rozpoczął pracę w wywiadzie miejscowego Obwodu AK. W 1944 roku został mianowany podporucznikiem i objął obowiązki szefa wywiadu Obwodu III „Zambrów” w okręgu białostockim. W biogramie owych kilka linijek informacji o tym okresie swego życia kończy informacją; „W konspiracji pracowałem do maja 1944 r.”
Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
Esej wspomnieniowy – cz. IV
Ta część moich wspomnień, zapowiedziana w poprzednim odcinku, dotyczyć będzie wydarzeń w okresie od 1 października 1975 do 31 sierpnia 1983 roku. Niektóre z nich zostały już opisane w „jubileuszowych” esejach w ramach serii „Moje lata dziewiąte” i „Moje lata dziesiąte”. Były to:
>Esej wspomnieniowy: „Mój rok 1979, czyli też obóz, ale naukowy. W Bieszczadach.
>Esej wspomnieniowy: Mój rok 1980. Jak sierpniowe strajki zamieszały w moim życiu
Były także inne: opublikowany jako wspomnienia z wydarzeń roku 1978, którego tytuł mówi sam za siebie: „Esej wspomnieniowy: Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki”, oraz ten, który powstał najwcześniej, którego znaczna część także dotyczy okresu mojej pracy na Uniwersytecie Łódzkim: Esej bardzo osobisty: Aleksander Kamiński – patronem mojej pedagogicznej drogi
Będę się do nich odwoływał, będę cytował ich fragmenty, a w przypadku powoływania się na ich obszerniejsze części – udostępnię je jako załączony plik PDF
Tyle wprowadzenia, a teraz do rzeczy:
Pierwszy dzień października 1975 roku wypadł w środę. Przyznam się, że nic z tego dnia nie utrwaliło się w mojej pamieci. Wiem tylko jedno: nie byłem jedynym nowozatrudnionym pracownikiem w Zakładzie Pedagogik Społecznej na UŁ, który dopiero co ukończył zaoczne studia pedagogiki – kierunek wiedza o kulturze. Razem ze mną tego dnia stał się, także od razu, starszym asystentem mój kolega z roku – Kazimierz Zawadzki, mieszkaniec Koluszek, który podobnie jak ja miał już za sobą ładnych kilka lat stażu pracy jako nauczyciel historii w Zespole Szkół Budowlanych w tychże Koluszkach. Z tą różnicą, że on pisał pracę magisterską u pani, wtedy jeszcze doktor, Olgi Czerniawskiej, która już wówczas dała się poznać jako specjalistka od edukacji dorosłych. Kazimierz Zawadzki dołączył do „frakcji” andragogów, która powoli krystalizowała się wokół niej w Zakładzie Pedagogiki Społecznej.
Zdjęcie pochodzi ze strony www.baedekerlodz.blogspot.com
Kamienica przy ul. Uniwersyteckiej nr 3, w której w latach mojej tam pracy mieścił się Zakład Pedagogiki Społecznej UŁ, podniesiony w 1981 roku do rangi katedry.
W roku w którym rozpocząłem tam pracę cały Zakład Pedagogiki Społecznej, który funkcjonował w ramach większej struktury o nazwie Instytut Pedagogiki i Psychologii UŁ, (i to jego ówczesny dyrektor – prof. Karol Kotłowski – podpisał moją umowę o pracę) mieścił się w kamienicy przy ul. Uniwersyteckiej 3, w dwu pomieszczeniach na I piętrze, których okna wychodziły na ulicę. (Na zdjęciu zaznaczone pomarańczową obwódką). Musiało to wystarczyć jako miejsce odbywania spotkań oraz dyżurów dla studentów zespołowi pracowników, liczącemu – razem z naszą dwójką – 10 osób. Zanim tam dołączyliśmy, w Zakładzie pracowali: kierowniczka – doc. dr hab. Irena Lepalczyk, doktorzy: Olga Czerniawska, Brygida Butrymowicz, Iza Muchnicka-Diakow, oraz magistrowie: Ewa Marynowicz-Hetka, Jan Badura, Barbara Juraś-Krawczyk i Ewelina Krakowska.
Dopiero rok później, po zwolnieniu sąsiednich pomieszczeń na I piętrze, które dotychczas były mieszkaniem, zajmowanym przez profesorów UŁ poprawiły się warunki lokalowe. Nie pamiętam kto był jago ostatnim lokatorem, ale wiem, że po wojnie, po przyjeździe do Łodzi, mieszkała tam założycielka katedry Pedagogiki Społecznej na UŁ – prof. Helena Radlińska. Po połączeniu tych pomieszczeń z dotychczas zajmowanymi pokojami – zakład dysponował sześcioma pomieszczeniami i wreszcie miał odpowiednie warunki lokalowe (Na zdjęciu nowa sytuacja zaznaczona żółtą obwódką).
x x x
Dalsze wspomnienia przedstawię w innej niż robiłem to dotychczas formule. Nie będzie to chronologiczna opowieść, rok po roku, a historia tego etapu mojej biografii zawodowej będzie opisana problemowo. Pierwszą będzie część, poświęcona opisowi obowiązujących tam zasad prawnych, regulujących organizację pracy, oraz tradycyjnych form organizowanych spotkań. W następnej bardziej szczegółowo opowiem czym zajmowałem się tam jako nauczyciel akademicki, czyli o prowadzonych przeze mnie zajęciach dydaktycznych. Oddzielny fragment przeznaczę na wspomnienie mojej „specjalności”, którą było prowadzenie studenckich obozów naukowych. W kolejnej części opiszę moją działalność społeczno-polityczną, w tym – prowadzoną „równolegle” aktywność jako „prelegenta” w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Zakończę opowieścią o – nie zwieńczonej obroną pracy doktorskiej – mojej pracy naukowej, czyli o przygotowaniach rozprawy doktorskiej, o pisanych artykułach i uczestnictwie w konferencjach naukowych.
Będą jeszcze dwie części, swoiste aneksy do owej historii o pracy na UŁ. Pierwsza – to wspomnienie kolejnych (w latach 1976 i 1977) obozów harcerskich (z Kubusiem) oraz krótka opowieść o mojej wakacyjnej „przygodzie” w Szwecji, którą przeżyłem latem 1978 roku, a której nie mogą pominąć z powodu jej związku z wcześniejszymi wspomnieniami, w których już kilkukrotnie pojawiał się Lucek – ten poznany w 1964 roku na obozie w Harkabuzie. W drugim aneksie wspomnę o dwu miejscach pracy poza uczelnią, na które otrzymałem zgodę „pierwszego pracodawcy”, a którymi były: Studium Pracowników Socjalnych (tak nazwę tej szkoły zapamiętałem) oraz Zespół Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159 w Łodzi. Co tam robiłem i jakie tego były dalsze konsekwencje – to także będzie ciekawe…
x x x
O specyfice pracy w nowej roli nauczyciela akademickiego
Cz. IV. 1.
Gdybym napisał, że zmiana miejsca pracy była dla mnie tylko kolejną – przerabianą już wszak kilkakrotnie – zmianą miejsca pracy, to bym sklamał. W porównaniu do poprzednich była to wręcz rewolucyjna zmiana. Przede wszystkim w aspekcie godzin pracy. Jeśli porównać mój poprzedni etat wicedyrektora, a także ten w ŁDK – 40 godzin tygodniowo, a nawet etat wychowawcy w domu dziecka – 36 godzin, realizowanych w zaplanowanym, tygodniowym rytmie pracy, to na UŁ moje tzw. „pensum dydaktyczne” wynosiło – uwaga – 270 godzin w skali roku! To oznacza w każdym semestrze po 135 godzin.