Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

O moich pierwszy krokach w pracy naukowej i o jej definitywnym końcu.

 

Zgodnie ze słowami, którymi kończyłem poprzedni odcinek moich wspomnień – „ O tym, że nie tylko dydaktyką i pracą naukową żyłem”, że „wkrótce przeczytacie opowieść o tym co robił starszy asystent Kuzitowicz w ramach jego pracy naukowej” – zapraszam do tej obiecanej opowieści:

 

Już podczas pierwszej rozmowy z panią doc. Lepalczyk dowiedziałem się, że będę zatrudniony jako starszy asystent, który jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym. Co to w praktyce może oznaczać wiedziałem w odniesieniu do dydaktyki. Wszak jako student byłem przez pięć lat „obserwatorem uczestniczącym” tej roli – w wykonaniu moich nauczycieli akademickich. Ale na czym będzie polegała moja praca naukowa – miałem mętne wyobrażenie…

 

Jej pierwszym, niejako oczywistym obowiązkiem, było uczestniczenie w seminariach pedagogiki społecznej, czyli cyklicznych spotkaniach pracowników Zakładu i zaproszonych gości – także z innych uczelni w Polsce – podczas których wygłaszano referaty i „doniesienia z badań”, a „młodzi pracownicy nauki” referowali fragmenty swoich przygotowywanych prac doktorskich.

 

Jednak bardzo szybko kierowniczka Zakładu zmobilizowała mnie do kolejnej formy owych naukowych obowiązków, jakim były publikacje naukowe. Na początek poleciła mi napisanie artykułu, który będzie streszczeniem mojej pracy magisterskiej. I tak powstała moja pierwsza publikacja, opatrzona – oczywiście – tytułemOśrodek szkolno-wychowawczy”, który wszedł do II części pracy zbiorowej pt. „Pedagogika opiekuńcza”, jaka pod redakcją Ireny Lepalczyk i Brygidy Butrymowicz była wydawana przez Instytut Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych w Łodzi. Część II ukazała się drukiem w 1976 roku.

 

Drugą publikacją, której z przyczyn formalno-prawnych byłem współautorem, a która weszła do IV części tej samej serii wydawniczej, był artykuł zatytułowany „Profilaktyka wykolejenia dzieci i młodzieży. Na przykładzie działalności Milicji Obywatelskiej w Miasteczku”. Od razu muszę poinformować, że nie był to przejaw mojej nagłej miłości do MO, lecz polecenie służbowe kierowniczki Zakładu, abym zrobił artykuł z pracy magisterskiej pani Kazimiery Kubickiej pt. „Działalność prewencyjna i postpenitencjarna Milicji Obywatelskiej w Ł.” Dodam, że owa pani była funkcjonariuszką tych organów i, podobnie jak ja, terenem zbierania materiału do pracy magisterskiej uczyniła miejsce swojej pracy. A owo „Miasteczko” Ł, to był Łask…

 

 

Ale pierwszą publikacją naukową, wydaną przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, w której znalazły się aż trzy moje artykuły, był wydany w 1981 roku tom „Praca opiekuńczo-wychowawcza. Wybór artykułów i opracowań”, także pod wspólną redakcja Ireny Lepalczyk i Brygidy Butrymowicz. Jako pierwszy znalazł się tam artykuł „Ośrodek Szkolno-Wychowawczy” (s. 330 – 370), którego zamieszczenie w tym tomie (po drobnych poprawkach redakcyjnych) było efektem decyzji pani doc. Lepalczyk.

 

Jednak pierwszym tekstem, będącym owocem mojego studiowania źródeł naukowych, był drugi z zamieszczonych w tym tomie artykułów: „Współpraca domu dziecka ze środowiskiem” (s. 371 – 401).

 

 

Zwracam uwagę, że publikacja ta ma datę 1981 rok, czyli już po tym, jak podjąłem decyzję, że nie będę kontynuował pracy nad moim doktoratem, a kiedy miałem już za sobą pracę nad jej pierwszym rozdziałem „Problem w literaturze”. Najkrócej rzecz wyjaśniając, było to lekkie przeformatowanie tamtego materiału, który gromadzony był pod kątem opisu środowiskowego tła, zakładanego hipotetycznie, współdziałania domu dziecka z rodzicami wychowanków. Dzięki temu moja praca nad tym rozdziałem nie poszła całkowicie na marne…

 

Ale dopiero trzeci z zamieszczonych w tomie artykułów był całkowicie moją inicjatywą i wynikał z moich prawdziwych zainteresowań: „Nauczyciel-wychowawca w placówce opiekuńczej. Próba konstrukcji modelu” (s. 472 – 492). Powstał on jako owoc mojej niezrealizowanej koncepcji, aby tematem doktoratu było poszukiwanie optymalnych elementów wzorca wychowawcy, czyli: wiedzy, cech osobowościowych i kompetencji (wtedy nazywanych umiejętnościami), jakie powinien posiadać dobry wychowawca placówek opiekuńczo-wychowawczych. Artykuł ten napisałem gdy po fiasku tematu o współpracy domu dziecka z rodzicami wychowanków, zaproponowałem kierowniczce mojego Zakładu nowy doktorat – właśnie na taki temat, i kiedy usłyszałem od niej krótkie i stanowcze: „To niech pan sobie poszuka promotora gdzie indziej!”

 

I właśnie chcąc jej udowodnić, ze jest to temat nie tylko ciekawy i ważny, ale temat, który mam przemyślany i zgłębiony, napisałem ów artykuł. Poniżej zamieszczam fotokopię strony, na której jest diagram, w syntetycznej formie obrazujący owoc moich rozważań:

 

 

x          x          x

 

Zanim zaprezentuję jeszcze dwie (i ostatnie) moje publikacje naukowe, muszę informację o nich poprzedzić opowieścią o dwu jeszcze innych przejawach mojej aktywności naukowej. Pierwszą z nich było uczestniczenie w konferencjach i seminariach naukowych, poświęconych problematyce pedagogiki opiekuńczej. Pamiętam takie, organizowane w Bydgoszczy, Gdańsku, Kielcach i Warszawie. Z Bydgoszczy pamiętam jedynie, że po raz pierwszy znalazłem się w towarzystwie ludzi zajmujących się naukowo tą samą problematyka jak ja, że poznałem tam profesora Edmunda Trempałę, rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej – organizatora tej konferencji, wtedy pełniącego już obowiązki przewodniczącego Zespołu Pedagogiki Opiekuńczej Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN oraz liczne grono koleżanek i kolegów „po fachu”.

 

Ale dopiero z tego drugiego miasta – z Gdańska – mam do dziś pamiątkowe „materiały źródłowe”:

 

 

Uczestnicy konferencji na Uniwersytecie Gdańskim w dniach 8 – 10 listopada 1979 roku. Ja siedzę z prawej strony najlepiej widocznego stołu. (zaznaczony strzałką)

 

Ale ważniejszą pamiątką jest zachowane zaproszenie na tę konferencję.Oto strony z programem tej konferencji:

 

 

Zwracam uwagę na temat referatu prof. Trempały:Działalność opiekuńczo-wychowawcza w miejscu zamieszkania. Podczas dyskusji po tym wystąpieniu, dowidziałem się, że właśnie w Gdańsku, na osiedlu „Zaspa”, prowadzony jest taki – dziś nazwalibyśmy to – projekt naukowo monitorowanego eksperymentu wdrożeniowego takowej formuły aktywizowania społecznego środowiska lokalnego. I to co z tego referatu i dyskusji wywiozłem – stało się inspiracją do mojego kolejnego artykułu, tym razem opublikowanego w głównym wydawnictwie naukowym UŁ – „Acta Universitatis Lodzensis”. Oto tytuł tej publikacji: „Współpraca domu dziecka z siłami społecznymi osiedla mieszkaniowego”. Była to synteza mojej wiedzy, zdobytej podczas pracy nad doktoratem i opublikowanej w 1981 roku w artykule „Współpraca domu dziecka ze środowiskiem”, z informacjami o możliwościach, jakie potencjalnie kryją siły społeczne osiedla mieszkaniowego, zdobytymi na owej gdańskiej konferencji. Nie bez wpływu na zainteresowanie tym tematem były moje własne doświadczenia, wyniesione z działalności w Komitecie Osiedlowym, opisanej w poprzedniej części tych wspomnień.

 

Ale nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym referacie z konferencji na UG w 1979 roku: „Kształcenie i doskonalenie kadr pedagogicznych dla potrzeb opiekuńczo-wychowawczych”. Bo to po tej konferencji, po wysłuchaniu tego referatu, powstał w mojej głowie pomysł na zajęcie się wypracowaniem modelu osobowego wychowwcy-opiekuna w placówce opieki całkowitej, czyli głównie w domu dziecka. A owocem tej inspiracji był ów artykuł o modelu opiekuna -wychowawcy, zaprezentowany powyżej.

 

x          x          x

 

Przy okazji wspominania tej konferencji nie mogę nie przypomnieć, że to właśnie tam poznałem owego dyrektora jednego z gdyński domów dziecka, który odwiedzaliśmy w ramach poobiedniego programu pierwszego dnia konferencji. I to on był moim „ambasadorem”, gdy przygotowywałem kolejny studencki obóz naukowy w 1980 roku…

 

I jeszcze jeden aneks tych wspomnień. Piszę o tym teraz, bo to jedyna szansa aby i ta forma mojej działalności na rzecz studentów pedagogiki opiekuńczej została odnotowana. To właśnie po informacji o owym eksperymentalnym programie integrowania sił społecznych osiedla mieszkaniowego dla rozwiązywania problemów wychowawczych, realizowanym na gdańskim osiedlu „Zaspa”, zrodził się mój pomysł, aby zorganizować tam wycieczkę dydaktyczną dla III roku pedagogiki opiekuńczej. To ten sam rok, którego studentki i studenci byli na moim obozie naukowym w Bieszczadach. Przyznam się, że zupełnie o niej zapomniałem, ale przypomniała mi o niej, wielokrotnie już przywoływana tu Ania Burchard, która podesłała mi nawet fotki z tej wycieczki. Jako że mają one jedynie wartość sentymentalną dla uczestniczących w tej wycieczce, a – niestety – nie dokumentują obiektów infrastruktury społecznej tego osiedla, nie zamieszczam ich w tym wspomnieniu.

 

x          x          x

 

Z konferencji w Kielcach, której organizatorem była tamtejsza Wyższa Szkoła Pedagogiczna, a której program nie zachował się w moim archiwum, niewiele szczegółów pamiętam. Jej tematykę pomógł mi ustalić jej współuczestnik, którym nie był żaden „kolega po fachu”, a ówczesny student I roku pedagogiki opiekuńczej i aktywny członek studenckiego koła naukowego – Krzysztof Kwiatkowski, znany od lat jako Krisek. Jako że dopiero po wielu latach od tamtej konferencji zostaliśmy takimi właśnie „kolegami po fachu” – mam z nim nadal kontakt i mogłem poprosić go o wsparcie mojej pamięci.

 

To on przypomniał mi, że konferencja ta odbywała się na temat problemów niedostosowania społecznego młodzieży i to dlatego zaproponowałem mu, aby pojechał wraz ze mną i w niej uczestniczył. Bo nie był to taki „typowy” student, co to prosto po maturze trafił na studia, a jeden z tych, którzy szukając swojej życiowej drogi, na początku popełnili pomyłkę. On najpierw studiował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi, ale już wtedy odkrył swoje powołanie: wychowawcy „trudnej” młodzieży. Przejawiło się to w niesformalizowanej, „amatorskiej” pracy profilaktycznej i resocjali- zacyjnej, nazywanej w tamtych czasach pedagogiką podwórkową. Dziś takich „pedagogów ulicy” określa się z angielska streetworker’ami. Krzysztof, straciwszy na III roku studiów do reszty zainteresowanie sztukami pięknymi, w roku 1978 rozpoczął studia na pedagogice opiekuńczej. I tu przecięły się nasze drogi po raz pierwszy. Bo były jeszcze inne, wtedy już zawodowe spotkania, ale o tym opowiem w jednym z następnych rozdziałów moich wspomnień.

 

 

Ale w Kielcach, było to w czerwcu 1979 roku, był studentem, który ze swoim uczelnianym nauczycielem przyjechał, aby po raz pierwszy w życiu uczestniczyć w konferencji naukowej. Jak już wspomniałem, był o kilka lat starszy od swoich koleżanek i kolegów „z roku” – już na pierwszy rzut oka nie wyglądał na studenta. I stąd wzięła się ta, zaskakująca, sytuacja. Oto już na wstępie, gdy rejestrowaliśmy się na konferencji i gdy organizatorzy, po zakwaterowaniu nas w tym samym pokoju, aby zaktualizować jej program, dopytywali się o tytuły wystąpień konferencyjnych, po tym jak ja podałem o czym będę mówił (dziś nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć), padło pod jego adresem pytanie: „A kole- ga magister na jaki temat będzie miał komunikat?”

 

 

Gdy wyjaśniłem, że kolega nie jest jeszcze magistrem, ale studentem I roku, że jest w kole naukowym i nie tylko interesuje się, ale ma już spore doświadczenie w pracy z młodzieżą trudną, i dlatego zgłosiłem go tutaj, padła propozycja, aby – mimo tego – opowiedział o tym uczestnikom konferencji. Była to klasyczna sytuacja „propozycji nie do odrzucenia”. Krzysztof jeszcze tego wieczora, zarywając kawał nocy, (trochę przy moim wsparciu), komunikat tan napisał i nazajutrz go wygłosił. Został on opublikowany w materiałach pokonferencyjnych pod tytułem „Z doświadczeń opiekuna społecznego”….

 

Dodam jeszcze tylko, że Krzysztof Kwiatkowski (zbieżność imienia i nazwiska z dzisiejszym senatorem, wcześniej prezesem NIK i ministrem sprawiedliwości jest przypadkowa), po ukończeniu w roku 1982 pedagogiki opiekuńczej na UŁ, pracował, między innymi, w Pogotowiu Opiekuńczym, a od 1986 roku, zaliczywszy podyplomowe studia z resocjalizacji na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, został wychowawcą w Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowaw- czym dla chłopców przy ul. Łucji w Łodzi.

 

A że historia drogi zawodowej Kriska jest na tyle ciekawa, że mogłaby zakłócić tok moich wspomnień, obiecuje uczynić z niej temat odrębnego materiału z cyklu „wywiady”

.

x          x          x

 

Natomiast ostatnią konferencją naukową w której uczestniczyłem była konferencja zorganizowana (chyba jeszcze w czasie gdy był, „zawieszony”, stan wojenny) przez Katedrę Pedagogiki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Pamiętam jedynie, że honory gospodarza pełnił tam doc. Tadeusz Pilch (z książki pod jego współredakcją „Metodologia Pedagogiki społecznej” poznawałem warsztat naukowca-badacza mojej dyscypliny), ale przede wszystkim pamiętam, że „gwoździem” wydarzenia było wystąpienie… księdza profesora Józefa Tischnera. Zakupiłem wtedy egzemplarz jego książki „Etyka Solidarności” – oczywiście z odręcznie wpisaną dedykacją Autora. Niestety – pożyczyłem ją komuś, dziś już nie pamiętam komu, a ten ktoś mi jej nie oddał.

 

 

Okładka pierwszego egzemplarza „Etyki Solidarności” z roku 1981.

 

x          x           x

 

Zanim zaprezentuję ten drugi z artykułów opublikowanych w 1984 roku w Acta Universitstis Lodziensis, muszę opowiedzieć o jedynym moim udziale w zespołowej pracy naukowo-badawczej, realizowanej przez pracowników – najpierw Zakładu, a od 1981 roku – Katedry Pedagogiki Społecznej. Była to praca, wykonywana w ramach tzw. „tematu węzłowego” (ówczesnej formuły późniejszych grantów przyznawanych przez ministerstwo), czyli pracy badawczej, prowadzonej za dodatkowe środki, czyli także za dodatkowe wynagrodzenie dla pracowników ją wykonujących. Ten konkretny „temat węzłowy” obejmował badania pod ogólną nazwą „Kultura pedagogiczna nauczycieli”. Moja działka, czyli prowadzone w tych ramach autonomiczne badanie sondażowe, które – tak w jego koncepcji, jak i w przygotowaniu narzędzi badawczych – było moim autorskim dziełem, miało nazwę „Kultura pedagogiczna nauczycieli-wychowawców w placówkach całkowitej opieki nad dzieckiem”.

 

I właśnie taki był tytuł mojego ostatniego artykułu naukowego, zamieszczonego w „Folia Pedagogika et Psychologia 5” z 1984 roku.

 

 

Nie mam się czym chwalić – badaniami objęte zostało 66 osób pracujących na stanowisku wychowawcy w domach dziecka i po 21 osób zatrudnionych jako wychowawcy w ośrodkach szkolno-wychowawczych oraz w pogotowiach opiekuńczych. Razem – 108 osób, których poziom kultury pedagogicznej (zdefiniowanej w tych badaniach jako „rodzaj specyficznych zachowań, które mają swe źródło w wiedzy pedagogicznej i świadomości celu wychowania i przebiegają zgodnie z zasadami pracy społeczno-wychowawczej , a przede wszystkim wypływają z życzliwej, opiekuńczej postawy wobec podopiecznych”) zdiagnozowałem w konkluzji tego badania jako nieoptymistyczny!

 

x          x          x

 

I to jest właściwie wszystko, co mogę opowiedzieć o mojej pracy nauczyciela akademickiego w obszarze obowiązku prowadzenia pracy naukowej. Jak to już zapowiedziałem wcześniej – nie jest tego wiele, gdyż nie odnalazłem się w tej roli, a co za tym idzie – nie angażowałem się w ten obszar aktywności. Przypomnę, że na stanowisko starszego asystenta zostałem zatrudniony na UŁ na czas określony – zgodnie z obowiązującym prawem – na 8 lat. Każda osoba w podobnej sytuacji, i ja także, wiedziała, iż w tym czasie, aby kontynuować zatrudnienie, ale już jako adiunkt, należy obronić pracę doktorską.

 

Decyzja o rezygnacji z dalszej kariery jako naukowca akademickiego pojawiła się u mnie po lecie 1981 roku, kiedy to zebrany wówczas przez uczestników studenckiego obozu naukowego, awaryjnie zorganizowanego na terenie Łodzi, materiał empiryczny wykazał, że założona w hipotezie badawczej teza o współdziałaniu domu dziecka z rodzicami wychowanków jest utopijną mrzonką (powstałą w wyobraźni mojej szefowej – promotorki), i kiedy niedoszła promotorka – prof. Lepalczyk nie zgodziła się na moją propozycję nowego tematu – tego o konstruowaniu postulowanego modelu wychowawcy domu dziecka.

 

Ostateczną decyzję o rezygnacji z robienia doktoratu, i co za tym idzie – z kontynuowania po wrześniu 1983 roku pracy na UŁ, podjąłem już w 1982 roku. Zakomunikowałem o tym pani profesor Lepalczyk (została profesorem w 1980 roku), a ta nie przekonywała mnie do zmiany stanowiska w tej sprawie – zwłaszcza po tym, jak wygłosiłem moje „ideowe” uzasadnienie tej decyzji. Pokrótce (i z pamięci) – brzmiało ono tak:

 

Gdy rozpoczynałem pracę na UŁ wyobrażałem sobie doktorów i profesorów pedagogiki, podobnie do tychże na Akademii Medycznej. Bo obie dziedziny to dyscypliny nauk praktycznych. A nie wyobrażam sobie profesora chirurgii, który nie zademonstruje studentom na sali operacyjnej wzorcowo przeprowadzonego zabiegu. Po tych kilku latach pracy poznałem wielu uczonych pedagogów, z którymi bałbym się posłać mojego syna na kolonie letnie. Nie interesuje mnie uprawianie nauki pedagogika w przyjęty sposób: głównie pisząc prace naukowe na zasadzie przepisywania z małych kartek na duże, albo odwrotnie…”

 

Po tej wypowiedzi obie strony odliczały dni do końca mojej umowy o pracę. Gdyby ktoś chciał wiedzieć dlaczego nie odszedłem wcześniej, przed upływem owych ośmiu lat, odpowiem szczerze: bo bardzo polubiłem bycie nauczycielem akademickim i chciałem jak najdłużej móc prowadzić zajęcia ze studentami.

 

Teraz już wiecie co miałem na myśli, gdy opatrywałem ten rozdział tytułem „Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania”. O dumie pisałem w końcowych akapitach pierwszej części tego rozdziału:

 

Ta nowa sytuacja była przeze mnie odbierana jako wielkie szczęście od losu, jako robienie czegoś, o czym nawet nie mogłem pomarzyć, […] Byłem dumny z tego co było mi dane robić, miałem świadomość z awansu społecznego, jaki spotkał mnie – chłopaka z robotniczej rodziny, z łódzkiego przedmieścia, którego mama, wywodząca się z białostockie wsi skończyła tam tylko 4 klasy szkoły powszechnej, a ojciec ukończył szkołę podstawową na wieczorówce dla robotników – i to w tym samym roku, w którym ja zdawałem maturę. A tutaj otwierała się przede mną ścieżka dalszego rozwoju – przygotowanie rozprawy i obrona doktoratu! Byłem dumny z tego, do czego doszedłem…”

 

O rozczarowaniu – teraz…

 

x           x           x

 

Mając świadomość zbliżającego się nieuchronnie dnia zakończenia pracy na UŁ, na wiele miesięcy przed tym terminem podjąłem starania o nowe miejsce pracy. Po zastanowieniu postanowiłem tej historii, a jest ona bardzo ciekawa, z momen- tami jak w najlepszym kryminale, poświęcić oddzielną część tego IV rozdziału moich wspomnień. Będzie to część ostatnia, po już zapowiedzianych – tych o moich wakacjach i o pracach dodatkowych. A te – już wkrótce…

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź