Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

Jak szukałem nowej pracy i kto mi w tym przeszkadzał

 

Realizując zapowiedź daną w zakończeniu części IV.6 moich wspomnień „Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje”, że „opowiem o moich poszukiwaniach „nowego miejsca zawodowego życia”, i że jest to „historia – z wielu powodów – warta utrwalenia. Dla pamięci potomnych „jak wtedy bywało”…” – przystępuję do opowieści o tym „pouczającym” doświadczeniu polityczno-historycznym:

 

Jak już wiecie – o tym, że nie będę już kontynuował kariery naukowca na UŁ, decyzję podjąłem ponad rok przed terminem wygaśnięcia mojej umowy o pracę na stanowisku starszego asystenta w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ. I po wakacjach 1982 roku zacząłem informować zaprzyjaźnione kręgi i osoby, że szukam pracy w wyuczonym zawodzie.

Pierwszym, i jak się okazało – bardzo owocnym dla moich poszukiwań wydarzeniem – było zimowisko w Karpaczu, jakie na przełomie lat 1982/1983 zorganizowała Komenda Chorągwi Łódzkiej ZHP (KChŁ) dla „zasłużonych instruktorów – z rodzinami”. Zostałem tam zaproszony i wraz z żoną Krystyną (wszak także instruktorką, choć wtedy już „w stanie spoczynku”) i niespełna dziesięcioletnim synem Kubą, spędziliśmy tam mile ten czas – z powitaniem nowego 1983 roku włącznie. Na owym zimowisku byli także małżonkowie Wiesława i Bogusław Śliwerscy z synami i wiele innych znanych nam harcerskich małżeństw. Ale był tam także wicekurator Roch Kopacki, zaproszony tam, dla „ocieplenia relacji” między KChŁ a ŁKOiW przez ówczesnego komendanta chorągwi – Pawła Babija.

 

Kilka słów informacji: Paweł Babij jeszcze parę lat wcześniej był moim „kolegą z pracy” – gdy w 1978 roku skończył studia na pedagogice i po obronie pracy magisterskiej został asystentem w Zakładzie Teorii Wychowania na UŁ. Dzielił biurko ze starszym (stażem) o rok Bogusławem Śliwerskim. Wcześniej Paweł był instruktorem harcerskim – działał najpierw w Hufcu Górna, a od kadencji Maćka Łukowskiego jako komendanta Hufca Polesie – także w moim macierzystym hufcu.. A kiedy latem 1981 roku otrzymał propozycję pracy w Głównej Kwaterze ZHP, którą przyjął, rozstał się, jak się okazało – na zawsze, z karierą pracownika nauki. Gdy w roku 1982 w KChŁ powstał kryzys kadrowy” – został tam komendantem. I to on zorganizował to „rodzinne” zimowisko w Karpaczu.

 

Z kolei o Rochu Kopackim wypada abym poinformował, że w gronie ówczesnego kierownictwa Łódzkiego Kuratorium Oświaty i Wychowania to do jego zakresu obowiązków należał nadzór nad kształceniem ogólnym i sprawami wychowania – w szerokim tego słowa rozumieniu. I ten fakt ma w tej historii istotne znaczenie.

 

To podczas owego podsudeckiego relaksu, z nocą sylwestrową w roli głównej, w ramach powszechnego w tym towarzystwie „starych znajomych” „tykania się”, także ja z owym wicekuratorem przeszliśmy „na ty”. I to jest pierwszy, istotny dla dalszych wypadków, fakt.

 

Drugim, o którym wspomniałem już kiedy opowiadałem o okolicznościach mojego pierwszego spotkania z Markiem Kotańskim, był ten zbieg okoliczności, że w czasie kiedy ja szukałem pracy, w łódzkim KOiW była zatrudniona jako wizytator metodyk ds. profilaktyki niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży Lili Madalińska – moja dobra znajoma z czasów wspólnej działalności z zuchami w Hufcu ZHP Łódź-Polesie. A znaliśmy się od 1961 roku, kiedy ja prowadziłem na Nowym Złotnie drużynę zuchów-chłopców „Kaczora Donalda”, a ona w szkole na Osiedlu im. Montwiłła Mireckiego – drużynę zuchów-dziewcząt „Myszki Miki”. Przypomnę jeszcze, że to ona, będąc wówczas namiestnikiem zuchów w naszym hufcu, prowadziła owo zgrupowanie kursowe w Harkabuzie na Orawie w 1964 roku, na którym ja byłem komendantem kursu dla kandydatów na drużynowych zuchów.

 

A w tamtych czasach słowa pieśni śpiewanej w kręgu „druh druhowi druh” nie były tylko pustym sloganem, a zasadą wcielaną w życie na co dzień, niezależnie od upływających lat…

 

I to Lilka Madalińska, podczas naszego spotkania z Kotańskim, poinformowała mnie, że właśnie zakończyła się ministerialna kontrola jej „działki” kuratoryjnych obowiązków i jedynym zaleceniem pokontrolnym był wniosek o potrzebie wzmocnienia kadrowego, czyli zatrudnienia drugiej osoby z tym samym zakresem obowiązków. I stąd wziął się pomysł, abym to ja na ten nowy etat został zatrudniony. Madalińska obiecała porozmawiać o tym z wicekuratorem Kopackim. Po kilku dniach skontaktowałem się z nim w tej sprawie. Usłyszałem, że nie ma do tego projektu zastrzeżeń i że wrócimy do sprawy „we właściwym czasie”, aby ją sfinalizować.

 

Mając w pamięci tamte ustalenia, tak gdzieś na początku lipca, zapowiedziałem się z wizytą u wicekuratora Kopackiego, aby rozpocząć procedurę zatrudnienia mnie w kuratorium. Spotkanie odbyło się w przyjacielskiej atmosferze, a jego efektem było ustalenie, że mam za tydzień przyjść z podaniem i życiorysem. (pojęcia CV wtedy nie znano).

 

Foto: www. pl.wikipedia.org

 

W tym skrzydle kompleksu budynków, będących siedzibą Urzędu Miasta i Urzędu Wojewódzkiego, od strony Placu im. Komuny Paryskiej, na II pietrze, do 1991 roku mieściło się Kuratorium Oświaty i Wychowania. (okna KOiW zaznaczone obwódką)

 

Po tygodniu zapukałem do gabinetu wicekuratora Rocha Kopackiego z owymi pismami. Już po chwili wyczułem całkiem zmienioną atmosferę. Zaczęło się od „kawa czy herbata”, a przy kawie, po kilku zdaniach rozmowy „o niczym” usłyszałem: „Ja cię bardzo przepraszam, ale sytuacja się zmieniła. Okazało się, że jednak nie otrzymaliśmy tego dodatkowego etatu wizytatora-metodyka.”. Podczas dalszej części rozmowy dowiedziałem się, że mam się nie martwić, bo on już znalazł rozwiązanie, że jest po rozmowie z dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej (WPW-Z), z którym uzgodnił, że będę zatrudniony w tej placówce – z tym samym zakresem obowiązków, jaki miałbym na etacie kuratoryjnym. I abym jak najszybciej zadzwonił do poradni i umówił się w sprawie zatrudnienia z jej dyrektorem.

 

Uspokojony, choć zaskoczony – pożegnałem się, dziękując mojemu rozmówcy za tą inicjatywę.

 

x          x          x

 

Już po kilku dniach siedziałem w gabinecie dyrektora łódzkiej Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej – Bolesława Możdżenia. Nie musiałem mu tłumaczyć celu mojej wizyty, gdyż został on już wcześniej poinformowany przez wicekuratora. Był jednak ciekawy mojej dotychczasowej drogi zawodowej. Gdy już mu opowiedziałem o moich kolejnych miejscach pracy i o zdobytych tam doświadczeniach – wyraził zadowolenie, że pozyska takiego pracownika. Uzgodniliśmy, że moje zatrudnienie odbędzie się na zasadzie porozumienia między zakładami pracy – najkorzystniejszej dla pracownika formuły zmiany pracodawcy. W tym celu niezwłocznie zostało sporządzone odnośne pismo i pożegnaliśmy się z ustaleniem, że gdy tylko załatwię niezbędne formalności w kadrach na UŁ mam do niego przyjść, aby sfinalizować sprawę.

 

Był już sierpień, kiedy doprowadziłem do końca procedury związane z moim odejściem z pracy na uniwersytecie i z oficjalnym pismem z UŁ zgłosiłem się do poradni na Wólczańską. I tu powtórzyła się scena z wizyty u Rocha Kopackiego. Dyrektor Możdżeń wyraźnie zdenerwowany, zaczął od pytania „kawa czy herbata”, a następnie padły słowa: „Proszę pana, jest mi przykro, ale nie mogę pana zatrudnić.” Długą chwilę trwała cisza, którą przerwało pytanie dyrektora: Proszę pana, w czym pan podpadł partii?”

 

Bo to on pierwszy odważył się postawić sprawę szczerze, nie „owijając w bawełnę” powodów zmiany sytuacji z moim zatrudnieniem. Podczas dalszej rozmowy dowiedziałem się, że osobą od której zależą wszystkie decyzje kadrowe w województwie miejskim łódzkim jest towarzyszka Iwona Bartosik – osoba odpowiedzialna w Wydziale Nauki, Oświaty i Kultury Komitetu Łódzkiego PZPR za politykę kadrową. I że on, po zgłoszeniu zamiaru zatrudnienia mnie, dowiedział się, że WPW-Z jest placówką rangi wojewódzkiej i że taki człowiek jak Kuzitowicz nie może tam pracować – nawet na stanowisku zwykłego pracownika!

 

Foto: www.polska-org.pl

 

Siedziba Komitetu Łódzkiego PZPR przy Al. T. Kościuszki, zwana „Białym domem”, gdzie na III pietrze, w Wydziale Nauki, Oświaty i Kultury, pracowała Iwona Bartosik. Okna tego wydziału zaznaczono czerwoną obwódką.

 

I gdy ja opowiedziałem dyrektorowi, że będąc pierwszym sekretarzem POP w Instytucie Pedagogiki i Psychologii na UŁ, po ogłoszeniu Stanu Wojennego, oddałem legitymację partyjną, usłyszałem od niego: „Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Tacy jak pan są tam bardziej podpadnięci, niż ci członkowie PZPR, którzy zapisywali się do ‚Solidarności’ ”.

 

Ale dyrektor Możdżeń nie poprzestał na tym. Zamiast mnie pocieszać, zaproponował kolejną możliwość zatrudnienia. Dowiedziałem się od niego, że właśnie na emeryturę przechodzi długoletnia dyrektorka Dzielnicowej Poradni Wychowawczo-Zawodowej dla dzielnicy Polesie, mieszczącej się przy ul. Kopernika i że on rozmawiał już z poleskim Wydziałem Oświaty w tej sprawie, zapowiadając moja wizytę. Zachęcał mnie, abym nie rezygnował i podjął jeszcze jedną próbę – a nuż towarzyszka Bartosik nie będzie tym razem blokowała tego zatrudnienia.

 

x          x          x

 

Wkrótce wszystko stało się jasne. Podczas mojej pierwszej wizyty w poleskim Wydziale Oświaty, gdzie jeszcze pamiętano mnie z czasów gdy byłem komendantem Hufca ZHP i uczestniczyłem, jako doproszony tam, nie będący radnym jej członek, w pracach Komisji Oświaty Dzielnicowej Rady Narodowej, usłyszałem, że spełniam wszelkie ich oczekiwania wobec kandydata na dyrektora tej poradni i… i poproszono mnie, abym w celu podpisania umowy o pracę zgłosił się w podanym terminie.

 

Gdy wyznaczonego dnia ponownie tam przyszedłem, przeżyłem znaną mi już wcześniej sytuację. „Że im przykro, ale...” Przerwałem, skracając to „przedstawienie” oświadczeniem, że wszystko rozumiem i nie trzeba mi nic tłumaczyć. Dodałem tylko, żałuję iż nie będę mógł pracować na Polesiu i pożegnałem się, życząc, aby znaleźli dobrego kandydata na dyrektora poradni.

 

Życzenie moje się spełniło – dyrektorką poradni została Jadwiga Maciejewska. Kierowała nią przez wiele, wiele lat, nawet gdy nazwa poradni zmieniła się na Psychologiczno-Pedagogiczną Poradnię nr 5.

 

x           x           x

 

Zbliżał się koniec sierpnia, a ja nadal nie wiedziałem co będę robił od 1. września. I nagle zadzwonił telefon od znanej już wam Lili Madalińskiej. Dowiedziałem się, że rozmawiała ona o moim problemie ze Zbyszkiem Gaberkowiczem, który w latach 1959-1963 był drużynowym jednej z poleskich drużyn harcerskich, a później przez kilka lat był instruktorem Komendy Hufca Łódź-Polesie. Pamiętałem go z tamtych czasów, także on – jak twierdziła Madalińska – przypominał sobie mnie, jako drużynowego zuchów z Nowego Złotna.

 

Gaberkowicz był wtedy dyrektorem III Państwowego Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego dla Dziewcząt przy ul. Drewnowskiej. Od kilku lat wdrażał w kierowanej przez siebie placówce reformatorski na owe czasy projekt, aby na przekór wcześniejszej regule, że w ośrodkach dla chłopców wychowawcami byli mężczyźni, a w ośrodkach dla dziewcząt pracowały kobiety. Projekt zakładał, że każda grupa powinna mieć parę wychowawców – kobietę i mężczyznę, jak on mawiał, aby dziewczyny miały „zastępczych” – mamę i tatę.

 

I właśnie poszukiwał wychowawcy do jednej z grup. Niezwłocznie umówiłem się z nim na wizytę i już po kilku dniach byłem wychowawcą w ośrodku dla „niegrzecznych” dziewcząt. Bo on, aby kogoś zatrudnić na stanowisko wychowawcy, nie musiał prosić o zgodę towarzyszki Bartosik…

 

I tak, po raz kolejny, zadziałała zasada „druh druhowi druh”. A ja, wszak nie po raz pierwszy, zaczynałem pracę na nieznanym wcześniej polu.

 

x           x           x

 

O kolejnych latach mojej pedagogicznej pracy, aż do „epokowego” przełomu w 1988 roku, opowiem w kolejnym, już V rozdziale moich wspomnieniowych esejów, który będzie nosił tytuł „Od wychowawcy dziewcząt z problemami do propagatora wychowania seksualnego”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź