Archiwum kategorii 'Felietony'
Przed chwilą przejrzałem o czym informowałem w minionym tygodniu na stronie OE. Przypomniałem sobie także (robiąc szybki research tematyki edukacyjnej na stronach widących mediów krajowych) o czym w tym samym okresie informowały media krajowe. I podjąłem decyzję: felieton będzie o tym, o czym nigdzie nie znalazłem informacji!
Cóż to za tajemniczy temat? Są nim nieznane losy „Obywatelskiego projektu ustawy o zmianie ustawy o dochodach jednostek samorządu terytorialnego oraz niektórych innych ustaw”, który w informacji, zamieszczonej o jego pierwszym czytaniu na stronie ZNP, nazwano „naszym projektem ‚Pensje z budżetu’”.
Przedziwna, żeby jej nie nazwań – podejrzana – atmosfera towarzyszyła temu projektowi już od pierwszych chwil jego prezentacji. Jak można o tym przeczytać w owej relacji ZNP („Pierwsze czytanie naszego projektu Pensje z budżetu”) – prezes ZNP musiał zejść z mównicy po 5 minutach swojego wystąpienia, ponieważ Marszałek Sejmu Ryszard Terlecki odebrał mu głos, informując, że wystąpienie zostało skrócone do 5 minut.
Zamieszczoną na stronie OE informację o tym wydarzeniu zatytułowałem „Pierwsze czytanie projektu „nauczycielskiej” ustawy – w pakiecie z „antyaborcyjną”. Nie była to pełna prawda, gdyż w ramach – jak to wyjaśniała marszałek Witek – czyszczenia zamrażarki, do pierwszego czytania w owym pakiecie skierowano pięć obywatelskich projektów ustaw, które nie doczekały się zakończenia procesu legislacyjnego w sejmie poprzedniej kadencji, a którego to wznowienie, jak mówi prawo, musiało nastąpić najpóźniej przed upływem sześciu miesięcy nowej kadencji. Pierwsze posiedzenie aktualnej, IX kadencji Sejmu odbyło się 12 listopada 2019 roku.
Warto przypomnieć jakie to były, obok nauczycielskiego przedstawionego jako pierwszy, projekty – w kolejności ich prezentowania:
>Obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy „Prawo łowieckie” – zawierający zapis zezwalający oosobom niepełnoletnim na udział w polowaniach;
>Obywatelski projekt ustawy o ochronie własności w RP przed roszczeniami dotyczącymi mienia bezdziedzicznego – tak naprawdę dotyczący mienia pożydowskiego;
>Obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy „Kodeks karny” – nazywany „Stop pedofilii”, przewidujący kary za edukację seksualną, postrzeganą przez jego wnioskodawców jako promocja wśród uczniów homoseksualizmu, masturbacji i innych czynności seksualnych;
>Obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy „O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży” – zawierający zakaz wykonywania aborcji ze względu na duże prawdopodobieństwo ciężkich i nieodwracalnych wad płodu.
Owe „pierwsze czytania” odbyły się w środę 15 kwietnia. Do dzisiaj nie zamieszczono na stronie Sejmu stenogramu z tego posiedzenia – nie możemy więc sprawdzić, czy owe 5 minut na przedstawienie projektu mieli wszyscy przedstawiciele komitetów owych inicjatyw ustawodawczych, w tym pani Kaja Godek, czy ten limit przestrzegano jedynie wobec prezesa Broniarza.
Wszystko zaczęło się od wywiadu Katarzyny Pawłowskiej z Mikołajem Marcelą, zatytułowanego „Koronawirus zabije szkołę, jaką znamy. I dobrze.” To on dał mi impuls do napisania zeszłotygodniowego felietonu, w którym wyłożyłem mój pogląd na jedną z wypowiedzi, wygłoszonych przez pana Marcela, w której na pytanie co by zrobił, gdyby został ministrem edukacji i mógł podjąć tylko jedną decyzję naprawiającą polską edukację, powiedział: „Zniósłbym podstawę programową”.
Ten mój pogląd podsumowałem w ostatnim akapicie tamtego felietonu takimi słowami:
„Reasumując: po głębszej analizie futurologicznej, popartej wiedzą o realiach praktyki szkolnej, jawi mi się obraz systemu kształcenia bez podstaw programowych w ogóle, jako coś, co w praktyce nie tylko że nie zadziałałoby tak, jak to sobie wyobrażają idealizujący edukacyjną rzeczywistość marzyciele, ale który byłby źródłem XXI-wiecznego społeczeństwa kastowego, w którym owa kastowość byłaby dziedziczona nie tyle miejscem urodzenia, co miejscem edukowania…”
Dwa dni później umożliwiłem Czytelnikom OE zapoznanie się z komentarzem Mikołaja Marceli do moich poglądów w sprawie całkowitej rezygnacji z podstaw programowych, jako „mapy drogowej” w codziennej pracy dydaktycznej polskich nauczycieli na wszystkich poziomach edukacji i w ramach wszystkich przedmiotów.
Podjąłem dziś decyzję, że jestem winien – tak czytelnikom OE, jak i panu Mikołajowi Marceli – podjęcie tego „dialogu na odległośc” i skomentowanie zaprezentowanych w tej replice poglądów.
Zacznę od tego fragmentu:
„Dziś ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje młody człowiek, jest jeszcze większa ilość informacji narzucanych odgórnie przez podstawę programową, a podstawa programowa jest właśnie potrzebna, by zapewnić nam spokój ducha, że wszyscy dostają to samo i mogą liczyć na podobne wykształcenie w ramach systemu edukacji.”
Wszyscy, którzy od lat śledzą treści, które upowszechniam na stronie OE, a także w pisanych przeze mnie felietonach wiedzą, że nie tylko nie jestem obrońcą podstaw programowych w ich obecnej formule, ale wielokrotnie dawałem dowody moich przekonań o pilnej potrzebie ich znacznego ograniczenia i sprowadzenia do niezbędnego minimum, bedącego „wspólnym mianownikiem” wiedzy, którą posiadłby każdy młody Polak – bez względu na to której szkoły był uczniem. Ten wspólny mianownik jest niezbędny nie tylko z powodów prktyczno-formalnych: np. w przypadku konieczności zmiany szkoły, ale przede wszystkim jako podstawowa baza rozumienia przez młodych ludzi świata który ich otacza, w którym przyjdzie im żyć: świata przyrody, kultury, świata społecznego…
Ale takie zawężone podstawy programowe, będące wspólnym pniem wiedzy, którą każdy uczeń powinien mieć, nie wwykluczają możliwości tworzenia w szkołach szerokiej przestrzeni dla indywidualnego rozwoju, samokreacji, samorealizacji…
X X X
Kolejny fragment poglądów Mikołaja Marceli i mój do nich komentarz:
„Co do skrajnych wersji: myślę, że skrajną – i pożądaną – byłaby sytuacja, w której mielibyśmy tyle uczniowskich ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów. Bo ja nie sądzę, że nauczyciel jest od nauczania – według mnie jest on od wspierania procesu uczenia i celów wyznaczanych przez samego ucznia. Jestem też zdania, że obecne myślenie o wieńczeniu poszczególnych etapów edukacji egzaminami jest zupełnie anachroniczne.”
Popłynął Pan Mikołaj w marzenia: tyle uczniowskich ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów. Już kiedyś tak w Polsce było – kiedy w domach arystokracji i bogatej szlachty, w każdym pałacu i dworku, pracowali zatrudniani tam: guwernantki lub guwernerzy, najczęściej obcego – francuskiego bądź włoskiego pochodzenia. I to oni, w warunkach całkowitej indywidualizacji procesu edukacyjnego, mieli wszelkie warunki do wspierania indywidualnych ścieżek rozwoju ich uczniów – rzadziej – uczennic. Tyle tylko, że – jak uczy nas historia – i wówczas nie uczniowie byli podmiotami takiej edukacji domowej. Decydowali rodzice i po części owi guwernerzy.
Lecz czy w XXI wieku, w naszym kraju, możliwe jest zrealizowanie takiego modelu „ tyle ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów”? W polskich warunkach oddziałów dwudziestokilkoro – trzydziestokilkoro uczniów liczących?
I oczywiście w pełni zgadzam się, że nauczyciel nie jest od nauczania a od wspierania procesu uczenia się ucznia. W zasadzie mógłbym także poprzeć myśl, że wieńczenie poszczególnych etapów edukacji egzaminami jest zupełnie anachroniczne.”
Gdyby nie pamięć czasów, gdy egzaminy, zwane wówczas egzaminami dojrzałości, organizowane były absolutnie autonomicznie przez każdą szkołę średnią. Kiedy to nauczyciele, którzy uczyli poszczególnych przedmiotów, przygotowywali tematy egzaminów pisemnych i zestawy pytań na egzaminy ustne, a później zasiadali w komisjach egzaminacyjnych. Pomijam już patologiczne sytuacje, w których nauczyciel potrafił zrobić wszystko (z podrzucaniem ściagi włącznie), aby uczeni przez niego abiturienci dostawali jak najlepsze oceny, bo co pomyśli o nim dyrektor, gdy okaże się, że ich niczego nie nauczył? Oceny uzyskiwane przez uczniów na tak organizowanych egzaminach były całkowicie nieporównywalne i w niewielkim stopniu mogły służyć jako wskaźnik poziomu wiedzy absolwenta przy rekrutacji do szkół wyższych. I stąd wziął się pomysł, jaki realizowała wówczas np. Politechnika Łódzka, że na takie egzaminy maturalne do partnerskich szkół przysyłała swojego obserwatora, który był – choć w niewielkim stopniu – takim „bespiecznikiem” prawidlowości przebiegu owego egzaminu.
Przy okazji przypomnę, że idea zewnętrznych egzaminów nie narodziła się w Polsce, lecz w krajach „demokratycznego świata”, że ich wprowadzenie w naszym kraju było podyktowane właśnie potrzebą wyrównywania standardów edukacyjnych szkół, niezależnie od miejsca ich funkcjonowania, i że reforma ta była gorąco popierana właśnie przez szkoły wyższe…
Czy dzisiaj sytuacja dojrzała już do rezygnacji z ”urawniłowki” egzaminów zewnętrznych (tak po szkole podstawowej, jaki średniej) i ponownego powrotu do egzaminów wstępnych, organizowanych przez placówki edukacyjne „wyższego szczebla”? Oto jest pytanie. Dziś nie mam na ten temat wyrobionego zdania.
Postanowiłem, że dzisiaj nie będę pisał o niczym, co jest treścią informacji i komentarzy od ponad dwu tygodni: o zawie- szeniu zajęć w szkołach, o zdalnym nauczaniu, o problemach i trudnościach, z jakimi – w konsekwencji tych decyzji – muszą się na co dzień mierzyć dyrektorzy szkół, nauczyciele, ale także uczniowie i ich rodzice.
Nie wiem jak Wy, ale ja na widok tego typu newsów i analiz zaczynam już odczuwać coś na kształt „odruchu obronnego” – doszło do tego, że zdarza mi się, iż wyłączam radio, telewizor, zmieniam oglądaną na laptopie stronę.
W poszukiwaniu czegoś z większą perspektywą niż utuskiwanie na „epidemiczną” codzienność, trafiłem wczoraj w dodatku „Gazety Wyborczej” – „Wysokie Obcasy” na wywiad Katarzyny Pawłowskiej z Mikołajem Marcelą, zatytułowany „Koronawirus zabije szkołę, jaką znamy. I dobrze.”. Po wstępnych utyskiwniach na system szkolny, którego wszystkie słabości obnażył aktualny stan zagrożenia epidemicznego, na pytanie: „Szkoła w dotychczasowej formie to zło? – padła odpowiedź: „Nie. Ona po prostu działa w przestarzałym modelu”. Na kolejne pytanie o to czym należałoby zastąpić ów anachroniczny system rozmówca odpowiedział: „Mnie się bardzo podobają pomysły i rozwiązania w edukacji demokratycznej czy Montessori. Takie podejście, które bazuje na motywacji wewnętrznej i w ramach którego traktuje się dzieci holistycznie.”
Do tego momentu nic nie budziło mojego sprzeciwu. Jednak gdy przeczytałem co zrobiłby ten wykładowca sztuki pisania – na filologii polskiej, oraz projektowania gier i przestrzeni wirtualnej – wszystko to na Uniwersytecie Ślaskim, gdyby zostawszy ministrem edukacji mógł zmienić tylko jeden element dotychczasowego systemu – odpowiedział: „Zniósłbym podstawę programową”. – odczułem przemożną potrzebę zabrania „w tym temacie” głosu.
Ale nim wyłożę mój pogląd na takie rozwiązanie – proponuję, abyście przeczytali cały wywiad z Mikołajem Marcelą – TUTAJ, albo – jeśli go macie – w wersji drukowanej tego dodatku.
Właśnie uprzytomniłem sobie, że nie wszyscy mają wykupiony abonament na lektury ze strony „Gazety Wyborczej” – tym proponuję zapoznanie się z obszernymi fragmentami zapisu tej rozmowy, przygotowanymi przeze mnie w wersji pdf – TUTAJ
Jak zauważyliście, ów autor książki „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku.Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens” w dalszej części rozmowy podejmował jeszcze inne wątki, takie jak testomania, sens oceniania w jego dotychczasowej wersji, przydatność egzaminów zewnętrznych (matura), depresje wśród nastolatków, używanie przez uczniów smarfonów, fascynacja młodych ludzi instagramerami, youtuberami i gwiazdami na TikToku.
Ja dziś podejmę tylko temat jego wizji szkoły bez podstaw programowych.
Wiem, że nie tylko Mikołaj Marcela lansuje model szkoły bez podstaw programowych. Z tego co dotąd słyszałem i czytałem – znakomita większość eduzmieniaczy: „teoretyków”, udzielających światłych rad, pisujących książki, blogi i długie posty na swych fejsbukowych profilach, ale także liczni praktycy – dyrektorki i dyrektorzy szkół, nauczycielki i nauczyciele „oddolnie” wyjmujący cegła po cegle z murów pruskiej szkoły relikty XIX-owiecznego paradygmatu edukacji, w takiej czy innej wersji – także marzą o wyzwoleniu się z ram podstaw programowych. Tylko czy tak radykalnie, w ogóle i definitywnie?
Zdążyłem przez tych moich, już prawie 76 przeżytych lat przekonać się, że najczęściej coś, co na pierwszy rzut oka mogło wydawać się cudownym rozwiązaniem problemu, w przypadku bezwyjątkowego zastosowania może w skutkach okazać się gorsze od choroby, którą miało uleczyć. No bo jak by nie patrzeć – owsiakowa idea „róbta co chceta” w zastosowaniu do edukacji prowadzi do jednego: do całkowitej nierówności startu do „poszkolnych” etapów życiowej drogi młodych ludzi.
To pierwszy felieton pisany w „stanie epidemii”, ogłoszonym Rozporządzeniem Ministra Zdrowia z dn. 20.03.2020. Ciekawe, że w rozdziale 4. tego aktu prawnego, zatytułowanym „Ograniczenia funkcjonowania określonych instytucji lub zakładów pracy”, a konkretnie w § 6. w którym podane są podmioty, w których w okresie o którym mowa w § 1, ustanawia się czasowe ograniczenie, nie wymieniono szkół ani przedszkoli. Nie znalazły się tam także szkoły wyższe. Po krótkiej chwili zastanowienia uznałem, że to kolejny dowód na to, iż w oczach naszych prawodawców placówki oświatowe traktowane są jako instytucje, które nie mogą zostać potraktowane na równi ze sklepami, kinami czy nawet teatrami. Edukacja działa na specjalnych prawach. Bo instytucjom kultury nie pomogło nawet to, że ich minister ma rangę wicepremiera.
Od razu poczułem się, w imieniu wszystkich koleżanek i kolegów nauczycieli, dowartościowany.
Ale wróćmy do felietonu. O czym to dzisiaj należałoby napisać? Po szybkim przeglądzie tematów minionego tygodnia wybrałem temat, który pojawił się w wywiadzie Slawomira Broniarza, a który nie został tam szerzej rozwinięty. Prezes ZNP w rozmowie z dziennikarzem Radia TOK FM powiedział: „Szkoła powinna w krótkim czasie zorientować się, kto może, a kto nie może mieć dostęp do łączy zarówno po stronie nauczycieli jak i uczniów.”. Co ciekawe – ma świadomość tej bardzo zróżnicowanej sytuacji także minister Piontkowski, który na konferencji prasowej 20 marca powiedział:„Trzeba brać pod uwagę, że nie każdy uczeń ma dostęp do szybkiego internetu, czy nie zawsze ma najnowszy komputer”.
Ale nawet świadomość takich sytuacji nie wpłynęła nastanowisko ministra edukacji, który – choć szkoły do 14 kwietnia będą zamknięte, więc „klasyczna” dydaktyka szkolna nie jest prowadzona już od 12 marca – nadal podtrzymuje pogląd, że nic nie zagraża terminom egzaminów maturalnych, także egzaminów dla ósmoklasistów, które zgodnie z organizacją roku szkolnego 2019/2020 mają odbyć się w dniach 21 – 23 kwietnia.
Zanim podzielę się z Wami moimi przemyśleniami na ten temat, zaproponuję lekturę tekstu Joanny Cieśli „’Radźcie sobie w szkołach sami’. MEN gra na czas”, który wczoraj zamieszczono na portalu tygodnika „Polityka”. Są tam zebrane wszystkie problemy, wątpliwości i sugestie, jakie w ostatnim czasie można było usłyszeć i przeczytać w innych źródłach na temat sytuacji dyrektorów szkół, nauczycieli, uczniów i ich rodziców wobec zbliżających się nieuchronnie terminów egzaminów, przy – jak dotąd – konsekwentnie powtarzanym stanowisku MEN, że są one, rzekomo, niezagrożone.
To teraz 5 minut lektury tekstu „’Radźcie sobie w szkołach sami’. MEN gra na czas” – TUTAJ
Cóż jeszcze do tego mogę dodać?
Niewiele… Może tylko to, że rządzący NASZYM krajem, w tym polską edukacją, nadal grają w lotto z epidemią i liczą na główną wygrana w majowych wyborach prezydenckich (bo przecież „ich” elektorat nie boi się jakiegoś wirusa i stawi się karnie w lokalach wyborczych), której to gry ofiarami mogą stać się przede wszystkim uczniowie klas ósmych i maturzyści oraz ich rodzice. Bo – moim zdaniem – to właśnie z powodu zbieżności terminu tych wyborów (11 maja) z terminami pisemnych egzaminów maturalnych (począwszy od 4 maja, codziennie, aż do 21 maja) władza niezłomnie twierdzi, że są one niezagrożone! No bo jakby to wyglądało, gdyby odwołać maturę, a kazać ludziom iść do wyborów.
Zasiadłem przed klawiaturą laptopa, aby napisać kolejny, 313 już, mam nadzieję że nie pechowy, felieton i… i uświadomiłem sobie, że na tle wydarzeń minionego tygodnia wszystkie inne tematy, które nie wynikają z nadzwyczajnego stanu, w jaki wprowadziło nie tylko Polaków, zagrożenie epidemią koronawirusa, tracą na swojej „wadze”. Dziś najważniejsze jest to, w jaki sposób potrafimy zatrzymać wzrost zachorowań, nie rujnując totalnie gospodarki i życia społecznego – w tym edukacji.
Nie będę silił się na oryginalność i nie zaproszę Was dziś, na przekór powszechnemu trendowi, do lektury zapisu moich rozważań o „odroczonym” przed tygodniem temacie oddolnych inicjatyw jednoczenia ruchów „eduzmieniaczy”, czy inaczej ich nazywając – „chałupników uczenia inaczej”. Wierzę, że przyjdzie i na to czas, a dzisiaj popłynę głównym nurtem tego, czym żyją nie tylko wszystkie media, ale i – z tego co obserwuje – znacząca większość naszego społeczeństwa: epidemią koronawirusa i jej skutkami. W moim, w naszym przypadku, dla nas – są to bezpośrednie, ale i odroczone, a prawdopodobnie także dalekosiężne skutki zamknięcia szkół.
Zacznę od decyzji o zamknięciu na okres 14 dni, czyli do środy 25 marca, przedszkoli, szkół i innych typów (z nie zawsze uzasadnionymi wyjątkami) placówek oświatowo-wychowawczych. W mojej opinii decyzja ta jest dowodem na to, jak rząd traktuje obywateli: jak nieodpowiedzialne dzieci, albo zdziecinniałych staruszków, którym nie można powiedzieć prawdy o skali i stopniu zagrożenia, bo wpadną w histerię. Bo przecież jest dla mnie oczywiste, że w gronie decydentów już 11 marca posiadano wiedzę o tym, iż 14 dni to nierealny czas na wygaszenie stanu zagrożenia, że 25 marca będziemy mieli sytuację podobną do tej, w jakiej dziś jest Hiszpania, czy Niemcy lub Francja, że nadal będzie rosła liczba osób u których potwierdzono zakażenie, a więc uczniowie i studenci nie będą mogli wrócić do szkół i na uczelnie. I że nie będzie można wznowić ich działalności po tych dwu tygodniach, ale – najprawdopodobniej – przynajmniej po dwu miesiącach!
Jednak nadal utrzymuje się ósmoklasistów w złudnym przekonaniu, że ich egzaminy odbędą się zgodnie z planem (21 – 23 kwietnia), a terminy egzaminów maturalnych (4 – 22 maja) – rzekomo – także nie ulegną zmianie. Jeszcze wczoraj minister Piontkowski w wywiadzie dla Onetu podtrzymywał tę złudę…
W przeciwieństwie do poprzedniego tygodnia – tym razem nie miałem takiego jak wtedy imperatywu w sprawie wiodącego tematu kolejnego felietonu. Mam raczej dylemat osiołka, któremu w żłobie dano: temat wstawiania uczniom do dzienników „zer”, podjęty – bez podania nazwy szkoły w której to się praktykuje – przez prof. Śliwerskiego i dzień później dookreślony przez redaktora Macieja Kałacha, albo może o tym, czy powinny odbyć się XXIII Łódzkie Targi Edukacyjne, czyli „spędzenie” tysięcy ósmoklasistów i maturzystów na ciasną powierzchnię płyty Atlas Areny – w okresie, gdy nic nie wiemy o tym, czy, i ile osób w Łodzi i okolicach może być posiadaczami koronawirusa, a może jednak o pojawiającym się w wielu miejscach i u wielu osób dążeniu do jednoczenia ruchu zwolenników idei rzeczywistej zmiany polskiej szkoły?
Ale najbardziej korci mnie, aby podjąć – myślę, że rozwojowy – temat występów ŁKO w mediach Ojca Dyrektora.
Po procedurze kolejnych eliminacji – jako pierwszy odpadł temat odwołania XXIII ŁTE – bo już w piątek zapadła w tej sprawie decyzja – targi zostały przełożone na inny, jeszcze nieokreślony, termin. Dodam tylko, że ciekawym aspektem tej sprawy jest fakt, że z żądaniami odwołania tej imprezy nie wystąpiły szkoły podstawowe, których uczniowie byliby najliczniejszymi potencjalnymi ofiarami zarażenia, a szkoły-wystawcy swych promocyjnych stoisk!
Następnie zrezygnowałem z wyłuszczania moich poglądów na temat stosowania „0” w zapisie uczniowskich ocen w szkołach Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Łodzi – poczekam do wykrystalizowania się sytuacji co do tego, czyje stanowisko w tej sprawie zwycięży: kuratora Wierzchowskiego czy ministra Piontkowskiego.
Najdłużej wahałem się, kiedy zostały do wyboru dwa tematy: jednoczenie ruchu innowatorów, albo niespodziana, akurat teraz wykazana, aktywność kuratora doktora Wierzchowskiego w Toruniu. Dałem sobie czas do ostatecznej decyzji…
To co powyżej napisałem powstało w sobotę wieczorem. Po rozmyślaniach przed zaśnięciem zdecydowałem: najbardziej rozpalającym moją wyobraźnię jest jednak temat peregrynacji łódzkiego kuratora Grzegorza Wierzchowskiego do „Radia Maryja” i TV TRWAM.
Gdy napisałem to słowo TRWAM, doznałem iluminacji: być może to właśnie jest klucz do rozwikłania tajemnicy owych – „po linii i na bazie” rydzykowych mediów wygłaszanych tam – wyznań naszego łódzkiego „nadzorcy” oświatowego.
„Czasami człowiek musi, inaczej się udusi” – jak śpiewał Jerzy Stur. I właśnie mam teraz tak samo – nie mogę nie wyrzucić z siebie tych wszystkich myśli i komentarzy, które zrodziły się w wyniku mojej obecności na owej konferencji, na którą przed dziesięcioma dniami zapraszały, jednolitym tekstem, dwa oświatowe urzędy: MEN i ŁKO, a którą – dla lepszego efektu „propagandowego” – nazwano I Wojewódzką Konferencją Samorządów Uczniowskich.
Już analizując znaczenie owego przymiotnika „wojewódzka” można było wyobrazić sobie liczne zgromadzenie przedstawicieli samorządów uczniowskich ze szkół całego województwa. Ciekawe, że w upublicznionej informacji nie sprecyzowano, do samorządów jakich szkół jest ono skierowane: wszystkich, czy tylko ponadpodstawowych? Jak wiadomo, przekazując na stronie OE tę informację, odruchowo przyjąłem, że konferencja ta jest adresowana do tego, zawężonego wiekiem uczniów, zbioru szkół i przeliczałem ilu byłoby jej potencjalnych uczestników, gdyby zgłosiły się po trzy osoby z wszystkich łódzkich liceów i zespołów szkół zawodowych. I zastanawiałem się, gdzie oni wszyscy pomieściliby się, gdyby masowo dojechali także samorządowcy z analogicznych szkół z terenu województwa łódzkiego.
Ale nie mieli tych obaw organizatorzy tego eventu – cały czas, konsekwentnie, podawali, że odbędzie się on w Łódzkim Urzędzie Wojewódzkim. A przecież mieli świadomość „pojemności” salki, którą ten urząd dysponuje. Trzeba im przyznać – trafnie zdiagnozowali stopień zainteresowania tą konferencją wśród uczniowskich samorządowców Łodzi i województwa. Co potwierdziło się w dniu jej odbycia.
Jednak nie w rzeczywistej liczbie uczestników owej konferencji – w stosunku do jej szumnej nazwy – leży problem, choć bez wątpienia można to skomentować jako dowód na nikłe zainteresowanie aktywu szkolnych samorządów ofertą rządowych menedżerów ruchu poparcia dla „Dobrej Zmiany”, co niektórzy mogliby nawet nazwać kompromitacją tej inicjatywy.
To co mnie w tym całym wydarzeniu, a mam na myśli nie tylko tę jednostkową imprezkę lecz cały cykl 16-u takich konferencji, najbardziej oburza, to „drugie dno” tego projektu, oficjalnie firmowanego przez Radę Dialogu z Młodym Pokoleniem oraz Radę Dzieci i Młodzieży przy MEN.
Właśnie aby do „prawdziwej prawdy” dotrzeć musiałem na własne uszy usłyszeć przekaz, jaki głowni aktorzy tego przedstawienia przygotowali dla zwabionych tam członków szkolnych struktur samorządów uczniowskich.
W felietonie z 12 stycznia, zatytułowanym Hotele mają „gwiazdki”, a licea miejsca w rankingu. W walce o klienta… przywołałem fragmenty, napisanego dla POLITYKI 10 stycznia, postu z bloga Dariusza Chędkowskiego – na co dzień nauczyciela w XXI LO w Łodzi, w którym komentując najnowszy ranking PERSPEKTYW, wspomniał o zeszłorocznej inicjatywie MILO:
„W Łodzi w zeszłym roku szefowie sześciu najlepszych i wrogich wobec siebie placówek rozpoczęli projekt pt. „Międzyszkolne Igrzyska Liceów Ogólnokształcących” (MILO). Każde liceum było gospodarzem zawodów z jednego przedmiotu i gościło przedstawicieli pozostałych szkół. Przybywali najlepsi uczniowie, wyróżniający się nauczyciele oraz dyrektorzy. Celem spotkania nie była rywalizacja, lecz wymiana doświadczeń, poznanie się, a przede wszystkim pogodzenie i nawiązanie współpracy. Wszystko dla dobra uczniów i rozwoju miasta. Moje liceum brało w tym udział.
Na koniec doszliśmy do wniosku, że należy powołać międzyszkolne koła olimpijskie. Każda z sześciu szkół ma wybitne osiągnięcia w jakiejś dziedzinie, w innej dobre, a w jeszcze innej średnie. Dlaczego nie pomóc sobie nawzajem? Pomysł był piękny, ale wykonanie fatalne. Niedawno pani dyrektor oznajmiła, że rezygnujemy z międzyszkolnych kół. Nasi uczniowie, których wysłaliśmy na zajęcia do nowych przyjaciół, nie zostali wpuszczeni. Nie są uczniami tej placówki, więc jakim prawem chcieli korzystać z jej zasobów? Nowi przyjaciele okazali się starymi wrogami.” [Źródło: www.polityka.pl]
Już wtedy postanowiłem jeden z najbliższych felietonów poświecić tematowi tego niespodzianie zmarłego „noworodka” – owego MILO. Czynię to dziś, gdyż przed kilkoma dniami (dokładnie 7 stycznia) minął rok od uroczystego podsumowana owej „olimpiady przyjaźni”, z której jeszcze tego samego dnia zamieściłem na stronie OE relację „Finałowa gala Międzyszkolnych Igrzysk Liceów Ogólnokształcących”.
Dziś przypomnę zwycięzców poszczególnych konkurencji:
W konkurencji „sport” wygrała reprezentacja XXXI LO w Łodzi
W konkurencji „j. angielski” wygrała reprezentacja XXI LO
W konkurencji „matematyka”wygrała reprezentacja PLO PŁ
W konkurencji „biologia” wygrała reprezentacja XXXI LO
W konkurencji „j. polski i sztuka” wygrała reprezentacja XXI LO
W konkurencji „chemia” wygrała reprezentacja PLO PŁ
Puchar, który miał być przechodnim, wygrywając w generalnej klasyfikacji, zdobyło XXXI LO.
Zanim przejdę do moich refleksji na temat braku kontynuacji tej – jak się okazała – utopijnej idei MILO, zaprezentuję jeszcze jedno zestawienie: miejsc, zajmowanych przez licea w nim uczestniczące w dwu rankingach „Perspektyw”- tych z lat „okalających” ową „braterską” rywalizację:
Nazwa liceum Miejsce w rankingu Miejsce w rankingu
w roku 2018 w roku 2019
LO PŁ 19 21
I LO 21 22
XXI LO 34 46
PLO UŁ 57 39
XII LO 76 103
XXXI LO 104 108
Z prostego porównania wyników rywalizacji w ramach MILO z pozycjami tych szkół w rankingach wynika prosty wniosek: w konkretnych konkurencjach aż trzykrotnie najlepsze wyniki osiągnęli uczniowie szkoły, która w rankingach znajdowała się na najdalszych pozycjach – byli to uczniowie XXXI LO (104 i 108 miejsca!). Najwyżej notowane – LO PŁ (19 i 21 miejsca) – wygrało w dwu konkurencjach: „matematyka” i „chemia”. Jedno zwycięstwo odnotowało XXI LO (34 i 46 miejsca) – w konkurencji „j. polski i sztuka”. Reprezentanci uchodzącego do niedawna za najlepsze łódzkie liceum – I LO oraz mającego wielkie aspiracje LO przy Uniwersytecie Łódzkim – nie wygrali rywalizacji w żadnej konkurencji.
Konsekwencje takich wyników MILO okazały się śmiertelne dla idei tych igrzysk. A tak pięknie mówiła o niej jedna z grupy pomysłodawców tych igrzysk z samorządu uczniowskiego w PLO UŁ – Zuzanna Bartosik, w udzielonym mi w dniu podsumowania wywiadzie:
4 lutego na stronie OE zamieściłem materiał, zatytułowany „Nauczyciele – odczepcie się od wyglądu uczniów!” Minęło kilka dni i w sobotę „Newsweek” zamieścił artykuł Renaty Kim „Do szkoły tylko w staniku. Afera w rzeszowskim liceum”. znałem, ze nie pozostawię tego problemu bez mojego komentarza – co niniejszym czynię.
Przygotowując się do pisania tego felietonu zacząłem od poszukania bardziej źródłowych informacji. Tak trafiłem na artykuł Joanny Gościńskiej „Kontrowersyjny dress code w I LO. Obowiązkowy biustonosz. I co jeszcze?”, zamieszczony wczoraj na stronie Portalu Informacyjnego „Rzeszów News”. Oto kilka wybranych fragmentów z tego tekstu:
Zakaz ubierania koszulek na ramiączkach,krótkich spodni i koszul “hawajskich”, odsłaniania dekoltu, brzucha i nakaz noszenia m.in. biustonosza – to nowe zasady dress code’u w I LO w Rzeszowie. Uczniowie wzywani są do protestu.
W piątek wieczorem w internecie zrobiło się głośno o I Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie za sprawą jeden z absolwentek szkoły. Kaja na Facebooku zorganizowała protest przeciwko nowym zasadom ubioru w szkole, które mają obowiązywać od najbliższego poniedziałku. […]
Jej wpis i protest to odpowiedź m.in. na piątkowy apel w szkole, gdzie wicedyrektor I LO Iwona Palczak miała przedstawić nowe zasady ubioru, które uczniowie powinni przestrzegać, gdy przychodzą do szkoły. Za ich nieposzanowanie, jak twierdzi Kaja, mają grozić konsekwencje – począwszy od odesłania ucznia z zajęć lekcyjnych do domu, po naganę dyrektora, a nawet skreślenie ucznia z listy I LO.
Z relacji Kai, nowe zasady szkolnego dress code’u m.in. zakazują: ubierania koszulek na ramiączkach, noszenia dekoltu, odsłaniania brzucha, ramion, pleców, noszenia sztucznych paznokci, farbowania włosów, noszenia krótszych spódnic i sukienek niż do połowy uda.
Ponadto, nowe zasady mają nakazywać także obowiązkowe noszenie biustonosza, malowania się tylko w taki sposób, by podkreślić jedynie naturalną urodę oraz spinanie długich włosów, by nie przeszkadzały one w nauce. […]
Rodzice uczniów i absolwentów I LO przekazują sobie SMS o następującej treści: “I LO w Rzeszowie chce ograniczyć wolność uczniów w ich ekspresji, w ich wyglądzie. W ich WOLNOŚCI. POMÓŻMY”. [Źródło: www.rzeszow-news.pl/]
Nim przejdę do sformułowania moich opinii na temat powyżej opisanych zdarzeń, które miały miejsce w I LO w Rzeszowie, podzielę się jeszcze kilkoma faktami, które na temat tej szkoły udało mi się wyszukać „w sieci”:
Nie miałem wątpliwości w wyborze tematu dzisiejszego felietonu – po przejrzeniu zamieszczanych ostatnio materiałów: powinien to być felieton o „mitologii” w „naprawianiu” szkolnictwa zawodowego. No, bo w tygodniu, w którym MEN ogłosiło aktualne (wg stanu wiedzy na 2019 rok!) prognozy zapotrzebowania na pracowników w zawodach szkolnictwa branżowego, a UMŁ pochwalił się kolejną edycją Dni Doradztwa Zawodowego, nie wypada tych wydarzeń zignorować. Przeto, pomimo licznych oporów jakie ten temat we mnie budzi, gdyż przez cały czas odczuwam dyskomfort braku PRAWDZIWEJ wiedzy o przyczynach podejmowania (przez absolwentów – do minionego roku gimnazjów i od ubiegłego roku – szkół podstawowych) decyzji o wyborze takiej właśnie ścieżki dalszego kształcenia, o rzeczywistych mechanizmach rekrutacyjnych, które „wepchnęły” tychże do pierwszych klas szkół branżowych, o wyborze konkretnego zawodu nie wspominając, postanowiłem, że – choć w bardzo zawężonym zakresie – postaram się podzielić z Czytelnikami tego tekstu moimi wątpliwościami i refleksjami, jakie wywołały owe przywołane powyżej wydarzenia.
Zacznę od wyjaśnienia, dlaczego napisałem „mitologii w ‚naprawianiu’ szkolnictwa zawodowego”. Bo od dawna obserwuję, nie tylko w mediach, ale przede wszystkim u rządzących na różnych szczeblach władzy, zjawisko „zaklinania choroby” – w tym przypadku jest nią, generalnie irracjonalna, ucieczka uczniów od tak powszechnej jeszcze do niedawna ścieżki zdobywania kwalifikacji w nurcie szkolnictwa zawodowego.
Szamaństwo, znachorstwo – to klasyczne mechanizmy radzenia sobie z nieznanymi – zwłaszcza co do ich przyczyny – plagami, takimi jak choroby czy klęski żywiołowe (np. suszy, powodzi itp.) przez społeczeństwa epoki „przednaukowej”. Bo człowiek to taka istota, która z trudnością przyznaje się do bezsilności, do braku sprawstwa, która chce mieć – choć złudne – poczucie, że coś w określonej, choć przytłaczającej swym zagrożeniem, sytuacji robi. Choćby tym „robieniem” były modły do „Siły Wyższej”, zaklęcia, czy… składanie ofiar całopalnych..
.
A do takiej właśnie kategorii „zaklinania złej pogody” zaliczam, podejmowane w obszarze reaktywowania kształcenia zawodowego, zwłaszcza na poziomie zawodów robotniczych, działania władz – głównie państwowych, ale także i samorządowych.
Jest takie stare przysłowie ludowe: „Pomoże, jak umarłemu kadzidło”. No bo zastanówmy się: Jaki rzeczywisty wpływ na rozwiązanie problemu malejącego zainteresowania kształceniem w zawodach robotniczych może mieć opublikowanie takiej prognozy zapotrzebowania na pracowników w zawodach szkolnictwa branżowego – w wersji ogólnopolskiej, wzbogaconej jeszcze o prognozy dla poszczególnych województw?
Z tego co zdołałem ustalić – prognozy te tworzone były w okresie 2019 roku, najprawdopodobniej w oparciu o analizy sytuacji w latach poprzednich. Ogłoszono je w styczniu 2020 roku, z założeniem, że będą one podstawą podejmowania decyzji przez konkretne szkoły i ich organy prowadzące o otwieraniu klas w takich „oczekiwanych” zawodach, ale przede wszystkim z myślą o tym, aby na ich podstawie podejmowane były przez uczniów klas ósmych (i zapewne ich rodziców) „właściwe” decyzje. Tyle tylko, że ci którzy – ewentualnie – rozpoczną naukę tych zawodów 1 września tego roku ów zawód zdobędą w czerwcu roku 2013. Stanie się to ok. 5 lat po tym, kiedy na bazie ówczesnych danych eksperci w roku 2019 przewidywali zapotrzebowanie na robotników w takich a nie innych zawodach.
Jeśli o mnie chodzi, to nie wierzę w trafność takich prognoz – w świecie o takiej dynamice przemian technologicznych, zawirowań geo-politycznych i ryzyku ewentualnych kryzysów ekonomicznych.