Postanowiłem, że dzisiaj nie będę pisał o niczym, co jest treścią informacji i komentarzy od ponad dwu tygodni: o zawie- szeniu zajęć w szkołach, o zdalnym nauczaniu, o problemach i trudnościach, z jakimi – w konsekwencji tych decyzji – muszą się na co dzień mierzyć dyrektorzy szkół, nauczyciele, ale także uczniowie i ich rodzice.

 

Nie wiem jak Wy, ale ja na widok tego typu newsów i analiz zaczynam już odczuwać coś na kształt „odruchu obronnego” – doszło do tego, że zdarza mi się, iż wyłączam radio, telewizor, zmieniam oglądaną na laptopie stronę.

 

W poszukiwaniu czegoś z większą perspektywą niż utuskiwanie na „epidemiczną” codzienność, trafiłem wczoraj w dodatku „Gazety Wyborczej” – „Wysokie Obcasy” na wywiad Katarzyny Pawłowskiej z Mikołajem Marcelą, zatytułowany „Koronawirus zabije szkołę, jaką znamy. I dobrze.. Po wstępnych utyskiwniach na system szkolny, którego wszystkie słabości obnażył aktualny stan zagrożenia epidemicznego, na pytanie: Szkoła w dotychczasowej formie to zło? – padła odpowiedź: „Nie. Ona po prostu działa w przestarzałym modelu”. Na kolejne pytanie o to czym należałoby zastąpić ów anachroniczny system rozmówca odpowiedział: „Mnie się bardzo podobają pomysły i rozwiązania w edukacji demokratycznej czy Montessori. Takie podejście, które bazuje na motywacji wewnętrznej i w ramach którego traktuje się dzieci holistycznie.”

 

Do tego momentu nic nie budziło mojego sprzeciwu. Jednak gdy przeczytałem co zrobiłby ten wykładowca sztuki pisania – na filologii polskiej, oraz projektowania gier i przestrzeni wirtualnej – wszystko to na Uniwersytecie Ślaskim, gdyby zostawszy ministrem edukacji mógł zmienić tylko jeden element dotychczasowego systemu – odpowiedział: „Zniósłbym podstawę programową”. – odczułem przemożną potrzebę zabrania „w tym temacie” głosu.

 

Ale nim wyłożę mój pogląd na takie rozwiązanie – proponuję, abyście przeczytali cały wywiad z Mikołajem Marcelą – TUTAJ, albo – jeśli go macie – w wersji drukowanej tego dodatku.

 

Właśnie uprzytomniłem sobie, że nie wszyscy mają wykupiony abonament na lektury ze strony „Gazety Wyborczej” – tym proponuję zapoznanie się z obszernymi fragmentami zapisu tej rozmowy, przygotowanymi przeze mnie w wersji pdf – TUTAJ

 

Jak zauważyliście, ów autor książki „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku.Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens” w dalszej części rozmowy podejmował jeszcze inne wątki, takie jak testomania, sens oceniania w jego dotychczasowej wersji, przydatność egzaminów zewnętrznych (matura), depresje wśród nastolatków, używanie przez uczniów smarfonów, fascynacja młodych ludzi instagramerami, youtuberami i gwiazdami na TikToku.

 

Ja dziś podejmę tylko temat jego wizji szkoły bez podstaw programowych.

 

Wiem, że nie tylko Mikołaj Marcela lansuje model szkoły bez podstaw programowych. Z tego co dotąd słyszałem i czytałem – znakomita większość eduzmieniaczy: „teoretyków”, udzielających światłych rad, pisujących książki, blogi i długie posty na swych fejsbukowych profilach, ale także liczni praktycy – dyrektorki i dyrektorzy szkół, nauczycielki i nauczyciele „oddolnie” wyjmujący cegła po cegle z murów pruskiej szkoły relikty XIX-owiecznego paradygmatu edukacji, w takiej czy innej wersji – także marzą o wyzwoleniu się z ram podstaw programowych. Tylko czy tak radykalnie, w ogóle i definitywnie?

 

Zdążyłem przez tych moich, już prawie 76 przeżytych lat przekonać się, że najczęściej coś, co na pierwszy rzut oka mogło wydawać się cudownym rozwiązaniem problemu, w przypadku bezwyjątkowego zastosowania może w skutkach okazać się gorsze od choroby, którą miało uleczyć. No bo jak by nie patrzeć – owsiakowa idea „róbta co chceta” w zastosowaniu do edukacji prowadzi do jednego: do całkowitej nierówności startu do „poszkolnych” etapów życiowej drogi młodych ludzi.

 

W skrajnej wersji mielibyśmy tyle uczniowskich ścieżek edukacyjnych, ilu nauczycieli uczących w polskich szkołach. Bo skoro każdy nauczyciel ma być sobie „sterem, żeglarzem, okrętem”, bo w myśl tej koncepcji „zyskałby autonomię”, to po ośmiu latach bycia uczniem takiej szkoły podstawowej stan wiedzy i umiejętności jej wykorzystywania byłby nie tylko zróżnicowany treściowo, ale także pod względem poziomu ich jakości. A to mogłoby jeszcze bardziej pogłębiać różnice środowiskowe, kulturowe, już dziś stratyfikujące szanse na odniesienie sukcesu życiowego młodzieży.

 

Jeśli do takiego modelu „łąki samosiejki” dołożymy postulat likwidacji egzaminów zewnętrznych, otrzymamy obraz społeczeństwa, w którym tylko ci, którzy mieli szczęście mieć odpowiednio dojrzałych do takiej roli – ale i przygotowanych warsztatowo – nauczycieli, osiągną ambitnie określone cele. Wszyscy inni podzielą los „użyźniaczy gleby”, albo – co jeszcze gorsze – „ginących gatunków”.

 

A teraz spójrzmy na ideę edukacji szkolnej bez podstaw programowych i egzaminów zewnętrznych z perspektywy trzech jej poziomów: szkolnictwa podstawowego, szkół średnich (LO i Technika) i branżowych oraz szkolnictwa wyższego. W jaki sposób szkoły kolejnych stopni rekrutowałyby uczniów lub studentów? Nasuwa się jeden sposób: egzaminy wstępne. Każde liceum, każde technikum opracowywałoby swoje kryteria, które – w ich wyobrażeniu – powinni spełniać kandydaci do roli ucznia właśnie tej szkoły! Szkołami branżowymi zajmę się za chwile.

 

Jaki jawi mi się obraz tak urządzonego świata edukacji? Nie trzeba byłoby długo czekać – licea, zwłaszcza te „markowe”, bardzo szybko skonfederowałyby sobie kilka, kilkanaście podstawówek, w których nauczyciele prowadziliby edukację „ustawioną” pod te – nieformalnie opracowane przez te licea – kryteria, które pełniłyby w tych podstawówkach funkcję podstaw programowych. Absolwenci wszystkich innych szkół podstawowych nie mieliby (z nielicznymi wyjątkami – „samorodnych talentów”) szans na dostanie się do tych szkół! Skutek – pogłębiające się różnice poziomów nauczania w tych szkołach, nie tylko między wielkomiejskimi aglomeracjami a „prowincją” (jak to i dziś da się zaobserwowac, acz nie jako reguła), ale nawet w jednym dużym mieście.

 

Ogólniaki, jak wiadomo, tak naprawdę są szkołami przygotowującymi do kontynuowania edukacji w szkolnictwie wyższym. Skoro nie byłoby matury – uniwersytety, akademie, politechniki i inne uczelnie musiałyby także wrócić do egzaminów wstępnych. Medyczne – sprawdzałyby wiedzę przyrodniczą, humanistyczne – językowo-literacko-historyczną, politechniki – wiedzę matematyczno-fizyczno-chemiczno-elektroniczno-cyfrową, a jeszcze inne – także wyspecyfikowałyby obszary testowanej „na wejściu” wiedzy.

 

I tutaj, raczej prędzej niż później, także wokół każdej z takich uczelni powstawałyby „licea współpracujące”, a to skutkowałoby kolejnym poziomem semipodstaw programowych, które byłyby „sugerowane” przez władze tych uczelni, jako warunkujące otrzymanie tam indeksu.

 

I tylko szkoły artystyczne rekrutowałyby tak jak dotąd – sprawdzając podczas egzaminów wstępnych talent i poziom umiejętności „warsztatowych”, niezbędnych do uprawiania określonej dziedziny sztuki…

 

Tak powstałoby kolejne piętro instytucji, generujących nierówności społeczne. Byłyby licea, z których niemal wszyscy absolwenci przyjmowani są do określonych szkół wyższych, i licea dla – nazwę ich „niezdecydowanych”, po których ukończeniu ich byli uczniowie byliby bez szans na dostanie się do renomowanych uczelni. Bo – jak nazywał je prof. Sliwerski – wyższe szkoły prywatne (wsp), które przyjmowały każdego, byleby płacił czesne, są już w zaniku… Większości z nich system musiałby proponować kwalifikacyjne kursy zawodowe.

 

I tak doszedłem do kształcenia zawodowego. Skoro tak różnie wyposażeni w wiedzę i umiejętności posługiwania się nią absolwenci szkł podstawowych podejmowaliby decyzję, czy kontynuować naukę w ogólniaku, czy w technikum, to także i te szkoły przyjmowałyby do pierwszych klas uczniów na podstawie egzaminu wstępnego. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że już dzisiaj nauka w technikum wcale nie jest najlepszą ścieżką przygotowania się do późniejszej roli studenta politechniki. To absolwenci liceów z klas met-fiz-chem, mając za sobą większą ilość godzin tych przedmiotów, wygrywają konkurencję z tymi, którzy ukończyli technika, nawet, jeśli były to technika „kierunkowe” (np.. na budownictwo po technikum budowlanym).

 

Kto w tych nowych warunkach decydowałby się uczyć w technikach? Nie mam wątpliwości – tylko w takich, które miałyby podpisane porozumienia z przedsiębiorstwami, gwarantującymi zatrudnienie absolwentów na stanowisku technika w nauczanym zawodzie. Czy tam także możliwa jest nauka bez ocen i sprawdzianów? Jeśli chodzi o przedmioty ogólnokształcące, to chyba na zasadzie swoistych „klubów tematycznych”. Zaś nurt kształcenia zawodowego już od ćwierć wieku ma wypracowany (przez ŁCDNiKP) system kształcenia modułowego, który jest dostosowaną do potrzeb tego kształcenia wersja metody projektów, wzbogaconą o elementy czegoś na kształt „umowy o dzieło”, czyli obowiązkiem przedstawienia w finale gotowego „produktu” do oceny nauczycielowi. Ale nadal, jak dziś, tytuł technika w określonym zawodzie nadawany byłby po zdaniu zewnętrznego egzaminu potwierdzającego kwalifikacje.

 

A co ze szkołami branżowymi? Moim zdaniem w ogóle musiałyby zaniknąć. Tak czy siak byłyby szkołami „czwartego wyboru” – dla tych, którzy wcześniej nigdzie nie dostali się. Lepiej byłoby zaproponować im roczne kursy kwalifikacyjne, prowadzone przez centra kształcenia zawodowego, kursy organizowane na zlecenie konkretnych zakładów pracy, które po ich ukończeniu zatrudniłyby ich w charakterze młodocianych pracowników – do czasu uzyskania przez nich pełnoletniości.

 

Reasumując: po głębszej analizie futurologicznej, popartej wiedzą o realiach praktyki szkolnej, jawi mi się obraz systemu kształcenia bez podstaw programowych w ogóle, jako coś, co w praktyce nie tylko że nie zadziałałoby tak, jak to sobie wyobrażają idealizujący edukacyjną rzeczywistość marzyciele, ale który byłby źródłem XXI-wiecznego społeczeństwa kastowego, w którym owa kastowość byłaby dziedziczona nie tyle miejscem urodzenia, co miejscem edukowania…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź