Archiwum kategorii 'Felietony'
Na adres „Obserwatorium Edukacji” przyszedł w czwartek, 10 maja, e-mail (nie będę się „chwali” od kogo), z linkem do informacji o wartej komentarza inicjatywie „okołoedukacyjnej” kilku lokalnych polityków PiS na Podkarpaciu. Tą inicjatywą jest konkurs, dotyczący Lecha Kaczyńskiego. Ma on przebiegać pod hasłem „Działalność społeczna i polityczna oraz rola prezydenta Lecha Kaczyńskiego w odbudowie niepodległej Polski” i jest adresowany do uczniów klas VII szkół podstawo- wych, „niedobitków” gimnazjów (kl. II i III) oraz – jak napisano w piśmie przewodnim – do szkół ponadpodstawowych. Wszystko na terenie województwa podkarpackiego. Nie będę tu wymieniał jego organizatorów, sponsorów i pozostałych informacji organizacyjno-programowych. Wszystko to możecie przeczytać osobiście na skanie dokumentu rozsyłanego do szkół, załączonego w publikacji „Wygumkowali Lecha Wałęsę”. Konkurs szkolny na temat roli Lecha Kaczyńskiego w odbudowie niepodległej Polski, zamieszczonej na portalu na:Temat [TUTAJ]
Intencją nadawców tego e-maila było – prawdopodobnie – podzielenie się ze mną informacją, jak to miłościwie nam panujące ministerstwo edukacji usiłuje robić uczniom „wodę z mózgu”, a jeśli się uda – indoktrynować ich w duchu swojej wizji najnowszej historii polski. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się tematowi, doszedłem do wniosku, że w tym konkretnym przypadku nie da się przypisać „sprawstwa kierowniczego” pani minister Zalewskiej, ani nikomu z urzędu na Szucha.
To wszystko to taka „prywatna inicjatywa” trzech panów:
-Grzegorza Nieradki – radnego RM Iwonicza Zdroju
-Macieja Kamińskiego – radnego RM Przemyśla
-Jarosława Piotra Kozaka – radnego RM Jarosławia
W piśmie przewodnim skierowanym do szkół wymieniono liczne podmioty wspierające tę inicjatywę organizacyjnie (troje posłów, 5 struktur NSZZ „Solidarność” i Instytut Historyczny w powstałej z inicjatywy Marka Kuchcińskiego PWSW w Przemyślu), jednak nigdzie nie ma ani linijki, choćby o honorowym, patronacie – nie tylko MEN, ale nawet miejscowego kuratora oświaty. Co prawda już we wstępie zamieszczono grubym drukiem informację, że konkurs odbywa się pod patronatem Marszałka Sejmu RP Marka Kuchcińskiego, to jednak jest to co prawda „druga osoba w państwie”, to jednak nie ma ona żadnego formalnego przełożenia na system oświaty w Polsce.
Jeśli już wspomniałem o urzędzie kuratora oświaty, to informuję – sprawdziłem: na oficjalnej stronie Podkarpackiego Kuratorium Oświaty nie ma o tym konkursie żadnej wzmianki. Jest natomiast komunikat, że Podkarpacki Kurator Oświaty ogłosił konkurs pod długawą nazwą: „A jak ciebie kto zapyta…- ludzie, miejsca, wydarzenia okresu walk o Niepodległą na Podkarpaciu w latach 1914-1922”. On także jest adresowany do uczniów szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadpodstawowych/ponadgimnazjalnych.
Rodzi się podstawowe pytanie: Czy ów konkurs o roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego w odbudowie niepodległej Polski to działalność legalna? Czy dyrektor szkoły, który zezwoli na jego przeprowadzenie na terenie kierowanej przez siebie placówki nie złamie prawa?
Dzisiejsza niedziela jest ostatnim dniem tzw. „długiego weekendu”, a tak naprawdę dwu normalnych weekendów, połączonych przeplatanką dwu świąt państwowych z trzema dniami urlopu, lub odpracowanych w innym terminie. Jak by to nie nazywać – był to tydzień, w którym w sferach oświatowych w zasadzie niewiele się działo, a najważniejszym wydarzeniem był piątkowy start serialu maturalnego.
Natomiast dla mnie o wiele bardziej godne komentarza niż prasowe doniesienia o tym jak maturzyści oceniali temat rozprawki, są upublicznione wypowiedzi szefów dwu ważnych edukacyjnych instytucji: doktora Piotra Stankiewicza – dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych (powołanego na to stanowisko 15 marca 2017 roku przez min. Zalewską) z którym „pierwszomajową” rozmowę w Radiu TOK FM udostępniliśmy w czwartek, oraz wczoraj cytowane na OE (za „Portalem Samorządowym” ) wypowiedzi doktora Marcina Smolika – dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – sprawującego swój urząd nieprzerwanie od grudnia 2013 roku!
Uwzględniając jeszcze czas, w którym w tejże CKE pełnił od maja 2012 odpowiedzialną funkcję kierownika Wydziału Sprawdzianu i Egzaminów z Zakresu Kształcenia Ogólnego – możemy uznać, że tą ważną dla systemy polskiej edukacji instytucją kieruje człowiek, który nie tylko nie pojawił się tam razem z „Dobrą Zmiana”, ale który może o sobie powiedzieć, że ma na tym stanowisku wieloletnie doświadczenie – także w zakresie współpracy z trzema, bardzo różniącymi się od siebie, ministerkami edukacji. (Zaczynał za Krystyny Szumilas, awansował decyzją Joanny Kluzik-Rostkowskiej, teraz pracuje tam nadal pod nadzorem minister Anny Zalewskiej.)
Ze względu na ograniczenia objętości formy felietonowej – musiałem dokonać wyboru. Książką Piotra Stankiewicza i jej znaczeniem – w kontekście pozycji, jaką zajmuje jej autor w strukturach systemu polskiej edukacji, zajmę się kiedy indziej. Dziś podzielę się refleksjami, które zrodził materiał na „Portalu Samorządowym” i który przypomniał mi na nowo postać dyrektora CKE Marcina Smolika. Tak naprawdę nie zostały one spowodowane treściami przewołanych tam wypowiedzi dyrektora. Co prawda podana tam informacja, że aż 140 tysięcy absolwentów naszych szkół średnich z lat ubiegłych zasiadła w tym roku ponownie nad maturalnymi arkuszami egzaminacyjnym, zapewne nie tylko dla mnie była zaskoczeniem.
Fakt ten można bardzo różnie interpretować. Może to być dowodem na ich niedostateczne przygotowanie do owego egzaminu w poprzednich latach, może nawet wskazywać na słabość środowisk szkolnych, które miały ich to tej próby przygotować, ale może też być przejawem „spóźnionej dojrzałości” – wyciągnięciem praktycznych wniosków z wyzwań otaczającej rzeczywistości, czyli decyzją o poprawie swych szans na realizację bardziej ambitnych planów kariery zawodowej.
Rzucona, jakby mimochodem, informacja o amerykańskim egzaminie SAT, że to taki ogólny test umiejętności pisania, czytania i test umiejętności logicznego rozumowania, może być interpretowana jako osłabienie argumentów krytyków poziomu (pono co roku coraz niższego) polskiej matury (przed wojną – to była matura!!!), ale można tę informację odebrać także, jako zawoalowaną krytykę tej „korony systemu testomanii”, wyrażoną pod „przykrywką” przywołania przykładu z USA, gdzie – jego zdaniem – sprawdza się jedynie uniwersalne kompetencje wymagane we współczesnym świecie, a gdzie wszystkie pozostałe atrybuty sukcesu życiowego absolwentów tamtejszych szkół średnich nie są tym egzaminem determinowane.
Ale, jak już wspomniałem, nie to spowodowało, że piszę ten felieton o dyrektorze Smoliku.
To prawda co mówią, że czas jest najlepszym lekarzem. Także na wyleczenie z emocji – często niepotrzebnych, a bywa, że szkodliwych. Jeszcze przed tygodniem byłem naładowany myślami, które zrodziły się podczas mojego pobytu na Ogólnopolskiej Konferencji Dyrektorów Szkół i Centrów Kształcenia Praktycznego. Ale minęło kolejnych 7 dni i tematy, wtedy – zdawało mi się – „gorące”, wystygły i dzisiaj straciły na ważności na tyle, że postanowiłem już do nich nie wracać.
Po wczorajszym twórczym wysiłku, poniesionym przy pisaniu pierwszego eseju jubileuszowego, dzisiejszy felieton będzie możliwie krótki, ale za to – podjąłem takie postanowienie – skondensowany w zakresie treści jego przesłania. A będzie o niebezpieczeństwie uprawiania – pozornie niegroźnego, ale niekontrolowanego w procesach jego potencjalnej ewolucji – patriotyzmu.
Przemyślenia te miały swój początek podczas przygotowywania materiału pt. „O tym, że Łódzki Kurator Oświaty jest niegorszym patriotą od swojej szefowej”. Przypadek sprawił, że wkrótce po tym wypatrzyłem tekst o stu klasach mundurowych na Stulecie Niepodległości.
Te dwa dowody na istnienie zdecydowanego kursu rządu, ukierunkowanego na jednoznaczną indoktrynacje patriotyczno-militarną uczniów polskich szkół, spowodowały, że uruchomił się proces skojarzeń i odniesień do historii, zwłaszcza tej poprzedzającej tragiczne lata II Wojny Światowej…
Uprzedzę ewentualne głosy protestu, że przesadzam, wyolbrzymiam, złośliwie implikuję rządzącym złe intencje. Przecież celem pani minister Zalewskiej jest ze wszech miar uzasadniona wola, aby „w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości […] podjąć działania służące budowaniu wspólnoty, kształtowaniu tożsamości narodowej i poczucia dumy z bycia Polakiem.”*
Tyle tylko, że od dumy z „bycia Polakiem” do nacjonalizmu, a dalej – szowinizmu, droga bywa niedaleka. Odbywające się od kilku lat, coraz śmielej i bardziej masowo organizowane: przemarsze, zloty, i inne „artystyczne” imprezy, a nawet błogosławione przez niektórych hierarchów kościelnych pielgrzymki „prawdziwych Polaków” na Jasną Górę, Polaków ubranych – najczęściej – w czarne stroje, pod flagami i hasłami jednoznacznie nawiązującymi do organizacji, które stały za otumanieniem milionów obywateli państw, winnych wywołania II Wojny Światowej, każą mi teraz, a nie wtedy kiedy będzie już na to za późno, wołać: STOP HIPERPATRIOTYZMOWI w szkołach, i w ogóle – w przestrzeni publicznej!
Dwa wydarzenia minionego tygodnia wywołały u mnie potrzebę felietonowego ich „skwitowania”: nauczycielski protest pod siedzibą ministerstwa edukacji i Ogólnopolska Konferencja Dyrektorów Szkół i Centrów Kształcenia Praktycznego – „Integralność edukacji ogólnej i zawodowej – nowe wyzwania XXI wieku”, której organizatorem było ŁCDNiKP. W tym pierwszym nie uczestniczyłem, to drugie miałem możliwość – w znacznej jego części – oglądać i wysłuchać „organoleptycznie”. Jednak, choć logika podpowiada, żeby przede wszystkim komentować to co przeżyło się osobiście, nie podejmę dzisiaj tematów, które stały się źródłem moich emocji na owej konferencji, bo byłoby to nieuczciwe wobec czytelników, którzy nic o niej nie wiedzą – zanim nie zamieszczę pogłębionej i możliwie obiektywnej relacji z tego spotkania teorii i praktyki edukacyjnej.
Dlatego ten felieton będzie rozwinięciem i pogłębieniem myśli, która towarzyszyła mi podczas formułowania sobotniej relacji z nauczycielskiej pikiety pod MEN: „Ten protest, to takie nauczycielskie Westerplatte”. W przypisie przypomniałem czytelnikom słowa, wypowiedziane przez „Papieża Polaka”, które skierował 12 czerwca 1987roku do młodzieży, właśnie na owym – symbolicznym dla Polaków – Westerplatte, podczas Jego trzeciej pielgrzymki do Polski. Przytoczę je jeszcze i tutaj:
„Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba „utrzymać” i „obronić”, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie”.
Robię to z premedytacją! Bo w ten sposób chcę wyrazić swoją oceną takich form walki z władzą, która to władza jest – jak na razie – w demokratyczny sposób nie do obalenia i działa autorytarnie i arogancko. Tak jak obrona polskiej placówki na półwyspie Westerplatte w 1939 roku była jedynie formą manifestacji postawy sprzeciwu Polaków wobec brutalnej napaści na nasz kraj – z góry skazaną na porażkę, ale będącą, podobnie jak jeszcze dłużej broniący się Hel, przez następne dziesięciolecia symbolem „polskiego bohaterstwa w imię honoru” – tak i owa nauczycielska pikieta, transparenty niesione przez jej uczestników i wygłaszane tam przemówienia liderów, miały jedynie symboliczny i „honorowy” charakter. Umocniła mnie w tym przeświadczeniu wypowiedź pani minister, przytoczona przez telewizje, że „protest (jest) oparty na nieprawdziwych przesłankach m.in. na tym, że nie zostały wypłacone podwyżki dla nauczycieli” i że ZNP dlatego urządza takie protesty, bo jest politycznym przeciwnikiem rządów PiS.
Nie zmieniam mojej opinii, że udział tysięcy nauczycieli w tym sobotnim proteście – członków lub sympatyków Związku Nauczycielstwa Polskiego (bo KSOiW NSZZ „Solidarność”, jak dotąd, nie protestuje), to jedynie taka walka o słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, od której nie można się uchylić, nie można „zdezerterować”. Ale walka, która nic nie załatwi, nie przyniesie zwycięstwa.
Ze wszystkich tematów minionego tygodnia, zauważonych i niezauważonych przez „Obserwatorium Edukacji”, wybrałem do skomentowania te jeden. Będzie o tym, co zostało wczoraj przedstawione Czytelnikom OE bez komentarza, czyli o raporcie opublikowanym na stronie Obserwatorium Rynku Pracy dla Edukacji (ORPdE), zatytułowanym „Decyzje edukacyjne i zawodowe uczniów łódzkich szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych”.
Przyznam, że ośmieliłem się podjąć ten problem po przeczytaniu postu prof. Śliwerskiego, który w czwartek,12 kwietnia, zamieścił na swym blogu tekst, zatytułowany ”Żenujący brak podstawowej wiedzy metodologicznej doktora habilitowanego i afirmatorów jego ignorancji” *. Wiem, wiem: nie jestem profesorem pedagogiki (co prawda specjalizującym się w teorii wychowania), a autorka owego raportu – Dorota Cierniak-Dymarczyk – nie jest doktorem habilitowanym. To jednak nie usprawiedliwia, abym – mając świadomość, określę to łagodnie, uchybień metodologicznych, które nie upoważniają autorów cytowanych badań do formułowania ogólnych wniosków – udawał, że nic się nie stało.
A ta moja świadomość ma swą genezę w fakcie, że jeszcze podczas studiów pedagogicznych przeszedłem solidny kurs metodologii badań społecznych w ramach zajęć, prowadzonych przez Izę Muchnicką-Diakow – absolwentkę znanej i cenionej łódzkiej szkoły socjologicznej, będącą już wówczas pracownicą Zakłady Pedagogiki Społecznej w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UŁ. Ale moja wiedza w obszarze metodologii badań społecznych ugruntowała się przede wszystkim dzięki temu, że podczas mojej ośmioletniej pracy w tymże Zakładzie (od 1981 roku – katedrze), przez kilka lat asystowałem pani doc. dr hab. Irenie Lepalczyk – następczyni prof. Aleksandra Kamińskiego na stanowisku kierownika tego Zakładu – w prowadzonych przez nią seminariach magisterskich.
I dzięki temu nikt mi nie wmówi, że badania prowadzone metodą, którą prof. Kamiński nazywał sondażem diagnostycznym, realizowane techniką ankiety anonimowej, przeprowadzonej w sposób – jak to opisano we wstępie do przytoczonego wczoraj raportu z owych badań – upoważnia do nadania mu tytuł: „Decyzje edukacyjne i zawodowe uczniów łódzkich szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych”.
Nie będzie chyba dla nikogo z czytelników zaskoczeniem, że z wszystkich możliwych tematów edukacyjnych najbliższy jest mi problem edukacji zawodowej (12 lat dyrektorowania łódzkiej „Budowlance”).I to chyba wyjaśnia, że nie mogę pozostawić bez komentarza, przygotowywanego przez MEN od kilku miesięcy, Kongresu Powiatów „Dobry Zawód”, który odbył się 6 kwietnia we Wrocławskim Centrum Kongresowym.
Dziś znamy relację o jego przebiegu głównie z komunikatu, zamieszczonego na ministerialnej stronie internetowej. Trudno spodziewać się po tym źródle obiektywizmu, wiec podjąłem trud zweryfikowania ukazanego tam obrazu owego „wielkiego wydarzenia” w innych, niezależnych źródłach. Nie wliczając do tej kategorii informacji na fanpage „Radia Maryja” i obszernego komunikatu Centrum Prasowego PAP – wyszukiwarka zaproponowała jedynie kilka lokalnych mediów, linki na strony paru szkół zawodowych i… i na stronę posłanki Mirosławy Stachowiak-Różeckiej (PiS), znanej z tego, że – podobnie jak Aleksander Kwaśniewski – uznała, iż jeśli doszło się do tzw. absolutorium, to choć pracy magisterskiej się nie obroniło, ma się wyższe wykształcenie.
Do informacji tam zamieszczonej za chwilę powrócę, ale wcześniej jeszcze o tym, czym chwaliły się w związku z wrocławskim kongresem niektóre szkoły zawodowe. Jako pierwszy zasłużył na zacytowanie Zespół Szkół Przemysłu Spożywczego w Kielcach. Już 20 marca poinformowano tam dumnie, że jako jedyna szkoła z województwa świętokrzyskiego będzie współtworzyć wraz z Ministerstwem Edukacji Narodowej Kongres Powiatów „Dobry Zawód”. To z tego źródła dowiedziałem się, że swoją obecność na kongresie obiecał sam Mateusz Morawiecki. Niestety – wtedy nie przewidziano, że właśnie tego samego dnia premier będzie musiał towarzyszyć prezesowi swej partii w odsłonięciu pomnika ofiar katastrofy/zamachu (?) pod Smoleńskiem, który to pomnik, jeszcze przed warszawskim – na życzenie Viktora Orbána – odsłaniano akurat 6 kwietnia w Budapeszcie. I – niestety – nie zaszczycił pan premier swą obecnością tego „wiekopomnego” wydarzenia we Wrocławskim Centrum Kongresowym!
I teraz możemy już wrócić do posłanki Stachowiak-Różeckiej. To ona, w konsekwencji nieobecności Premiera Rządu RP, dostąpiła wielkiego wyróżnienia, czym pochwaliła się na swojej internetowej stronie: „Miałam zaszczyt odczytać list od Prezesa Rady Ministrów Mateusza Morawieckiego skierowany do uczestników Kongresu Powiatów”. A w nim, między innymi, takie oto „górnolotne” zdania:
„Szanowni Uczestnicy Kongresu, to nasze dzieci i wnuki będą budowały Polskę, za którą tęsknimy. Państwo nowoczesne, stawiające na innowacyjność, uczestniczące na pełnych prawach w rewolucji technologicznej. Wpisujące się w Strategię na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zmiany w systemie kształcenia zawodowego to inwestycja w taką przyszłość. Inwestycja, która nie tylko zapewni kadry dla polskiej gospodarki, ale wzmocni też społeczną odpowiedzialność biznesu.”
Prawda, że łza że wzruszenia w oku się kręci, i dech w piersi zapiera….
Kończący się tydzień upłynął w „Obserwatorium Edukacji” z dominacją problematyki oddolnych inicjatyw, których celem jest „wyjmowanie kolejnych cegieł z pruskiego muru XVIII-wiecznego modelu edukacji”. O tym były relacje z łódzkiego spotkania ruchu „Budzących Się Szkół’, wywiad z dr. Żylińską, a także podkast, którego treścią była rozmowa Państwa Sowińskich z Joanną Białobrzeską – dyrektorką Prywatnej Szkoły Podstawowej nr 98 w Warszawie. Także w tym nurcie mieści się, choć miejscem tamtej akcji nie jest Polska, informacja o tegorocznej zdobywczyni „Nauczycielskiego Nobla” – Andrii Zafirakou, nauczycielce z Alperton Community College, szkole działającej na peryferiach Wielkiego Londynu. Na tym tle proponuję powrócić jeszcze pamięcią do „tematu tygodnia”, który w dniach 12 – 14 marca wystąpił w kilku materiałach, a który został zapoczątkowany publikacją autorstwa Sławka Kińczyka: „Bunt w ursynowskiej podstawówce. „Tato, czemu pani dyrektor kłamie?”, zamieszczoną na stronie „halo Ursynów.pl”.
Rozmyślam o tym, o czym za chwilę przeczytacie, już od tamtego dnia – od 12. marca, gdy zapoznałem się z owym tekstem o pani dyrektor warszawskiej Szkoły Podstawowej nr 323, z którego jawi się obraz „niosącej kaganek odnowy” pani dyrektor Wioletty Krzyżanowskiej i ujawniających swój sprzeciw wobec jej działań nauczycieli i rodziców. Dodatkowej „oliwy do ognia” moich rozterek dolała „obserwacja uczestnicząca” łódzkiego spotkania „Budzących Się Szkół”, a zwłasz- cza roli, jaką w prezentowaniu doświadczeń „reklamujących się” tam szkół odgrywały dyrektorki, a jaką – nauczycielki owych placówek.
Pora sprecyzować problem, który tak mnie zaintrygował. Oto jego werbalizacja: Co jest decydującym czynnikiem sprawczym skutecznego wdrażania innowacji dydaktycznych do pracy konkretnych szkół: dyrektor, który potrafi przekonać (uwieść) do nowych idei i praktyk dydaktycznych znaczącą większość rady pedagogicznej kierowanej przez siebie szkoły, czy może dyrektor, który wykorzystując swe formalne uprawnienia, narzuca „swoim” nauczycielom innowacje, które uważa za promujące szkołę, często także używa ich jako trampoliny osobistej kariery?
Wbrew pozorom odpowiedź – jak jest – wcale nie jest taka oczywista. Obie sytuacje zilustruję przykładami dwu szkół publicznych, gdyż w przypadku szkół prywatnych rzecz ma się zasadniczo inaczej. Tam właściciel o wszystkim decyduje, o wiele łatwiej jest do obranego modelu edukacji rekrutować popierającą go kadrę, także rodzice zapisują tam swe dzieci dobrowolnie, wiedząc „w co wchodzą”.
W szkołach publicznych, w zakresie zatrudniania nauczycieli i powoływania dyrektora, funkcjonuje prawo oświatowe, w tym Karta Nauczyciela, ale także dwubiegunowy (kurator – organ prowadzący), hierarchiczny system władzy oświatowej, zaś uczniowie i ich rodzice – w przypadku szkół podstawowych – są w zasadzie przypisani zgodnie z rejonem tej szkoły.
I właśnie w takich realiach działa zarówno pani dyrektor Krzyżanowska w Ursynowskiej podstawówce przy ul. Hirszfelda, jak i pani dyrektor Będzińska-Wosik w łódzkiej SP nr 81, która była gospodarzem ostatniego spotkania BSSz. Nie będę tu obszernie wykazywać różnic w strategii działania obu pań. Podkreślę jedynie najbardziej znaczące dla sytuacji w obu tych szkołach różnice: w szkole warszawskiej – tak ja to widzę na podstawie dostępnych relacji – dyrektorka jest typem autorytarnego szefa-wodza, zaś w łódzkiej – dyrektor Będzińska-Wosik, to dyrektor-lider. W obu przypadkach, zwłaszcza przy powierzchownym oglądzie, osobą grającą „pierwsze skrzypce”, najczęściej prezentującą się medialnie, są dyrektorki. Aby dotrzeć do całej prawdy o stosowanym przez każdą z tych osób stylu kierowania trzeba wejść w głąb tych organizacji, poznać rodzaje relacji dyrektor – rada pedagogiczna (partnerska, czy „służbowa”), używane przez dyrektora sposoby (techniki?) motywowania (wywierania wpływu) nauczycieli do przechodzenia z klasycznego, podającego, na wspierający uczniów w aktywnym uczeniu się system pracy, a także – czy ma tam miejsce stopniowa decentralizacja i „kolektywi- zacja” procesów sterowania realizowaną w szkole „rewolucją” dydaktyczną, czy może przez cały ten czas dyrektor zarządza nią autorytarnie, dążąc do tego, aby na zewnątrz promować siebie, jako jedyny symbol zmiany.
Najbardziej dostrzegalnym wskaźnikiem tego jak w konkretnej szkole jest naprawdę, są – pojawiające się lub nie – skargi i protesty rodziców. Bywa, że także są to skargi, kierowane do mediów, ale i do organu prowadzącego, których autorami są nauczyciele. Ale może się tak zdarzyć, że ostatecznym sprawdzianem tego, czy szkoła – jako środowisko wychowawcze (nauczyciele, uczniowie i ich rodzice) – stała się na trwale placówką, w której panuje klimat wspierania rozwoju i aktyw- ności uczniów w ich drodze ku wiedzy i trenowaniu kompetencji społecznych, jest jej przetrwanie w tym stanie nawet wtedy, gdy – z różnych wszak przyczyn – dojdzie tam do zmiany na stanowisku dyrektora.
Bo w ludzkiej naturze już tak jest, że jeśli sami dochodzimy, nawet w wyniku zewnętrznej inspiracji, do określonych przekonań, to będziemy im wierni, także w niesprzyjających okolicznościach. Natomiast działając pod przymusem, nawet gdyby to była tylko „miękka” forma nacisku, oparta na skłonności niektórych ludzi do „konformistycznej uległości”, kiedy tylko owa presja znika – ludzie najczęściej zdradzają narzucone im poglądy i porzucają tak naprawdę nie zasymilowane przez nich formy pracy.
Bo z niewolnika nie ma robotnika!
To wszystko co powyżej napisałem, to takie rozważania „starego praktyka” pod wpływem informacji o tym jak wprowadzane są w niektórych szkołach innowacje edukacyjne. I taki mój autorski „przypis” do tekstu, zatytułowanego „Misja Budzącej się szkoły”, zamieszczonego na stronie „Budząca się Szkoła”.
Włodzisław Kuzitowicz
Jeszcze „nie ostygłem” po pisaniu „eseju bardzo osobistego”, podczas której to pracy przestawiłem się na snucie refleksyjnych wspomnień tego co było, a już dziś „aktualności szarej codzienności” sprowadzają mnie do coniedzielnej, felietonowej „recenzji” wydarzeń minionego tygodnia. Po ich pobieżnym przeglądzie zdecydowałem się podjąć temat, tylko pozornie wkraczający w świat polityki. Można powiedzieć, że „czara się przelała”, gdyż od dawna wzbierała we mnie potrzeba skomentowania roli związków zawodowych w szkołach i pozostałych placówkach oświatowo-wychowawczych. Na obszerniejsze analizy przyjdzie jeszcze czas. Dziś czynię to tylko na jeden temat – po informacjach o protestach, kierowanych przez obie główne centrale nauczycielskich trede-union’ów do minister Zalewskiej, w sprawie tak zwanych „podwyżek płac”, a szerzej – systemu wynagradzania nauczycieli.
Przypomnę tylko, że mam tu na myśli informację o stanowisku KSOiW NSZZ „solidarność” z dnia 5 marca 2018 roku [Wzywamy Ministerstwo Edukacji Narodowej do konstruktywnego dialogu ze stroną związkową. W przypadku braku satysfakcjonujących efektów negocjacji w terminie do 30 kwietnia 2018 r. nasz Związek podejmie czynną akcję protestacyjną – podkreślił przewodniczący KSOiW Ryszard Proksa.], a także pismo, skierowane 12 marca przez władze ZNP do minister Anny Zalewskiej. [W nawiązaniu do pisma z 9 lutego 2018 r. Ministerstwa Edukacji Narodowej, dotyczącego projektu rozporządzenia w sprawie wysokości minimalnych stawek wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli, (…) Związek Nauczycielstwa Polskiego negatywnie opiniuje przedłożony projekt.]
Na tle wielu minionych lat taka zbieżność stanowisk obu central związkowych jest sytuacją nową. Z tym większym zaskoczeniem można przyjąć najnowszą inicjatywę, z jaką do – w pewnym sensie – konkurentów (w przestrzeni „bazy społecznej”), czyli do związkowców z oświatowej „Solidarności” zwróciło się kierownictwo ZNP. Mam tu na myśli t. zw. „list do Proksy”, który został opublikowany na oficjalnej stronie ZNP 16 marca z taką zapowiedzią: „Związek Nauczycielstwa Polskiego apeluje do Przewodniczącego Ryszarda Proksy o wspólne działanie na rzecz istotnego zwiększenia nakładów na oświatę.” [Całość TUTAJ]
Czy to w ogóle jest możliwe? Czy dotychczasowe doświadczenia opowiadania się za polityką rządu, sprawowanego przez politycznych sojuszników każdego z tych związków, pozwoli na przełamanie tego stereotypu i wspólne wystąpienie przeciw – tak naprawdę – „złej zmianie”?
Dla przypomnienia zacznę od przywołania „zaszłości z przeszłości”. Żeby nie wiem jak się starali liderzy obu tych przedstawicielstw pracowniczych odżegnywać od konotacji politycznych – powszechnie wiadomym jest, ze każdy ze związków zawodowych związany jest z określonymi siłami politycznymi. ZNP od zarania swego istnienia (a mam tu na myśli jego powstanie jako jednolitej struktury, czyli rok 1930) orientował się na partie lewicowe. Przetrwał także 45 lat PRL – musiał się więc podporządkować „przewodniej sile narodu”, gdyż w inaczej nie miałby szansy na działalność. Po zmianie systemowej z lat 1989/90 działa nadal w bliskich relacjach – najpierw z SDRP, a później z SLD. Jego liderzy startowali w wyborach do Sejmu z list tej partii i zasiadali, także gdy tworzyła one kolejne rządy, w jej klubie poselskim. Sztandarową postacią takiego związkowca w rządzie stała się Krystyna Łybacka, nie tylko posłanka z ramienia SLD, ale także minister edukacji w rządzie Leszka Millera.
Ale i „Solidarność” także nie jest partyjnie nieskalana. Trudno nie pamiętać rządu AWS, który to skrót bez żadnych wątpliwości wskazuje na główną siłę tej struktury: Akcję Wyborczą Solidarność. Wszyscy pamiętamy, że ówczesny przewodniczący „Solidarności” – Marian Krzaklewski, po zwycięskich dla AWS wyborach w 1997 roku, nie przyjął funkcji premiera rządu (został nim prof. Jerzy Buzek), ale – jak to się wówczas mówiło – kierował rządem „z tylnego siedzenia”. W ministerstwie edukacji szefem też został profesor – Mirosław Handke, ale wiceministrem przez wszystkie lata tego rządu (także po objęciu teki ministra przez Edmunda Wittbrodta) był znany lider gdańskiej solidarności oświatowej – Wojciech Książek. Był on przed pracą w MEN, ale także po odejściu ze stanowiska, i jest do dzisiaj, przewodniczącym Sekcji Oświaty Regionu Gdańskiego.
Przypomniałem te związki związkowców z władzą w tym celu, aby na tym tle wyrazić moją wielką obawę o to, że oferta prezesa ZNP, skierowana do przewodniczącego krajówki oświatowej „Solidarności”, podjęcia skoordynowanych działań w celu wywarcia tym większej presji na kierownictwo ministerstwa edukacji i skutecznego wpłynięcia na poprawę sytuacji płacowej nauczycieli, jest jedynie działaniem ze sfery „pobożnych życzeń”, albo może to, ze strony ZNP, taka pokerowa zagrywka typu „sprawdzam”. Zobaczymy, czy oświatowa „Solidarność” naprawdę stanie po stronie nauczycieli, czy te wszystkie ogłaszane dotąd protesty, to tylko taki pijarowy zabieg, obliczony na wywarcie dobrego wrażenia u swych członków.
Włodzisław Kuzitowicz
Mój zeszłotygodniowy short-felieton zakończyłem słowami: „Bardzo chciałem odnieść się jeszcze do jakości, a przede wszystkim – przydatności, imprez towarzyszących. Ale muszę to zostawić na później – dziś już nie daję rady!” Tydzień minął, od wtorku uznałem się „za nie chorego”, co wcale nie oznacza, że jestem już zdrowy. Oszczędzę Wam szczegółów – poprzestanę na stwierdzeniu, że nadal normalne funkcjonowanie uprzykrzają mi typowe dla przeziębieniowych infekcji objawy – z kaszlem na czele!
Odpuszczam więc ów sygnalizowany temat – napiszę czy nie napiszę o żenująco upadającym z roku na rok poziomie oferowanych imprez towarzyszących – z „flagowym” dla ŁCDNiKP „Forum pracodawców i dyrektorów szkół zawodowych” *na czele – i tak nie będzie to , niestety, miało większego znaczenia dla przyszłości tej imprezy!
W to miejsce podzielę się moimi refleksjami wokół informacji, dla której nie znalazłem miejsca na stronie OE, ale do której postanowiłem wrócić – nie tylko dlatego, że dotyczy szkolnictwa zawodowego. Otóż 2 marca, w ramach Aktualności, na głównej stronie UMŁ zamieszczono informację, której tytuł sam w sobie mówił wiele: „Na nowe wyposażenie, staże i specjalistyczne szkolenia. Ponad 13 mln zł dla szkół zawodowych”. Jak czytamy dalej „Dzięki temu uczniowie będą odbywać praktyki i staże u pracodawców, nauczyciele doskonalić swój warsztat, a szkoły zyskają wyposażenie do pracowni nauki zawodu.”
Aby nie było żadnych wątpliwości, w ramach autoreklamy, zacytowano wypowiedź Tomasza Treli – wiceprezydenta (SLD) odpowiedzialnego za łódzką edukacje, że „Łódź jest liderem regionu ponieważ startowała we wszystkich konkursach o unijne dofinansowanie jakie były ogłoszone. I to z powodzeniem, dzięki czemu nasze szkoły są coraz nowocześniejsze, a uczniowie zyskują umiejętności cenione przez pracodawców. […] Inwestujemy w szkoły zawodowe i nadal będziemy to robić, ponieważ chcemy zachęcić uczniów, by przekonali się do tego rodzaju kształcenia. Zyskują zawód, szansę na pracę, czyli samodzielność, a nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej się kształcili.”
Gdyby to było takie proste… Rzecz w tym, że te kolejne unijne miliony wcale nie muszą zmienić utrzymującego się od kilkunastu lat trendu malejącej popularności kształcenia zawodowego, jako atrakcyjnej drogi kariery zawodowej. O ile w przypadku kilku zawodów, cieszących się tradycyjnie popularnością (gastronomia, informatyka, czy od pewnego czasu ładnie brzmiąca mechatronika), to – nie tylko łódzkie zawodówki – od lat mają problemy z naborem do klas pierwszych . Często, aby utworzyć klasę, muszą uciekać się do tworzenia klas dwu- lub nawet trzyzawodowodowych. I nic nie zmieniła w tej sprawie nowa nazwa „szkoły branżowe” – nadal rodzice wolą posłać swoje dzieci do liceum, którego nazwy trudno szukać w rankingu „Perspektyw”, niż do „Budowlanki”, do klasy dekarzy, gdzie po trzech latach zdobędą zawód, pozwalający im na zarobki porównywalne nie tylko z lekarzami rezydentami…
Jednak moją uwagę przykuł inny fragment tej informacji:
Bardzo ciekawy jest konkurs dla szkół zawodowych ze strefy rewitalizacji, oczywiście będziemy aplikować o te środki, ponieważ takiego konkursu jeszcze nie było, a szkoły mogą wiele zyskać – mówi Agnieszka Lewandowska z Biura Strategii UMŁ.
Nie wiem od jak dawna pani Agnieszka Lewandowska pracuje w Biurze Strategii UMŁ, nie wiem jaki jest tam jej szczegółowy zakres obowiązków. Wiem jednak, że nie ma zielonego pojęcia o tym, o czym się wypowiedziała! Bo nawet taki emeryt jak ja, karmiony od dawna informacjami o programach rewitalizacji obszarowej, niejednokrotnie widział, zaznaczone na planie miasta, te obszary i wie, że nie działa tam ŻADNA łódzka szkoła zawodowa! Są natomiast, i to aż 6, szkoły podstawowe, które przede wszystkim stracą na parę lat swą „bazę społeczną” – wszak z remontowanych kamienic i oficyn mieszkańcy już zostali, lub wkrótce zostaną wyprowadzeni, a nowi zamieszkają tam dopiero za kilka lat…
Tylko czy pieniądze z programów unijnych cokolwiek im w rozwiązaniu tego problemu pomogą? Czy ich dotychczasowi uczniowie, którzy od lat tam chodzą, mają swych kolegów, przyjaciół, ulubionych nauczycieli, będą zmuszeni kończyć szkołę pod innym adresem? A może miasto załatwi im dowóz do dotychczasowych szkół?
A szkoły zawodowe nie miały i nie będą miały z terenami rewitalizacji obszarowej miasta Łodzi nic wspólnego…
Włodzisław Kuzitowicz
*Zamiast moich komentarzy niech wystarczy porównanie frekwencji i programu forum z 2015 roku do tegorocznego.
Już w czwartek, podczas gdy uczestniczyłem w otwarciu i kilku ,wybranych, wydarzeniach pierwszego dnia XXI ŁTE powstał zamysł treści tego felietonu. A miał on być moją, kolejną już, opinią o nieadekwatności formuły targów edukacyjnych do współczesnej rzeczywistości technologicznej w obszarze upowszechniania informacji. Bo koncepcja zebrania pod jednym dachem oferty edukacyjnej wszystkich szkół ponadpodstawowych i sprowadzenie tam ósmoklasistów, aby się z nią zapoznali, narodziła się pod koniec ostatniej dekady XX wieku, a pierwsze takie targi odbyły się w roku 1998. Internet był wtedy jeszcze w powijakach, a jedynym kanałem upowszechnienia wśród potencjalnych kandydatów na pierwszoklasistów w liceach i szkołach zawodowych wiedzy i tym, co te szkoły oferują była drukowana broszura informatora.
Jako że nadal nie jestem jeszcze w pełni sprawny (choroba niedoleczona), muszę się dzisiaj skracać. Będzie to więc felieton ze skrótami myślowymi…
Teza 1.
Targi edukacyjne nie są do niczego potrzebne szkołom. Z nieoficjalnych źródeł w WE UMŁ wiem, że prowadzono tam badania sondażowe, w których pytano pierwszoklasistów z jakich źródeł czerpali wiedzę, która zadecydowała o wyborze tej, a nie innej szkoły ponadgimnazjalnej. Okazało się, że na pierwszym miejscu znaleźli się koledzy, na drugim – internet, a na jednym z końcowych – targi edukacyjne!
Teza 2.
Najbardziej organizacją targów są zainteresowane… Targi! Znaczy – Międzynarodowe Targi Łódzkie, którym za powierzchnię wystawienniczą zajmowaną przez placówki oświatowe, dla których organem prowadzącym jest UMŁ, płaci… Urząd Miasta Łodzi! Właściciel Spółki MTŁ! No i wejściówki odwiedzających także wpływają na ich konto.
Teza 3.
Targi podobają się niektórym mediom, dla których blichtr tej imprezy i malownicze obrazki pokazywane na fotkach i filmowych migawkach są przyciągającym wzrok czytelników i widzów surogatem pogłębionej informacji.
Teza 4.
Chętnie uczestniczą w targach edukacyjnych szkoły wyższe, zwłaszcza te prywatne, dla których jest to jeszcze jedna, w generalnym rozliczeniu nie tak droga, forma reklamy i pozyskiwania przyszłych studentów. Na „moje oko” wśród tegorocznych odwiedzających tę imprezę przeważali uczniowie ostatnich klas szkół średnich…
Teza 5
Wizyty na targi bardzo lubią przyprowadzani tam w zorganizowanych grupach uczniowie, którzy zamiast siedzieć w szkole na lekcjach, mieć jakąś kartkówkę lub odpytywanko, mają to przedpołudnie zagospodarowane bezstresowo…
I na tym zakończę. Bardzo chciałem odnieść się jeszcze do jakości, a przede wszystkim – przydatności, imprez towarzyszących. Ale muszę to zostawić na później – dziś już nie daję rady!
Włodzisław Kuzitowicz