Dzisiejsza niedziela jest ostatnim dniem tzw. „długiego weekendu”, a tak naprawdę dwu normalnych weekendów, połączonych przeplatanką  dwu świąt państwowych z  trzema dniami urlopu, lub odpracowanych w innym terminie.  Jak by to nie nazywać – był to tydzień, w którym w sferach oświatowych w zasadzie niewiele się działo, a najważniejszym wydarzeniem był piątkowy start serialu maturalnego.

 

Natomiast dla mnie o wiele bardziej godne komentarza niż prasowe doniesienia o tym  jak maturzyści oceniali temat rozprawki, są upublicznione wypowiedzi  szefów dwu ważnych edukacyjnych instytucji: doktora Piotra Stankiewicza – dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych (powołanego na to stanowisko  15 marca 2017 roku przez min. Zalewską) z którym „pierwszomajową” rozmowę w Radiu TOK FM udostępniliśmy w czwartek, oraz wczoraj cytowane na OE (za „Portalem Samorządowym” )  wypowiedzi doktora Marcina Smolika – dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – sprawującego swój urząd nieprzerwanie od grudnia 2013 roku!

 

Uwzględniając jeszcze  czas, w którym w tejże CKE pełnił od maja 2012 odpowiedzialną funkcję kierownika Wydziału Sprawdzianu i Egzaminów z Zakresu Kształcenia Ogólnego – możemy uznać, że tą ważną dla systemy polskiej edukacji instytucją kieruje człowiek, który nie tylko nie pojawił się tam razem z „Dobrą Zmiana”, ale który może o sobie powiedzieć, że ma na tym stanowisku wieloletnie doświadczenie – także w zakresie współpracy z trzema, bardzo różniącymi się od siebie, ministerkami edukacji. (Zaczynał za Krystyny Szumilas, awansował decyzją Joanny Kluzik-Rostkowskiej, teraz pracuje tam nadal pod nadzorem minister Anny Zalewskiej.)

 

Ze względu na ograniczenia objętości formy felietonowej – musiałem dokonać wyboru. Książką  Piotra Stankiewicza i jej znaczeniem – w kontekście pozycji, jaką zajmuje jej autor w strukturach  systemu polskiej  edukacji, zajmę się kiedy indziej.  Dziś podzielę się refleksjami, które zrodził materiał na „Portalu Samorządowym” i który przypomniał mi na nowo  postać dyrektora CKE Marcina Smolika. Tak naprawdę nie zostały one spowodowane treściami  przewołanych tam wypowiedzi dyrektora.  Co prawda podana tam informacja, że aż 140 tysięcy absolwentów naszych szkół średnich z lat ubiegłych zasiadła w tym roku ponownie nad maturalnymi arkuszami egzaminacyjnym, zapewne nie tylko dla mnie była zaskoczeniem.

 

Fakt ten można  bardzo różnie interpretować. Może to być dowodem na ich niedostateczne przygotowanie do owego egzaminu w  poprzednich latach, może nawet  wskazywać na słabość środowisk szkolnych, które miały ich to tej próby przygotować, ale może  też być przejawem „spóźnionej dojrzałości” – wyciągnięciem  praktycznych wniosków z wyzwań otaczającej rzeczywistości, czyli decyzją o poprawie swych szans na realizację bardziej ambitnych planów kariery zawodowej.

 

Rzucona, jakby mimochodem, informacja o amerykańskim egzaminie SAT, że to taki ogólny test umiejętności pisania, czytania i test umiejętności logicznego rozumowania, może być  interpretowana jako osłabienie argumentów krytyków poziomu (pono co roku coraz niższego) polskiej matury (przed wojną – to była matura!!!),  ale można tę informację odebrać także, jako zawoalowaną krytykę tej „korony systemu testomanii”,  wyrażoną  pod „przykrywką” przywołania  przykładu z USA,  gdzie – jego zdaniem – sprawdza się jedynie uniwersalne kompetencje wymagane we współczesnym świecie, a gdzie wszystkie pozostałe atrybuty sukcesu życiowego absolwentów tamtejszych szkół średnich nie są tym egzaminem determinowane.

 

Ale, jak już wspomniałem, nie to spowodowało, że piszę ten felieton o dyrektorze Smoliku.

 

Zaintrygował mnie sam fakt jego „trwania mimo wszystko” na  tym dyrektorskim fotelu, choć prawie wszędzie gdzie tylko sięga władza aktualnej szefowej MEN,  wymieciono  „kadrowe złogi” jej poprzedniczek. Pozostawienie dr Smolika na stanowisku może mieć kilka wersji uzasadnień. Pierwsza – najkorzystniejsza dla pana dyrektora – mogła by być taka, że po prostu jest to encyklopedyczny przykład „bezpartyjnego fachowca”, którego kompetencje doceniają wszystkie kolejne władze. Ale jest i inna: doktor Smolik, gdy tylko zorientował się w nadchodzących zmianach na szczytach władzy, porzucił swe dotychczasowe przekonania i przyjął postawę „przydatnego konformisty”.  W kręgach – zwłaszcza byłych pracowników komisji egzaminacyjnych – można także usłyszeć jeszcze inną wersję: że powód owego „trwania za wszelką cenę” jest stary jak świat.  Stanowisko dyrektora CKE , zwłaszcza w minionych latach, dawało oczywisty dostęp do licznych, realizowanych ze środków Unii Europejskiej, projektów, za którymi szły miliony złotych.  Przykład: podobno w takim właśnie projekcie, realizowanym w łódzkiej OKE, pełnił rolę kierownika…

 

Ale to zaskakujące zjawisko tolerowania na kierowniczym  stanowisku  w strukturach systemu edukacji  osoby  powołanej na nie przez poprzednią koalicję PO-PSL  nie dotyczy tylko CKE. Również w okręgowych komisjach egzaminacyjnych pracują dyrektorzy „z poprzedniego nadania”.  Najbliższym przykładem tego faktu  jest szefowa łódzkiej OKE – pani Danuta Zakrzewska  – działaczka łowickich struktur Platformy Obywatelskiej, powołana na to stanowisko z dniem 1 lipca 2008 roku przez ówczesną minister Katarzynę Hall!  I do dzisiaj – także ku jej zaskoczeniu – nikt jej z tego stanowiska nie odwołał. Jak ”wieść gminna” niosła, gdy zaczęły się czystki kadrowe po objęciu władzy przez PiS, pani dyrektor Zakrzewska wysprzątała biurko i swój gabinet, spakowała  rzeczy, i…  i czekała na odwołanie. Ku – nie tylko jej – zaskoczeniu  nic takiego się nie stało. Jak wiadomo nadal reprezentuje łódzką OKE na wszystkich lokalnych eventach.

 

Ale Łódź nie jest tu wyjątkiem.  Nie przeprowadzając lustracji we wszystkich ośmiu okręgowych komisjach – sprawdziłem, że także „pod nosem” MEN, w Warszawie, nie odwołano z dyrektorskiego stanowiska w tamtejszej OKE, także powołanej przed dekadą,  pani Anna Frenkiel. We Wrocławiu – stolicy regionu tak bliskiego pani minister Zalewskiej-  pracami OKE  kieruje aktualnie Piotr Świędrych. Ale on też nie pojawił się tam znikąd: przed 2015 rokiem był tam kierownikiem Wydziału Badań i Analiz. I jeszcze tylko jeden przykład: dyrektorką OKE w Łomży (której rejonem działania są dwa województwa: warmińsko-mazurskie i tak bardzo dopieszczane przez nową władzę woj. podlaskie) jest – nieprzerwanie od 1 lipca 2010 roku – pani Jolanta Gołaszewska.

 

To chyba wystarczy, abym czuł się upoważniony do sformułowania następujących hipotez, wyjaśniających ową  zaskakującą politykę kadrową w strukturach komisji egzaminacyjnych.

 

Pierwsza z nich zakłada, że obecne władze chciały uniknąć żenujących sytuacji, do których doprowadzono  przed dziesięcioma laty, gdy PiS po raz pierwszy doszedł do władzy, a ministrem edukacji został, co prawda nie pisowiec a lider  LPR –  Roman Giertych. To wtedy jego „prawa ręka”, lokalny polityk PiS z Łodzi – wiceminister Mirosław Orzechowski – doprowadził do kilku nominacji, zaskakujących nie tylko przeciwników tamtej koalicji. Odwołania i powołania „swoich” nie ominęły wtedy i komisji egzaminacyjnych. Najbliższym przykładem tych działań jest właśnie łódzka okręgówka. Najpierw, pod pretekstem złego  stanu zdrowia, odwołano dyrektor Wiesławę Zewald (PO), później gorączkowo szukano jej następcy. Najpierw była to, ale jedynie  jako p. o. dyrektora –  Katarzyna Paluszewska-Jurkiewicz, pracująca do tego momentu jako nauczycielka matematyki w SP nr 10 w Łodzi. Zero doświadczeń w prowadzeniu egzaminów, ale za to w 2002 roku kandydowała z listy Ligi Polskich Rodzin do Rady Miejskiej w Łodzi.

 

Pełniła tę funkcję tylko dwa miesiące, po których pojawiła się kolejna kandydatka na to stanowisko – Elżbieta Manzel, działaczka LPR ze Skierniewic. Po kolejnych, nie do końca wyjaśnionych zawirowaniach, ostatecznie pełniącą obowiązki dyrektora została Janina Skibicka – dotychczas zastępca dyrektora OKE. I była na tym stanowisku aż do powołania na nie Danuty Zakrzewskiej…

 

Ale mam także hipotezę drugą: PiS po prostu nie ma ludzi, kompetentnych i przygotowanych do podjęcia tak odpowiedzialnych – i znajdującej się pod ciągłym ostrzałem,  nie tylko nieprzychylnej prasy – zadań, jakimi są egzaminy, podsumowujące naukę w  kolejnych typach szkół. I to z tego, i tylko z tego powodu, pozostawiono tam na kierowniczych stanowiskach nominatów poprzedniej władzy. A jeśli trafi się jakaś wpadka – zawsze można będzie zwalić odpowiedzialność za nią na ekipę PO-PSL!

 

Ale w finale tego felietonu muszę się jeszcze przyznać, że osoba Marcina Smolika zainteresowała mnie jeszcze z jednego powodu. Podczas penetracji internetu w poszukiwaniu informacji o jego drodze zawodowej stwierdziłem, że jest to rzadko spotykana osoba, która bardzo konsekwentnie zadbała o wyczyszczenie wszelkich śladów o swojej przeszłości – wcześniejszej, niż studia na UMCS. Jedyną dokładną datą w jego biografii (nie licząc okresu pracy w CKE)  jest data uzyskania stopnia doktora – 14 maj 2008 . Poza tym  są tam tylko wymienione lata pracy na uczelni – na stanowisku asystenta: 2000 – 2008  i adiunkta: 2008 – 2012.

 

Pan doktor Smolik ukrywa także datę swoich urodzin! Można jedynie przypuszczać, że osoba, która w 2008 roku obroniła pracę magisterska miała wtedy ok. 24 lat, co pozwala na przyjęcie, że pan Marcin urodził się (ale nie wiadomo gdzie, w jakiej rodzinie, czy ma rodzeństwo…) w 1976 roku, czyli że doktorem został w 32. roku życia, a pracę w CKE rozpoczął, gdy miał 36 lat.

 

Zobaczcie jak wtedy wyglądał:

 

Footo: www.google.pl

 

 

I wszystko wskazuje na to, że  powiększył grono warszawskich „singli-słoików”…

 

 

To już koniec  ciekawostek i tajemnic z kręgów komisji egzaminacyjnych.

 

 

P.s.

Bardzo przepraszam, że znów „popłynąłem”…  Felieton, to ponad 8000 znaków bez spacji. Ale nie byłem w stanie zdecydować, które jego fragmenty można, bez szkody dla logiki wywodu, wyciąć.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź