Archiwum kategorii 'Felietony'
Za miesiąc – 15 października, najprawdopodobniej, będziemy już znali wyniki wyborów. Co nie musi oznaczać, że będziemy już wiedzieli kto sformuje rząd. Ale do ostatniego dnia przed ciszą wyborczą „Obserwatorium Edukacji” (a to wszak oznacza, że osobiście i własnopalczascie piszący te słowa) nie będzie tylko „obserwowało” bieg przedwyborczych zdarzeń, ale włączy się do akcji informacyjnej, której celem będzie wyposażenie wyborców, przynajmniej tych będących czytelnikami materiałów zamieszczanych na OE, w obiektywną i rzetelną wiedzę o propozycjach wyborczych głównych komitetów, wystawiających na swych listach kandydatów do Sejmu.
Zobowiązuję się, począwszy od najbliższego tygodnia, do zamieszczania materiałów, informujących (obszernie i źródłowo) o obietnicach składanych przez te partie, a dotyczących obszaru edukacji.
A dziś jeszcze podzielę się z Wami moimi wątpliwościami, jakie mam po lekturze informacji o jeszcze jednych skutkach strajkowego konfliktu nauczycieli z rządem. Otóż przeczytałem na portalu MamaDu, że szkoły wycofują się z organizacji zielonych szkół i wycieczek, a także szkolnych uroczystości, których przygotowanie wymaga pracy ponad zadania wynikające z realizacji podstawy programowej, a czas który nauczyciele poświęcają na to nie jest dodatkowo wynagradzany.
Bo obok racji, które stoją za takimi decyzjami nauczycieli, są jeszcze opinie rodziców:
„Co na to rodzice? – Moim zdaniem to jest krzywda dla dzieci – odpowiada krótko pani Małgorzata. – Wiadomo, że strajkowanie to walenie głową w mur. Koniec końców konsekwencje ponoszą dzieci. To one nie pojadą, nie zobaczą, nie zwiedzą, nie spędzą czasu razem, a mają na to tylko jedną szansę, bo tylko raz chodzi się do szkoły.”
Moje wątpliwości co do takich decyzji nauczycieli, nauczycieli którzy są sfrustrowani po kwietniowej przegranej batalii, batalii nie tylko o zarobki, ale przede wszystkim o poczucie godności tego zawodu, nie biorą się stąd, że nie przyznaję im prawa do takich postaw, będących oczywistym skutkiem rozczarowania po dniach niespełnionych strajkowych nadziei. Wynikają one z oceny takiej formy protestu, w kontekście jej społecznego odbioru i odroczonych skutków, i to nie tylko w opiniach rodziców uczniów, ale szerzej – poprzez zubożenie środowiska wychowawczego o takie formy pracy z uczniami, które nie tylko stanowią niezastąpioną przestrzeń integracji społeczności uczniowskiej, ale także są szansą na poszerzenie i wzbogacenie treści oferty edukacyjnej szkoły.
Napisałem te słowa w oparciu o moje osobiste wspomnienia z lat szkolnych, które przecież przeżywałem ponad pół wieku temu, w latach pięćdziesiątych i pierwszych sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Nie było wtedy nawet takiego pojęcia, jak „zielone szkoły” czy „obozy integracyjne” a nawet zwykłe szkolne wycieczki były co najwyżej osobistą inicjatywą konkretnego nauczyciela. A jednak miałem to szczęście mieć dwoje takich nauczycieli, którzy na takie wycieczki wywieźli mnie i moich kolegów (na drugiej były już i koleżanki) – niedaleko, pociągami, ale jednak.
I do dzisiaj pamiętam „to coś”, o co dzięki nim stałem się bogatszy. I nie mam tu na myśli wspomnienia krajoznawcze.
Minął pierwszy tydzień kolejnego roku szkolnego, kolejnego pod rządami partii, która od czterech lat wprowadza swoje porządki do naszych szkół, której kolejni ministrowie edukacji, ślepi i głusi na głosy ofiar ich polityki, rujnującej wszystko co było tam dobre i warte kontynuacji, wciskają społeczeństwu „ciemnotę”, że „reforma edukacji się udała”!
Nie muszę tu pisać, że te pierwsze dni, zwłaszcza w liceach, ale także w wielu średnich szkołach zawodowych, udowodniły, że tak źle pod względem warunków, w których uczniom przyszło przebywać w szkołach (godziny rozpoczynania i kończenia lekcji, tłok na korytarzach podczas przerw, kolejki do toalet, zajęcia prowadzone w nieprzystosowanych, z konieczności zaadoptowanych do tych celów, pomieszczeniach) to dawno, dawno już nie było. Nie będę o tym pisał, tak jak i o stresie nauczycieli, problemach rodziców z przeorganizowaniem rytmu domowego życia – bo to jest powszechnie wiadome.
Po zastanowieniu, postanowiłem dziś „odpuścić” sobie także temat wyborów, czyli tego co w nich dla nas najważniejsze – która z ofert programowych walczących o głosy wyborców partii jest – z punktu widzenia jej zawartości dotyczącej wizji edukacji „w przypadku ich wygranej” – najlepsza i godna naszego poparcia. W dużym stopniu wyręczył mnie w tym Marcin Bruszewski, pisząc zamieszczony na łamach „Gazety Wyborczej” artykuł „Edukacja za politycznym murem”.
O czym wobec tego będzie ten felieton?
O tym, co jest myślą przewodnią całej mojej dotychczasowej aktywności pedagogicznej, na jakich bym polach jej nie prowadził: o tym, że zawsze, nawet w sytuacji największych klęsk i katastrof, najważniejsza jest praca u podstaw! Jestem o tym przekonany od dnia, w którym przed ponad czterdziestoma laty usłyszałem z ust profesora Aleksandra Kamińskiego metaforyczną opowieść, o tym, że nawet wtedy, gdy wichry historii wieją, to łamią się pod ich podmuchami przede wszystkim wysokie drzewa. A my, tu, w poszyciu i warstwie runa leśnego, mamy największe szanse na to, aby przetrwać, nadal robić swoje, a jeszcze stać się wsparciem odradzającego się piętra drzew wysokich… Od tamtego dnia wierzę w to przesłanie…
Dlatego deklaruję, że „Obserwatorium Edukacji” nadal będzie starało się popularyzować wszystkie „dobre praktyki”, wszystkie oddolne inicjatywy rzeczywistego reformowania mikrosystemów szkolnej edukacji, zastępowania nauki pamięciowej uczeniem się i nabywaniem przez młodych ludzi przydatnych w ich przyszłym życiu kompetencji, zamiany szkoły „tresury posłusznych obywateli” w szkołę rozwijającą kreatywność, umiejętność działania w zespołach, gotowość do autonomicznej oceny serwowanych przez świat milionów informacji, kształtującej postawy tolerancji wobec ludzkich odmienności i ograniczeń…
Ta ostatnia niedziela… Ostatnia przed dniem rozpoczynającym rok szkolny – jeden z najtrudniejszych jakie pamiętam. A pamiętam dość odległe czasy, bo mój pierwszy kontakt z obrzędowością tzw. „inauguracji nowego roku szkolnego” – w wersji „mglistych wspomnień” – datuje się na wrzesień roku 1951, kiedy to stałem się uczniem klasy pierwszej w nieistniejącej od ponad półwieku Szkole Podstawowej nr 135 na Nowym Złotnie. Sprawdziłem – 1. września wypadł wtedy w sobotę, trudno dziś zgadnąć, czy jednak nie zaczynaliśmy naszej edukacji 3. września…
Ale już bardziej konkretnie pamiętam rozpoczęcie nauki w pierwszej klasie Szkoły Rzemiosł Budowlanych – w poniedziałek 1 września 1958 roku, w siedzibie szkoły przy ul. Kilińskiego 79. Wcześniej mama musiała kupić mi mundur ucznia: granatowe spodnie z zielonymi lampasikami i takąż marynarką, granatowy krawat, okrągłą czapkę z daszkiem (typu „tramwajarka”), też z zieloną wypustką dookoła denka i z metalowym znaczkiem szkoły, i – oczywiście – tarczę na rękaw marynarki. Do tego biała koszula i czarne półbuty. Niestety – nie posiadam zdjęć z tamtych czasów.
Razem ze mną zaczynało wtedy naukę ok.180 chłopaków, w 6-u klasach pierwszych. Pamiętam tylko, że na krótko (Hymn i przemówienie dyrektora) spotkaliśmy się na niewielkim placyku w końcu podwórza tej kamienicy, a później weszliśmy do budynku, każdy do wyznaczonej sali lekcyjnej…
Mam jeszcze kilka takich wspomnień w roli ucznia – najbardziej dramatyczne – to z początku roku szkolnego 1962/63, ale o tym opisywałem już we fragmencie wspomnień „Przypadek lub Palec Boży…”, gdzie jest fragment historii o tym „jak zostałem wrzucony do XI klasy!” [Zobacz TUTAJ]
Ale, jeśli napisałem „jeden z najtrudniejszych jakie pamiętam”, to mam na myśli przede wszystkim te „pierwsze wrześnie”, kiedy szedłem do szkoły już jako jej dyrektor… Po raz pierwszy było to 3 września, w poniedziałek, 1993 roku. Najtrudniejszym był dla mnie ten rok który był przede mną, bo to miał być mój pierwszy rok w roli dyrektora szkoły, na dodatek dużego (liczącego ponad 1200 uczniów i ponad 140 pracowników) zespołu szkół zawodowych! A na domiar wszystkiego – nigdy przedtem nie pracowałem w szkole, nawet jako nauczyciel – nie licząc dwu rocznych epizodów, po kilka godzin tygodniowo, „z doskoku”.
Ale i przez następnych 12 lat zdarzały się takie rozpoczęcia nowego roku szkolnego, podczas których miałem wiele obaw „jak to będzie”: w 1995 – kiedy otwieraliśmy Liceum Techniczne, z pierwszymi klasami w dwu profilach, w 1999 – kiedy rozpoczynaliśmy naukę bez rekrutacji do klas pierwszych – bo nie było absolwentów podstawówek – poszli do klas pierwszych nowo utworzonych gimnazjów, a przede wszystkim inauguracja roku szkolnego 2001/2002... To wtedy nie mieliśmy żadnej pewności, czy nie jest to ostatni rok naszej „Budowlanki”. Znaliśmy już projekt ówczesnych władz miasta (SLD), że w mieście potrzebna jest tylko jedna szkoła kształcąca w zawodach budowlanych, i że nie będzie to nasza, a ta przy ul. Siemiradzkiego…
Ale udało się! Po pikiecie, zorganizowanej przed Urzędem Miasta Łodzi 18 września 2001 roku, po programie TVP Łódź, artykułach w lokalnej prasie – wszystkie kibicujące nam w obronie szkoły – udało się! Ale nie było łatwo, było, dużo stresu….
Zostawmy jednak moje osobiste wspomnienia. Co dziś myślę o sytuacji polskich szkół, „tu i teraz”, na dzień przed „pierwszym dzwonkiem” nowego roku szkolnego? Szczerze? – Cieszę się, że jestem już tylko emerytem, że mam ten luksus obserwowania tego co będzie się działo z pozycji kibica. Co prawda kibica żarliwego, jak to się kiedyś mówiło – „tego spod zegara”, ale jednak kibica. I bardzo, bardzo współczuję dyrektorkom i dyrektorom, nauczycielkom i nauczycielom, głównie ze szkół ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych, ale nie tylko. Wszyscy (z wyjątkiem pisowskiej władzy) wiemy, że ten rok, to będzie taki oświatowy Armageddon – czas bitwy między siłami Dobra i Zła. Wierzę, że – jak w Apokalipsie – wygra Dobro. Ale, zapewne, nie obędzie się bez ofiar…
Dzisiejszy felieton poświęcę pewnemu elementowi tegorocznego problemu numer jeden kończących się wakacji, jakim była rekrutacja do szkół ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych absolwentów t.zw. „podwójnego rocznika”, czyli 16- letnich byłych gimnazjalistów i 15-letnich absolwentów ponownie ośmioklasowej szkoły podstawowej. Zajmę się tylko jednym, dość wstydliwie odsuwanym na plan dalszy tematem, jakim jest nabór kandydatów do pierwszych klas szkół branżowych. I tylko w mikroskali, to znaczy w oparciu o dane z terenu m. Łodzi
Podczas piątkowej konferencji prasowej wiceprezydent Tomasz Trela powiedział – z nieukrywana dumą:
„To była wyjątkowa trudna rekrutacja, przygotowywaliśmy się do niej długo, ale teraz z satysfakcją mogę powiedzieć, że jesteśmy gotowi. Szkoły czekają na uczniów, wiem, że nauczyciele otoczą ich opieką i zrobią wszystko, by mimo przeciwności mieli odpowiednie warunki do nauki.”
I oto jakie informacje podano dziennikarzom na tej konferencji:
„Tradycyjnie najwięcej absolwentów gimnazjów i klas 8 będzie kontynuować naukę w liceach – 6 319, w technikach będzie się uczyć 3 593, a w szkołach branżowych – 495 uczniów.”
W materiale jaki zamieściłem na stronie OE dodałem, że tych 495 uczennic i uczniów, to zaledwie 4,75% wszystkich tegorocznych absolwentów obu typów szkół.
Nie wiem, czy podana podczas tej konferencji liczba jest sumą informacji o liczbie osób rzeczywiście przyjętych do wszystkich łódzkich zespołów szkół zawodowych, które prowadziły nabór do swoich szkół branżowych – według stanu na połowę sierpnia, na dzień konferencji, czy jeszcze na inny dzień.
Moje wątpliwości biorą się z faktu, że jestem w posiadaniu precyzyjnych danych o efektach rekrutacji do klas pierwszych tych szkół w pierwszym etapie e-rekrutacji, czyli o liczbie kandydatów, którzy zamiar kontynuowania swej dalszej drogi kształcenia w tych szkołach i klasach podali do systemu jako alternatywę, w przypadku niezakwalifikowania się do wymienionych na wyższych pozycjach szkół i klas. Dane te przesłał mi Wydział Edukacji UMŁ w trybie dostępu do informacji publicznej. A wynika z tych danych, że do wszystkich klas tych szkół, oferowanych przez system absolwentom gimnazjów zakwalifikowanych zostało 241 osób, a do wszystkich klas tych szkół, oferowanych przez system absolwentom szkół podstawowych – 237 osób. To razem daje liczbę 478 uczniów!
Od chwili gdy na portalu OKO.press przeczytałem tekst Dominiki Sitnickiej, zatytułowany „Strajk nauczycieli jesienią? 40 proc. za, a 66 proc. opowiada się za innymi formami protestu” nie mogę przestać myśleć o tym, co kryje się za zaprezentowanymi tam wynikami – pod względem metodologicznym zapewne poprawnego – sondażu, przeprowadzonego na progu wakacji przez Międzyszkolny Komitet Strajkowy z Wrocławia.
Nie wiem jak Wy, ale ja odebrałem to jako obraz środowiska, którego członkowie czują się przegrani, ale także zdradzeni przez polityków, media, a nawet przez formalnych przywódców kwietniowego strajku. Przypomnę, że ów ogólnopolski strajk nauczycieli rozpoczął się 8 kwietnia i trwał – do jego zawieszenia – do 27 kwietnia. To trzy tygodnie, w tym tzw. „wiosenna przerwa świąteczna”, podczas których w gimnazjach i szkołach podstawowych odbyły się jednak egzaminy, który to protest na rządzie PiS nie zrobił żadnego wrażenia, nie spowodował realizacji podstawowego żądania – znaczącej podwyżki wynagrodzeń… Jedynym efektem strajku, ale odczuwalnym tylko przez strajkujących i ich rodziny, była utrata lwiej części miesięcznej wypłaty.
Ale nie tylko utrata środków do życia jest powodem zaprezentowanych w tym sondażu, negatywnych ocen strajku. Także decyzja o jego zawieszeniu nie spotkała się wśród ankietowanych z pozytywną oceną:
„Prawie połowa nauczycieli (44,5 proc.) uznała, że zawieszenie strajku było błędem. Negatywne nastawienie widać również w części pytań o uczucia po zawieszeniu. Tu proporcje się zmieniły w stosunku do uczuć podczas strajku. Na prowadzenie wysunęły się: poczucie lekceważenia, bezsilność, upokorzenie.
Jak wskazują autorzy raportu taki obraz sytuacji nauczycieli może wynikać nie tylko z tego, jak zostali potraktowani przez władzę. Wpływ na to mógł mieć także fakt, że decyzja o zawieszeniu nie była z nimi konsultowana.” [Źródło: www.oko.press]
I nie ma się co dziwić, bo sondaż tylko potwierdził wcześniej już wyrażane opinie, iż przytłaczająca większość środowiska nauczycielskiego jest zniechęcona do ewentualnej powtórki tej akcji jesienią: mniej niż połowa ankietowanych (41%) odpowiedziało, że uważa za potrzebne „odwieszenie” strajku, zaś 61% oceniło szanse powodzenia tego przedsięwzięcia jako niskie lub bardzo niskie.
Świadomie w tytule tego felietonu posłużyłem się metaforą, odwołującą się do filmu z 1970 roku, w reżyserii Andrzeja Wajdy, którego scenariusz powstał na podstawie opowiadania „Bitwa pod Grunwaldem” Tadeusza Borowskiego. Bo nie ma co udawać, że jest inaczej. To kolejne doświadczenie wcale niemałej i przecież znaczącej części naszego społeczeństwa, jaką jest (wg GUS) liczba 587 936 nauczycieli, kolejnego przegranego „powstania” przeciw tym, którzy uzurpują sobie prawo do bycia „jedynymi rzecznikami Suwerena”.
Ostatni tydzień przyniósł sporo okazji do przeżywania zaskoczeń dla tych z nas, którzy śledzili rozwój afery samolotowej z marszałkiem Sejmu Markiem Kuchcińskim w roli głównej. Po dniach publikowanie kolejnych kłamliwych wersji o liczbie dysponowanych przez niego lotów na stałej trasie Warszawa – Rzeszów, o zbieżności ich terminów z wydarzeniami kampanii wyborczej do Parlamentu UE, o tym kto mu towarzyszył, czy była tam jego rodzina, czy zdarzyło się, że samolotem leciała tylko żona, bez Marszałka… Później był dzień tajnych narad w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej, spekulacje dziennikarzy: „odwoła czy nie odwoła” (prezes Kaczyński Marszałka), a na końcu niespodzianka. Ale nie ta, że odwołał, ale na kogo wskazał „Palec Prezesa”… Nie na wicemarszałka Ryszarda Terleckiego, nie na którąś z funkcjonujących na dziennikarskiej „ giełdzie” posłanek: Małgorzatę Gosiewską, ani Małgorzatę Wassermann.
Prezes Kaczyński wybrał Elżbietę Witek, w swoim czasie „panią od historii i WOS” w Szkole Podstawowej nr 2 w Jaworze na Dolnym Śląsku. Po kilku latach została ona jej dyrektorką, a po tym jak – z inicjatywy dyrektor Witek– połączono tę szkołę z powstałym gimnazjum, także dyrektorką utworzonego tam Zespołu Szkół Ogólnokształcących.
Zaprawdę, niezbadane są wyroki – nie tylko Opatrzności Bożej, ale także Prezesa z Nowogrodzkiej! Dlaczego tak uważam? Już śpieszę uzasadnić
Dzisiaj nie będę pisał o rekrutacji do szkół średnich, nie będę poszukiwał powodów braku chętnych na dziesiątki tysięcy wakujących nauczycielskich etatów. Odpuszczę sobie także ministra z Podlasia oraz kuratorów oświaty i biskupów (także arcy…) – „obrońców naszych dzieci przed ideologią LGBT”.
Postanowiłem spojrzeć na otaczającą nas społeczno-polityczną rzeczywistość naszego kraju, jak na trądzik na twarzy dojrzewającego młodzieńca. To musi przejść wraz z wiekiem. Oby jak najprędzej, ale tymczasem trzeba wziąć na przetrzymanie i wierzyć, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...”
I z tą wiarą postanowiłem podzielić się moimi refleksjami, powstałymi po przeczytaniu tego, co napisała wczoraj pani dyrektor Ewa Radanowicz na swym facebook’owym blogu. Jest to, przy okazji, sposób na ocalenie tych przemyśleń, gdyż z nieznanych mi powodów dzisiejsza próba otwarcia całego postu skończyła się na odczytaniu komunikatu „Ups! Nie udało się znaleźć pożądanej strony”. Ale ja skopiowałem cały ten tekst już wczoraj. Oto on – TUTAJ
Wskazówkę, jak należy odczytywać to co napisała, dała nam sama autorka, tytułując ów post: „Edukacja? Wiem co zrobić, by ją uzdrowić! Hmmmm….” Bo właśnie owo powątpiewanie w słuszność i skuteczność pojawiających się jak grzyby po deszczu pomysłów i projektów, dotyczących uzdrowienia polskiej edukacji, zwłaszcza mających swe źródło w kręgach takich czy innych partii politycznych, jest sednem tego tekstu.
Piszę taki właśnie dzisiejszy felieton, gdyż mam podobny pogląd, do poglądów koleżanki Radanowicz:
„O zmianie, jej trwałości i o tym co trzeba zrobić, zmienić! wypowiadają się ci sami co do tej pory niewiele zrobili dla zmiany i innowacji w szkołach, przedszkolach w skali mikro i makro …”
Dodam, że spostrzeżenie to nie dotyczy tylko polityków i urzędników z obozu aktualnie sprawującego władzę. Także ich poprzednicy, a także poprzednicy poprzedników, mają wiele na sumieniu jeśli chodzi o grzechy zaniedbania. Mam prawo aby dziś to napisać – wystarczy sprawdzić jak komentowałem niektóre decyzje i działania MEN, gdy rządziła koalicja PO – PSL. Wszak moje felietony piszę od 2013 roku.
Przed tygodniem starałem się zainteresować Czytelników rzadko podejmowanym w mediach tematem repetentów ostatnich klas gimnazjów, którzy nie zdali – najpierw do drugiej, a po roku – do trzeciej klasy.
Trochę z tym wiąże się temat dzisiejszego felietonu. Ten związek zachodzi poprzez nierozpoznane przeze mnie co do jego zakresu zjawisko niezaliczenia klasy trzeciej i nieuzyskania świadectwa ukończenia gimnazjów przez tegorocznych trzecioklasistów. Nierozpoznane – mam na myśli brak potwierdzonych danych źródłowych, tak jak udało mi się to uzyskać przed dwoma laty. Jadnak mam, graniczące z pewnością przypuszczenie, że okrojone liczebnie rady pedagogiczne gimnazjów podejmowały decyzje o ukończeniu tych szkół wobec nieomal wszystkich, a może nawet wszystkich uczniów, którzy dotrwali w tych klasach do końca. Motywacja takiej postawy „ciała pedagogicznego” jest w zasadzie zrozumiała: „Już i tak tyle zła wyrządziła wam władza – chociaż my nie rzucajmy kłód pod nogi!”
Ale takie „bony rekompensujące”, z tego co docierają do mnie – z różnych, ale zawsze wiarygodnych źródeł – informacje, to nie tylko brak repetentów. To także fala zawyżonych ocen na świadectwach ukończenia szkoły, i to nie tylko gimnazjów, ale także szkół podstawowych. Fala, której najbardziej widomym obrazem jest zalew świadectw z tzw. „czerwonym” (a naprawdę biało-czerwonym) paskiem”! Zgodnie z obowiązującym prawem oświatowym uczeń, aby mógł takie świadectwo otrzymać, musi spełnić określone warunki: uzyskać średnią ocen z wszystkich przedmiotów minimum 4,75 oraz bardzo dobrą lub wzorową ocenę zachowania.
Czy to normalne, że w tym roku – na przykład w Warszawie – aż 3173 kandydatów aplikujących do szkół średnich nie dostało się do żadnej, a ponad 82 proc. z nich to uczniowie, którzy chcieli uczyć się w liceach – w tym co czwarty (756 osób) miał świadectwo z czerwonym paskiem?
Ale nie tylko nauczyciele w tym szczególnym roku „produkowali” na świadectwach – w dobrej wierze – dużą ilość punktów dla systemu rekrutacji do szkół średnich. Swoje dołożyła także Centralna Komisja Egzaminacyjna i okoliczności, w jakich odbywały się tegoroczne egzaminy – gimnazjalny (10 – 12 kwietnia) i ósmoklasisty (15 – 17 kwietnia).
Bo na to wszystko nałożył się kwietniowy strajk nauczycieli i „przepychanki” między rządem a strajkującymi o to, czy te egzaminy w ogóle się odbędą, czy będzie miał kto je przeprowadzić i nadzorować. Jak pamiętamy – w przeważającej liczbie odbyły się one dzięki „pospolitemu ruszeniu”, czyli z udziałem katechetów, emerytów i kto tam jeszcze wyraził chęć, a miał, przynajmniej formalne po temu „uprawnienia”. Jak dochodzą mnie opinie od osób, które miały szansę obserwować tak nadzorowane egzaminy – ze ściąganiem nie było żadnych problemów…
Już 17 kwietnia 2019 r. na portalu „Wp wiadomości” można było przeczytać taki – proroczy jak się okazało – tekst, zatytułowany „Strajk nauczycieli 2019. Nowa forma protestu – na świadectwach tylko najwyższe oceny”:
Nauczyciele zapowiadają nową formę walki. Chcą unieważnić jeden z istotnych elementów systemu systemu oświaty, czyli oceny. Jak? Wystawiając absolwentom szkół tylko stopnie bardzo dobre albo celujące. Tym sposobem każdy z uczniów dostanie świadectwo z tak zwanym „czerwonym paskiem”.
Taka forma strajku i wywiązywania się z obowiązku przez pedagogów przyczyni się do komplikacji w przyjmowaniu uczniów do szkół. […] –Teraz system się posypie – mówi nam jeden z pomysłodawców takiego protestu, polonista z II LO im. Stanisława Staszica w Tarnowskich Górach, Michał Sporoń. [Źródło: www.wiadomosci.wp.pl]
Poprzedni felieton zakończyłem słowami: „Do kolejnego felietonu – już wiem o czym on będzie”. I to prawda – już przed tygodniem „chodził za mną” temat, dla którego miałem już nawet tytuł:
„Wszyscy klną na skutki deformy edukacji, ale są i tacy, którzy mają za co być jej wdzięczni!”
A więc zaczynam – od przypomnienia pewnego szczegółu, którym już przed dwoma laty mało kto się zajmował. Mam na myśli dalsze losy edukacyjne ostatnich uczennic i uczniów pierwszych klas gimnazjów, którzy nie otrzymali promocji do klasy drugiej, a którzy z powodu wygaszania tego typu szkoły, czyli nie tworzenia następnych klas pierwszych, zostali cofnięci do szkół podstawowych (które już raz ukończyli – przed rokiem) i tam kontynuowali naukę w klasach siódmych – razem ze swoimi młodszymi o rok koleżankami i kolegami. Nie był to oczywiście statystycznie znaczący problem, ale…
We wrześniu 2017 roku, w trybie prośby o dostęp do informacji publicznej, o którą wystąpiłem do Wydziału Edukacji UMŁ, otrzymałem już po kilku dniach tabelę, z której mogłem dowiedzieć się, że w 42 łódzkich gimnazjach promocji do klasy drugiej nie otrzymało 160 uczniów (płci obojga). Na tę liczbę złożyły się przypadki braku promocji w 35 szkołach, gdyż w 7 gimnazjach zdali do drugiej klasy wszyscy uczniowie klas pierwszych. Ale i w szkołach, w których zdarzyły się przypadki repetentów sytuacja była bardzo zróżnicowana: w 6 gimnazjach nie zdał tylko jeden uczeń, w 5-u – po dwie osoby nie otrzymały promocji, w 4-ech – było takich po 3 osoby, w 6-u – po 5 osób, zaś w 4-ech gimnazjach – to 6 lub 7 osób, które musiały wrócić do podstawówek.. Ale były także 3 gimnazja, w których promocji do drugiej klasy nie otrzymało po 11 uczniów i 2 gimnazja z 9-oma osobami bez promocji.
Rodzi się pytanie: czy to dużo czy mało? Według danych z Systemu Informacji Oświatowej (SIO)* w roku szkolnym 2016/2017 we wszystkich klasach I gimnazjów dla młodzieży (bez szkół specjalnych) promocji do klasy II nie otrzymało 8 800 uczniów.
To właśnie oni, jeśli to traumatyczne przeżycie z czerwca 2017 roku podziałało na nich mobilizująco, zdając przed rokiem do klasy VIII – zakładam że w przeważającej większości – ukończyli w tym roku szkolnym podstawówkę – aplikowali do szkół średnich i, zapewne w ostateczności, do szkół branżowych. W tej rekrutacji spotkali się ze swoimi kolegami z ówczesnej klasy pierwszej gimnazjów, czyli DZIĘKI REFORMIE ZALEWSKIEJ nie stracili roku w swej ścieżce edukacyjnej!
Sytuacja powtórzyła się po roku. W Łodzi z drugiej do trzeciej klasy promocji nie otrzymało 138 gimnazjalistów*. I oni także (od 1 września 2018 roku) wrócili do szkół podstawowych – do VIII klas i także w tym roku zostali absolwentami, walczącymi o miejsca w szkołach ponadpodstawowych, równolegle ze swymi byłymi kolegami gimnazjalistami. Zakładam, że w skali Polski było takich osób także niewiele mniej niż w roku 2017 i przyjmuję, że było ich około 8 000. W sumie daje to liczbę ponad 16 tysięcy „szczęściarzy”, którzy mają za co dziękować pomysłodawcom, inicjatorom i wykonawcom deformy polskiej edukacji.
Może ta liczba jest nieprecyzyjna. Może. Ale to znaczy, że w tysiącach liczy się tych, którzy w gimnazjach nie garnęli się zbytnio do nauki i tylko dzięki likwidacji gimnazjów nic na tym nie stracili. A to znaczy, że w ok. szesnastu tysiącach domów ich rodzice mają za co być wdzięczni „Dobrej Zmianie”. A to znaczy, że może ich być nawet 30 tysięcy – potencjalnych wyborców!
A wybory tuż tuż…
Napisałem o o tym niezauważanym przez nikogo zjawisku tak trochę z przekory: żeby nie było, że nie ma nikogo, kto ma powody aby się cieszyć podczas tegorocznej rekrutacji do szkół ponadpodstawowych.
Na koniec jeszcze jeden ważny szczegół tej sytuacji. Ci z „bohaterów” tego felietonu którzy dostali się do liceów i techników, jeśli dotąd sobie tego nie uświadomili, wkrótce do tego dojdą, że i tak stracą jeden rok w uczniowskim życiu, gdyż w liceum i w technikum będą uczyli się o rok dłużej niż ich byłe koleżanki i koledzy z gimnazjów.
Ale za to nie będą z nimi konkurowali o miejsca w szkołach wyższych. I – zdaniem twórców zreformowanych podstaw programowych – będą o wiele lepiej naumiani…
Włodzisław Kuzitowicz
*Źródło: Portal Samorządowy
**Podaję za publikacją z łódzkiego dodatku „Gazety Wyborczej”
5. maja mój felieton, zatytułowany „Jak wiceminister od przedsiębiorczości widzi nowoczesną szkołę”, który był komentarzem kolejnej odsłony tzw. „okrągłego stołu oświatowego”, zakończyłem takimi słowami:
„A nas, prawdziwych orędowników i „bojowników” o naprawdę nowoczesną – to znaczy nowoczesną w swej metodyce rozbudzania „apetytu na wiedzę” i w wyposażaniu swych uczniów w narzędzia pozyskiwania, wartościowania (prawda-fałsz) i przetwarzania wiedzy, a następnie posługiwania się nią w rozwiązywaniu problemów, cały ten teatrzyk rzekomego odwoływania się władzy do obywateli, nie tylko że do tego nie „zaagitował”, ale jeszcze bardziej utwierdził w przekonaniu, że nie ma co na tę władzą liczyć!
Prawdziwa zmiana – w szkołach wymaga prawdziwej zmiany – w państwie!”
Minęły dwa miesiące, jesteśmy bogatsi w wiedzę o zamiarach dotyczących polskiej edukacji dwu głównych sił politycznych – po konwencjach programowych w katowickim Centrum Kongresowym (PiS) i warszawskim Pałacu Kultury i Nauki (Koalicja Obywatelska). I, przyznam się „bez bicia” – mam coraz częściej „czarne myśli”…
O wizji polskiej szkoły w przypadku ewentualnej kontynuacji polityki edukacyjnej przez PiS informowałem 7. lipca w materiale, zatytułowanym „Z Konwencji w Katowicach: Przyszłość polskich szkół po wygranych przez PiS wyborach”. Tu przytoczę tylko jeden fragment, zaczerpnięty z przemówienia Mateusza Morawieckiego: „Chcemy, żeby klasy były mniejsze, by nauczyciel miał czas na przekazanie wiedzy uczniom. Będziemy starali się dalej reformować oświatę, by to było źródło naszej przewagi gospodarczej, technicznej, kulturowej”
Strach się bać… Kontynuacja szkoły wkuwających wiedzę uczniów, ścigających się w kolejnych testach i egzaminach, rywalizująych o to „kto ma więcej punktów”, kto dostanie się do „lepszego” liceum, do szkoły wyższej, skuteczniej obiecującej wizję przyszłej kariery… I ten cel, jaki ewentualnie przyszli sternicy naszej nawy państwowej stawiają przed edukacją: „by to było źródło naszej przewagi gospodarczej, technicznej, kulturowej”. Nie możliwie harmonijny rozwój młodego człowieka, nie realizacja jego osobistych planów, także marzeń, nie satysfakcja z prywatnego życia. Celem „Polska, Polska über… ponad wszystko!”
Czy ewentualna wygrana w jesiennych wyborach głównej siły opozycyjnej, jaka dopiero co zakończyła swe dwudniowe spotkanie, nazwane „Forum Programowe Koalicji Obywatelskiej”, jest gwarancją, że nareszcie powstanie rząd, w ramach którego nowe kierownictwo ministerstwa edukacji (może udałoby się przy tej okazji pobyć owego przymiotnika „narodowa”), będzie gwarancją rzeczywistego unowocześnienia naszych szkół, radykalnego zerwania z dziedzictwem pruskiego modelu szkoły posłusznych, wkuwających uczniów, gwarancją wolności do poszukiwania przez nauczycieli indywidualnych dróg wspierania rozwoju każdego ucznia – na miarę jego potrzeb i możliwości?