Ta ostatnia niedziela… Ostatnia przed dniem rozpoczynającym rok szkolny – jeden z najtrudniejszych jakie pamiętam. A pamiętam dość odległe czasy, bo mój pierwszy kontakt z obrzędowością tzw. „inauguracji nowego roku szkolnego” – w wersji „mglistych wspomnień” – datuje się na wrzesień roku 1951, kiedy to stałem się uczniem klasy pierwszej w nieistniejącej od ponad półwieku Szkole Podstawowej nr 135 na Nowym Złotnie. Sprawdziłem – 1. września wypadł wtedy w sobotę, trudno dziś zgadnąć, czy jednak nie zaczynaliśmy naszej edukacji 3. września…

 

Ale już bardziej konkretnie pamiętam rozpoczęcie nauki w pierwszej klasie Szkoły Rzemiosł Budowlanych – w poniedziałek 1 września 1958 roku, w siedzibie szkoły przy ul. Kilińskiego 79. Wcześniej mama musiała kupić mi mundur ucznia: granatowe spodnie z zielonymi lampasikami i takąż marynarką, granatowy krawat, okrągłą czapkę z daszkiem (typu „tramwajarka”), też z zieloną wypustką dookoła denka i z metalowym znaczkiem szkoły, i – oczywiście – tarczę na rękaw marynarki. Do tego biała koszula i czarne półbuty. Niestety – nie posiadam zdjęć z tamtych czasów.

 

Razem ze mną zaczynało wtedy naukę ok.180 chłopaków, w 6-u klasach pierwszych. Pamiętam tylko, że na krótko (Hymn i przemówienie dyrektora) spotkaliśmy się na niewielkim placyku w końcu podwórza tej kamienicy, a później weszliśmy do budynku, każdy do wyznaczonej sali lekcyjnej…

 

Mam jeszcze kilka takich wspomnień w roli ucznia – najbardziej dramatyczne – to z początku roku szkolnego 1962/63, ale o tym opisywałem już we fragmencie wspomnień „Przypadek lub Palec Boży…”, gdzie jest fragment historii o tym „jak zostałem wrzucony do XI klasy!” [Zobacz TUTAJ]

 

Ale, jeśli napisałem „jeden z najtrudniejszych jakie pamiętam”, to mam na myśli przede wszystkim te „pierwsze wrześnie”, kiedy szedłem do szkoły już jako jej dyrektor… Po raz pierwszy było to 3 września, w poniedziałek, 1993 roku. Najtrudniejszym był dla mnie ten rok który był przede mną, bo to miał być mój pierwszy rok w roli dyrektora szkoły, na dodatek dużego (liczącego ponad 1200 uczniów i ponad 140 pracowników) zespołu szkół zawodowych! A na domiar wszystkiego – nigdy przedtem nie pracowałem w szkole, nawet jako nauczyciel – nie licząc dwu rocznych epizodów, po kilka godzin tygodniowo, „z doskoku”.

 

Ale i przez następnych 12 lat zdarzały się takie rozpoczęcia nowego roku szkolnego, podczas których miałem wiele obaw „jak to będzie”: w 1995 – kiedy otwieraliśmy Liceum Techniczne, z pierwszymi klasami w dwu profilach, w 1999 – kiedy rozpoczynaliśmy naukę bez rekrutacji do klas pierwszych – bo nie było absolwentów podstawówek – poszli do klas pierwszych nowo utworzonych gimnazjów, a przede wszystkim inauguracja roku szkolnego 2001/2002... To wtedy nie mieliśmy żadnej pewności, czy nie jest to ostatni rok naszej „Budowlanki”. Znaliśmy już projekt ówczesnych władz miasta (SLD), że w mieście potrzebna jest tylko jedna szkoła kształcąca w zawodach budowlanych, i że nie będzie to nasza, a ta przy ul. Siemiradzkiego…

 

Ale udało się! Po pikiecie, zorganizowanej przed Urzędem Miasta Łodzi 18 września 2001 roku, po programie TVP Łódź, artykułach w lokalnej prasie – wszystkie kibicujące nam w obronie szkoły – udało się! Ale nie było łatwo, było, dużo stresu….

 

Zostawmy jednak moje osobiste wspomnienia. Co dziś myślę o sytuacji polskich szkół, „tu i teraz”, na dzień przed „pierwszym dzwonkiem” nowego roku szkolnego? Szczerze? – Cieszę się, że jestem już tylko emerytem, że mam ten luksus obserwowania tego co będzie się działo z pozycji kibica. Co prawda kibica żarliwego, jak to się kiedyś mówiło – „tego spod zegara”, ale jednak kibica. I bardzo, bardzo współczuję dyrektorkom i dyrektorom, nauczycielkom i nauczycielom, głównie ze szkół ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych, ale nie tylko. Wszyscy (z wyjątkiem pisowskiej władzy) wiemy, że ten rok, to będzie taki oświatowy Armageddon – czas bitwy między siłami Dobra i Zła. Wierzę, że – jak w Apokalipsie – wygra Dobro. Ale, zapewne, nie obędzie się bez ofiar…

 

 

O wielu problemach tego nowego roku szkolnego, przed którymi staną wszyscy nauczyciele, ale i uczniowie i ich rodzice, mówi się, nie tylko w mediach, od dawna: „podwójny rocznik” w szkołach średnich, a więc: przeludnione szkoły, lekcje, zaczynające się od „zerówki” i kończące – podobno w niektórych szkołach – po 18-ej, brak nauczycieli – bo kto mógł i podjął to ryzyko, ten porzucił zawód nauczycielski na rzecz pracy „tylko na 40 godzin w tygodniu”, w wielu miejscach, zwłaszcza poza wielkimi aglomeracjami – nadal zjawisko „wędrujących” nauczycieli, składających godziny swego etatu w kilku szkołach…

 

Nie można zapomnieć o „stresie pourazowym”, czyli traumie po – powiedzmy to uczciwie – przegranym strajku kwietniowym, o wizji sondażu opinii na temat „czy, a jeśli tak, to w jakiej formie kontynuować protest”, niepewności co do jego diagnozy, do ewentualnych scenariuszy działań, o jakich zadecydują centrale opozycyjnych nauczycielskich związków zawodowych…

 

 

I napotkamy jeszcze jedną trudność, której w takiej skali polskie szkoły jeszcze nie zaznały: obowiązek realizowania, w jednej szkole, często przez jednego nauczyciela, na tym samym poziomie edukacji, kilku różnych podstaw programowych! W liceach to będą tylko dwie „ścieżki”, różne dla uczniów klas pierwszych – absolwentów gimnazjów, i inne dla tych po podstwówce. Ale w zespołach szkół zawodowych – taki np. nauczyciel j. polskiego, historii czy matematyki będzie musiał uważać nie tylko, aby nie pomylić klasy pierwszej w technikum dla tych po gimnazjum z tymi po szkole podstawowej, ale jeszcze pierwszaków szkoły branżowej z uczniami klasy pierwszej zasadniczej szkoły zawodowej…

 

Gdyby komuś było jeszcze mało, to przypomnę, że nasze szkoły czeka bardzo wysoce prawdopodobny „nalot dywanowy” rodzimych fundamentalistów, „walczących” z „tęczową zarazą”…

 

A może być jeszcze gorzej. Bo nigdy nie wiadomo jak rozwinie się sytuacja, w zależności od ostatecznych wyników wyborów do Sejmu i Senatu. Nawet boję się myśleć o skutkach, także dla edukacji, ewentualnej wygranej obecnie rządzącej „siły”, a zwłaszcza jej wygranej w skali „samodzielna większość konstytucyjna”!

 

Tu nie ma się co modlić, jak o deszcz! Tu po prostu trzeba zmobilizować się, przekonać o bezwzględnej potrzebie takiej mobilizacji wszystkich mądrze i odpowiedzialnie myślących pełnoletnich członków rodziny, sąsiadów i znajomych i – po prostu – 13 PAŹDZIERNIKA POKONAĆ SIŁY ZŁA ! ! !

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź