Archiwum kategorii 'Felietony'
Nie będę udawał, że temat tego felietonu wyłonił się jako efekt eliminacji wielu innych, które w minionym tygodniu pojawiały się w roli news’ów w polskich mediach. Bo już w środę wiedziałem, że nie mogę pozostawić bez komentarza tego, co w Sejmie działo się we wtorek, w dniu, w którym premier Morawiecki wygłosił exposé, a później trwała wielogodzinna seria wystąpień posłanek i posłów w imieniu klubów i kół poselskich, a zwłaszcza osób zadających premierowi pytania, dotyczące treści owego exposé.
Zadałem sobie ten trud i zapoznałem się ze stenogramem tego posiedzenia – dokumentem liczącym 159 stron dwukolumnowego tekstu! Wyszukałem w nim te fragmenty, które – zarówno w wystąpieniach premiera, jak i posłów – dotyczyły edukacji. Aby łatwiej ten materiał „ogarnąć” skopiowałem te części tekstu owego stenogramu, które były zapisem wypowiedzi na interesujący mnie temat i utworzyłem dokument „O edukacji w Sejmie 19 listopada w2019 r.”, który niniejszym udostępniam wszystkim zainteresowanym, którzy na lekturę całego stenogramu sejmowego nie mają czasu – TUTAJ
A w formule felietonowej podzielę się Szanownymi Czytelnikami kilkoma refleksjami:
Pierwsza z nich jest nietrudna do przewidzenia: edukacja dla nowego-starego premiera to obszar nieznany i – można chyba tak zinterpretować rozmiar i zawartość treści, które poświęcił jej w swym exposé – mało ważny. Bo czego można spodziewać się po rządzie premiera, dla którego nowoczesna szkoła, to multimedialne tablice, poprawianie jakość pomieszczeń i 1000 zeroemisyjnych, samowystarczalnych energetycznie, ekologicznych szkół. O, przepraszam, zapomniałbym: to jeszcze pomoce dla nauk programowania (?) – cokolwiek to miałoby znaczyć!
Świadomie pominąłem tę część wystąpienia, w którym premier-bankier, były minister finansów, mówił o pieniądzach. A to dlatego, że nawet „w tym temacie” wolał mówić o tym co było („Tylko w tym roku subwencję oświatową dla samorządów zwiększyliśmy o ponad 3,8 mld zł.”), niż składać konkretne deklaracje na przyszłość („od nowego roku szkolnego przeznaczymy dla nauczycieli środki na wzrost wynagrodzeń, tak jak dla całej sfery budżetowej.”)
Do premiera jeszcze wrócę, a to w nawiązaniu do jego drugiego wystąpienia, w założeniu będącego repliką na pytania i uwagi wnoszone przez posłów podczas debaty.
Zapewne dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że dzisiejszy felieton w całości poświęcę sprawom kadrowym ukonstytuowanej w miniony czwartek sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Sportu. Podstawowe informacje zamieściłem na stronie OE wczoraj, dziś będzie to rozbudowany komentarz, którego nie wypadało zamieszczać w ramach materiału, zamieszczanego pod zakładką „Aktualności”.
Zacznę od zacytowania fragmentu z Regulamin Sejmu RP, określającego cele tego ogniwa polskiego parlamentu:
Do zakresu działania Komisji należą sprawy kształcenia i wychowania przedszkolnego, podstawowego, ogólnokształcącego, zawodowego, pomaturalnego i wyższego, oświaty dorosłych, kształcenia, dokształcania i doskonalenia zawodowego nauczycieli oraz kadr naukowych, wypoczynku, kultury fizycznej i sportu dzieci i młodzieży, opieki nad dziećmi i młodzieżą, archiwów, polityki rozwoju nauki i postępu technicznego, organizacji i kierowania nauką, badań naukowych, jednostek badowczo-rozwojowych, wdrożeń wyników badań do praktyki, wynalazczości i racjonalizacji, metrologii i jakości, korporacji i stowarzyszeń naukowych, współpracy naukowej za granicą, samorządu uczniowskiego i studenckiego oraz w jednostkach badawczo-rozwojowych, a także sprawy realizacji aspiracji młodego pokolenia oraz społeczno – zawodowej adaptacji młodzieży; […]
[Załącznik do uchwały Sejmu RP z dnia 30 lipca 1992 r. – Regulamin Sejmu RP (źródło: www.sejm.gov.pl)]
Po tej lekturze nikt nie może mieć wątpliwości, że jest to komisja, której zakres problemowy, a to znaczy – upoważnienia do opiniowania projektów ustaw, obejmuje dziedziny, zarządzane w obszarze władzy wykonawczej przez trzy resorty: edukacji, nauki i szkolnictwa wyższego oraz sportu. I pod tym kątem pozwolę sobie komentować kompetencje członków prezydium owej komisji.
Informację o przewodniczącej komisji – posłance PiS Mirosławie Stachowiak-Różeckiej zamieściłem we wczorajszym materiale. Tu przypomnę jedynie, iż nigdy nie pracowała w szkole ani innej instytucji oświaty i że jej wiedza o polskim systemie edukacji, także wyższej, jest kompromitująco niska: przez całe lata swej kariery politycznej nie wiedziała, że zakończenie kariery studenckiej na tzw. absolutorium nie uprawnia nikogo do przedstawiania się jako posiadającego studia wyższe. [Więcej – TUTAJ]
Przejdę teraz do zaprezentowania kompetencji sześciorga jej zastępców. Uczynię to w kolejności „rangi” partii, do których należą:
Zbigniew Dolata. Ten urodzony 1 grudnia 1965 w Koźminie poseł PiS ma za sobą wieloletnie doświadczenie parlamentarzysty. W Sejmie zasiada, nieprzerwanie, od października 2005 roku. W jego biogramie znajduje się informacja, że jest z zawodu nauczycielem. Faktycznie – ukończył studia na Wydziale Filologiczno-Historycznym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie uzyskał stopień magistra historii. Jest także absolwentem studia podyplomowe w zakresie politologii (U AM w Poznaniu. W latach 1990–1994 pracował jako nauczyciel w Szkole Podstawowej w Lednogórze, a od 1994 (nie wiadomo do kiedy) jako nauczyciel historii w Zespole Szkół im. Jana III Sobieskiego w Gnieźnie. (Dziś w wykazie nauczycieli tej szkoły – III LO – znajduje się mgr Alicja Jagieła-Dolata, prawdopodobnie jego żona) [Więcej informacji – TUTAJ]
Ale pewnie więcej niż suche dane biograficzne powiedzą nam o nim dwie informacje o jego poglądach, zamanifestowanych podczas dotychczasowej aktywności poselskiej. Chronologicznie należy zacząć od, zanotowanej przez lokalne medium w Gnieźnie, z października 2016 roku, kiedy to pan poseł Dolata wypowiedział się o planowanej reformie edukacji:
W przededniu „Dnia Niepodległości”, dzień po informacji o składzie nowego rządu, który skład ogłosił ten sam co przed wyborami premier, a więc w pełni świadom, że dalej rządy w obszarze naszej edukacji, nadal będzie sprawował kontynuator dotychczasowej polityki edukacyjnej (z takim oddaniem realizowanej przez ponad trzy lata przez min. Zalewską), aktywny i wierny polityk PiS-u z Podlasia – Dariusz Piontkowski – nie mam wyboru: dzisiejszy felieton będzie o tym, że „choć burza huczy wkoło nas, do góry wznieśmy skroń...”
Nie będę udawał, że nie marzyła mi się „naprawdę dobra zmiana po rzekomo dobrej zmianie” w gmachu przy Alei Szucha w Warszawie. Nie to, że byłem tego pewien, ale… Ale bywały takie chwile w czasie przedwyborczych miesięcy, że moja wyobraźnia proponowała mi seanse fantazy, podczas których widziałem w jakimś innym niż tworzonym przy ul. Nowogrodzkiej rządzie ministerstwo edukacji, powierzone komuś kompetentnemu – w rozumieniu „kompetencji przyszłości”, kto możliwie szybko pokieruje działaniami, przywracającymi naszym szkołom normalność. Wszak temu służyło zamieszczanie materiałów, informujących o wizji edukacji w programach partii startujących w wyborach, to dlatego 8 października zamieściłem na stronie OE, zaczerpnięty z „Krytyki Politycznej”, zapis rozmowy Michała Sutowskiego z szefową „Nowoczesnej”, zatytułowany „Lubnauer: Jak zbudujemy dobre państwo, PiS nie będzie już Polakom potrzebny”, pod którym znalazł się taki komentarz:
„Pobawimy się w przepowiadanie przyszłości. Otóż mamy takie przeczucie, że w przypadku jeśliby Koalicja Obywatelska, samodzielnie czy z pozostałymi partiami dzisiejszej opozycji, tworzyła rząd, to wszystko na to wskazuje, że resort edukacji objęłaby Katarzyna Lubnauer.”
Ale wyszło jak wyszło. I – jak na razie – nie ma szans na to, aby w perspektywie krótszej niż czteroletnia mogło coś w znaczącym stopniu zmienić się na lepsze. Warto dziś uświadomić sobie, że przecież nie jest to wszak sytuacja Polaków po klęsce Powstania Styczniowego. Ale i wtedy, po kilku latach oswajania się z popowstaniową sytuacją – całkowitą utratą tych resztek autonomii, pełnej rusyfikacji, w tym także w szkolnictwie – w miejsce romantycznych patriotycznych porywów narodził się nurt pozytywizmu. A w nim postulaty pracy organicznej i pracy u podstaw. Choć pod władzą carskich czynowników – budowano, oddolnie, podwaliny pod społeczno-ekonomiczną tkankę przyszłego państwa.
Za nami dwa dni wspominania naszych zmarłych. Jak niemal wszystko w „naszych czasach” – także i to, co z natury powinno mieć charakter intymny, prywatny, osobisty, stało się skomercjalizowanym „świętem na pokaz”. Nie wypada nie być tego dnia „na grobach”, bo „co ludzie powiedzą”! A zwłaszcza RODZINA. I licytujemy się – kto położy droższą wiązankę, postawi więcej „szpanerskich” zniczy, a w rozmowach z sąsiadami – kto był na na ilu to cmentarzach, a gdzie to jeszcze, na drugi koniec Polski, jutro musi jechać…
W efekcie całe to „wspominanie naszych zmarłych” sprowadza się do odszukania grobu (wiele osób już z tym ma kłopoty, bo wszak na co dzień tam nie bywa), do położenia kwiatów, zapalenia zniczy i po kilku minutach (niektórzy w tym czasie na kilka chwil składają dłonie, by w finale pobieżnie przeżegnać się) odchodzą z komentarzem: bo musimy jeszcze zapalić znicze na grobach... – i wymieniają ich listę. I dalej, wmieszani w tłum im podobnych, przepychają się cmentarnymi alejkami ku kolejnym mogiłom, na których „muszą” zapalić znicze…
Jeśli ktoś z Was miał możliwość, aby – oczywiście „niechcący” – podsłuchać o czym taka raz do roku spotykająca się nad grobem dziadka czy ciotki rodzinka rozmawia, to ma zapewne podobne do mnie spostrzeżenia: rzadko kiedy mówią o osobie, nad której grobem się spotkali. Najczęściej jest to wymiana informacji o tym kto się ożenił, kto rozwiódł, kto w rodzinie się urodził, kto umarł, a kto i gdzie wyjechał „za pacą”. Ja wielokrotnie mijając taką grupkę zagadanych krewnych słyszałem strzępy opowieści o zagranicznych wojażach, sukcesach biznesowych, problemach ze sfinalizowaniem rozpoczętej inwestycji budowlanej…
Czy jest możliwy powrót do czasów, gdy było to – nie tylko z urzędowej nazwy – „Dzień Zmarłych”, a nie, jak teraz, „Dzień Handlowca i Ogrodnika”?
x x x
Drugim wątkiem dzisiejszego felietonu – dla równowagi – nie będzie temat skierowany ku temu co było, a ku przyszłości. Otóż przed kilkoma dniami „Dziennik Łódzki” poinformował tytułem: „Pierwszy kandydat na nowego rektora Uniwersytetu Łódzkiego. Prof. Jarosław Płuciennik bierze pod uwagę start w wyborach 2020”, że zaczął się już proces „wstępnego rozpoznania” szans i możliwości na wyłonienie najwłaściwszego kandydata na stanowisko nowego Rektora Uniwersytetu Łódzkiego. Piszę o tym z dwu powodów:
Po pierwsze – bo „właściwy człowiek na właściwym stanowisku” – w tym przypadku stanowisku rektora głównej wyższej uczelni, która jest, nie tylko dla łódzkich szkół, miejscem kształcenia nauczycieli, jest także dla nas, ludzi oświaty, bardzo ważną, rzekł bym – strategiczną – sprawą. Zwłaszcza w aktualnej sytuacji, kiedy rządy nadal sprawować będzie PiS, ministerstwa: edukacji i szkolnictwa wyższego pozostają pod jej, być może tym samym, personalnie, władaniem. I dlatego tylko rektor, który będzie potrafił zachować, na tyle na ile warunki prawne na to mu pozwolą, autonomię w prowadzeniu polityki uczelni, w tym w obszarze kształcenia nauczycieli, jest szansą na przeprowadzenie „oddolnej” reformy ścieżki dochodzenia do nauczycielskich kwalifikacji zawodowych, realizowanych „po nowemu”, w kontakcie z edukacyjną rzeczywistością (szkoły ćwiczeń), zatrudniając do prowadzenia zajęć z metodyk szczegółowych wybitnych nauczycieli-praktyków.
Po drugie – bo miałem to szczęście poznać pana profesora Płuciennika i przekonać się, że jest to osoba, której nie tylko dotychczasowe doświadczenie w kierowaniu tak wielką uczelnią, ale także generalnie – jego postawa wobec problemów od kilku lat trawiących naszą polską codzienność, jest właśnie przesłanką i gwarancją, iż byłby to odpowiedni rektor na te trudne, nadchodzące czasy.
Piszę ten felieton w kilka godzin po dorocznej zmianie czasu – z letniego na zimowy. Spałem więc godzinę dłużej… Teoretycznie, bo moja psica Sendi usiłowała nakłonić mnie do wyjścia na poranny spacer o „wczorajszej” porze, czyli wg nowego czasu – już ok. godzinie szóstej! Należę do tej większości Polaków i Europejczyków, którzy opowiadają się za odejściem od tego systemu i przyjęcia na stałe jednego sposobu określania czasu.
I tylko nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego większość z nich opowiada się za pozostawieniem na stałe czasu „letniego”. Widać już nie pamiętają, że naturalnym czasem, od milinów lat wyznaczającym w Europie dobowe rytmy funkcjonowania organizmów żywych, był czas, który dziś nazywany jest czasem zimowym. To czas letni jest wymysłem XX-wiecznych „mądrusiów”, którzy dzięki cofnięciu o godzinę wskazówek na zegarach okłamywali czas astronomiczny, zyskując oszczędność na energii elektrycznej – o godzinę później trzeba było włączać oświetlenie.
Kochani! Apeluje do Was – jeśli zastanowicie się nad konsekwencjami decyzji pozostawienia na zimę czasu letniego: że spowoduje to, iż w okolicach 20 grudnia słońce będzie wschodziło ok. godziny 8:45, (praktycznie dwie pierwsze lekcje w szkole przy sztucznym świetle!) – umocnijcie się w przekonaniu, że należy pozostawić czas zgodny z czasem astronomicznym, t.zn. że godzina 12-a będzie mniej więcej wtedy, gdy słońce jest najwyżej nad horyzontem, a wschód i zachód – symetrycznie, przed i po dwunastej. I starajcie się przekonać innych do pozostawienia czasu naturalnego, astronomicznego, czyli dziś określanego nazwą „zimowego” – już na zawsze….
x x x
A teraz przechodzę do głównego tematu tego felietonu, którym jest – wywołany zamieszczonym wczoraj wywiadem z Agnieszką Stein – nauczanie domowe. Bo mam krańcowo odmienny od prezentowanego tam przez ową panią psycholog, propagatorkę „Rodzicielstwa Bliskości”, pogląd na temat nauczania dzieci przez rodziców w domach, a szczególnie – na poziomie licealnym.
Tylko pod jednym wypowiedzianym przez Agnieszką Stein zdaniem mogę podpisać się obiema rękami: „Mam wrażenie, że my przywiązujemy jakąś ogromną wagę do szkoły ponadpodstawowej, a moim zdaniem to, do której szkoły nasze dziecko pójdzie ma minimalne znaczenie.” Ale już nie mogę zaakceptować wniosku, który z tej prawdziwej generalnie tezy wyprowadziła rozmówczyni Elżbiety Manthey: „Jeśli ktoś jest wytrwały, bystry, lubi się uczyć i się rozwijać, potrafi budować relacje z ludźmi to szkoła nie jest mu do niczego potrzebna. Musi jedynie spełnić obowiązek edukacyjny, który państwo na niego nakłada.”
Nie prowadziłem badań naukowych nad losami absolwentów liceów, tych funkcjonujących w aureoli wybitnych (cokolwiek miałoby to oznaczać) i tych, jak to je określiła Stein – „piątego wyboru”. Jednak opierając się na wiedzy, zgromadzonej przez lata mojego funkcjonowania w obszarach edukacji, jestem gotów stwierdzić, że i te ostatnie mogą poszczycić się „znanymi” nazwiskami absolwentów, którzy osiągnęli w życiu sukces, z powodzeniem zrealizowali swoje życiowe plany.
Parafrazując stare powiedzenie, że „dobrego i karczma nie zepsuje, a złego i kościół nie naprawi”, można by, posługując się słowami Agnieszki Stein, powiedzieć, iż uczniowi „jeśli jest wytrwały, bystry, lubi się uczyć i się rozwijać”, to i „słabe” liceum nie przeszkodzi w rozwoju, a jeśli ktoś nie ma tych wszystkich właściwości, to nawet najlepsza szkoła mu nie pomoże”.
Ale jednak z takim twierdzeniem także nie mogę się do końca zgodzić, bo musiałbym zaprzeczyć całej mojej pedagogicznej edukacji i doświadczeniom, dotyczącym wpływu zorganizowanego środowiska wychowawczego na rozwój osobowy człowieka. Z tego wniosek prosty: nawet uczeń nie posiadający wybitnych – jak to się kiedyś nazywało – „predyspozycji”, pod wpływem bodźców, których źródłem są nauczyciele wspierający, ale także koleżanki i koledzy z grupy „klasowej”, może osiągnąć więcej w swym rozwoju, niż gdyby był tego pozbawiony.
Tydzień po wyborach, sześć dni po Dniu Edukacji Narodowej, pięć dni po powołaniu Rady Dzieci i Młodzieży Rzeczypospolitej Polskiej przy Ministrze Edukacji Narodowej – jej IV kadencji. cztery dni po nie odrzuceniu „obywatelskiego projektu ustawy w sprawie karania za ‚propagowanie pedofilii’” i pozostawieniu go do dalszego procedowania przez Sejm nowej kadencji i trzy dni po poinformowaniu przez redaktora „Dziennika Łódzkiego” Macieja Kałacha o udostępnieniu przez Centralną Komisję Egzaminacyjną aktualnych informacji o wskaźnikach, charakteryzujących Edukacyjną Wartość Dodaną, ustaloną dla łódzkich liceów ogólnokształcących. Bo nie tak łatwo do tych informacji dotrzeć, nawet jeśli otworzy się stronę CKE, albo nawet wpisze do wyszukiwarki np. ”EWD dla łódzkich szkół w 2019 roku”.
A jest jeszcze temat, przewijającego się przez te wszystkie dni, niedookreślonego co do ostatecznego terminu i formy, nauczycielskiego protestu, który ma być formułą kontynuowania „zawieszonego” z dniem 27 kwietnia strajku nauczycieli.
A ja muszę podjąć decyzję o czym dziś będzie ten felieton.
I już zdecydowałem. Nie będzie na żaden wspomniany wyżej temat. W wielkiej powyborczej polityce na razie jest jak kotle pod pokrywą – poczekam do czasu, gdy już nastanie czas podawania gotowych potraw do stołu. Wtedy posmakuje i skomentuję. A dzisiaj podejmę temat, w zasadzie nie dostrzeżony przez ogólnopolskie media, na który i ja natrafiłem przypadkiem, podczas poszukiwania informacji o członkach nowego składu Rady Dzieci i Młodzieży przy MEN. Tym tematem jest Rada Dialogu z Młodym Pokoleniem przy Komitecie ds. Pożytku Publicznego, którą 7 października powołał Wicepremier Piotr Gliński – przewodniczący tego komitetu.
Foto: Piotr Guz/KPRM[www.niebywalesuwalki.pl]
Pierwsze posiedzenie Rady Dialogu z Młodym Pokoleniem przy Komitecie ds. Pożytku Publicznego
Jak widać po fakcie zamieszczenia zdjęcia, nie będzie to klasyczny felieton – zapis „strumienia świadomości” – refleksji i poglądów jego autora, a raczej miniparaesej w wersji hipertekstu, czyli syntetyczne informacje o tymże, kolejnym wytworze niemiłościwie nam panującej władzy, skierowanym ku uwiedzeniu młodego pokolenia, okraszonym komentarzami felietonisty.
Wszystko ma swój początek w zamieszczonym 17 października materiale „Nowa Rada Dzieci i Młodzieży powołana. Ale zasady zostały stare…”, który m.in. zilustrowałem zdjęciem ze spotkania z Piotrem Glińskim trzech młodzieńców z Łodzi – wszyscy ze znanej nam już od prawie dwu lat Fundacji „Osnowa”.
Moje poszukiwania w jakim celu ta elita owej tajemnej niczym loże masońskie Fundacji „Osnowa” przebywała 24 maja w Kancelarii Premiera RP doprowadziły mnie do kilku, wcześniej zupełnie mi nieznanych, informacji:
Dzisiejszy felieton jest o tyle nietypowy, że nie na każdy temat, zwłaszcza taki, który jest mi bliski i uważam go za ważki, mogę dzisiaj pisać: CISZA WYBORCZA – 13 października, dzień wyborów do Sejmu i Senatu.
Co nie znaczy, że nie wiem o czym chcę i mogę napisać. Postanowiłem wykorzystać ten czas i miejsce na skomentowanie mojej relacji z czwartkowej 25 jubileuszowej gali wręczania stypendiów wyróżniającym się uczennicom i uczniom oraz nagród nauczycielom łódzkich szkół, przyznawanych od 24 lat przez Łódzkie Stowarzyszenie Pomocy Szkole.
A jestem czytelnikom winien tych kilka słów, których nie wypadało zamieścić w formule sprawozdania z tamtego wydarzenia.
Zacznę od przypomnienia podstawowego faktu z historii stowarzyszenia, które jest podmiotem owych działań wspierających łódzkie szkoły, ich nauczycieli i uczniów. Trudno wszak szukać tych wiadomości w internecie – nawet na oficjalnej stronie ŁSPSz nie ma zakładki „Historia”.
Otóż to regionalne, łódzkie stowarzyszenie, podobnie jak w wiele jeszcze innych, a przede wszystkim Krajowe Stowarzyszenie Pomocy Szkole (którego przewodnicząca – Zofia Grzebisz-Nowicka gościła na czwartkowej gali) powstało po likwidacji Narodowego Czynu Pomocy Szkole, utworzonego w 1984 roku ogólnopolskiego stowarzyszenia, które zapisało się jako inspirator i organizator społecznej aktywności dla poprawy bazy lokalowej i doposażania szkolnictwa. W latach 1984 – 1989 działało blisko 8 tysięcy lokalnych społecznych komitetów, których celem była budowa lub rozbudowa obiektów oświatowych. To NCPS powołał w 1986 roku „Klub Przodujących Szkół” – inicjatywę istniejącą do dziś, kontynuowaną właśnie przez KSPS. Dla uczniów szkół tworzących ten klub organizowano corocznie obozy szkoleniowe dla aktywu ich samorządów uczniowskich.[Źródło: www.ksps.pl/historia]
Dziś jedyną, materialną, pamiątką istnienia NCPS jest – uwaga – tysiączłotowa moneta, wybita w 1986 roku – dzisiaj warta mniej niż 50 zł:
Źródło:www.e-kolekcjoner.pl
Ale wróćmy do Sali Lustrzanej Pałacu Poznańskich i 25. gali wręczania stypendiów i nagród, organizowanej przez Łódzkie Stowarzyszenie Pomocy Szkole.
Za tydzień, po powrocie z naszego obwodowego lokalu wyborczego (wierzę, że każdy kto te słowa czyta – weźmie to do siebie), będziemy przeżywali stres wyczekiwania… Wyczekiwania, co prawda jeszcze nie na wyniki głosowania, ale na pierwsze wyniki badania exit poll. Wszyscy wiemy, że nie będzie to jeszcze do końca prawda, ale….
Najgorzej będzie, jeśli zdarzy się tak, że między procentowymi wskaźnikami określającymi wyniki dwu partii będą niewielkie różnice (w granicach tzw. błędu pomiaru +/- 4%). Albo, gdy któreś partie będą miały wskaźniki tuż nad lub tuż pod tzw. progiem wyborczym (5%). Bo wtedy nie będzie wiadomo, czy już świętować zwycięstwo, czy ogłaszać żałobę – po tragicznej śmierci naszych marzeń. Marzeń, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie…”
Mając to wszystko na uwadze, póki co, zajmę się dziś tematem, którym żyłem przez pierwsze trzy dni minionego tygodnia.. Pozornie nie będzie to związane z okresem przedwyborczym Tym tematem był XIV Kongres Zarządzania Oświatą, który jak zwykle przyciągnął do Zakopanego ponad 800 osób – mniej niż prognozowano. Ale to i tak dużo w takim niepewnym czasie! Także oferta programowa, tradycyjnie, była bogata i zróżnicowana. Obiekt kongresowy – Hotel Mercure Kasprowy też spełnił znakomicie swoje funkcje – tak jako baza noclegowa (dla szczęściarzy, którzy tam się „złapali”), jak przede wszystkim jako centrum konferencyjne. A jednak, a jednak, wyjeżdżałem stamtąd w środę w południe z poczuciem niedosytu….
I nie chcę w tych słowach zawrzeć krytyki pod adresem organizatorów – Zarządu OSKKO i licznego grona wolontariuszy. Zadbali wszak o to, abyśmy mogli rozkoszować się ucztą słuchowo-wzrokowo-intelektualną podczas wykładu profesora Jerzego Bralczyka (wyrosłego w nauczycielskiej, od kilku pokoleń, rodzinie), zaprosili najpopularniejszego głosiciela idei „uczenia inaczej”, apostoła neurodydaktyki – doktora Marka Kaczmarzyka, pozyskali patronat Polskiej Akademii Nauk, dzięki czemu mogliśmy wysłuchać wykładu wiceprezesa PAN – prof. Pawła Rowińskiego na najbardziej „gorący” temat naszych czasów: „Nauka i edukacja wobec głównych zagrożeń XXI wieku – zmiany klimatu i kłopoty z wodą”. Także za zaproszenie dr hab. prof. Uniwersytetu Wrocławskiego, kierownika Zakład Psychologii Twórczości w tamtejszym Instytucie Pedagogiki, z wykładem „Kształcenie zdolnych a a rozwijanie zdolności – o dwóch stronach tej samej monety” należy się organizatorom Kongresu wielka wdzięczność.
Mógłbym tak jeszcze wymieniać niejedno, o podobnej wartości poznawczej, kongresowe wydarzenie. Jednak to wszystko nie zatrze mojego wrażenia braku tam „tego czegoś”, co pulsowało podczas niejednego z tych kongresów w przeszłości. Nie było w Zakopanem wiary w siłę sprawczą tego spotkania, w możliwość przekazania decydentom „z centrali” codziennych doświadczeń owych zgromadzonych na Kongresie setek liderów, tych „oficerów liniowych” polskiej oświaty. Nie wyczuwało się wiary w to, że „nasz głos się liczy”, że rządzący potraktują go poważnie i uwzględnią w swych dalszych procesach decyzyjnych. A tak bywało „drzewiej”…
Za dwa tygodnie będę, jak miliony podobnie do mnie myślących, uczestniczył wraz z moją rodziną w wyborach do naszego Parlamentu. Oddamy głos, aby przywrócić Polsce dobre relacje we wspólnocie europejskiej, odsunąć od władzy sprawców największej przeszkody w cywilizowanym rozwoju naszego kraju, zapewnić racjonalność i optymizm w projektowaniu przyszłości – nas,naszych dzieci, wnuków i prawnuków…
Oddam głos na… Nie, nie, to moja słodka tajemnica! Ale jedno mogę zadeklarować: na pewno ani ja, ani nikt z moich bliskich nie postawi x w okienku przy jakimkolwiek nazwisku, wymienionym na liście kandydatów, oznaczonej numerem „2”. I choć w szkolnym języku ta cyfra czytana jest jako „dopuszczający”, to oby tym razem w stosunku do nich to się nie sprawdziło….
Gdy będziecie czytali ten tekst – ja będę już w drodze do Zakopanego, aby od jutra uczestniczyć w XIV Kongresie Zarządzania Oświatą OSKKO. Nie jadę tam wyłącznie, aby zaspokoić swoją ciekawość, ale także, a tak naprawdę to przede wszystkim, po to, aby naocznie uczestniczyć, choć w części jedynie – wybranych przeze mnie subiektywnie – wykładów i debat, a potem, zamieszczać, wzbogacone zdjęciami, syntetyczne relacje na stronie „Obserwatorium Edukacji”.
Pierwszego takiego „doniesienia” spodziewajcie się w poniedziałek wieczorem.
Bardzo chciałem tam być, bo jako „stary bywalec” tych Kongresów mam pewne niepokoje, wyniesione z poprzednich, zwłaszcza tych odbywających się „przed” lub „po” zmianie rządu. Mam jeszcze w pamięci X Kongres we Wrocławiu, który odbywał się w dniach 23-25 września 2015 r., a w kilka tygodni później – 25 października – odbyły się wybory. To w dniu głoszenia Obwieszczenia PKW o ich wynikach, 27 października, obudziliśmy się „z ręką w nocniku”.
Ale w ostatnich dniach wrześnie nikt się tego nie spodziewał. We wrocławskim Kongresie uczestniczyła ówczesna Wiceminister Edukacji Joanna Berdzik (pierwsza prezes OSKKO), która spotkała się z jego uczestnikami, podzieliła się z nimi swoimi przemyśleniami i wysłuchała wniosków „z sali”.
Sięgnąłem do materiałów archiwalnych – warto przypomnieć jakie problemy były wówczas w kręgu zainteresowania Pani Wiceminister i jej rozmówców. Oto fragment notatki, zamieszczonej o tym spotkaniu przez organizatorów Kongresu na stronie OSKKO:
„Uczestnicy kongresu w dyskusji mówili m.in. o tym jak się ma EWD gimnazjów do pomysłów likwidacji sprawdzianu w SP. Padł też głos o braku zaufania MEN do nauczycieli. Zwrócono także J.B. uwagę potrzebę konsultowania z lekarzami trybu udzielania zwolnień z WF…”
[Cała notatka „Spotkanie z Joanną Berdzik, Podsekretarzem Stanu MEN” –TUTAJ ]
Po roku, tym razem w Gdańsku, gdzie w dniach 26-28 września zorganizowano XI Kongres Kadry Kierowniczej Oświaty, gdzie zjechało się ok. 1000 uczestników, wszyscy liczyli na przyjazd nowej pani minister, wtedy już dość dobrze poznanej z jej „najmocniejszych” stron – Anny Zalewskiej. Ja też tam byłem i … swoją porcje rozczarowania wypiłem. Oto fragment ówczesnej relacji”
Foto: www.facebook.com/msklodz
Dzisiejszy felieton nie będzie o żadnym z eventów mijającego tygodnia, które zaistniały w obszarze edukacji z inicjatywy polityków, związkowców czy „eduzmieniaczy”. Uznałem, że powinienem odnotować – być może przełomowe – wydarzenie, jakim był Protest Tysięcy Miast w ramach kampanii Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Czynię to w przekonaniu, że jesteśmy świadkami rodzenia się „Nowego Świata” – świata, który chcą urządzać „po swojemu” urodzeni w XXI wieku, którzy już nie wierzą „starym”, którzy – sami nie mogąc jeszcze realnie wpływać na strategiczne decyzje – postanowili zmusić dzisiejszych włodarzy państw i organizacji ponadnarodowych do niezwłocznego ratowania naszej planety przed grożącą jej nieuchronnie klimatyczną zagładą. I to nie w jakiejś niewyobrażalnej przyszłości, a jeszcze za ich, dzisiejszych nastolatków, życia.
Zanim odnotuję tu moje przemyślenia i refleksje, proponuję trzy akapity wprowadzenia w zagadnienie:
„Grubo ponad pół tysiąca uczniów łódzkich szkół wzięło udział w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym wpisującym się w Protest Tysięcy Miast, który odbył się 20 września, w ostatni piątek przed szczytem klimatycznym ONZ w Nowym Jorku, gdzie politycy mają zadecydować o dalszych losach naszej planety. „Rządzący muszą wiedzieć, że społeczeństwo nie zgadza się, by nasz świat zginął przez ich ignorancję” – napisali w swej odezwie organizatorzy protestu.” [Źródło:www.expressilustrowany.pl]
Walka młodych o przyszłość planety ma twarz. Grety Thunberg – nastolatki ze Szwecji. Stała się ona rzeczniczką swojego pokolenia, które chce powstrzymać zmiany klimatyczne. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny objął ponad 150 państw. – Robimy to, by obudzić polityków – mówiła Greta.
Aby lepiej zrozumieć jej motywację, która stała się źródłem takiej właśnie formy aktywności, warto dowiedzieć się czegoś więcej o tym „skąd przychodzi”, a także zapoznać się z jej przekazem „z samego źródła”, czyli np. czytając o czym mówiła w kwietniu tego roku w Parlamencie Europejskim.
Po takim wprowadzeniu mogę już przejść do moich przemyśleń. A będą one dotyczyły tego czym ten młodzieżowy protest w obronie klimatu jest nie tylko w skali globalnej, ale także jak powinniśmy na niego patrzeć, oceniać go, ale i wyciągać z niego wnioski my – dorośli Polacy, a zwłaszcza nauczyciele polskich szkół.
Zacznę od refleksji związanej z polskim kalendarzem politycznym, czyli czym owe młodzieżowe protesty, które co prawda odbywały się tylko w miastach, powinny stać się dla przywódców głównych sił politycznych, wiodących swoich zwolenników ku lokalom wyborczym, w których winni oni 13 października oddać głos na jednego z kandydatów, proponowanych na posłów (lub senatora) znajdujących się na ich listach. Otóż nie mam wątpliwości, że problem przeciwdziałania efektowi cieplarnianemu, a więc zastępowanie kopalnych źródeł energii źródłami odnawialnymi, a także konieczność promowania zmian nawyków żywieniowych i komunikacyjnych, nie może już być uważany za temat niszowy, za hasło głoszone tylko przez „nawiedzonych zielonych”. Każda siła polityczna, która tego problemu nie uczyni jednym z najważniejszych, i to nie tylko w kampanii wyborczej, ale także w kierunkach swej polityki sprawowania władzy, musi liczyć się z tym, że za następne cztery lata utraci władzę. Bo kolejne roczniki „Młodych Klimatycznych Strajkowiczów” będą już wtedy miały czynne prawo wyborcze!