Piszę ten felieton w kilka godzin po dorocznej zmianie czasu – z letniego na zimowy. Spałem więc godzinę dłużej… Teoretycznie, bo moja psica Sendi usiłowała nakłonić mnie do wyjścia na poranny spacer o „wczorajszej” porze, czyli wg nowego czasu – już ok. godzinie szóstej! Należę do tej większości Polaków i Europejczyków, którzy opowiadają się za odejściem od tego systemu i przyjęcia na stałe jednego sposobu określania czasu.

 

I tylko nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego większość z nich opowiada się za pozostawieniem na stałe czasu „letniego”. Widać już nie pamiętają, że naturalnym czasem, od milinów lat wyznaczającym w Europie dobowe rytmy funkcjonowania organizmów żywych, był czas, który dziś nazywany jest czasem zimowym. To czas letni jest wymysłem XX-wiecznych „mądrusiów”, którzy dzięki cofnięciu o godzinę wskazówek na zegarach okłamywali czas astronomiczny, zyskując oszczędność na energii elektrycznej – o godzinę później trzeba było włączać oświetlenie.

 

Kochani! Apeluje do Was – jeśli zastanowicie się nad konsekwencjami decyzji pozostawienia na zimę czasu letniego: że spowoduje to, iż w okolicach 20 grudnia słońce będzie wschodziło ok. godziny 8:45, (praktycznie dwie pierwsze lekcje w szkole przy sztucznym świetle!) – umocnijcie się w przekonaniu, że należy pozostawić czas zgodny z czasem astronomicznym, t.zn. że godzina 12-a będzie mniej więcej wtedy, gdy słońce jest najwyżej nad horyzontem, a wschód i zachód – symetrycznie, przed i po dwunastej. I starajcie się przekonać innych do pozostawienia czasu naturalnego, astronomicznego, czyli dziś określanego nazwą „zimowego” – już na zawsze….

 

x          x           x

 

A teraz przechodzę do głównego tematu tego felietonu, którym jest – wywołany zamieszczonym wczoraj wywiadem z Agnieszką Stein nauczanie domowe. Bo mam krańcowo odmienny od prezentowanego tam przez ową panią psycholog, propagatorkę „Rodzicielstwa Bliskości”, pogląd na temat nauczania dzieci przez rodziców w domach, a szczególnie – na poziomie licealnym.

 

Tylko pod jednym wypowiedzianym przez Agnieszką Stein zdaniem mogę podpisać się obiema rękami: „Mam wrażenie, że my przywiązujemy jakąś ogromną wagę do szkoły ponadpodstawowej, a moim zdaniem to, do której szkoły nasze dziecko pójdzie ma minimalne znaczenie.” Ale już nie mogę zaakceptować wniosku, który z tej prawdziwej generalnie tezy wyprowadziła rozmówczyni Elżbiety Manthey: „Jeśli ktoś jest wytrwały, bystry, lubi się uczyć i się rozwijać, potrafi budować relacje z ludźmi to szkoła nie jest mu do niczego potrzebna. Musi jedynie spełnić obowiązek edukacyjny, który państwo na niego nakłada.”

 

Nie prowadziłem badań naukowych nad losami absolwentów liceów, tych funkcjonujących w aureoli wybitnych (cokolwiek miałoby to oznaczać) i tych, jak to je określiła Stein – „piątego wyboru”. Jednak opierając się na wiedzy, zgromadzonej przez lata mojego funkcjonowania w obszarach edukacji, jestem gotów stwierdzić, że i te ostatnie mogą poszczycić się „znanymi” nazwiskami absolwentów, którzy osiągnęli w życiu sukces, z powodzeniem zrealizowali swoje życiowe plany.

 

Parafrazując stare powiedzenie, że „dobrego i karczma nie zepsuje, a złego i kościół nie naprawi”, można by, posługując się słowami Agnieszki Stein, powiedzieć, iż uczniowi „jeśli jest wytrwały, bystry, lubi się uczyć i się rozwijać”, to i „słabe” liceum nie przeszkodzi w rozwoju, a jeśli ktoś nie ma tych wszystkich właściwości, to nawet najlepsza szkoła mu nie pomoże”.

 

Ale jednak z takim twierdzeniem także nie mogę się do końca zgodzić, bo musiałbym zaprzeczyć całej mojej pedagogicznej edukacji i doświadczeniom, dotyczącym wpływu zorganizowanego środowiska wychowawczego na rozwój osobowy człowieka. Z tego wniosek prosty: nawet uczeń nie posiadający wybitnych – jak to się kiedyś nazywało – „predyspozycji”, pod wpływem bodźców, których źródłem są nauczyciele wspierający, ale także koleżanki i koledzy z grupy „klasowej”, może osiągnąć więcej w swym rozwoju, niż gdyby był tego pozbawiony.

 

 

Ale najważniejszym „grzechem” tezy pani Stein jest założenie, iż rozwój nastolatków może przebiegać harmonijnie poza grupami rówieśniczymi – jak to się je nazywa – „grupami odniesienia”, którymi w sposób naturalny są w tym wieku koleżanki i koledzy szkolni. Bo co to w praktyce znaczy, że jeśli młody człowiek „potrafi budować relacje z ludźmi, to szkoła nie jest mu do niczego potrzebna”? Usiłowałem wyobrazić sobie taką „jednostkę”: 15-o, 16-o latka, który w okresie nauki w szkole podstawowej znakomicie ukształtował w sobie kompetencje społeczne: był aktywistą w samorządzie uczniowskim, funkcyjnym w harcerstwie, liderem szkolnego wolontariatu, działał w salezjańskim „Oratorium”, którego rodzice podjęli teraz decyzję, że nie będzie on uczniem „jakiegoś tam” liceum (bo do tego wymarzonego” nie został zakwalifikowany przez system e-rekrutacji) i dalszą edukacje będzie odbywał w domu, pod ich – rodziców – kierunkiem?

 

Ja widzę jeszcze jeden bardzo negatywny aspekt takiego „lekarstwa” na konieczność pozostawania uczniem „niechcianego” ogólniaka. Nauczanie domowe niczym się wszak nie różni od nauczania indywidualnego, stosowanego w przypadku dzieci z niepełnosprawnością. A przecież to ich rodzice byli sprawcami głośnej akcji, skierowanej przeciw kierownictwu MEN, które w niedawnej nowelizacji właściwych przepisów zlikwidowało możliwość realizowania, nawet częściowego, tej edukacji na terenie szkół. To właśnie najważniejszym, podnoszonym przez nich argumentem, był czynnik izolacji ich dzieci od kontaktów społecznych z rówieśnikami. Na transparentach protestujących rodziców wypisywano takie hasła: „Getto domowe zamiast szkoły”, „MEN wyklucza chore dzieci”, „MEN odcina dzieci niepełnosprawne od rówieśników”…

 

W wersji uczonej(-go) w domu licealistki(-y) także powstanie sytuacja „getta domowego” – z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami.

 

Zostawmy te projekcje psychospołecznych skutków nauczania domowego i przejdźmy do konkretów. Jak to jest, że w licea zatrudnia się na stanowiska nauczycielskie osoby po kierunkowych studiach wyższych (koniecznie magistrów), że później żaden nauczyciel historii lub j. polskiego nie podjąłby się przygotowania ucznia do matury z matematyki, fizyki lub chemii – na poziomie, gwarantującym mu wynik, dający przepustkę na politechnikę albo medycynę? A tutaj – w wizji Agnieszki Stein – mama i tata są gotowi podjąć się takiego multiprzedmiotowego” zadania! Czy jest to realnie możliwe, nawet jeżeli oboje są po ogólnokształcącej maturze (zdanej przed kilkudziesięcioma laty), a dziś – każde z nich po innych – studiach wyższych….

 

Decydując się na nauczanie domowe licealisty rodzice pozbawiają go nie tylko codziennego, specjalistycznego wspierania jego wiedzy, ale także możliwości zostania laureatem lub choćby finalistą olimpiady przedmiotowej (lub nawet kilku), organizowanych wyłącznie przez szkoły dla swoich uczniów, co w dalszej perspektywie otwiera prawo wstępu na wybraną uczelnię wyższą – z pominięciem normalnej procedury rekrutacyjnej.

 

Ale jest jeszcze jeden fakt, o którym być może nie wszyscy rodzice wiedzą, działając w ramach „dobrych intencji” (którymi wiadomo co jest wybrukowane…) uchronienia ukochanej latorośli od złych wpływów złej „budy”. Otóż dzisiejszy szesnastolatek, za dwa lata stanie się pełnoletnim obywatelem, ale do matury pozostaną mu jeszcze do zaliczenia dwie klasy. I rodzi się pytanie: Czy pełnoletnia osoba może ubiegać się o nauczanie w trybie edukacji domowej na poziomie liceum? W świetle aktualnie obowiązującego prawa oświatowego – NIE! Pozostanie mu wtedy jedyna droga – liceum dla dorosłych! [Więcej na ten temat – TUTAJ]

 

Niechaj finalną konkluzją tych refleksji będzie taka moja opinia:

 

Może za kilkadziesiąt lat szkoły w znanej nam formule przestaną istnieć, bo w ich miejsce powstaną centra konsultacyjno-diagnostyczne, gdzie uczniowie uczący się samodzielnie, mając do dyspozycji nieprzebrane zasoby informacji – także naukowych – w czymś, co zastąpi dzisiaj znany nam Internet, będą mogli przedyskutować interesujące ich problemy, uzyskać od „żywego” człowieka wskazówki i porady, a także sprawdzić poziom swych kompetencji w uniwersalnym teście „stopnia zaawansowania wiedzy” – w określonym obszarze nauki. Ale dziś izolowanie nastolatków – córki lub syna – od ich rówieśników, realizujących taki sam projekt rozwoju (zdanie matury, dostanie się na studia) jest wyrządzaniem im wielkiej krzywdy.

 

Tak jak we wczesnym dzieciństwie przesadnie sterylne wychowanie powoduje jeszcze większą skłonność dziecka do zapadania na liczne choroby, tak i na tym etapie takie chowanie pod kloszem rodzinnego bezpieczeństwa jest uniemożliwieniem nabycia przez nastoletnie dzieci najbardziej potrzebnych w ich przyszłym życiu kompetencji społecznych: umiejętności funkcjonowania w zespołach, złożonych nie tylko z samych przyjaciół, lecz także z ludzi o odmiennych systemach wartości, innej kulturze, dążących do rywalizowania z nimi o te same cele. Bo w takich warunkach przyjdzie im funkcjonować w dorosłym, samodzielnym życiu.

 

Czy warto do tego namawiać – czyniąc to z pozycji eksperta?

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź