Archiwum kategorii 'Felietony'

 

W minionym – poświątecznym tygodniu tylko jeden z zamieszczonych na OE tekstów pobudził mnie do podzielenia się moimi myślami, jakie zrodziły się po jego przeczytaniu. A był to, udostępniony w piątek 25 kwietnia, post z bloga „Pedagog”, zatytułowany „Po co Rzecznik Praw Ucznia”. Pod linkiem na stronę OE, jaki zamieściłem na moim fejsbukowym profilu pojawiły się tylko dwa komentarze:

 

Katarzyny Czternastkiewicz  –  „Pan Profesor zazwyczaj krytycznie.”

 

Beaty Szczepańskiej – „Uzasadnienie Pana Profesora dla mnie jak najbardziej przekonujące.”

 

O ile opinia pani dr hab. Beaty Szczepańskiej mnie nie zaskoczyło i poniekąd była „oczywistą oczywistością” (patrz jej droga zawodowa – zawsze w tym samym środowisku Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ, gdzie od dawna funkcjonował i funkcjonuje – mimo ukończenia 70-u lat – także prof. Śliwerski, która nigdy nie pracowała w szkole), to stwierdzenie pani Katarzyny Czternastkiewicz  – nauczycielki edukacji wczesnoszkolnej w podstawówce Towarzystwa Oświatowego EDUKACJA, od lat związanej z ruchem „Budzącej się Szkoły”, a także „Daltońskimi Inspiracjami” ,odebrałem jako pogląd osoby, która jest obiektywnym, niezależnym obserwatorem aktywności blogerskiej Profesora.

 

I właśnie to jedno krótkie  zdanie kazało mi jeszcze raz przeczytać cały ten post i „nałożyć” zaprezentowane tam poglądy i opinie na moje osobiste doświadczenia, wyniesione z  12-u lat pełnienia funkcji dyrektora dużego zespołu szkół zawodowych, a także z nieustannego śledzenia wszystkiego co dzieje się w polskich szkołach –  już nieomal 19-u lat – podczas redagowania internetowych stron, poświęconych problematyce oświatowej: „Gazety Edukacyjnej”(2006  –  2013, także dzięki prof. Śliwerskiemu – jako rektorowi, który poparł inicjatywę pani kanclerz WSP, która powierzyła mi rolę redagowania tej e-gazety) oraz – od września 2013 roku – „Obserwatorium Edukacji” . Nie mogę też nie przypomnieć (bo stali czytelnicy OE od dawna to wiedzą) że moja znajomość z dzisiejszym autorem bloga – prof., Śliwerskim miała swój początek w roku 1976 roku, kiedy to 22-letni Bogusław był studentem czwartego roku pedagogiki na UŁ. To wtedy ja, wówczas st. asystent w Zakładzie Pedagogiki Społecznej Instytutu Pedagogiki i Psychologii na tejże uczelni, któremu powierzono prowadzenie ćwiczeń z – wówczas obowiązkowego, niedawno wprowadzonego na studia pedagogiczne – przedmiotu „Metodyka wychowania w ZHP”, także na „pedagogice szkolnej”, której był on studentem – spotkałem go pierwszy raz. Zapamiętałem ten fakt, gdyż zawsze na pierwszych zajęciach zadawałem studentkom i studentom pytanie „Kto z was jest instruktorem ZHP?”, i jeśli udowodnili mi to książeczką instruktorską – zwalniałem ich z obowiązku uczestniczenia w tych zajęciach, wpisując w indeksie zliczenie. I to wtedy dowiedziałem się, że ów student jest  „druhem instruktorem” – dziś już nie pamiętam w jakim stopniu. Rok później staliśmy się „kolegami z pracy”, gdyż został on – już jako magister pedagogiki – asystentem-stażystą w Zakładzie Teorii Wychowania” w tymże IPiP UŁ.

 

I od tamtej pory nasze drogi zawodowe raz się rozchodziły, raz spotykały, w różnych konfiguracjach i pełnionych przez nas rolach. Musiałem o tym napisać, gdyż moje opinie o tekście, który za chwilę zrecenzuję,  mają swoje korzenie nie tylko w moich osobistych doświadczeniach, ale także w dość dobrej znajomości dorobku i doświadczenia zawodowego prof. Śliwerskiego.

 

A teraz do rzeczy.

 

Zacznę od tego, ze ja także, jeśli chodzi o generalną ocenę naszego systemu szkolnego, mam taką  samą ocenę, jak ta, którą prof. Śliwerski sformułował już w drugim i trzecim akapicie:

 

Centralistycznie zarządzany w Polsce system szkolny jest strukturalnie i jurydycznie patologiczny.[…]

 

Świat idzie naprzód, ale w kraju mamy nadal rozwiązania sprzed stu lat. […]

 

Zgadzam się także z jego twierdzeniem, że „w projekcie ustawy wskazuje się na rzekome przyczyny i potrzebę rozwiązań administracyjno-prawnych, a nie pedagogicznych.”  Jednak nie napisałbym, że Projekt ustawy w sprawie powołania Rzecznika Praw Ucznia jest kolejnym dowodem na populistyczną politykę oświatową Ministerstwa Edukacji Narodowej, […]” Bo przy  całym moim – jak wiedzą to stali czytelnicy OE – krytycznym oglądzie działań MEN, bez względu na barwy polityczne jego kierownictwa, nie uważam, że podjęcie postulatów od dawna zgłaszanych przez zorganizowane środowiska uczniowskie, jest przejawem postawy populistycznej. Wszak wszyscy chcielibyśmy, aby władza nie tylko słuchała obywateli – nawet tych in spe,  jeszcze  bez dowodów osobistych, ale także realizowała ich oczekiwania i potrzeby. Wszak tylko władze autorytarne i dyktatorzy są głusi na wolę ludu i podejmują decyzje  bez konsultacji z kimkolwiek.

 

A w tym przypadku są ewidentne dowody na zgłaszanie przez Stowarzyszenie Umarłych Statutów, z poparciem Fundacji na Rzecz Praw Ucznia – jeszcze jesienią 2023 roku, a nawet wcześniej – jednoznacznego postulatu powoływania rzeczników praw ucznia. Patrz portal <Prawo.pl >. Pisała też wtedy o tym „Gazeta Wyborcza” Młodzi chcą Rzecznika Praw Ucznia, na wzór RPO. „Nie mamy do kogo się zwrócić”.

 

A  teraz pora na mój komentarz do – kluczowego moim zdaniem – fragmentu tego posta:

 

Jestem od kilkudziesięciu lat zwolennikiem modelu szkoły dla dziecka. Taka placówka nie potrzebuje żadnych ustaw, statutów w tak oczywistych kwestiach, bo dla każdego z jej pracowników, każde dziecko w roli ucznia jest darem rodziców powierzonym profesjonalistom-dydaktykom przedmiotowym a zarazem pedagogom, by pomogli mu w odkrywaniu własnego człowieczeństwa, rozwijaniu swojego potencjału osobowego. Do tego samemu trzeba być najpierw człowiekiem, osobą, która ma nie tylko dyplom świadczący o uzyskaniu odpowiedniego wykształcenia, ale przychodzi codziennie na spotkanie z dziećmi dla nich samych, ale i po części także dla siebie, by czerpać satysfakcję z doświadczania wzajemnych relacji.”

 

Gdy czytałem ten fragment natychmiast napłynęły do mnie wspomnienia z lat, kiedy byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, a ówczesny młody doktor Śliwerski odnowił naszą znajomość, szukając u mnie wsparcia w popularyzacji nowej idei, która go oczarowała – tzw. antypedagogiki, propagowanej prze pewnego niemieckojęzycznego Szwajcara – Hubertusa von Schoenebecka. Nie był on wówczas w Polsce postacią znaną, więc najprawdopodobniej, gdy Śliwerski wpadł na pomysł aby zaprosić go do Polski i zorganizować z nim spotkanie, nie znalazł poparcia dla tego projektu ze strony władz UŁ  I wtedy zwrócił się do mnie z prośbą, abym udostępnił pomieszczenie na takie spotkanie. Wizyta von Schoenebecka odbyła się – jak zaplanowano – w poradni i spotkała się z zainteresowaniem licznych jej uczestników. Przy okazji stała się ważnym elementem zacieśnienia naszych kontaktów. Ich zwieńczeniem był mój udział w projekcie powołania Stowarzyszenia „Szkoła dla Dziecka”, a w dalszej perspektywie – w przygotowaniach do otwarcia społecznej szkoły podstawowej, której organem prowadzącym byłoby to stowarzyszenie. Dodam nieskromnie, ze miale zostać jej dyrektorem. Więcej o tym rozdziale naszej wieloletniej znajmości napisałem w „Eseju wspomnieniowy – roz. VI. Między starymi a nowymi czasy w WPW-Z – cz. II

 

Chyba już pora na podsumowanie tego felietonu.

 

Nie wiem, czy prof. Śliwerski będzie czytał ten felieton, tak jak ja czytam jego posty na blogu „Pedagog”, ale zakladam, że tak. Więc tym podsumowaniem niech będzie moja wypowiedź, skierowana do niego – wszak mojego kolegi od 48 lat:

 

Boguś – wiem, ze jesteś idealistą, wierzącym w człowieka, w to że „dobro zawsze zwycięża”, że szkoła powinna być miejscem pozbawionym wszelkich „musisz”, „nie wolno”, że szkoła nie może być  miejscem opresji, indoktrynacji, że ma być „szkołą dla dziecka”! A w takiej szkole faktycznie Rzecznik Praw Ucznia nie jest potrzebny, bo nikt owych praw go tam nie pozbawia, a jedynie stoi na ich straży!

 

Ale uwierz mi – skrzecząca rzeczywistość jest inna. Oczywiście – są takie szkoły, gdzie o prawa ucznia dba każdy wychowawca klasy, że są one w centrum uwagi pedagoga szkolnego, dyrektorki czy dyrektora. Ale – wiem co mówię – nie jest to sytuacja powszechna. Nawet przyjmując, że takich szkół jest znakomita większość, to są przecież także szkoły-fabryki, produkujące  absolwentów, zdających egzaminy państwowe na możliwie najwyższym poziomie, w których nauczyciele są posłusznymi  wykonawcami woli przełożonych, realizatorami procedur i „instrukcji obsługi”, zwanej podstawami programowymi.

 

I dlatego jestem przekonany, że  -„na wszelki wypadek” –  powinien być Rzecznik Praw Ucznia – z takiego samego powodu, dla którego są rzecznicy praw pacjenta, rzecznicy praw konsumenta czy  adwokaci w systemie sądownictwa.

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

W piątek 11 kwietnia zamieściłem na OE tekst, zaczerpnięty z bloga „Pedagog”, na którym prowadzący go prof. Śliwerski zamieścił go – tego samego dnia – opatrując tytułem „Wyborców i kandydatów na urząd prezydenta III RP nie interesuje edukacja. Można tam przeczytać, że „w trakcie turystyki wyborczej, podróżowaniu od powiatu do powiatu, z jednego miasta do innych miast kandydaci do ‚pilnowania żyrandola w pałacu’ są czasami pytani o pogląd na temat edukacji a nawet o zachodzące czy niewdrażane w niej zmiany. Dzięki temu jest wesoło, bywa śmiesznie lub niepokojąco, a przejawia się m.in. w następujących ich wypowiedziach: […]”

 

Mnie zainteresowało to, co prof.. Śliwerski napisał o wypowiedziach Szymona Hołowni:

 

Zastąpienie kuratoriów oświaty centrami doskonalenia dla nauczycieli, likwidację ocen z zachowania uczniów i paski w różnych kolorach na świadectwach za różne osiągnięcia zamiast dotychczasowych za wysoką średnią”.

 

Co do pierwszej obietnicy, to warto przypomnieć, że obiecywał on to samo już 1 września 2021 roku. A tak przy okazji warto przypomnieć, że likwidację kuratoriów oświaty proponowało MEN już za rządów Platformy Obywatelskiej w 2011 roku, ale spotkało się to z oporem – nawet była w tej sprawie interpelacja poselska. I jak dotąd nic w tej sprawie się nie zmieniło – każda kolejna rządząca koalicja obsadza stanowiska kuratora oświaty swoimi ludźmi!

 

Co do likwidacji oceny zachowania ucznia, to już kilka lat temu postulował to ówczesny RPO, a w marcu 2024 roku ponowił ten postulat Społeczny Rzecznik Praw Dziecka. A wiosną 2025 roku propozycja taka pojawiła się ze strony MEN.

 

Także oferta zastąpienia „pasków” na świadectwach, otrzymywanych za wysoką średnią ocen różnokolorowymi paskami za różne osiągnięcia ucznia nie jest nowa – zgłaszał ją Hołownia już 2023 roku.

 

Dlaczego akurat ten temat podjąłem w dzisiejszym felietonie? Bo to pozwala mi podzielić się z Wami bardziej ogólną refleksją na temat kolejnych obietnic reformowania systemu oświaty w Polsce. Otóż doświadczenia obserwatora ostatnich 35 lat sprawowania władzy przez kolejne ekipy partyjnych ministrów – w tym ministra edukacji (czasami z dodatkiem „i nauki”) sprawiły, iż przestałem wierzyć, że dożyję czasu, gdy w Polsce na fotelu ministra zarządzającego oświatą zasiądzie ktoś, kto NAPRAWDĘ dobro kolejnych młodych pokoleń Polaków będzie miał za cel swoich działań, i komu jego partyjny szef na stanowisku premiera na to pozwoli.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Z listy problemów naszej szkolnej rzeczywistości, o których sygnalizowałem zamieszczając na OE teksty na te tematy, takich jak: kłopoty z przyrodą w szkole,  odporność psychiczna nauczycieliintegrowanie imigrantów i mniejszości kulturowych ze społecznością uczniów i nauczycieli,  sprzeciw rodziców „normalnych” uczniów wobec edukacji włączającejkonieczność wspierania nie tylko ofiar, ale i sprawców przemocy rówieśniczejosamotnienie nauczycieli w kontaktach z roszczeniowymi rodzicamii w ogóle – o narastającej presji rodziców na nauczycieli, po dłuższym zastanowieniu, podczas którego doszedłem do wniosku, że o większości z nich nie powinienem się wypowiadać – bo nie tylko brak mi odpowiednich kompetencji, ale przede wszystkim za długo już jestem – jako emeryt – poza szkolną codziennością, postanowiłem  podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na ten jeden temat:

 

NAJWYŻSZA PORA NA LIKWIDACJĘ SPOTKAŃ Z RODZICAMI

W ARCHAICZNYM FORMACIE „WYWIADOWKI”!

 

Zacznę od tego, ze z czasów kiedy byłem uczniem (w latach 1951 – 1965) nic z tego tematu nie pamiętam – nawet kto z moich rodziców na nie chodził. A to znaczy, że nie były one dla nich traumatycznym przeżyciem, bo wtedy musiałbym o tym wiedzieć i zapamiętać.

 

Kolejny okres w moim życiu, kiedy to ja byłem rodzicem, to lata 1980 – 1993, w których mój syn był uczniem. Bo to ja byłem tym, który chodził na wywiadówki – te w podstawówce, jak i później – w liceum. A i wtedy nie musiały to być jakieś bardzo traumatyczne wydarzenia, bo zapamiętałem je jako  publicznie omawianie przez wychowawczynie lub wychowawców klasowych problemów – w celu informacyjnym, lub zasięgnięcia opinii rodziców. O sprawach indywidualnych, czyli przede wszystkim o aktualnych ocenach, i – jeżeli w danym przypadku zaistniał ten problem – o zachowaniu uczennicy Lub ucznia, wychowawcy rozmawiali w drugiej części tych spotkań, oddzielnie z każdym rodzicem.

 

Także w latach, kiedy występowałem w roli dyrektora dużego zespołu szkół zawodowych (1993 – 2005),  owe spotkania zwane wywiadówkami, w kierowanej przeze mnie szkole odbywały się na takich samych zasadach.

 

Ale wtedy nie było jeszcze  LIBRUSA.  Wiem o jego możliwościach tylko tyle, ile wyczytałem w Internecie: że umożliwia rodzicom wgląd do ocen z każdego przedmiotu. Pozwala to na bieżąco monitorować postępy w nauce oraz zachowanie. Dzięki temu rodzice wiedzą, kiedy dziecko potrzebuje dodatkowego wsparcia. Oceny z danego przedmiotu oznaczone są zawsze tym samym kolorem, więc jedno spojrzenie wystarczy, by szybciej odnaleźć się w wystawianych stopniach.” Także na bieżąco rodzic ma tam dostęp do takich informacji, jak ewentualne nieobecności ich dziecka w szkole (wagary), z jakiego przedmiotu i kiedy planowany jest sprawdzian, kiedy i gdzie planowana jest wycieczka jakie sukcesy i w jakiej dziedzinie (konkursy/olimpiady przedmiotowe, zawody sportowe i inne sukcesu – np. aktywność w ramach wolontariatu) odniosło ich dziecko.

 

I to jest podstawowy argument za tezą, którą postawiłem w tytule tego felietonu. „Wywiedzieć się” o wszystkim co dotyczy ich dziecka każdy rodzic może w każdym czasie i nieomal „na żywo”, i nie musi w tym celu  przychodzić do szkoły, do tego w wyznaczonym przez wychowawczynię/wychowawcę klasy terminie.

 

Ale czy to oznacza, że należy zaprzestać bezpośrednich kontaktów „w realu” między wychowawcami klas a rodzicami ich uczniów? Moim zdaniem ABSOLUTNIE NIE! Tylko trzeba wypracować ich nową formułę, wynikającą ze zmienionej rzeczywistości, zwłaszcza tej w obszarze nowych kanałów przepływu informacji z uwzględnieniem smutnej rzeczywistości, jaką jest  spadek pozycji społecznej i prestiżu zawodu „nauczyciel”.

 

Pomijam tu konieczność bezpośrednich spotkań rodzic – nauczyciel, których przyczyną są sytuacje konfliktowe lub słowna albo i fizyczna agresja rówieśnicza, a także niewłaściwe zachowania uczniowskie wobec nauczycieli. Mam na myśli wypracowanie formatu spotkań rodziców wszystkich uczniów tej samej klasy, nie tylko z ich wychowawczynią/wychowawcą, ale – w przypadku takich potrzeb albo zaistniałych szkole, gnębiących społeczności nie tylko polskich, szkół zjawisk, jak  agresja rówieśnicza, występowanie wszelakich uzależnień, wykluczenie społeczne, nietolerancja wobec „innych”, także ze szkoleniowcami, specjalistami w zakresie tych konkretnych problemów

 

Mogą to być także zabrania, organizowane wspólnie dla rodziców  klas – np. a, b, c, d… – jeżeli jest to spotkanie na temat problemu występującego we wszystkich tych klasach, a nawet „plenarne”, organizowane w sali gimnastycznej dla uczniów  klas I – III, IV – VIII, dla rodziców uczniów całego liceum lub określonego typu szkoły zawodowej, a także szkół specjalnych.

 

I jeszcze jedna formuła, wypracowana przez szkoły społeczne, powinna być upowszechniana w szkołach samorządowych. Mam na myśli wspólne zebrania rodziców i uczniów klasy z ich wychowawczynią/wychowawcą, na których – na zasadach demokratycznej debaty – omawiane i dyskutowane są zaistniałe problemy problemy, a także podejmowane takie tematy, jak wprowadzenie przez MEN nowych regulacji prawnych, propozycje korekty statutu szkoły, regulaminu ucznia, albo po prostu – zbliżające się wydarzenia, takie jak wycieczka, „zielona szkoła”, zasady egzaminu ósmoklasisty, a szkołach średnich – studniówka i matura.

 

To tyle co ja, weteran oświatowy, miałem na ten temat do napisania.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

Dziś niedziela, która jest pierwszym dniem, od którego będziemy musieli przez najbliższe miesiące żyć wbrew przyrodzie – bo słońce będzie w zenicie nie o dwunastej, ale dopiero o trzynastej. Za nami jest noc, w której kładliśmy się spać według wczoraj obowiązującego czasu, ale wstać musieliśmy o godzinę wcześniej niż to robiliśmy w poprzednich miesiącach. Nie wiem jak Wy, ale ja, jako opiekun mojej goldenki Sendi, która ma w łebku swój zegar biologiczny, bardzo źle takie zmiany czasu znosimy. A w ogóle warto przypomnieć, że ten rytuał obowiązuje w naszym kraju od 1977 roku, dodatkowo „zabetonowany” wstąpieniem do Unii Europejskiej, w której obowiązuje we wszystkich krajach członkowskich. I tylko władze Unii mogą zdecydować o zaprzestaniu tego obowiązku.

 

W roku 2018 Unia Europejska przeprowadziła internetową ankietę, w której zdecydowana większość zapytanych o opinię w sprawie zmian czasu opowiedziała się za ich zaprzestaniem. W marcu 2019 Parlament Europejski zatwierdził plan zniesienia zmiany czasu w państwach unijnych od roku 2021, jednak Rada Unii Europejskiej opóźnia dalsze działania w tej sprawie. I do dzisiaj brak w tej sprawie jednoznacznej decyzji. N

 

ie wiem czy wiecie, ale wraz z państwami UE jesteśmy w mniejszości państw na naszym, – nachylonym do płaszczyzny orbity  pod kątem 66°33′ globie, co skutkuje, zwłaszcza w strefach umiarkowanych (między zwrotnikami a kołami podbiegunowymi) istnieniem pór roku i znacznymi zmianami w porach wschodów i zachodów słońca. Zobaczcie w których państwach świata obowiązuje nadal zmiana czasu:

 

Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Czas_letni

 

 

Nie mogę się powstrzymać przed skomentowaniem jeszcze jednej, moło znanej informacji. Otóż w sondażu przeprowadzonym w Polsce przez Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii, 74 proc. respondentów preferowało pozostawienie na stale czasu letniego.

 

Jest to dla mnie kolejny przykład do czego może prowadzić podejmowanie przez władze decyzji w oparciu o wyniki  sondaży opinii publicznej. Bo na takie ankietki odpowiada każdy do którego zwrócono się o opinię, bez względu na jego wykształcenie i posiadaną, obiektywną wiedzę o przedmiocie ankiety, odpowiada bez wcześniejszego przygotowania i zastanowienia, często pod wpływem przelotnych emocji.

 

Bo czy każdy z owych zwolenników pozostawienia na cały rok czasu letniego zdawał sobie sprawę, że w konsekwencji tej decyzji – np. łodzianin – w listopadzie, grudniu i styczniu oglądałby wschody słońca dopiero około godziny 9-ej?

 

Nie muszę chyba nikogo przekonywać, ze ów „czas letni” jest niezgodny z przyrodą, z reakcją naszych organizmów na okresy mroku nocy i światła dziennego. I czy taka decyzja wbrew zapisanym przez dziesiątki tysięcy lat w naszych genach, kiedy nasi przodkowie żyli zgodnie z czasem słonecznym, nie jest – obok zanieczyszczania powietrza dwutlenkiem węgla, a ziemi, mórz i oceanów  miliardami ton odpadów, w tym tworzywami sztucznymi, elementem – kolejnym elementem patologii naszej cywilizacji?

x            x           x

 

Pewnie jesteście zaskoczeni, ze felietonista „Obserwatorium Edukacji” nie podjął w tym tekście  tematu o aktualnych problemach oświaty, a napisał o zmianie czasu?

 

Bo ma ona także wpływ na funkcjonowanie uczniów, nauczycieli i szkół jako instytucji. Bo zmiany te są powodem zaburzenia utrwalonego rytmu odpoczynku i aktywności – w tym także umysłowej, a pozostawienie na stale czasu letniego spowodowałoby w okresie zimowym znaczny wzrost zużycia energii elektrycznej do oświetlenia sal lekcyjnych na pierwszych lekcjach, co skutkowałyby zwiększeniem kosztów eksploatacji budynku.

 

I na koniec zwierzę się, że prognozuję, iż jutro o wiele więcej uczennic i uczniów spóźni się na pierwszą lekcję o 8-ej, niż zdarzało się to w minionych tygodniach…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Dzisiejsza niedziela jest trzecim dniem wiosny astronomicznej, bo 20 marca Słońce przeszło przez punkt równonocy wiosennej, czyli w tym dniu w południe Słońce nad równikiem znalazło się dokładnie w zenicie, co dla nas, mieszkańców półkuli północnej oznacza, że jest to dzień, od którego noc staje się coraz krótsza, a dzień coraz dłuższy.

 

I od tej optymistycznej informacji zaczynam dzisiejszy felieton. Bo jest to jedyna stuprocentowo pewna „obietnica”, że się sprawdzi. Żeby nie wiem co, do 21 czerwca – początku astronomicznego lata, kiedy Słońce znajdzie się w zenicie nad Zwrotnikiem Raka – dzień będzie w Polsce coraz dłuższy. I choć w tym czasie mogą być dni pochmurne lub z niebem pogodnym, mogą wiać wichury i przechodzić groźne burze – to dnia będzie przybywało na pewno!

 

Czego w żadnym stopniu nie odważę się zakładać w odniesieniu do sfery polskiej edukacji, opierając się  na informacjach napływających bezpośrednio z ministerstwa edukacji – z jego oficjalnej strony internetowej, jak i z różnych mediów.

 

No, bo czy mogę optymistycznie patrzeć w przyszłość choćby po zapoznaniu się z tymi informacjami? Popatrzcie sami:

 

W poniedziałek 17 marca zamieściłem materiał, że w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie odbywa się konferencja poświęcona edukacji włączającej. To jedno z najważniejszych wydarzeń, poświęconych edukacji włączającej w Europie organizowane w ramach trwającej prezydencji Polski w Radzie Unii Europejskiej. Wydarzenie to zgromadziło ekspertów, decydentów i praktyków, którzy wspólnie dyskutowali o rozwiązaniach sprzyjających edukacji dostępnej dla wszystkich uczniów. Konferencja się skończyła, prelegenci i uczestnicy rozjechali się do domów, a przecież nasza szara codzienność nie uległa z tego powodu poprawie.

 

Także w zamieszczanych w kolejnych dniach materiałach trudno o takie, które mogą nastawić optymistycznie. Bo z czego tu się cieszyć, że Ministerstwo Edukacji Narodowej skierowało do publikacji w Dzienniku Ustaw rozporządzenie w sprawie wysokości minimalnych stawek wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli w 2025 r., podpisane 11 marca przez Minister Edukacji Barbarę Nowacką i 18 marca br. przez Minister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk „dzięki” któremu pensje nauczycieli wzrosną w tym roku „aż” o 5% – przy zeszłorocznej inflacji wynoszącej w Polsce – rok do roku – 4,7%. Jak widać „nadwyżka” 0,3 % zapewne w okresie od stycznia do końca marca tego roku już została zdewaluowana.

 

To samo jest z informacją, którą zamieściłem 19 marca, że dyrektorzy szkół niepublicznych zrzeszeni w Społecznym Towarzystwie Oświatowym źle oceniają sytuację w oświacie. Bo i oni w swej pracy z uczniami, choć z mniejszym rygorem, muszą przestrzegać te same  akty prawne dotyczące  szkolnictwa, co ci ze szkół prowadzonych przez samorządy lokalne.

 

Także wiadomość podana za Portalem „Strefa Edukacji”, że rozporządzenie o likwidacja ministerstwa edukacji zostało podpisane już po jej odczytaniu – że stało się to w USA i że podpisał je  prezydent tego państwa (nie chcę  dodatkowo pogarszać mojego i Waszego nastroju podaniem jego personaliów), nie była w stanie nastroić mnie optymistycznie. Bo wszak nie jesteśmy 51 stanem USA…

 

I tak jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, taki i projekt nowelizacji treści Karty Nauczyciela, jakim 21 marca pochwalił się MEN na swojej stronie internetowej nie jest w stanie przekonać mnie, że w Alei Szucha pod numerem 25 idzie na lepsze…

 

Także 21 marca Kolega Jarosław Pytlak na swoim blogu zamieścił wyjątkowo krótki, ale treściwy tekst (którego jak dotąd nie zarekomendowałem na OE), zatytułowany „Niż demograficzny niczego nie rozwiąże!”. Przeczytajcie go, zanim przejdziecie do dalszej części tego felietonu  –  TUTAJ

 

Dla ułatwienia percepcji felietonu już tutaj podam jedynie, że można tam przeczytać iż jeszcze 10-15 lat temu jeden nauczyciel spokojnie radził sobie z klasą złożoną z 25 uczniów czy równie liczną grupą przedszkolaków. I poznaliście tam jego prognozę, że za kolejne 5-10 lat jeden nauczyciel w szkole podstawowej nie będzie w stanie zająć się skutecznie więcej niż piątką dzieci naraz. I jak przed tym ostrzegł autor tego posta – nie ma co liczyć na przyszłe oszczędności w zatrudnianiu nauczycieli, natomiast jeszcze bardziej intensywnie niż obecnie należy myśleć skąd ich wziąć i jak zachęcić do tej coraz trudniejszej pracy.

 

Ja dodam do tej „przepowiedni”, że nie wystarczy tylko myśleć o tym, nawet nie pomogą dziesiątki konferencji i seminariów oraz „okrągłych stołów uczniowskich” w kolejnych miastach wojewódzkich, a nawet powoływanie kolejnych grup roboczych do rozmów ze związkami zawodowymi. Trzeba po prostu w sposób decyzyjny i realny, uczynić zawód nauczyciela zawodem opłacanym na podobnym poziomie jak inne, wymagające wyższego wykształcenia, wyspecjalizowane zawody, jak np. zarobki informatyków – zobacz TUTAJ, albo takie, jak świeżo upieczony magister organizacji i zarządzania może dostać na pierwszej posadzie  –  zobacz TUTAJ.

 

Zakończę ten felieton dość obszernym cytatem artykułu zamieszczonego na portalu „Euro News” 27 stycznia tego roku, zatytułowanego „Wynagrodzenia nauczycieli w Europie: Gdzie są najwyższe podwyżki i spadki?

 

„Pensje nauczycieli wyrażone w standardzie siły nabywczej (PPS) pozwala na bardziej sprawiedliwą porównanie. PPS to sztuczna jednostka walutowa, która odzwierciedla tę samą siłę nabywczą we wszystkich krajach, co oznacza, że jedna jednostka PPS teoretycznie może kupić tę samą ilość dóbr i usług w każdym kraju.

 

Roczne ustawowe wynagrodzenie brutto w PPS dla początkujących nauczycieli w UE wahało się od 11 826 na Słowacji, 15,589 w Polsce, do 49 015 w Luksemburgu. Choć różnice między krajami są mniejsze, nadal się utrzymują.

 

W przypadku tego wskaźnika kilka krajów UE, w tym Polska, odnotowały niższą moc nabywczą pensji nauczycielskich niż niektóre państwa kandydujące, jak np. Czarnogóra.”

Źródło: www.pl.euronews.com/business/

 

Niech ta informacja będzie „kropką nad i”  leitmotiv’u mojego dzisiejszego felietonu.

 

 

Włodzisław Kuzitwicz



 

 

Od środy 12 marca, kiedy zamieściłem na OE  materiał, zatytułowany Na co liczy po wygraniu wyborów przez Trzaskowskiego ministra Nowackanie może mi ten temat wyjść z głowy. Bo to wtedy, z zamieszczonego przez prof. Bogusława Śliwerskiego na jego blogu „Pedagog” posta, w którym przytoczył komentarz  Włodzimierza Zielicza do sobotniego posta Jarosława PytlakaBrakujące filary reformy edukacji”, dowiedziałem się, że – podobno – po wygraniu przez Rafała Trzaskowskiego wyborów na Prezydenta RP, nasza aktualna ministra ma otrzymać posadę szefowej jego kancelarii.

 

Po takiej wiadomości, nawet gdybym wcześniej nie planował oddania w tych wyborach głosu na obecnego prezydenta Warszawy, nie tylko zmienił bym to postanowienie i zagłosował na Trzaskowskiego, ale agitował bym wśród mojej rodziny i znajomych aby uczynili to samo – choćby tylko po to, aby owa „polityczka” o wyraźnie widocznym w jej biografii „ciągu do kariery” – niezależnie od tego pod czyją flagą – przestała udawać ekspertkę od edukacji i uwolniła od siebie nas wszystkich, którym bliskie jest to, jak będą się kształcić polskie dzieci w naszych szkołach, aby były dobrze przygotowane do funkcjonowania w nieprzewidywalnej przyszłości – a nie były „urabiane” przez realizujących ów wykoncypowany „Profil Absolwenta i Absolwentki 2.0.”

 

Tak przy okazji przypomnę, jak należy odczytywać owo 2.0 przy nazwie owego profilu. Warto przypomnieć, że  Web 2.0 narodził się w obszarze światowej sieci internetowej World Wide Web jako nowy paradygmat interakcji między właścicielami serwisu i jego użytkownikami, oddając tworzenie większości treści w ręce użytkowników.

 

Czy rzeczywiście pod auspicjami ministry Nowackiej wypracowywanie owego postulowanego modelu absolwenta kolejnych etapów edukacji w placówkach publicznych zostało w przeważającym procencie, realnie, oddane w ręce nauczycieli i rodziców?

 

Może ja jestem już za daleko tego, co na co dzień dzieje się wokół realizacji tego projektu, ale z tych szczątkowych informacji jakie posiadam widzę, że więcej w tym fasadowości i reklamiarstwa, niż poważnego i realnego zainteresowania się tym, co mają o celach edukacji szkolnej do powiedzenia wybitni badacze i analitycy procesów edukacyjnych oraz dobrzy praktycy – w tym ci wszyscy, którzy od lat w swoich szkołach realizują „antypruski model nauczania” – na bardzo różne sposoby…

 

Ale wracam do pragnienia Barbary Nowackiej, aby fotel ministra od edukacji zamienić na bardziej prestiżowy (i zapewne lepiej wynagradzany) fotel szefowej Kancelarii Prezydenta RP. Zacznę od uzasadnienia  moich słów, że jest ona osobą o wyraźnie widocznym w jej dotychczasowej drodze życiowej „ciągu do kariery”. Zachęcam do zapoznania się z jej biografią w Wikipedii – na użytek tego felietonu przywołam – jako argument przemawiający o mojej tezie – jedynie kilka faktów:

 

>Jako córka Jerzego Nowackiego – rektora Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, i Izabeli Jarugi-Nowackiej (zginęła w katastrofie samoloty prezydenckiego pod Smoleńskiem) – byłej wicepremier i minister polityki społecznej w rządzie Marka Belki, wzrastała w środowisku przesiąkniętym „wielką polityką”, które stało się zapewne dla niej wzorem  życiowej kariery.

 

>W  wieku zaledwie 22 lat została członkinią – najpierw młodzieżówki, a potem już właściwej  Zjednoczonej Partii Pracy. Już po 7 latach –  w 2014 roku –  bezskutecznie – kandydowała w Lublinie (!)  do Parlamentu Europejskiego, ale już z ramienia partii Europa Plus. Po tym niepowodzeniu przeniosła się do Twojego Ruchu Janusza Palikota, stając się jego współliderką, aktywnie działając w tworzeniu Zjednoczonej Lewicy. To z tej partii kandydowała z Warszawy do Sejmu w wyborach 25 października 2015 roku. Ale Zjednoczona Lewica zdobyła w nich zaledwie 7,55% głosów i nie wprowadziła swoich posłów na Wiejską. Nowackiej znowu się nie udało!

 

Jednak i wtedy nie zrezygnowała z kariery polityczki. W czerwcu 2019 roku została liderką partii Inicjatywa Polska, którą w 2016 roku założyła najpierw jako stowarzyszenie. W wyborach 15 października 2023 roku kandydowała w okręgu wyborczym nr 26 w Słupsku (!) – gdzie jako jako „1” na liście Koalicyjnego Komitetu Wyborczego Koalicja Obywatelska –   Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Inicjatywa Polska (Nowacka jest jej przewodniczącą!) i Zieloni zdobyła 9 170 głosów (19,99% wszystkich ważnych oddanych głosów), co dało jej wreszcie uprawniony mandat poselski!

 

Podsumowując: aby zostać posłanką, a niedługo po wyborach Ministrą Edukacji w rządzie premiera Donalda Tuska, „po drodze” zaliczyła 4 partie: Europa Plus, Twój Ruch Janusza Palikota, Zjednoczoną Lewicę i utworzoną przez siebie Inicjatywę Polską. Startowała bezskutecznie, w dwu wyborach: w 2014 roku do Parlamentu Europejskiego – z Lublina i w 2015 roku do Sejmu – z Warszawy. I dopiero w 2023, stając ponownie do wyborów do Sejmu, ale ze Słupska, została posłanką. I w wyniku politycznej układanki składu rządu „Koalicji 15 Października”  także  szefową MEN.

 

Tyle tyko, że z oświatą miała do czynienia jedynie jako uczennica. Przypomnę, że maturę zdała w 1994 roku, czyli uczennicą ośmioklasowej szkoły podstawowej była w latach 1982 – 1990. Nie da się ukryć – był to najczarniejszy okres dla polskiej oświaty: od Stanu Wojennego począwszy – do upadku PRL! W tym czasie ministrami oświaty i wychowania  byli: Bolesław Faron (1981 – 1985) i Joanna Michałowska-Gumowska (1985 – 1987), a Ministrami Edukacji: Henryk Bednarski (1987 – 1988) i Jacek Fisiak (1988 – 1989). Tylko VIII klasę zaliczała już po upadku PRL, kiedy powstał pierwszy solidarnościowy rząd Tadeusza Mazowieckiego, w którym Ministrem Edukacji był Henryk Samsonowicz.

 

Jedyny jej kontakt z placówką edukacyjną miał miejsce w latach  2009 – 2019, kiedy była zatrudniona na stanowisku administracyjnym kanclerza w prywatnej Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, w której jej ojciec – Jerzy Nowacki –  był rektorem.

 

No, zapomniał bym – jest wszak matką dwójki nastolatków: Kuby i Zosi, więc teoretycznie powinna przynajmniej z „tej strony” orientować się w szkolnej codzienności. Ale nigdzie nie znalazłem informacji, czy są oni uczniami szkół publicznych czy prywatnych lub społecznych. Ale gdyby nawet były to szkoły warszawskiego samorządu, to na wywiadówki najprawdopodobniej chadza nie ona, a jej partner życiowy i ich ojciec – pan Maciej Rembarz.

 

Oto osobiste doświadczenia osoby, która podjęła się kierowania Ministerstwem Edukacji Narodowej po pisowskiej trójce: Anna Zalewska, Dariusz Piontkowski i Przemslaw Czarnek

 

x           x           x

 

Już po napisaniu tego wszystkiego uświadomiłem sobie, że doświadczenia polskiej oświaty pod kierunkiem tej pierwszej dwójki byłych ministrów, mających wcześniej staż w roli nauczycieli, także nie były dobre. Wszak Anna Zalewska wiele lat pracowała jako nauczycielka języka polskiego oraz była zastępcą dyrektora Liceum Ogólnokształcącego w Świebodzicach, a Dariusz Piontkowski ponad 20 lat pracował jako nauczyciel historii i wos w białostockim I Liceum Ogólnokształcącym.

 

Czyli – nie ma reguły. Widocznie wszystko zależy od tego, jakie wartości i cele zamierza realizować taka osoba na fotelu ministra edukacji, a nie jakie ma wcześniejsze doświadczenie zawodowe…

 

Liczmy, że w kolejnym rozdaniu stanowisk ministerialnych – w ramach obiecanego przez Premiera Tuska „odchudzenia” rządu – edukacja zostanie powierzona osobie, dla której właśnie edukacja a  nie jej kariera, jest najważniejsza! A teraz róbmy wszystko, aby Rafał Trzaskowski został Prezydentem RP

 

 

Włodzisław Kuzitowicz!

 



 

Dziś felieton będzie krótki – takie oglądania wczoraj  filmu „Marzec ‘68” są skutki.

 

A filmu tego dotąd nie widziałem (premiera była w roku 2022), zaś dużo dobrego o nim słyszałem i czytałem. A przede wszystkim zasiadłem pzed telewizorem na 117 minut z bardzo osobistego, biograficznego powodu. Otóż dla mojego pokolenia urodzonych po wojnie, w latach czterdziestych, owe wydarzenia na trwale zapisały się w pamięci, niektórym zdeterminowały całą ich przyszłą biografię (choćby tak znane osoby jak Adam Michnik, Henryka Szlajfer) Ja, gdybym  jesienią 1964 roku nie zrezygnował po pierwszym roku ze studiów polonistycznych na UŁ, byłbym w w czasie tych wydarzeń studentem V roku i finalizował pracę magisterską. Znając swój charakter i środowisko, w którym w czasie tego rocznego epizodu studenckiego, w ramach Rady Wydziałowej ZSP,  dzialalem, nie mam wątpliwości, że byłbym jednym z bardziej aktywnych „strajkowiczów” i uczestników protestów na UŁ.

 

Ale stało się inaczej. W okresie oczekiwania na zdanie egzaminu wstępnego na pedagogikę dostałem powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej w Marynarce Wojennej, i w miesiącach protestów i strajków – zimą i wiosną 1968 roku – zaliczałem ostatnie miesiące tej służby na Okręcie Hydrograficznym „Bałtyk” – z portem macierzystym Gdynia-Oksywie. Ironia losu, i moja „pomysłowość” sprawiły, ze późną jesienią 1967 roku zostałem – jak się wtedy ów status nazywał „kandydatem na członka” PZPR. Opisałem to w Eseju wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek „marynarski”we fragmencie po siódmych „gwiazdkach”.

 

Gdy w ostatnich dniach kwietnia 1968 roku wróciłem do Łodzi, było już w środowisku studenckim (i nie tylko) „pozamiatane”. A w kręgach instruktorów Komendy Chorągwi Łódzkiej ZHP, gdzie z dniem 2 maja czekał na mnie etat – ale nie dlatego, że byłem „partyjnym”, lecz jako zadośćuczynienie ówczesnej komendantki chorągwi, która jesienią 1967 roku obiecała mi, że załatwi odroczenie od wojska, a nie była tego wiosną 1965 roku w stanie załatwić, i dlatego straciłem z życiorysu owe 3 lata – temat wydarzeń marcowych ‘68 nie był podejmowany. I z tą „luką w życiorysie”, i nie dającą się ukryć decyzją o wstąpieniu do PZPR, musiałem żyć dalej. Z tym drugim aż do wprowadzenia przez Jaruzelskiego stanu wojennego, kiedy oddałem w Komitecie Uczelnianym  PZPR na UŁ (byłem wtedy st. asystentem w Zakładzie Pedagogiki Społecznej Instytutu Pedagogiki i Psychologii) moją legitymację partyjną – wraz z pisemnym uzasadnieniem tej decyzji…

 

A czas zimy i wczesnej wiosny 1968 roku pamiętam jako okres wstrzymania przepustek, ale także jako nasze, marynarskie pomysły na zdobywanie informacji o tym co się w Polsce, i na Wybrzeżu, dzieje. Bo ówczesne, nadzorowane  i cenzurowane  przez Partię: prasa, radio i telewizja, podawały głównie informacje o decyzjach Biura Politycznego i Komitetu Centralnego, o masowym poparciu ich decyzji przez „klasę robotniczą”, a przede wszystkim przemówienia tow. „Wiesława”, czyli I sekretarza KC PZPR – Władysława Gomółki.

 

A źródłem naszej wiedzy było Radio Wolna Europa! Spytacie „Jak to było możliwe?” Otóż podczas lutowego rejsu badawczego po Bałtyku, podczas nocnych wacht, gdy łajba stała na środku morza na kotwicy, a zawodowa kadra poszła spać, my (wachtowi: sternik, radiooperator i ja – radarzysta) wpadliśmy ma pomysł, że radionamiernik – urządzenie do określania pozycji ma morzu wg radiolatarni – działa na falach krótkich, przeto zaczęliśmy przeszukiwać skalę częstotliwości – z sukcesem. I odtąd mieliśmy już każdej prawie nocy, aktualne informacje. I jako słuchacze tej stacji na szerokim morzu byliśmy w lepszej sytuacji od tych z terenu Polski, be  tam nie sięgał sygnał „zagłuszarek”, którymi władze  usiłowały uniemożliwić Polakom słuchanie nie tylko „Wolnej Europy”, ale także innych stacji zachodnich, nadających audycje w języku polskim (np. BBC – „Tu mówi Londyn!”, czy „Głos Ameryki”).

 

To tyle usprawiedliwień, że wczoraj, zamiast zbierać materiał do dzisiejszego „merytorycznego” felietonu, MUSIAŁEM obejrzeć ten film o wydarzeniach marca ‘68, których bohaterami byli studenci, a w których i ja zapewne byłbym aktywnym uczestnikiem, gdyby nie „Palec Boży”, co w sierpniu 1963 roku podczas kolonii dla nieletnich przestępców sprawił, że w tym czasie studentem nie byłem. Więcej o owych – przypadkowych, czy… okolicznościach opowiedziałem w „Eseju wspomnieniowy: Lata 1959 – 1968 – od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II a”. Jego fragment, poświęcony właśnie temu wydarzeniu  –  TUTAJ

 

A wszystkie edukacyjne tematy minionego tygodnia – nawet Młodzieżowa Konferencja w Lublinie i XXI Konferencja OSKKO w Krakowie – muszą poczekać na mój komentarz w innym terminie!

 

 

 

Włodzislaw Kuzitowicz



 

Dzisiejszy felieton zacznę od przypomnienia informacji, którą ja zamieściłem na OE we wtorek 25 lutego, ale która pojawiła się na stronie ŁKO już 20 lutego. Bo z owego  komunikatu dowiedziałem się, że kierownictwo łódzkiej wojewódzkiej oświaty postanowiło zorganizować 31 marca trzy spotkania adresowane do łodzian, poświęcone debatom na temat zmian w podstawach programowych aż trzech przedmiotów: wychowania fizycznego (o 10:00), wiedzy o społeczeństwie (o 11:30) i muzyki (o 13:00) – w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego.

 

Cieszy to – pewnie nie tylko moje – serce i oko, bo przez wiele, wiele minionych miesięcy ŁCDNiKP nie było miejscem znaczących spotkań łódzkich nauczycieli. Wydział Edukacji UML organizował takowe w Centrum Doskonalenia Nauczycieli „Na Dziewanny” (przy ul. Dziewanny 24).

 

Ale nie mogę przy okazji tej inicjatywy ŁKO nie podzielić się myślami, które zrodziły mi się po dokładnym odczytaniu owego komunikatu. Otóż dziwne w zamyśle tych konsultacji jest owo poprzydzielanie do różnych spotkań jedynie tematyki podstawy programowej jednego lub co najwyżej trzech przedmiotów. I w ten sposób łódzcy nauczyciele matematyki będą musieli pojechać 24 marca do Zduńskiej Woli, a uczący geografii, historii lub informatyki – 26 marca do Sieradza. Ale pierwsi będą łódzcy chemicy, którzy  muszą pojechać 14 marca do Piotrkowa Trybunalskiego. Dla sprawiedliwości – nauczycielki i nauczyciele takich wiodących przedmiotów jak wf, wos i muzyka z tamtych miast i powiatów, którzy chcieliby wypowiedzieć się w sprawie tychże podstaw programowych, będą musieli odwiedzić 31 marca ŁCDNiKP ….

 

Aż ciśnie się na klawisze laptopa taka hipoteza: „Czy to z MEN pochodzi ta plaga pozorowanych „konsultacji społecznych”, organizowanych jedynie po to, aby nikt nie mógł zarzucić WŁADZY, że  nie pyta się „dołów”?

 

x           x           x

 

Teraz kilka moich spostrzeżeń po zapoznaniu się z rankingiem podstawówek – patrz materiał także z wtorku – Podstawówki nie gorsze –  też swój ranking mają!”

 

Otóż po zapoznaniu się z listą pierwszych 5 szkół widzimy iż wszystkie one są z Warszawy, w pierwszej 10-e  –  7 z nich jest także z tego miasta, a w liczbie pierwszych 100-u  –  36 działa w Stolicy!  Inną dominującą cechą szkół, które znalazły się na dobrych pozycjach tego rankingu, jest – w przytłaczającej większości – ich „niepubliczność”! Są to szkoły prywatne, społeczne, katolickie, ale generalnie nie te, które wszak dominują w naszym kraju – nie szkoły prowadzone przez miasta i gminy!

 

Nie jestem już taki spostrzegawczy i pamięć do nazw już u mnie nie taka, jak jeszcze przed kilkoma laty była I dlatego nie podjąłem się przeanalizowania całej, 1000 pozycji zawierającej, listy tego rankingu – pod kontem odszukania tam placówek  z grona „Budzących się szkół”, szkół pracujących metodą daltońską czy Marii Montessori. Może ktoś z Was, czytających ten felieton podejmie to zadanie i sprawdzi, czy jakaś szkoła pracująca na tych lub podobnych zasadach „zasłużyła sobie” na miejsce w tym rankingu.

 

x           x           x

 

I na zakończenie jeszcze kilka wspomnień, które przywołam z mojej dalekiej, szkolnej przeszłości, jakie powróciły do mnie po przeczytaniu w piątek tekstu Danuty Sterny „6 sposobów na wzajemne nauczanie”.

 

Otóż mogę zaświadczyć, ze owa metoda, którą  koleżanka Sterna opisała za amerykańskim pisarzem, redaktorem i pedagogiem (Andrew Boryga) jako nowatorską – została przeze mnie nie tylko „odkryta”, ale także skutecznie zastosowana. Byłem wtedy osiemnastolatkiem, który w półrocze roku szkolnego 1961/62 r. porzucił kształcenie w I klasie 3-letmiego Technikum Budowlanego i został – warunkowo – przyjęty do X klasy w XVIII LO w Łodzi.

 

Przypomnę, że owym warunkiem było zdanie przeze mnie do rozpoczęcia nauki w klasie IV egzaminów z „różnic programowych”, jakie zostały wykazane między programem nauczania w czteroklasowym liceum ogólnokształcącym, a moimi trzema latami nauki w Szkole Rzemiosł Budowlanych i owym pół roku w 3 TB. Pewnie nie wszyscy, którzy ten felieton czytają pamiętają, że w cyklu moich „esejów wspomnieniowych” opisywałem te moje pierwsze lata po szkole podstawowej.

 

To tam opowiedziałem jak jako prymus który ukończył podstawówkę na Nowym Złotnie nie dostałem się do reaktywowanego, elitarnego męskiego Liceum Ogólnokształcącego im. M. Kopernika w Łodzi, jak mój ojciec podjął decyzję, że  mam zostać uczniem SRB – bo chłopak ma mieć „męski” zawód murarza, jak w tejże szkole dla murarzy trafiłem na znakomitą polonistkę, która rozwijała moje humanistyczne zdolności…  I o okolicznościach, które przyśpieszyły moją decyzję o rezygnacji z „Budowlanki”…

 

I właśnie w owym liceum, „sam z siebie”, wpadłem na pomysł zorganizowania zespołu samokształcącego, złożonego z kolegów i jednej koleżanki z naszej klasy, z którymi będę odrabiał lekcje, zostając po zakończeniu zajęć w akurat wolnej sali lekcyjnej.

 

Ta pięcioosobowa grupa – w skład której, obok mnie i przyjaciela Henryka, któremu zawdzięczałem podjęcie tej decyzji o zmianie szkoły, wchodziło jeszcze dwu innych kolegów – Janusz i Sławek oraz koleżanka Marysia, czyli troje najlepszych uczniów w mojej nowej klasie – z najtrudniejszych dla mnie do opanowania przedmiotów: matematyki, fizyki i chemii. W zamian ja pomagałem im z j. polskiego i historii…

 

Dziś oświadczę jedynie, że owa metoda była realizowana – skutecznie – przez wiele miesięcy, że nie przeszkadzali nam nauczyciele (i woźne), że ja wszystkie zaległości z owych przedmiotów pokonałem i wszyscy, z sukcesem (!), zdaliśmy w maju 1963 roku maturę.

 

Tak więc potwierdzam efektywność i promuję owe 6 sposobów na wzajemne nauczanie!

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

 

Nie muszę chyba Was przekonywać, że to właśnie okoliczności, które uniemożliwiły mi zamieszczenie tego felietonu na stronie „Obserwatorium Edukacji”, jak zawsze w niedzielę, będą jedynym tematem tego felietonu.

 

Otóż wszystko zaczęło się w czwartek, nomen omen 13 lutego, kiedy śpiesząc się na ważne spotkanie z panią dr. Anną Machcewicz – historyczką i dziennikarką, badaczką dziejów najnowszych Polski, pracującą w Instytucie Studiów Politycznych PAN, która aktualnie zbiera materiały do opracowania o losach uczniów Heleny Radlińskiej – twórczyni polskiej pedagogiki społecznej – w okresie powojennym. O tym, że ja mam sporo informacji o jednej z tych osób – o dr. Aleksandrze Majewskiej – dowiedziała się właśnie z „Obserwatorium Edukacji” i tam znalazła mój adres mejlowy. Napisala do mnie i uzgodniliśmy, że spotkamy się w Bibliotece Uniwersytetu Łódzkiego właśnie w czwartek przed południem.

 

Dlatego rano otworzyłem laptopa, aby przygotowane w środę wieczorem dwa materiały, które zostały na panelu administracyjnym OE zapisane jaki szkice, przenieść na właściwą stronę „Obserwatorium”.  I wtedy okazało się, że „siadł” cały system mojego komputera. Nie miałem innego pomysłu, jak zresetowanie oprogramowania do stanu początkowego.  Powiodło się, ale…

 

Ale utraciłem właściwie wszystko – oprócz plików zapisanych „w chmurze”. Przede wszystkim podjąłem próbę wejścia na panel administracyjny  na stronie OE. I tu okazało się, że hasło dostępu nie działa. Zawsze była możliwość, że mogłem po wpisaniu  adresu poczty mejlowej założyć nowe hasło. I wtedy zobaczyłem, że to nie koniec przykrych niespodzianek: mój adres na gmailu także był zablokowany i w żaden sposób nie do odzyskania.

 

Poddałem się – jedyne co mogłem zrobić to poprosić przyjaciela (dzięki któremu w ogóle mam to moje OE), który na swoim komputerze także ma możliwość, na swoje hasło, wchodzić na panel administracyjny OE. I to dzięki niemu w piątek mogliście te dwa „czwartkowe” materiały zobaczyć.

 

I dopiero wczoraj przed moim laptopem zasiadł specjalista, który po godzinie oświadczył, że nie był to skutek przypadkowego zawirusowania komputera, a świadomy atak hakerski, dokonany za pośrednictwem chińskich serwerów. Dzięki niemu mam nowy adres – ale już nie na e-pocztę gmaila. I dopiero w poniedziałek, gdy skontaktuję się z właścicielem serwera, na którym hostowana jest strona „Obserwatorium Edukacj otrzymam nowe hasło dostępu na „admin” OE i będę mógł wrócić do codziennej pracy redaktorskiej.

 

Ciekawe, czy kiedyś dowiem się,  komu tak bardzo naraziłem się, że posłużył się tak wykwalifikowanym, tak skutecznym, hakerem!!!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 



 

 

Ten kolejny, już nie „extra” felieton, będzie – jak „drzewiej” to bywało – zawierał moje refleksje, które zostały wywołane wydarzeniami lub opublikowanymi tekstami minionego tygodnia. Gdy dokonałem przeglądu materiałów zamieszczonych na OE w ub. tygodniu, doszedłem do wniosku, ze nie ma co zajmować się kolejnymi tekstami kolegów: Pytlaka i Szeligi – bo nie mam tu nic do dodania, a na pewno do skrytykowania. O Rzeczniku Praw Nauczyciela także, na razie, nie mam innych przemyśleń, niż te już upowszechnione przez pana Leszka Dowgiałło. Także nie znalazłem powodu, aby rozwijać takie „stare” tematy, jak  ranking „Perspektyw”, samobójstwa uczniów, ospałość działań MEN, czy nauczycielska bieda. Także program wsparcia rówieśniczego w sytuacjach kryzysów psychicznych oraz ich prewencji w szkołach ponadpodstawych jest w tak bezdyskusyjny i wart poparcia, ze nie mam tam nic do dodania.

 

Zakładam, że nie muszę wyjaśniać powodów tak skwapliwego udostępnienia  tekstów z bloga prof. Śliwerskiego, z których można zapoznać się z nieznanymi dotąd faktami z okresu młodości Aleksandra Kamińskiego. Wszak dobrze wiecie jaką odegra on rolę w narodzinach mojej pasji i zawodu wychowawcy i pedagoga…

 

Przeto zajmę się tematem, który choć „chodzi”po mediach od kilku dni, to nie uznałem go dotąd za na tyle poważny, aby zaistniał także na stronie OE.  A jest nim news o tym, że PiS zamierza złożyć wniosek o odwołanie Barbary Nowackiej na najbliższym posiedzeniu Sejmu. Dla mnie najbardziej paradoksalne w tym jest to, że niosek ów za powód podaje słowa, które Barbara Nowacka wypowiedziała  podczas międzynarodowej konferencji w 80. rocznicę wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego i zagłady Auschwitz-Birkenau.

 

Przypomnę, że powiedziała wtedy tak: „”…na terenie okupowanym przez Niemcy polscy naziści zbudowali obozy, które były obozami pracy, a potem stały się obozami masowej zagłady.”  Powszechnie wiadomo, że sama Nowacka niezwłocznie opublikowała wyjaśnienie, iż było tu niezamierzone przejęzyczenie:

 

 

Ale i to nie wpłynęło na działania głównej partii opozycyjnej. I w ten sposób PiS udowodniła, że gdy tylko może, chce się przypodobać siłom prawicowo-nacjonalistycznym. Bo jako pierwsi odezwali się właśnie oni – Stowarzyszenie „Marsz Niepodległości„, które zamieściło w sieci petycję o dymisję Barbary Nowackiej i rozpoczęło zbieranie pod nią podpisów osób ją popierających.

 

Warto jeszcze przytoczyć kilka wypowiedzi na ten temat czołowych polityków „tamtej strony” politycznej:

 

Prezydent Andrzej Duda w wywiadzie dla Kanału Zero powiedział, iż takie „przejęzyczenie” jest wręcz tragiczne. Wyraził zdziwienie, że Nowacka mogła nie zauważyć błędu, nawet jeśli czytała z kartki.

 

Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak zapowiadając  złożenie wniosek o wotum nieufności wobec minister edukacji Barbary Nowackiej powiedział, że „straciła ona kwalifikacje, aby zasiadać w rządzie” po słowach wypowiedzianych na konferencji w 80. rocznicę wyzwolenia Auschwitz-Birkenau.

 

Były premier Mateusz Morawiecki zarzadał: „Haniebna wypowiedź B. Nowackiej i żadne pokrętne tłumaczenia tego nie zmienią. Do dymisji!”

 

Poseł Rafał Bochenek powiedział: „Sporo mówiła o rozróżnianiu prawdy od fałszu, nie mając przy tym oporów, aby wydusić z siebie takie haniebne słowa.”

 

Zastanawia fakt, że akurat w tej sprawie „Prezes z Żoliborza” zachował – jak dotąd – milczenie, delegując do mediów swoich „żołnierzy”. Ale nie znaczy to, że jest taki „tolerancyjny” dla ministry edukacji. W miniony poniedziałek wystąpił w Płocku na „Spotkaniu wolnych Polaków”, gdzie – między innymi – wypowiedział także parę „złotych myśli” o ministrze Nowackiej. Najpierw zakpił z niej: „Może ona dzisiaj uważa, że jest ministrem, a dopiero jutro na przykład ministrą. Bo przecież każdy może wybierać”. Ale między innymi tematami wypowiedział się także o planowanych zmianach  w szkolnictwie. Stwierdził, że obecnej władzy chodzi o to by „dzieci się nie uczyły, aby na świat przychodzili ludzie, którzy będą parobkami dla Niemców. […] Podnoszenie ręki na to, co jest jedyną szansą prawdziwego awansu, na naukę dzieci i dorosłych, jest zbrodnią. Jeśli pani minister chce w Polsce ograniczyć naukę, to nie wiem, czy świadomie czy nieświadomie, ale na pewno polskiej nauce, polskim dzieciom szkodzi.”

 

Dlaczego o tym tyle napisałem? Aby wykazać jak niekompetentna, wręcz płytka w argumentacjach jest krytyka działań ministerstwa edukacji, wygłaszana przez ludzi partii, która przez osiem lat zarządzała polskim szkolnictwem i która go tak zrujnowała.  Że w żadnym zakresie nie podejmują się oni rzeczowej, merytorycznej analizy już wprowadzonych zmian i przygotowywanych pod kierunkiem Barbary Nowackiej reform systemowych. Im wystarczył jej lapsus językowy, aby zapowiedzieć skierowanie do Sejmu wniosku o dymisję.

 

Całe szczęście, że są jeszcze w Polsce ludzie, którym bliska jest jakość, a zwłaszcza przyszłość polskiej edukacji, tacy jak wspomniani już: Jarosław Pytlak i Sławomir Szeliga, ale także cały zespół Centrum Edukacji Obywatelskiej, wiele osób z naszej bańki oświatowej, publikujący swoje teksty na te tematy w mediach społecznościowych, a także niekonwencjonalny poseł – nauczyciel i były dyrektor szkoły – Marcin Józefaciuk, i – oczywiście – nasz przyjaciel = prof. Roman Leppert, który właśnie zapowiedział na najbliższą środę spotkanie w „Akademickim Zaciszu” z Przemysławem Wilczyńskim – dziennikarzem  Tygodnika Powszechnego, z którym poprowadzi rozmowę na temat, który tak sformułował: „Jak (nie) piszemy o edukacji?”

 

Kończąc ten mało felietonowy felieton, deklaruję, że jako redaktor „Obserwatorium Edukacji” będę nadal wnikliwie obserwował co dzieje ię  na Szucha, dokonywał codziennego przeglądu dostępnych w Internecie tekstów o edukacji, a najbardziej istotne zamieszczał, choć we fragmentach, na stronie OE. Ale ja nie jestem „a priori” wrogiem kierujących resortem edukacji, lecz  jednym z 6 625 402 osób, które w wyborach 15 października 2023 roku oddały głos na listę kandydujących do Sejmu, zaproponowaną przez  Komitet Wyborczy Koalicji Obywatelskiej, dzięki którym powstał ten rząd, a w jego ramach aktualny skład kierownictwa MEN. I dlatego mam prawo do monitorowania i oceny jego funkcjonowania…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz