Archiwum kategorii 'Felietony'

 

Miniony tydzień, przynajmniej w obszarze krajowej polityki, w tym także dotyczącej edukacji, nie zaskoczył mnie, przeto i nie wywołał nie tylko emocji, ale nawet potrzeby felietonowego komentarza.

 

Bo co tu komentować? Że z dużej chmury zapowiadanej reorganizacji („odchudzenia”) rządu  nie tylko, że nie byliśmy świadkami  burzliwych zmian, a jedynie kilku „kosmetycznych” korekt? Że w MEN  będzie tak jak było – co wszak przewidziałem w poprzednim felietonie? A nie zamierzam konkurować z Kolegą Pytlakiem, którego tekst, komentujący pozostawienie  ministry Nowackiej na dotychczasowym stanowisku zamieściłem w czwartek, i do którego nie zamierzam nic dodawać, ani nic odejmować…

 

Nie widzę także powodu, abym podejmował tu takie tematy, jak poparcie przez sejmową Komisję Edukacji i Nauki projektu ustawy dopuszczającej zatrudnianie w przedszkolach osób nie posiadających uprawnień nauczycielskich, albo podpisanie przez ministrę nowej podstawy programowej wf,która – m. in. –  zawiera ćwiczenia, które są stosowane w trakcie rekrutacji do służb mundurowych?  Bo i po co miałbym to czynić? To i tak nic by nie zmieniło. Wszak wiadomo, że „władza” wie co robi i chce tylko dobrze…

 

Teraz przypomniałem sobie, że we wtorek na stronie MEN zamieszczono tekst, którego nie odnotowałem na OE, ale który wywołał u mnie pewną refleksję. Miał on tytuł „Spotkanie minister Barbary Nowackiej z polskimi medalistkami V Europejskiej Olimpiady Informatycznej Dziewcząt” i informował o sukcesie polskich uczennic na tejże Olimpiadzie (skrót jej anglojęzycznej nazwy – EGOI), która odbyła się w Bonn w dniach 14-20 czerwca. Polskę reprezentowały cztery laureatki naszej, krajowej, XXXII Olimpiady Informatycznej, które w Bonn zdobyły dwa złote i dwa srebrne medale, a Paulina Żeleźnik –  absolwentka XIV LO z Wrocławia została zwyciężczynią całej olimpiady.

 

W pierwszej chwili po lekturze tego tekstu pomyślałem: No proszę, potocznie mówi się, że najlepszymi informatykami są mężczyźni, a tu – dziewczyny także  mają sukcesy! Ale po minucie przypomniałem sobie, że też na stronie MEN, kilka dnie wcześniej, zamieszczono podobną informację, zatytułowaną „Sukces młodych informatyków na olimpiadzie w Rumunii”. Można tam było dowiedzieć się, że w zorganizowanej w Rumunii Środkowoeuropejskiej Olimpiadzie Informatycznej Polskę reprezentowali czterej uczniowie, którzy odnieśli tam takie oto sukcesy: Jerzy Olkowski (absolwent XIV w Warszawie) – złoty medal, Artur Smoleński (uczeń klasy VIII SP nr 221 w Warszawie) – srebrny medal, Franciszek Szymula (uczeń klasy III w V LO w Krakowie) – brązowy medal i Kacper Jonak (absolwent XIV LO w Warszawie) – brązowy medal.

 

Mając te dwie informacje  bezpośrednio ze sobą zestawione, natychmiast pomyślałem: Hola, hola, wszak co do rangi te dwa wydarzenia bardzo się różnią. Choć owa rywalizacja w Rumunii także została określona słowem „olimpiada”, to uczestniczyło w niej tylko  64 zawodników z 15 krajów – z Europy Środkowej i siedmiu innych krajów zaproszonych: Austrii, Bułgarii, Gruzji, Mołdawii, Serbii, Szwajcarii i Ukrainy.

 

Natomiast w V Europejskiej Olimpiadzie Informatycznej Dziewcząt, choć ma ona w nazwie „europejska”, wzięły udział uczennice z 60 krajów, z „wszystkich zamieszkałych kontynentów”. Jak wyczytałem w informacji PAP – „reprezentantki Polski kolejny raz udowodniły, że należą do światowej elity w dziedzinie algorytmiki i programowania. Polska, jako jedyny kraj, znajduje się na pierwszym miejscu klasyfikacji medalowej wszystkich pięciu edycji EGOI, z dorobkiem 11 złotych, 7 srebrnych i 2 brązowych medali.”

 

Nie mam wątpliwości – sukces naszych uczennic ma o wiele większą wartość, niż osiągnięcia uczniów w Rumunii.

 

I gdy tak te wszystkie informacje czytałem, kiedy je  dla potrzeb felietonu streszczałem, uświadomiłem sobie coś bardzo, przynajmniej dla mnie, zaskakującego. Aby upewnić się, czy jest to trafne spostrzeżenie, poszukałem na stronie MEN wcześniejszych komunikatów o sukcesach polskich uczniów w innych olimpiadach przedmiotowych:

 

>57. Międzynarodowa Olimpiada Chemiczna (IChO) zorganizowana przez Emiraty Arabskie w Dubaju w dniach 5-14 lipca,

 

>XI Europejska Olimpiada Geograficzna która  w dniach – od 30 czerwca do 3 lipca odbyła się  w Wilnie

 

>9. edycja Europejska Olimpiada Fizyczna w Sofii, która odbyła się w dniach 13 –  17 czerwca.

 

 

We wszystkich tych olimpiadach Polskę reprezentowali uczniowie – nie uczennice. I to oni zdobywali tam medale, co możecie sprawdzić, klikając w linki tych informacji. Aby nabrać pewności, czy moje, właśnie zrodzone, przypuszczenie jest trafne, pozyskałem jeszcze taką informację od IA

 

 

Międzynarodowe olimpiady przedmiotowe nie są przeznaczone tylko dla chłopców. Są otwarte dla wszystkich uczniów, niezależnie od płci.[…] Uczestnictwo w olimpiadach przedmiotowych jest otwarte dla wszystkich uczniów, którzy spełniają wymagania organizatorów, niezależnie od ich płci.” 

 

 

Jakie ja wyprowadziłem wnioski z tych wszystkich informacji? Że nie tylko w sporcie, także w osiąganiu sukcesów w poszczególnych dyscyplinach naukowych (przedmiotach szkolnych) płeć jest ważnym determinantem potencjalnych możliwości osiągania sukcesów w rywalizacji – na niekorzyść uczennic. I dlatego od bardzo dawna w sporcie mężczyźni (chłopcy) rywalizują ze sobą, a kobiety (dziewczynki) ze sobą. I w tym przypadku taka „segregacja płciowa” jest sprawiedliwa….

 

 

Pewnie nie jest przypadkiem, że pierwsi dostrzegli to organizatorzy olimpiad informatycznych i zaczęli organizować oddzielne olimpiady dla uczniów i oddzielne oddzielne dla uczennic. I słusznie, gdyż możliwość zdobywania przez nie medali w tej dziedzinie stanie się znakomitą formą motywowania dziewcząt – nie tylko w polskich szkołach – do zdobywania kompetencji informatycznych, co w przyszłości ułatwi im zatrudnienie w firmach tej branży, która za kilkanaście-kilkadziesiąt lat będzi oferowała najwięcej miejsc pracy!

 

 

x           x           x

 

 

Ale jest jeszcze jedno wydarzenie minionego tygodnia, które nie mogę pozostawić bez choć kilku zdań mojego komentarza. To czwartkowy przylot Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego do Warszawy. To co w tym wydarzeniu było dla mnie najważniejsze, to jego słowa o tym gdzie spędzi najbliższe dni. A powiedział, że w weekend będzie w Lodzi, gdzie spotka się z dawno niewidzianą rodziną. I że potem musi na kilka dni polecieć do USA, a dopiero w sierpniu będzie ponownie w kraju.

 

Dlaczego o tym piszę? Wszak wiecie, że od początku jego udziału w misji Axiom-4 zamieszczałem o nim i jego locie na orbitę ziemską informacje. Pierwszą – 25 czerwca, zatytułowaną  Łódzkie placówki edukacyjne, w których Sławosz Uznański zdobywał wiedzę” . W jej zakończeniu napisałem: „To pierwsza, ale nie ostatnia informacja o Sławoszu Uznańskim, jakie zamierzamy zamieszczać w najbliższej przyszłości.”   Ale kluczowym dla moich planów jest materiał, zamieszczony 9 lipca, zatytułowany „Odpowiedzi Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego na pytania uczniów”. To wtedy przytoczyłem odpowiedź Sławosza na jedno z pytań o jego „ścieżkę edukacyjną”:

 

„[…] Chodziłem do szkoły podstawowej, do liceum w Łodzi, zacząłem studia na Politechnice w Łódzkiej, a później wyjechałem za granicę i nabyłem trochę doświadczenia międzynarodowego. Miałem kilku wspaniałych, świetnych nauczycieli podczas mojego procesu edukacji w szkołach – pozdrawiam panią Basię i panią Iwonkę ze szkoły podstawowej… […]”

 

I od tej pory próbuję dotrzeć do informacji, jakiej w tej odpowiedzi nie usłyszałem:  której szkoły podstawowej był on uczniem – bo tego nie sprecyzował, nawet nie wiadomo w jakim to było mieście. Także chciałbym ustalić kim – z nazwiska –  jest owa pani Iwonka i w której to szkole Sławosz był jej uczniem.

 

Liczę na to, że uda mi się to „źródłowo” ustalić, gdy Sławosz  zacznie odbywać w Łodzi spotkania w szkołach…  To moja ostatnia nadzieja, gdyż  wszystkie moje próby nawiązania kontaktu z Jego bratem Mikołajem, a także ojcem – panem Piotrem  – nie powiodły się.

 

Dlaczego stało się to tak ważnym dla mnie celem? Bo wyczuwam w tym przemilczaniu wiadomości o jego pierwszym etapie edukacji jakąś skomplikowaną i – zdaniem Sławosza – nie związaną z jego późniejszymi sukcesami, okoliczność.

 

Jednak ja mam inne spojrzenie na tę sprawę. Uważam, że ujawnienie ewentualnych trudności w pierwszych latach edukacji i to, że one nie przeszkodziły mu w „odbiciu się” i osiągnięciu takich sukcesów, może stać się bardzo ważkim argumentem – tak dla młodych ludzi, żyjących w przekonaniu, że nie mają na nic szans, jak i dla tych, którzy ich uczą, i którzy „z nawyku” także  nie widzą przed nimi przyszłości!

 

Mam nadzieję, że przekonam do takiego punktu widzenia także Sławosza, i że podzieli się – nie tylko ze mną – z informacjami o swoich latach nauki na etapie szkoły podstawowej…

 

 

 

Wodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 

 

 



 

Gdy wczoraj zasiadłem do pisania tego felietonu, uświadomiłem sobie, że zamieszczę go w niedzielę 20 lipca, czyli na kilka dni przed ogłoszeniem, zapowiadanej od dawna, a której termin odsuwany był w czasie parokrotnie, rekonstrukcji rządu – co nie może nie dotyczyć także ministerstw, zarządzających polską edukacją. Miałem także za sobą lekturę tekstu Magdaleny Ignaciuk „Tusk decyduje o przyszłości szkoły. Posada Barbary Nowackiej wisi na włosku”, zamieszczonego w piątek na portalu „Strefa Edukacji”.

 

Wniosek był oczywisty – nie powinienem uciekać od tego tematu i także uczynić z tego wielkiego znaku zapytania „Jak to będzie?” leitmotiv tego felietonu. I ujawnić jakie mam w tej sprawie oczekiwania i obawy. Jako zaczyn tych moich gdybań postanowiłem na wstępie zaprezentować ten oto fragment tekstu Magdaleny Ignaciuk:

 

 

No to zaczynamy:

 

Czy Barbara Nowacka powinna pozostać w odchudzonym rządzie ministrą odpowiedzialną za edukację – jakąkolwiek to ministerstwo miałoby strukturę i nazwę? Idąc tropem znanego powiedzenia, że „lepszy diabeł znany niż nieznany”, po zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że – przy wszystkich moich zastrzeżeniach i wielokrotnie na OE prezentowanych krytycznych uwagach o jej działaniach i decyzjach w roli szefowej resortu edukacji –wydaje mi się, że pozostanie jej w fotelu na Szucha będzie mniej szkodliwe dla tego co będzie się działo w oświacie po owej rekonstrukcji rządu, niż gdyby zasiadł tam ktoś inny.

 

Opierając się na informacjach z przytoczonego powyżej tekstu – lista ewentualnych następczyń jest długa. Ponoć w kuluarach wymieniane są: Agnieszka Dziemianowicz-BąkKatarzyna Lubnauer, Krystyna Szumilas i Dorota Łoboda. Ich biografie, te oficjalne – w Wikipedii – możecie sobie sami przeczytać.

 

Ja najmniej mogę powiedzieć o tej pani wymienionej tam na ostatnim miejscu– ale jej dotychczasowa droga zawodowa, a nawet działalność społeczna i samorządowa każe mi przypuszczać, że zna ona realia polskich szkół publicznych jedynie z zewnątrz, i to głównie z punktu widzenia „zbuntowanych matek”…

 

O Katarzynie Lubnauer, której –  dla odmiany – drogę nie tylko zawodową, ale głównie polityczną, znam osobiście, i o której dotychczasowej działalności jako wiceministry wypowiadałem się na OE wielokrotnie,  n.p. rok temu w felietonie nr 517, zatytułowanym „Poczet zarządzających polską oświatą. Jest jaki jest. Jak będzie?”, gdzie  dokonałem zestawienia jej drogi edukacyjnej i dotychczasowego dorobku z przydzielonym jaj zakresem zadań, mogę dziś powiedzieć tylko jedno: „Gdybym to ja miał decydować, to nie powierzyłbym jej teki ministra kierującego edukacją…”

 

Pani Krystyna Szumilas  miała już szansę wykazania się (w latach 2011–2013) w roli ministra edukacji. Różnie jest ten okres jej rządów w tym resorcie oceniany – ja także nie raz „recenzowałem” jej działalność  – niestety, było to jeszcze przed powstaniem OE, na – dziś już nie istniejącej – stronie „Gazety Edukacyjnej”, której redagowanie powierzyło mi kierownictwo Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Pamiętam, że bez entuzjazmu…

 

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk jako ewentualna następczyni Nowackiej? Z pozyskanych informacji medialnych wiem, ze kierowanie tym resortem było jej pragnieniem już w 2023 roku. Jak wiemy, w wyniku koalicyjnych ustaleń, otrzymała resort rodziny, pracy i polityki społecznej. Co prawda nie mam wątpliwości, że – gdyby teraz premier spełnił jej plany – bez wątpienia miałaby wspaniałą konsultantkę merytoryczna, swoją mamę – prof. Mirosławę Nowak-Dziemianowicz, znaną  użytkownikom Fb jako Mirka Dziemianowicz. Jednak ja wolę, aby kontynuowała swoją pracę w dotychczas zarządzanym resorcie – tam jej lewicowe poglądy i organizacyjna przynależność lepiej do siebie pasują….

 

Z tego prosty wniosek, że – jak to już powyżej napisałem – lepiej aby Barbara Nowacka pozostała szefową ministerstwa zarządzającego edukacją,

 

 

Chyba że premier Tusk wyciągnie ze swego tajnego kadrowego sejfu jakiegoś „zbawiciela edukacji”, rangi  uzdrowiciela naszej administracji – twórcy strategii deregulacji – Rafała Brzoski!

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Nie będę dziś pisał o „oczywistych oczywistościach”, takich jak wyniki tegorocznych matur, czy Reformie 26 „Kompas Jutra”, zrobię unik  w temacie „Sławosz Uznański-Wiśniewski na orbicie –  jaka była jego ścieżka edukacyjna (od samego początku), która go tam zaprowadziła” – bo jestem jeszcze nie gotowy „w tym temacie”.. Ale choć korci mnie podzielenie się z Wami refleksjami, jakie zrodziła lektura projektu nowelizacji Prawa oświatowego, w którym określono  prawa, wolności i obowiązki uczniów, to sobie to dzisiaj „odpuszczę”.

 

A więc – o czym będzie?

 

Jest taki temat, który co prawda nie zaistniał na stronie OE, ale który aż się prosi o sprzedania go w felietonowej formule. Bo to temat i śmieszny i straszny. No, może nie tyle straszny, co kosztowny w skutkach, ale za który to „błąd” nie płacą jego sprawcy, a budżety polskich szkół.

 

A zaczęło się to w poniedziałek – 7 lipca, kiedy na stronie naszego ministerstwa (świadomie nie posługuję się przyjętym jego skrótem), zamieszczony został tekst „Komunikat w sprawie świadectw ukończenia szkoły”. Oto jego lead:

 

„W związku z docierającymi do Ministerstwa Edukacji Narodowej sygnałami o możliwych błędnie wydanych świadectwach ukończenia szkoły na blankietach niezabezpieczonych przez fałszerstwem oraz z nieaktualnym symbolem, przypominamy, że w roku szkolnym 2024/2025 szkoły podstawowe i ponadpodstawowe są zobowiązane wydawać świadectwa ukończenia szkoły według wzorów określonych w obowiązującym rozporządzeniu Ministra Edukacji i Nauki z dnia 7 czerwca 2023 roku w sprawie świadectw, dyplomów państwowych i innych druków – Dz.U. poz. 1120 z późn. zm.”

 

Na czym polega ten problem wyjaśnia szerzej tekst  zamieszczony dzień później na „Portalu dla Edukacji”, zatytułowany „Świadectwa z błędem są nieważne. Szkoły muszą je wydrukować jeszcze raz”, w którym przytoczono wyjaśnienia ministry Nowackiej:

 

„Szefowa MEN zaznaczyła, że świadectwa z błędem „nie mogą być ważne, bo to jest druk z wysoką rangą użyteczności publicznej”. Tego druku nie możemy uznawać, więc szkoły będą musiały go wydrukować jeszcze raz, jeżeli popełniły błąd. Jeżeli szkoła średnia dostanie świadectwo z takim błędem, to musi zwrócić się do szkoły o uzupełnienie dokumentów, ale nie odrzucać ucznia ze względu na błędny druk świadectwa – zaznaczyła Nowacka.”

 

Tyle faktografii, A teraz o co tu konkretnie poszło, bo z obu tych tekstów nie można się tego konkretnie dowiedzieć.

 

A problem polega na tym, że (nie)miłościwie nam panująca ministra nie dopilnowała tego, aby – wiedząc jaką nazwą nosi kierowane przez nią ministerstwo, którego powszechnie używanym skrótem są trzy litery – MEN, zarządzić wydanie nowego rozporządzenia w sprawie świadectw, dyplomów państwowych i innych druków, a nie pozostawić jako nadal obowiązujące rozporządzeni w tej sprawie, podpisane jeszcze przez Ministra Edukacji i Nauki – Przemysława Czernka, opublikowane 7 czerwca 2023 roku.

 

A przecież wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do skrótu MEN, i w nawale licznych obowiązków, którym muszą podołać dyrektorzy i wychowawcy klas ósmych szkół podstawowych, mogło się zdarzyć, że z rozpędu poprawili skrót MEiN na MEN!

 

Aby czytającym ten tekst, którzy nie mają na co dzień kontaktu ze szkołą, unaocznić na czym ów KARYGODNY błąd polega, zamieszczam screen pierwszej strony świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, z wymaganą przez MEN, poprawną sygnaturą podstawy prawnej – zaznaczyłem  czerwoną obwódką:

 

 

Nie dyskutuję z tezą ministry, że świadectwa z błędem „nie mogą być ważne, bo to jest druk z wysoką rangą użyteczności publicznej„.  Napisałem o tym wyłącznie w jednym celu – aby w zakończeniu podzielić się z Wami taką hipotezą, jaka nagle zaiskrzyła w mojej głowie:

 

Że to nie wynik zaniedbania, a dowód dalekowzroczności ministry Nowackiej, która od pierwszych dni swoich rządów w gmachu na Szucha przewidziała, że nie warto wydawać w tej sprawie nowego rozporządzenia, bo niezadługo dojdzie do ponownego połączenia tych dwu spokrewnionych resortów, i znowu będzie obowiązywała nazwa Ministerstwo Edukacji i Nauki!

 

A winni są nieuważni/nieposłuszni – dyrektorki i dyrektorzy podstawówek…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 



 

Ten felieton, na przekór wakacyjnym trendom, nie będzie taki bardzo krótki, jakiego mogliście się spodziewać w pierwszą – prawdziwą – niedzielę wakacji. Ale będzie – w pewnym sensie – monotematyczny.

 

Jednak zacznę od takiego oto mojego spostrzeżenia, że na oficjalnej stronie MEN widać wyraźne oznaki,,, no właśnie – czego? Czy to także wakacje i urlopy, czy… czy raczej wyczekiwanie na ogłoszenie przez Premiera struktury i składu „odchudzonego” rządu.

 

A teraz już o tym, jakie wydarzenia minionego tygodnia, oczywiście ze sfery edukacji, mam cały czas w pamięci i odczuwam potrzebę, choć w paru zdaniach, je skomentować? Nie zaskoczę Was, gdy napiszę, że były to dwa spotkania, jakie odbyły się w dwu miastach: Pierwsze – w dniach 1 i 2 lipca w Bydgoszczy, czyli Kompas Edukacji” określany przez jego inicjatora i organizatora – prof. Lepperta  Wirtualnym Uniwersytetem  Pedagogicznym w Realu, któremu nadal tytuł „Różnorodne światy szkoły i edukacji”, a drugie – w dniach 4-6 lipca w Łodzi, zorganizowane przez Fundację Plan Daltoński.Pl, a personifikując ten byt – przez znane nam małżeństwo: Annę i Roberta Sowińskich, które dobiega właśnie końca pod nazwą Dalton Camp w gościnnych progach Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego nr 6 im. mjr. Hieronima Baranowskiego przy ul. Dziewanny.

 

Co łączy te dwa, oddalone o kilkaset kilometrów, wydarzenia, oprócz podobnie brzmiących dwu słów w ich nazwach – „kompas” i „kampus”?

 

 Zdjęcie: Włodzisław Kuzitowicz  

 

Prof. Roman Leppert na „Dalton Camp”, w towarzystwie Anny i Roberta Sowińskich,

po wystąpieniu w dniu 5 lipca wieczorem

 

Pierwszym związkiem są więzi osobowe. W „Kampusie Edukacji” uczestniczyli Anna i Robert Sowińscy, zaś w „Dalton Camp” – prof. Roman Leppert.

 

Drugim elementem wspólnym jest ich forma, która daleko odbiegała od formuły przez lata organizowanych, klasycznych  konferencji i podobne cele, jakie postawili przed sobą ich organizatorzy:

 

Roman Leppert organizując „Kompas Edukacji” w Młynach Rothera” reklamował to spotkanie jako „nie tylko miejsce, w którym Kompas Edukacji się odbędzie. Młyny to także metafora tegorocznego wydarzenia. Czekają nas młyny wykładów, spotkań, warsztatów, dyskursów”.

 

Państwo Sowińscy ogłaszając rekrutację na „Dalton Camp obiecali, ze będzie tam „Praktyka, nie teoria – warsztaty, dyskusje, wymiana dobrych praktyk – wszystko dostosowane do Twoich potrzeb.”

 

Piszę o tym dlatego, ze jestem wielkim zwolennikiem organizowania spotkań środowisk „eduzmieniaczy” właśnie w takich formułach, gdzie spotykają się naukowcy – ci otwarci na rzeczywistość „tu i teraz” z praktykami, wdrażającym i – gdzie się da: „u podstaw”, ale i w gronach zarządczych – realne zmiany szkolnej (i przedszkolnej) edukacji – z tej klasycznie sformalizowanej i centralnie zarządzanej, na tą dostosowującą się do realiów świata współczesnego, ale i tego, w którym przyjdzie żyć i funkcjonować dzisiejszym uczniom.

 

Niestety, stan mojego zdrowia uniemożliwia mi od kilku lat uczestniczenia w takich edukacyjnych ewentach poza Łodzią, i dlatego – z wielkim smutkiem – musiałem być tylko zdalnym obserwatorem „Kompasu Edukacji” w Młynach Rothera. Ale – na osobiste zaproszenie Roberta Sowińskiego, uczestniczyłem – jako słuchacz i obserwator (ale incognito) we wczorajszym wystąpieniu prof. Romana Lepperta podczas „Dalton Campu”.

 

Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu uda mi się zamieścić kilka obszerniejszych informacji i reflaksji, wyniesionych z tego wykładu-opowieści Profesora…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

W piątek 27 czerwca zamieściłem na OE fragmenty tekstu pochodzącego z „Portalu dla Edukacji”, zatytułowanego MEN nie uzyskałoby promocji do następnej klasy – oceniła Akcja Uczniowska”, w którym przytoczono kilka wybranych postulatów z raportu, jaki „Akcja Uczniowska” sporządziła i przesłała do MEN. Jego autorzy zawarli tam merytoryczne propozycje zmian w systemie edukacji. W raporcie znalazła się w nim także ocena skutków zarządzania oświatą przez MEN pod kierunkiem ministry Nowackiej: „To już nie są pierwsze tygodnie rządzenia. To był cały rok. pełen szans, pełen nadziei. I, niestety, rok pełen zaniechań i rozczarowań”. Ocenili, że Ministerstwo Edukacji Narodowej aktualnie nie uzyskałoby promocji do następnej klasy.

 

Jak zwykle, niezwłocznie po ukazaniu się tego materiału na OE zamieściłem link do niego na moim fejsbukowym profilu. Po jakimś czasie pojawił się pod tym postem jeden komentarz:

 

„A mnie się nie podobają postulaty uczniów, którzy tylko się domagają: bezpłatnych obiadów dla wszystkich , darmowych przejazdów, używania komórek w szkole , ograniczenia zakresu materiału. A co od siebie proponują ci cudowni uczniowie? NIC!!! Kiedyś ,w latach 68/ 72 materiał był dwukrotnie większy i nikomu od nadmiaru wiedzy głowa nie pękła! Ja miałam nawet rachunek różniczkowy, który teraz jest tylko na wyższych uczelniach. Prace domowe były zadawane codziennie, a nikt nie miał tego za złe. A teraz tylko same roszczenia!!! WSTYD!”

 

Przyznam, że znam autorkę tego komentarza i wiem, ze jest, emerytowaną nauczycielką, która dała się poznać jako bardzo empatyczna i wspierająca swoich uczniów osoba. Zareagowałem na ten wpis jedynie ikonką zdziwienia, pozostawiłem go bez mojego komentarza.  Ale sytuacja ta nie dawała mi spokoju – dziś wiem, że dobrze zrobiłem nie prezentując wtedy mojego stanowiska. Bo dzień później mogłem już zamieścić kolejną informację, tym razem pochodzącą z samego źródła, bo z profilu Pawła Mrozka – lidera „Akcji Uczniowskiej”, w której był także link do pełnego tekstu Raportu Akcji Uczniowskiej z 26 czerwca, przesłanego do MEN.

 

Dzięki temu dowiedziałem się, że w raporcie znajduje się 50 postulatów, poprzedzonych słowami: „… dziś znów to my – młodzi działacze społeczni, uczniowie – wskazujemy kierunek. Znowu to my przynosimy konkretne rozwiązania – choć to powinno być zadanie resortu.”

 

Po zapoznaniu się z tym tekstem mogę dziś napisać, że w owej petycji jedynie około 10 postulatów dotyczy uczniów i ich oczekiwań – pozostałe odnoszą się do rozwiązań systemowych oraz poprawy pracy nauczycieli. Jeśli znajdziecie trochę czasu – przeczytajcie cały Raport „Akcji Uczniowskiej”  – TUTAJ

 

 

P.s. 1

 

Pani Krystyno – autorko tego komentarza!

 

Jeśli chodzi o Pani wspomnienie z edukacji, odbywanej w latach 1968 – 1972 (zapewne w liceum), że wtedy materiał był dwukrotnie większy i nikomu od nadmiaru wiedzy głowa nie pękła!i że „prace domowe były zadawane codziennie, a nikt nie miał tego za złe”, to chyba lepiej pogodzić się z faktami, że to był NAPRAWDĘ inny świat – politycznie (PRL – wasalskie państwo komunistycznego ZSRR), a przede wszystkim inny pod względem otoczenia medialnego i dostępu do pluralistycznych źródeł wiedzy.

 

Piszę to ja – także uczeń  tamtego systemu – matura 1963…

 

 

P.s. 2

 

Nie mogę się powstrzymać od zwrócenia uwagi na efekt zamieszczenia przez „Portal dla Edukacji” takiej szczątkowej, żeby nie powiedzieć „selektywnej” informacji, która była powodem takiej, niesprawiedliwej, oceny tego dokumentu.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

Z wszystkich, odnotowywanych na OE wydarzeń minionego, krótkiego, tygodnia tylko jedno wywołało  u mnie potrzebę podzielenia się z Wami w tym felietonie moimi refleksjami. Było nim środowe „Akademickie Zacisze”, na które  – wyjątkowo – zapraszałem przed, a nie informowałem o nim po, jak, zazwyczaj, w czwartek. Było ono nietypowe, gdyż tym razem zabrakło rozmówczyń/rozmówców, gdy było podsumowaniem pięciu lat prowadzenia tej oryginalnej formuły upowszechniania wiedzy o polskiej oświacie.

 

Nie włączałem się aktywnie, nie posłałem pytania, bo uznałem, że nie będę zabierał czasu tym wszystkim, którzy nadal są w głównym nurcie tego, co aktualnie dzieje się w polskich szkołach. I słuchałem, słuchałem, aż się doczekałem – fragmentu, w którym Profesor odpowiadał na pytanie o ocenę jego okresu pobytu w szkołach w roli ucznia. I właśnie to co usłyszałem stało się bodźcem dla tych refleksji, którymi postanowiłem podzielić się w tym felietonie. Oto, trochę uproszczony, zapis tego co usłyszałem:

 

Najpierw uczęszczałem do malej wiejskiej szkoły czteroklasowej w podnakielskiej miejscowości w której to, w mojej klasie było dziewięcioro uczniów. Ale uczyliśmy się w klasach łączonych.  Kolejne cztery lata to było wejście do dużej szkoły w niewielkim mieści jakim jest Nakło n. Notecią. A potem, jeżeli chodzi o szkołę średnią, to było przejście do jeszcze większego miasta, do dużego miasta, jakim dla mnie wtedy była Bydgoszcz.” Powiedział także, iż na własnym przykładzie przekonał się w trakcie swojej szkolnej edukacji, „że nie można wszystkich nauczyć wszystkiego. Bo on, pomimo iż miał bardzo dobre nauczycielki  – nie nauczył się ani tańczenia, ani śpiewania, ani gry na żadnym instrumencie. A później, już na studiach, choć miał znakomitego nauczyciela, który przez rok usiłował nauczyć go pływania, także nie posiadł tej umiejętności.

 

Dlaczego właśnie te wspomnienia, i wyznanie, wywarły na mnie takie wrażenie? Bo słysząc je zrozumiałem, że mamy w naszych biografiach coś wspólnego, co tłumaczy moją, dotąd niewytłumaczalną, sympatię, jaką obdarzyłem od pierwszych chwil naszej znajomości owego – młodszego o 20 lat ode mnie, z tak różną od mojej drogą życiową i zawodową – profesora Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.

 

Co prawda ja nie zaczynałem w malej wiosce, ale w na dalekim przedmieściu miasta Łodzi, które jeszcze przed wojną 1939 roku miało status „Osada Cyganka gmina Brus”, nie byłem uczniem czteroklasowej szkoły z klasami łączonymi, ale naukę w  pierwszej klasie odbywałem w filii właściwej szkoły, w której – na dwie zmiany – lekcje pobierały dwie klasy: Ia i Ib, a moja dalsza nauka odbywała się w jednopiętrowym budynku, zbudowanym tuż przed wybuchem wojny, na skraju osiedla i przy poligonie wojskowym. Ale to co najbardziej do mnie dotarło, to owo Jego wyznanie, że nie można Go było nauczyć śpiewu, tańca i gry na żadnym instrumencie, oraz że był odporny na wszelkie starania fachowca i nie umie pływać…

 

Zapewne pamiętacie, że w 31 maja zamieściłem na OE tekst, zatytułowany Informacja o moim projekcie i wielka prośba do Was”, w którym informowałem o tym, że mam gotowy tekst mojej autobiograficznej książki „Wspomnienia wcześniaka z przedmieścia, którego pasją i zawodem stało się wychowawstwo”, i zwróciłem się z prośbą o wsparcie finansowe jej wydania. Wspominam o tym teraz, gdyż  kiedy uda się ją wydać, będziecie mogli przeczytać 18 jej rozdziałów, i wtedy, po lektorze tego ostatniego, zatytułowanego „Pożegnalne zwierzenia autora, które pozwolą właściwie zinterpretować treść tej książki”, dowiecie się o moich deficytach i „niemożna ościach”. Przyznałem się tam do wielu z nich, ale dla uzasadnienia moich powyżej napisanych słów, „że że mamy w naszych biografiach coś wspólnego” przytoczę jedynie kilka fragmentów z owego rozdziału:

 

„Wątła budowa ciała i brak sprawności ruchowej powodowały, że unikałem uprawiania sportu. W zasadzie nigdy nie grałem „w nogę” – ani w drużynach „podwórkowych”, ani nawet w ramach lekcji wf – chyba że „na bramce”– co zdarzało się sporadycznie, i tylko wtedy, gdy nie było kogoś innego. Także w szkołach ponadpodstawowych lekcje WF jedynie „zaliczałem” – bez jakichkolwiek osiągnięć. Gdy w „Budowlance” chłopcy grali w „kosza” lub w „siatę” – ja robiłem za kibica lub asystenta nauczyciela-sędziego… […]

 

Przy okazji tematu sportu oddzielnym problemem było pływanie. Nigdy nie posiadłem tej umiej mętności. Ale tutaj powód był jeszcze poważniejszy. Miałem, i mam do dzisiaj, paniczny lęk przed wodą! Lęk ten towarzyszy mi przez całe życie – gdy tylko wejdę do stawu, jeziora, rzeki czy morza, a dno opada tak, że woda sięga mi do szyi, odczuwam panikę, która objawia się skurczem mięśni, przenikliwym bólem w okolicy żołądka, paniczną potrzebą wyjścia na brzeg. […]

 

[…] nie mam także  „słuchu muzycznego” nigdy nie korciło mnie aby uczyć się gry na jakimkolwiek instrumencie – nawet na gitarze. […] Kiedy mnie ktoś na koncert czy inne wydarzenia muzyczne namawia – mam zawsze jedno usprawiedliwienie odmowy: Wiesz, ja mam pierwszy stopień umuzykalnienia: słyszę, że coś grają…”

 

I dodam jeszcze kilka słów na temat mojego odczucia, że mamy wiele wspólnego: Nie mam wątpliwości, że obydwaj potrafiliśmy, mimo trudnego startu i naszych ograniczeń, iść przez życie dalej, znajdować takie formy aktywności i ścieżki karier zawodowych, aby mieć poczucie iż spełniamy nasz główny cel – aby być potrzebnym innym ludziom.

 

Bo niewątpliwie prof. Roman Leppert w tym co robi „w sieci”, ale i „w realu” dla wszystkich polskich „eduzmieniaczy”, jest czymś, co Go wyróżnia od innych pracowników nauki z dziedziny „pedagogika”. Nikt tak jak On nie potrafił (i nie znalazł w sobie takiej motywacji), aby tak skutecznie i tak konsekwentnie popularyzować konkretny dorobek naukowy innych pedagogów, wspierających swoimi badaniami zasadność przeprowadzenia fundamentalnych zmian w paradygmacie, ale i w praktycznych rozwiązaniach prawnych i metodycznych, polskiego systemu szkolnego, ale przede wszystkim – zapraszając do „Akademickiego Zacisza” praktyków – dyrektorki i dyrektorów, nauczycielki i nauczycieli – wdrażających w swoich placówkach edukację, w której nie są ważne stopnie i realizacja podstaw programowych, a wspieranie rozwoju każdego ucznia – na miarę jego indywidualnych możliwości.

 

 

Romku!

 

Nie poprzestawaj na tym co już zbudowałeś, Idź dalej, szukaj nowych sposobów integrowania tych, którzy nad poprawą szkolnej edukacji pracują „u podstaw”!

 

 

Obserwator i kibic Twoich działań

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 

 

W minioną środę w „Akademickim Zaciszu” rozmówcą prof. Romana Lepperta był Robert Górniak – nauczyciel języka angielskiego oraz wicedyrektor w Zespole Szkół Prywatnych “Twoja Przyszłość” w Sosnowcu, a przewodnim wątkiem tego spotkania było poszukiwanie  odpowiedzi na pytanie: „Szkoła (nie)publiczna – czyli jaka?”

 

Dzisiaj postanowiłem podzielić się z Wami moimi refleksjami, które wzbudziła ta rozmowa o szkolnictwie niepublicznym. Pamiętam te lata z początków III RP, kiedy powstawanie szkół niepublicznych – prywatnych i prowadzonych przez tworzące się stowarzyszenia – była odbierana jako kolejny przykład na – pozytywne – skutki demokracji i wolności obywatelskich. Jednak dzisiaj, po upływie 35 lat życia w owej wolności, już mnie ten segment polskiego szkolnictwa tak nie cieszy.

 

Zapytacie dlaczego? Co ci się tu nie podoba? Oto moje uzasadnienie i konkretne fakty, które są źródłem moich obaw:

 

Powód pierwszy:

 

W Polsce wzrasta liczba dzieci uczęszczających do szkół prywatnych. W 1998 roku ten odsetek dzieci wynosił zaledwie 0,5 procenta, a w 2023 roku7,8 procenta! I ten odsetek ciągle rośnie. Oto oficjalna statystyka liczby uczniów z ostatnich lat:

 

 

Źródło: www.konkret24.tvn24.pl

 

Powód drugi:

 

Nauka dziecka w szkole prywatnej wiąże się z wydatkami. Nie jest to tylko czesne, ale kilka innych opłat, jakie najczęściej pobierają te szkoły. I nie są to jedynie kwoty comiesięcznego czesnego, ale także opłaty, związane z przyjęciem dziecka do takiej szkoły. Są to:

 

– Opłata rekrutacyjna:  150-400 zł

 

– Opłata za zajęcia i rozmowy rekrutacyjne: 100 zł

 

– Opłata rekrutacyjna za tydzień próbny: 200 zł

 

– Opłata za egzamin wstępny: 100-500 zł.

 

Analiza kilkudziesięciu szkół prywatnych w dużych miastach wykazała, że czesne waha się od 700 zł. do 3300 zł. miesięcznie, ale najczęściej była to kwota miesięczna około lub nieco ponad 1000 zł. Do tego dochodzi także opłata za wyżywienie (tutaj także kwoty są bardzo różne –  zazwyczaj od 11 zł za dzień, albo 6-12 zł. za każdy posiłek) i wiele innych, dodatkowych, także płatnych oddzielnie, świadczeń.

 

W droższych szkołach międzynarodowych czesne jest podawane jako kwota roczna – od 20 000 do 51 000 zł., oczywiście płatne w ratach.

 

Więcej informacji o kosztach ponoszonych przez rodziców, którzy zdecydowali się na kształcenie swojego dziecka w szkole niepublicznej/prywatnej znajdziecie w obszernym opracowaniu Czesne w prywatnych szkołach w Polsce”  –  TUTAJ

 

W jakim celu podałem te informacje, zwłaszcza te o rosnących z roku na rok opłatach?  Aby postawić tezę, do której zmierzam od pierwszej chwili, w której zapoznałem się z tymi faktami:

 

Owo zjawisko rosnącej liczby dzieci, uczących się w polskich szkołach prywatnych, pomimo wzrastających opłat za nie, jest – w mim głębokim przekonaniu – spowodowane pogłębiającym się kryzysem systemowym i kadrowym polskiego szkolnictwa publicznego, i prowadzi do coraz wyraźniejszego rozwarstwiania społeczeństwa: na bogatych – których stać na zapewnienie swoim dzieciom lepszej niż w szkole publicznej edukacji, i na całą resztę, której na to nie stać…

 

Moim argumentem przemawiającym za tym, że główną przyczyną owej ucieczki bogatych rodziców do szkół niepublicznych, jest obniżający się – w ujęciu średnim – poziom szkolnej edukacji publicznej, czemu są winne kolejne rządy odpowiedzialne za edukację w ostatnich kilkunastu latach, jest ta informacja, która po wpisaniu pytania: ”Czy w Finlandii są szkoły prywatne?”    została wygenerowana przez IA:

 

<Tylko 2% uczniów objętych obowiązkiem szkolnym uczęszcza do szkół prywatnych, które są również finansowane ze środków publicznych.>

 

Chyba nie muszę czytających ten felieton przekonywać o plusach fińskiego systemu edukacji (niedoinformowanych odsyłam do tekstu „System edukacji w Finlandii – Na czym polega jego fenomen?”  –  TUTAJ).

 

Na zakończenie dodam jeszcze, że pisząc krytycznie o edukacji  publicznej nie zapomniałem o wielu szkołach, które – na przekór systemowi i starym nawykom –  potrafią wdrażać u siebie, oddolnie, innowacyjne metody uczenia się uczniów pod kierunkiem tutorow-nauczycieli, które zrezygnowały ze straszaka ocen cyfrowych, budują rzeczywiście partnerskie relacje nauczycieli z uczniami i ich rodzicami, indywidualizują  swoje podejście, odkrywając i rozwijając uczniowskie talenty, ale także wspierając tych mniej uzdolnionych, także tych ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.

 

Wiem o tych szkołach, jestem pełen uznania dla ich działalności, ale –  podobnie jak mówi stare polskie przysłowie, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak i one są tylko kroplami w morzu ogólnokrajowej sztampy, a czasami i miernoty…

 

I – niestety –  wiadomo: „Ryba psuje się od głowy”. Także i system szkół publicznych musi zostać odmieniony, począwszy od zmian w ministerstwie zarządzającym edukacja, a także od zmian w  przekonaniach posłanek i posłów, inspirujących i uchwalających ustawy , które mogłyby stanowić  prawne ramy odnowy polskiego szkolnictwa publicznego,

 

A kiedy ten system publicznej edukacji zostanie uzdrowiony, możliwy będzie – na wzór Finlandii – spadek zainteresowania rodziców płatnymi, prywatnymi szkołami…

 

Jeśli tak się nie stanie, grozi nam proces pogłębiania się różnic społecznych, grozi powrót do społeczeństwa klasowego i coraz mniejsze szanse na życiową karierę dzieci z biedniejszych, lub wręcz biednych, rodzin!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Jak wiecie, od dawna we wszystkich zamieszczanych, a także moich własnych, tekstach, opowiadam się przeciw tzw. „pruskiej szkole” i udostępniampoglądy i doświadczenia nauczycielek i nauczycieli, prezentujących alternatywne modele szkoły.

 

Zastanawiając się o czym powinien być ten felieton, zamieszczony tydzień po II turze wyborów prezydenckich, doszedłem do wniosku, że na pewno nie o ich wynikach, o tym kto jak i nia kogo głosował, co teraz będzie z „koalicją 15 października”, zgadywać jaki będzie wynik głosowania w sprawie wotum zaufania dla rządu Tuska, postanowiłem, iż – na przekór temu co od tygodnia zalewa nas ze wszystkich mediów i portali społecznościowych –  napiszę o moim osobistym dylemacie, sformułowanym w tytule tego felietonu, to znaczy jaki model szkoły byłby najlepszy w nadchodzących czasach – nie dla rządzących, ale dla zwykłych ludzi, tych którzy dziś są uczniami, a za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będą w tym – nie do przewidzenia – świecie musieli żyć, pracować, znajdować czas na życie rodzinne, na relaks…

 

Ja,  absolwent zideologizowanych i super scentralizowanych,peerelowskich szkół, dyrektor szkoły w pierwszych kilkunastu pionierskich latach tworzenia się nowej rzeczywistości III RP, od 20-u lat obserwator i komentator kolejnych pomysłów na szkołę, wprowadzanych przez zmieniające się ekipy rządowe, coraz częściej mam poczucie niepewności, która z licznych, lansowanych koncepcji reformowania polskiego systemu edukacji jest mi najbliższa.

 

Chcąc od czegoś zacząć, co mogłoby stać się fundamentem dalszych rozmyślań, zwróciłam się do skarbnicy wszelkiej wiedzy, czyli do „sieci”, uruchamiając moją przeglądarkę Firefoks.

 

Na moje „zlecenie”, które tam wpisałem: ”Wyznawcy i propagatorzy wizji szkoły, w której nie nauczyciel, a uczeń będzie decydował jak i czego ma się uczyć”, na pierwszej pozycji otrzymałem odpowiedź  sztucznej inteligencji:

 

Wyznawcami i propagatorami idei szkoły, w której uczeń, a nie nauczyciel, decyduje o swoim procesie uczenia się, są przede wszystkim zwolennicy pedagogii rozwojowej i alternatywnych form edukacji. Są to osoby, które wierzą w samouczność, indywidualne ścieżki rozwoju i aktywny udział uczniów w kształtowaniu swojej przyszłości.[…]

 

Zwolennicy i propagatorzy tej idei to osoby, które zgłębiają i propagują teorie pedagogiczne, takie jak pedagogia rozwojowa, pedagogia Maria Montessori, pedagogia demokratyczna, czy pedagogia włączająca.  […]

 

Osoby, które tworzą i prowadzą szkoły, które nie opierają się na tradycyjnych metodach nauczania, np. szkoły wolne, szkoły Montessori, czy szkoły demokratyczne. […]

 

Więcej  –  TUTAJ

 

Natomiast na kolejne pytanie: „Komu zależy na utrzymywaniu scentralizowanego systemu szkolnego, realizującego obowiązkowo takie same, narzucone, podstawy programowe?” – odpowiedzi nie uzyskałem [Zobacz TUTAJ]

 

Widocznie odpowiedzi na ten temat są ściśle chronioną „tajemnicą państwową”,  skrywaną, jak widać skuteczne, nawet przed IA. Cóż mi innego pozostało, jak podjęcie proby samodzielnego zgłębienia tego problemu.

 

Zacznę od tego drugiego pytania, czyli jak ja tłumaczę sobie, ze – w zasadzie wszystkie, z wyjątkiem rządów, w którym wiceministerkami były dwie, doświadczone panie nauczycieli: Anna Radziwiłł i Irena Dzierzgowska, w mniejszym lub większym stopniu, starały się utrzymać swój decydujący wpływ na to czego i jak będą się w polskich szkołach uczyły polskie dzieci.

 

Przypomnę, że Anna Radziwiłł brała udział w obradach Okrągłego Stołu jako reprezentantka strony solidarnościowo-opozycyjnej, a podsekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej była w latach 1989–1992, kiedy powstała pierwsza Ustawa o systemie oświaty (7 września 1991), oraz w latach  2004–2005, w pierwszym rządzie Marka Belki, w którym Ministrem Edukacji i Sportu był Mirosław Sawicki, zaś  Irena Dzierzgowska – od 17 listopada 1997 do 1 grudnia 2000 – pełniła funkcję sekretarza stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej w koalicyjnym rządzie (AWS – UW) premiera Jerzego Buzka. To wtedy zmieniono system szkolny, wprowadzając do niego gimnazja.

 

I o jeszcze jednym, mam wrażenie e już zapomnianym, fakcie muszę przypomnieć. Otóż Platforma Obywatelska, przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku obiecywała likwidację kuratoriów oświat. Jednak kiedy w ich wyniku utworzyła rząd koalicyjny (z PSL), a ministra edukacji została Katarzyna Hall o tej obietnicy zapomniała…

 

Oto fragment tekstu „Program wyborczy PLATFORMY OBYWATELSKIEJ, Warszawa 2007”:

 

Zwiększenie autonomii szkół i kompetencji ich dyrektorów. Należy umożliwić dyrektorom prowadzenie niezależnej i spójnej polityki kadrowej, decydowanie o organizacji pracy szkoły, programach nauczania i realizacji budżetu. Działania te nadzorowałyby rady oświatowe szkół, składające się z przedstawicieli władzy samorządowej i nadzoru pedagogicznego oraz rodziców.” [Str. 52 – 53]

 

Źródło: https://mamprawowiedziec.pl/file/14512

 

Ja wyciągnąłem z tej historii ostatnich 35-u lat taki wniosek:

 

Każda siła polityczna, która dochodzi do władzy i ma wpływ na stanowienie prawa, szybko dochodzi do wniosku, że – dla jej (partii) dobra – nie powinna tracić decydującego wpływu na to czego i jak nauczyciele uczą w szkołach.

 

Co nam – eduzmieniaczom – pozostaje? Tylko partyzantka, robienie swojego na lokalnym szkolnym podwórku. I budowanie pozaformalnych sieci wsparcia swoich inicjatyw…

 

I na zakończenie – już krotko – wyjaśnienie co miałem na myśli, zamieszczając w tytule felietonu owe słowa: „O szkole między „urawniłowką”, a „róbta co chceta”.

 

Chciałem w ten sposób opowiedzieć się za kompromisem miedzy szkołą zcentralizowaną i zakutą w rządowe rygory, a modelem szkoły, lansowanym rzez niektóre koncepcje alternatywne, w której –  jak w szkole Summerhill – brak jest przymusu uczenia się i uczęszczania na lekcje. W moim przekonaniu nie dla  wszystkich uczniów ta daleko posunięta swoboda jest dobra. Mogą się w takich szkołach uczyć tylko niektóre dzieci, ale tylko gdy są to szkoły niepubliczne, do których rodzice posyłają je na własną odpowiedzialność,  .Szkoły publiczne, masowe, powinny w sprawie stopnia uczniowskiej autonomii zachować właśnie ów kompromis, to znaczy – stosując podmiotowe, zindywidualizowane odejście do ucznia, pozostawić pewne formy dyscyplinowania procesu uczenia się. Bo oprócz  dzieci, które mają potrzebę rozwoju i poszukiwania wiedzy, są jeszcze i tacy, którzy najchętniej wyłącznie bawili by się, albo… siedzieli w smart fonach.

 

Nie mówiąc już o szkołach ponadpodstawowych, w których model Summerhill – w moim głębokim przekonaniu – jest niemożliwy!!!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

Nie ukrywam. że z wszystkich wydarzeń minionego tygodnia, które zostały odnotowane na OE – dla mnie najważniejsza jest ta, zamieszczona wczoraj: Informacja o moim projekcie i wielka prośba do Was”. Wyznaję to szczerze i nie będę udawał, że jest inaczej. Oczywiście wspominam ten teks w jednym celu: aby czytający ten felieton, którzy dotąd go nie przeczytali, teraz to uczynili. Co dalej z informacjami tam zawartymi zrobicie, to już TYLKO WASZA DECYZJA!

 

Ale przecież rozumiem, że są także takie tematy minionego tygodnia, które i u mnie nie pozostały bez echa. A były to – poczynając od poniedziałku:

 

„Łódzki program „Odporna szkoła = Bezpieczny mŁodziak” nagrodzony”. Wspomina o tym, gdyż chcę zwrócić Waszą uwagę na, szkodliwe moim zadaniem, zjawisko zamieszczania przez VIP-y [Very Important Person] – także tych samorządowych – informacji, bardzo ubogich w istotne dla prezentowanego tematu fakty, ale mające charakter autopromocyjny. Tak właśnie było w przypadku posta pani wicerezydentki Łodzi, która na swoim fb-profilu napisała jedynie:

 

Co prawda jest tam link do bogatej informacji o owym autorskim projekcie „Odporna szkoła = Bezpieczny mŁodziak”, ale całkowity brak informacji, że owo drugie miejsce zostało osiągnięte jedynie w jednej z sześciu kategorii tego konkursu (duże miasta, gminy miejskie, miejsko-wiejskie, wiejskie, powiaty i województwa), w którym zgłoszono – we wszystkich kategoriach – 146 projektów. A w  której to kategorii „miasta powyżej 200 tys. mieszkańców” wygrał projekt „Warszawski Standard Zielonego Budynku”, zgłoszony przez samorząd stolicy.

 

Ale czytelnik, nie wiedząc o tych „szczegółach”, odbierze tę informację jako bardzo wielki sukces.

 

Niechcący, poszukując strony z profilem pani wiceprezydentki, zobaczyłem jeszcze jedno zjawisko, zapewne też typowe dla fejsbukowych profili prowadzonych (nie do końca wiadomo, czy osobiście przez osobę wymienioną w nazwie profilu) przez VIP-ów. Otóż ten post którego szukałem, został już wykasowany, natomiast pojawił się inny, przepięty z fb-profila dyrektorki Integracyjnej Szkoły Podstawowej nr 67 – pani Katarzyny Podlasik:

 

 

I o to chodzi – jak mawiają: „Kumo, chwalą nas, wy mnie, a ja was.”

 

 x           x           x

 

Tak się w tym minionym tygodniu złożyło, że w piątek zamieściłem kolejny materiał, zatytułowany W olimpiadzie „Zwolnieni z Teorii” najlepsza szkoła w woj. łódzkim zajęła 41 miejsce!!!, który był przekopiowaniem informacji, zamieszczonej na oficjalnej stronie ŁKO.

 

Tam także prezentowano tę informację, jako sukces uczniów szkół z województwa łódzkiego. Ale czy słusznie? Za powód do pochwalenia się owym „sukcesem” było – przypominam – zajęcie przez uczniów łódzkiego III LO im. T. Kościuszki 47 miejsca, przy czym nie podano konkretnej informacji, że było to drugie miejsce w województwie, choć jest tam informacja, że „szkołą, która najskuteczniej w regionie wspiera uczniów w realizacji projektów społecznych, jest Liceum Ogólnokształcące w Zespole Szkół Ponadpodstawowych im. Władysława Stanisława Reymonta z Rawy Mazowieckiej, które zajęło 41. miejsce w kraju.”

 

I jeszcze jedna, szczegółowa informacja. Otóż z rankingu można dowiedzieć się, że na pierwszym jego miejscu jest XIX Liceum Ogólnokształcące im. Powstańców Warszawy z Warszawy, od którego poziomu przyjętego jako  100%,  szeregowano pozostałe szkoły. To ile przypisano naszym „liderom”? Otóż łódzkie III LO  ma w rankingu 24,75%, a najlepsze w woj. łódzkim LO z Rawy Mazowieckiej – 25,314%

 

Aby ŁKO mogło z dumą się tym sukcesem szczycić wystarczyła informacja, że „Uczennice z III Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Kościuszki w Łodzi zostały nagrodzone Złotym Wilkiem, czyli nagrodą za najlepszy projekt społeczny w kategorii ekologia.”

 

Jako pointę tej wiadomości przywołam inne stare polskie przysłowie: ”Jak się nie ma co się lubi, {czym się chwalić} to się lubi (chwali) co się ma”!

 

x           x           x

 

Jeszcze tylko polecę uważne przeczytanie tekstu autorstwa Katarzyny Stefańskiej – dziennikarki z łódzkiej redakcji „Gazety Wyborczej”, którego fragmenty zamieściłem na OE 28 maja, a który ukazał się w Internecie pod tytułem „Nauczyciele do MEN: Dość darmowej pracy! Przestańcie gadać, zacznijcie płacić”

 

A tam, obok innych pytanych przez panią redaktor rozmówców – w tym pana posła Marcina Józefaciuka – jest także krotka moja wypowiedź.

 

Bo od pewnego czasu mamy z panią redaktor kontakt, a wkrótce zobaczycie nowe jego owoce.

 

I to by było na tyle.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 



 

Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, gdy zastanawiałem się co powinno być treścią tego felietonu, było dokonanie oceny debaty, jaką w miniony piątek odbyli ze sobą w studiu Telewizji Polskiej dwaj kandydaci na urząd Prezydenta RP –  Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki.  Jak wiedzą wszyscy, którzy byli jej widzami – debata została podzielona na sześć bloków tematycznych: zdrowie, polityka międzynarodowa, gospodarka, polityka społeczna, bezpieczeństwo i światopogląd.

 

Po dłuższej chwili rozmyślania o tym co ja, redaktor informatora oświatowego, mam do powiedzenia moim Czytelniczkom i Czytelnikom o tym, od wczorajszego wieczora  obficie komentowanym – nie tylko przez uczestników życia politycznego, ale i redaktorów oraz ekspertów, doszedłem do wniosku, że powinienem  zareagować jedynie na najważniejszy dla mnie i – chyba całego środowiska oświatowego – jej mankament:

 

BRAK W TYM ZESTAWIE BLOKÓW TEMATYCZNYCH EDUKACJI!

 

To smutne dla kogoś, kto jest głęboko przekonany, że edukacja, a w węższym ujęciu – system szkolny, jest równie ważna jak polityka międzynarodowa, bezpieczeństwo, gospodarka czy zdrowie. I to nie dlatego, że – za Janem Zamojskim, wielkim kanclerzem koronnym – podzielam ten pogląd bez zastrzeżeń, iż „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Bo dzisiaj są o wiele bardziej przekonujące argumenty, że przyszłość społeczeństw zależy od przygotowania kolejnych pokoleń wchodzących w dorosłość do życia w nieprzewidywalnej przyszłości.

 

Nawiasem mówiąc ta złota myśl z 1600. roku, przez dziesięciolecia komunistycznych rządów – nie tylko w Polsce – była w praktyce i z wielką determinacją realizowana, Jako ten, który podlegał tej „obróbce” – począwszy od 1951 roku,  przez wszystkie lata mojej nauki w szkołach – wiem z doświadczenia czym było owo „wychowanie socjalistyczne”. Jego celem było kształtowanie „nowego człowieka”, jaki według owego ideału miał funkcjonować w  społeczeństwie komunistycznym. I jednocześnie wiem, i sam jestem tego dowodem, że  wszystkie te wysiłki, w znakomitej większości przypadków, skończyły się niepowodzeniem. Bo to wychowankowie tych szkół stali się twórcami opozycji, założyli „Solidarność”, doprowadzili do upadku „systemu”!

 

Ale także działania wielu rządów po roku 1990 pokazały, że wiara iż szkoła nie tylko powinna, ale  może wychować młodzież na takich obywateli, jaki wzorzec wypracowała aktualnie rządzą ca partia, jest nadal żywy. Najnowszy przykład tej wiary jest uparte lansowanie „Profilu Absolwenta i Absolwentki”, jako dokumentu wyznaczającego „po co to wszystko”…

 

Ale wracam do tego, jak ja widzę uzasadnienie ważności debaty o kształcie systemu oświaty. Nie będę się tu wymądrzał, tylko zacytuję słowa Wiktora Kołodziejczyka z jego tekstu, który wczoraj zamieściłem na OE:

 

„Szkołą charakteru – miejscem formowania sumienia, woli i odpowiedzialności. Nie chodzi o nową podstawę programową czy nowy system awansu zawodowego. Chodzi o nowy (a może odnowiony) sposób myślenia o wychowaniu – jako o odważnym i odpowiedzialnym prowadzeniu młodego człowieka przez nauczyciela ku dojrzałości. […]

 

W Polsce […] od lat dojrzewa potrzeba głębokiej zmiany kultury szkolnej […] Od pedagogiki towarzyszenia – do pedagogiki prowadzenia. Nie są to nurty sprzeczne. Być może to właśnie teraz jest moment, by połączyć przebudzenie oparte na relacji z tym, które rodzi się z odwagi wymagań, granic i wychowawczej odpowiedzialności.”

 

Tym, którzy chcieliby zarzucić mi, ze się czepiam, bo przecież prezydent nie ma wpływu na edukację, gdyż na co dzień zarządza nią i jest inicjatorem projektów prawa oświatowego Ministerstwo Edukacji Narodowej, a decyduje większość parlamentarna (w Sejmie i Senacie) odpowiem, że jednak ma. Bo może podpisać ustawę, co oznacza jej wdrożenie w życie, albo zawetować ją, przesyłając do Sejmu do ponownego rozpatrzenia. Może również wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności ustawy z Konstytucją, zarówno przed jej podpisaniem, jak i po jej ogłoszeniu.

 

I dlatego jestem rozczarowany, że odpowiedzialni za przygotowywanie owej debaty zlekceważyli edukację, jako jeden z jej  bloków tematycznych. To smutne, bo świadczy o pogłębiającym się zjawisku spadku pozycji edukacji w postrzeganiu tego co jest dla nas ważne. I może dlatego kolejne rządy nie czują się w obowiązku zadbania o godne wynagrodzenie nauczycieli, porównywalnego z płacami w innych zawodach, wymagających wyższego  wykształcenia i specjalistycznych, wysokich kompetencji.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz