



Archiwum kategorii 'Felietony'
W minioną środę w „Akademickim Zaciszu” rozmówcą prof. Romana Lepperta był Robert Górniak – nauczyciel języka angielskiego oraz wicedyrektor w Zespole Szkół Prywatnych “Twoja Przyszłość” w Sosnowcu, a przewodnim wątkiem tego spotkania było poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Szkoła (nie)publiczna – czyli jaka?”
Dzisiaj postanowiłem podzielić się z Wami moimi refleksjami, które wzbudziła ta rozmowa o szkolnictwie niepublicznym. Pamiętam te lata z początków III RP, kiedy powstawanie szkół niepublicznych – prywatnych i prowadzonych przez tworzące się stowarzyszenia – była odbierana jako kolejny przykład na – pozytywne – skutki demokracji i wolności obywatelskich. Jednak dzisiaj, po upływie 35 lat życia w owej wolności, już mnie ten segment polskiego szkolnictwa tak nie cieszy.
Zapytacie dlaczego? Co ci się tu nie podoba? Oto moje uzasadnienie i konkretne fakty, które są źródłem moich obaw:
Powód pierwszy:
W Polsce wzrasta liczba dzieci uczęszczających do szkół prywatnych. W 1998 roku ten odsetek dzieci wynosił zaledwie 0,5 procenta, a w 2023 roku aż 7,8 procenta! I ten odsetek ciągle rośnie. Oto oficjalna statystyka liczby uczniów z ostatnich lat:
Źródło: www.konkret24.tvn24.pl
Powód drugi:
Nauka dziecka w szkole prywatnej wiąże się z wydatkami. Nie jest to tylko czesne, ale kilka innych opłat, jakie najczęściej pobierają te szkoły. I nie są to jedynie kwoty comiesięcznego czesnego, ale także opłaty, związane z przyjęciem dziecka do takiej szkoły. Są to:
– Opłata rekrutacyjna: 150-400 zł
– Opłata za zajęcia i rozmowy rekrutacyjne: 100 zł
– Opłata rekrutacyjna za tydzień próbny: 200 zł
– Opłata za egzamin wstępny: 100-500 zł.
Analiza kilkudziesięciu szkół prywatnych w dużych miastach wykazała, że czesne waha się od 700 zł. do 3300 zł. miesięcznie, ale najczęściej była to kwota miesięczna około lub nieco ponad 1000 zł. Do tego dochodzi także opłata za wyżywienie (tutaj także kwoty są bardzo różne – zazwyczaj od 11 zł za dzień, albo 6-12 zł. za każdy posiłek) i wiele innych, dodatkowych, także płatnych oddzielnie, świadczeń.
W droższych szkołach międzynarodowych czesne jest podawane jako kwota roczna – od 20 000 do 51 000 zł., oczywiście płatne w ratach.
Więcej informacji o kosztach ponoszonych przez rodziców, którzy zdecydowali się na kształcenie swojego dziecka w szkole niepublicznej/prywatnej znajdziecie w obszernym opracowaniu „Czesne w prywatnych szkołach w Polsce” – TUTAJ
W jakim celu podałem te informacje, zwłaszcza te o rosnących z roku na rok opłatach? Aby postawić tezę, do której zmierzam od pierwszej chwili, w której zapoznałem się z tymi faktami:
Owo zjawisko rosnącej liczby dzieci, uczących się w polskich szkołach prywatnych, pomimo wzrastających opłat za nie, jest – w mim głębokim przekonaniu – spowodowane pogłębiającym się kryzysem systemowym i kadrowym polskiego szkolnictwa publicznego, i prowadzi do coraz wyraźniejszego rozwarstwiania społeczeństwa: na bogatych – których stać na zapewnienie swoim dzieciom lepszej niż w szkole publicznej edukacji, i na całą resztę, której na to nie stać…
Moim argumentem przemawiającym za tym, że główną przyczyną owej ucieczki bogatych rodziców do szkół niepublicznych, jest obniżający się – w ujęciu średnim – poziom szkolnej edukacji publicznej, czemu są winne kolejne rządy odpowiedzialne za edukację w ostatnich kilkunastu latach, jest ta informacja, która po wpisaniu pytania: ”Czy w Finlandii są szkoły prywatne?” została wygenerowana przez IA:
<Tylko 2% uczniów objętych obowiązkiem szkolnym uczęszcza do szkół prywatnych, które są również finansowane ze środków publicznych.>
Chyba nie muszę czytających ten felieton przekonywać o plusach fińskiego systemu edukacji (niedoinformowanych odsyłam do tekstu „System edukacji w Finlandii – Na czym polega jego fenomen?” – TUTAJ).
Na zakończenie dodam jeszcze, że pisząc krytycznie o edukacji publicznej nie zapomniałem o wielu szkołach, które – na przekór systemowi i starym nawykom – potrafią wdrażać u siebie, oddolnie, innowacyjne metody uczenia się uczniów pod kierunkiem tutorow-nauczycieli, które zrezygnowały ze straszaka ocen cyfrowych, budują rzeczywiście partnerskie relacje nauczycieli z uczniami i ich rodzicami, indywidualizują swoje podejście, odkrywając i rozwijając uczniowskie talenty, ale także wspierając tych mniej uzdolnionych, także tych ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.
Wiem o tych szkołach, jestem pełen uznania dla ich działalności, ale – podobnie jak mówi stare polskie przysłowie, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak i one są tylko kroplami w morzu ogólnokrajowej sztampy, a czasami i miernoty…
I – niestety – wiadomo: „Ryba psuje się od głowy”. Także i system szkół publicznych musi zostać odmieniony, począwszy od zmian w ministerstwie zarządzającym edukacja, a także od zmian w przekonaniach posłanek i posłów, inspirujących i uchwalających ustawy , które mogłyby stanowić prawne ramy odnowy polskiego szkolnictwa publicznego,
A kiedy ten system publicznej edukacji zostanie uzdrowiony, możliwy będzie – na wzór Finlandii – spadek zainteresowania rodziców płatnymi, prywatnymi szkołami…
Jeśli tak się nie stanie, grozi nam proces pogłębiania się różnic społecznych, grozi powrót do społeczeństwa klasowego i coraz mniejsze szanse na życiową karierę dzieci z biedniejszych, lub wręcz biednych, rodzin!
Włodzisław Kuzitowicz
Jak wiecie, od dawna we wszystkich zamieszczanych, a także moich własnych, tekstach, opowiadam się przeciw tzw. „pruskiej szkole” i udostępniampoglądy i doświadczenia nauczycielek i nauczycieli, prezentujących alternatywne modele szkoły.
Zastanawiając się o czym powinien być ten felieton, zamieszczony tydzień po II turze wyborów prezydenckich, doszedłem do wniosku, że na pewno nie o ich wynikach, o tym kto jak i nia kogo głosował, co teraz będzie z „koalicją 15 października”, zgadywać jaki będzie wynik głosowania w sprawie wotum zaufania dla rządu Tuska, postanowiłem, iż – na przekór temu co od tygodnia zalewa nas ze wszystkich mediów i portali społecznościowych – napiszę o moim osobistym dylemacie, sformułowanym w tytule tego felietonu, to znaczy jaki model szkoły byłby najlepszy w nadchodzących czasach – nie dla rządzących, ale dla zwykłych ludzi, tych którzy dziś są uczniami, a za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będą w tym – nie do przewidzenia – świecie musieli żyć, pracować, znajdować czas na życie rodzinne, na relaks…
Ja, absolwent zideologizowanych i super scentralizowanych,peerelowskich szkół, dyrektor szkoły w pierwszych kilkunastu pionierskich latach tworzenia się nowej rzeczywistości III RP, od 20-u lat obserwator i komentator kolejnych pomysłów na szkołę, wprowadzanych przez zmieniające się ekipy rządowe, coraz częściej mam poczucie niepewności, która z licznych, lansowanych koncepcji reformowania polskiego systemu edukacji jest mi najbliższa.
Chcąc od czegoś zacząć, co mogłoby stać się fundamentem dalszych rozmyślań, zwróciłam się do skarbnicy wszelkiej wiedzy, czyli do „sieci”, uruchamiając moją przeglądarkę Firefoks.
Na moje „zlecenie”, które tam wpisałem: ”Wyznawcy i propagatorzy wizji szkoły, w której nie nauczyciel, a uczeń będzie decydował jak i czego ma się uczyć”, na pierwszej pozycji otrzymałem odpowiedź sztucznej inteligencji:
Wyznawcami i propagatorami idei szkoły, w której uczeń, a nie nauczyciel, decyduje o swoim procesie uczenia się, są przede wszystkim zwolennicy pedagogii rozwojowej i alternatywnych form edukacji. Są to osoby, które wierzą w samouczność, indywidualne ścieżki rozwoju i aktywny udział uczniów w kształtowaniu swojej przyszłości.[…]
Zwolennicy i propagatorzy tej idei to osoby, które zgłębiają i propagują teorie pedagogiczne, takie jak pedagogia rozwojowa, pedagogia Maria Montessori, pedagogia demokratyczna, czy pedagogia włączająca. […]
Osoby, które tworzą i prowadzą szkoły, które nie opierają się na tradycyjnych metodach nauczania, np. szkoły wolne, szkoły Montessori, czy szkoły demokratyczne. […]
Więcej – TUTAJ
Natomiast na kolejne pytanie: „Komu zależy na utrzymywaniu scentralizowanego systemu szkolnego, realizującego obowiązkowo takie same, narzucone, podstawy programowe?” – odpowiedzi nie uzyskałem [Zobacz TUTAJ]
Widocznie odpowiedzi na ten temat są ściśle chronioną „tajemnicą państwową”, skrywaną, jak widać skuteczne, nawet przed IA. Cóż mi innego pozostało, jak podjęcie proby samodzielnego zgłębienia tego problemu.
Zacznę od tego drugiego pytania, czyli jak ja tłumaczę sobie, ze – w zasadzie wszystkie, z wyjątkiem rządów, w którym wiceministerkami były dwie, doświadczone panie nauczycieli: Anna Radziwiłł i Irena Dzierzgowska, w mniejszym lub większym stopniu, starały się utrzymać swój decydujący wpływ na to czego i jak będą się w polskich szkołach uczyły polskie dzieci.
Przypomnę, że Anna Radziwiłł brała udział w obradach Okrągłego Stołu jako reprezentantka strony solidarnościowo-opozycyjnej, a podsekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej była w latach 1989–1992, kiedy powstała pierwsza Ustawa o systemie oświaty (7 września 1991), oraz w latach 2004–2005, w pierwszym rządzie Marka Belki, w którym Ministrem Edukacji i Sportu był Mirosław Sawicki, zaś Irena Dzierzgowska – od 17 listopada 1997 do 1 grudnia 2000 – pełniła funkcję sekretarza stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej w koalicyjnym rządzie (AWS – UW) premiera Jerzego Buzka. To wtedy zmieniono system szkolny, wprowadzając do niego gimnazja.
I o jeszcze jednym, mam wrażenie e już zapomnianym, fakcie muszę przypomnieć. Otóż Platforma Obywatelska, przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku obiecywała likwidację kuratoriów oświat. Jednak kiedy w ich wyniku utworzyła rząd koalicyjny (z PSL), a ministra edukacji została Katarzyna Hall o tej obietnicy zapomniała…
Oto fragment tekstu „Program wyborczy PLATFORMY OBYWATELSKIEJ, Warszawa 2007”:
„Zwiększenie autonomii szkół i kompetencji ich dyrektorów. Należy umożliwić dyrektorom prowadzenie niezależnej i spójnej polityki kadrowej, decydowanie o organizacji pracy szkoły, programach nauczania i realizacji budżetu. Działania te nadzorowałyby rady oświatowe szkół, składające się z przedstawicieli władzy samorządowej i nadzoru pedagogicznego oraz rodziców.” [Str. 52 – 53]
Źródło: https://mamprawowiedziec.pl/file/14512
Ja wyciągnąłem z tej historii ostatnich 35-u lat taki wniosek:
Każda siła polityczna, która dochodzi do władzy i ma wpływ na stanowienie prawa, szybko dochodzi do wniosku, że – dla jej (partii) dobra – nie powinna tracić decydującego wpływu na to czego i jak nauczyciele uczą w szkołach.
Co nam – eduzmieniaczom – pozostaje? Tylko partyzantka, robienie swojego na lokalnym szkolnym podwórku. I budowanie pozaformalnych sieci wsparcia swoich inicjatyw…
I na zakończenie – już krotko – wyjaśnienie co miałem na myśli, zamieszczając w tytule felietonu owe słowa: „O szkole między „urawniłowką”, a „róbta co chceta”.
Chciałem w ten sposób opowiedzieć się za kompromisem miedzy szkołą zcentralizowaną i zakutą w rządowe rygory, a modelem szkoły, lansowanym rzez niektóre koncepcje alternatywne, w której – jak w szkole Summerhill – brak jest przymusu uczenia się i uczęszczania na lekcje. W moim przekonaniu nie dla wszystkich uczniów ta daleko posunięta swoboda jest dobra. Mogą się w takich szkołach uczyć tylko niektóre dzieci, ale tylko gdy są to szkoły niepubliczne, do których rodzice posyłają je na własną odpowiedzialność, .Szkoły publiczne, masowe, powinny w sprawie stopnia uczniowskiej autonomii zachować właśnie ów kompromis, to znaczy – stosując podmiotowe, zindywidualizowane odejście do ucznia, pozostawić pewne formy dyscyplinowania procesu uczenia się. Bo oprócz dzieci, które mają potrzebę rozwoju i poszukiwania wiedzy, są jeszcze i tacy, którzy najchętniej wyłącznie bawili by się, albo… siedzieli w smart fonach.
Nie mówiąc już o szkołach ponadpodstawowych, w których model Summerhill – w moim głębokim przekonaniu – jest niemożliwy!!!
Włodzisław Kuzitowicz
Nie ukrywam. że z wszystkich wydarzeń minionego tygodnia, które zostały odnotowane na OE – dla mnie najważniejsza jest ta, zamieszczona wczoraj: „Informacja o moim projekcie i wielka prośba do Was”. Wyznaję to szczerze i nie będę udawał, że jest inaczej. Oczywiście wspominam ten teks w jednym celu: aby czytający ten felieton, którzy dotąd go nie przeczytali, teraz to uczynili. Co dalej z informacjami tam zawartymi zrobicie, to już TYLKO WASZA DECYZJA!
Ale przecież rozumiem, że są także takie tematy minionego tygodnia, które i u mnie nie pozostały bez echa. A były to – poczynając od poniedziałku:
„Łódzki program „Odporna szkoła = Bezpieczny mŁodziak” nagrodzony”. Wspomina o tym, gdyż chcę zwrócić Waszą uwagę na, szkodliwe moim zadaniem, zjawisko zamieszczania przez VIP-y [Very Important Person] – także tych samorządowych – informacji, bardzo ubogich w istotne dla prezentowanego tematu fakty, ale mające charakter autopromocyjny. Tak właśnie było w przypadku posta pani wicerezydentki Łodzi, która na swoim fb-profilu napisała jedynie:
Co prawda jest tam link do bogatej informacji o owym autorskim projekcie „Odporna szkoła = Bezpieczny mŁodziak”, ale całkowity brak informacji, że owo drugie miejsce zostało osiągnięte jedynie w jednej z sześciu kategorii tego konkursu (duże miasta, gminy miejskie, miejsko-wiejskie, wiejskie, powiaty i województwa), w którym zgłoszono – we wszystkich kategoriach – 146 projektów. A w której to kategorii „miasta powyżej 200 tys. mieszkańców” wygrał projekt „Warszawski Standard Zielonego Budynku”, zgłoszony przez samorząd stolicy.
Ale czytelnik, nie wiedząc o tych „szczegółach”, odbierze tę informację jako bardzo wielki sukces.
Niechcący, poszukując strony z profilem pani wiceprezydentki, zobaczyłem jeszcze jedno zjawisko, zapewne też typowe dla fejsbukowych profili prowadzonych (nie do końca wiadomo, czy osobiście przez osobę wymienioną w nazwie profilu) przez VIP-ów. Otóż ten post którego szukałem, został już wykasowany, natomiast pojawił się inny, przepięty z fb-profila dyrektorki Integracyjnej Szkoły Podstawowej nr 67 – pani Katarzyny Podlasik:
I o to chodzi – jak mawiają: „Kumo, chwalą nas, wy mnie, a ja was.”
x x x
Tak się w tym minionym tygodniu złożyło, że w piątek zamieściłem kolejny materiał, zatytułowany „W olimpiadzie „Zwolnieni z Teorii” najlepsza szkoła w woj. łódzkim zajęła 41 miejsce!!!”, który był przekopiowaniem informacji, zamieszczonej na oficjalnej stronie ŁKO.
Tam także prezentowano tę informację, jako sukces uczniów szkół z województwa łódzkiego. Ale czy słusznie? Za powód do pochwalenia się owym „sukcesem” było – przypominam – zajęcie przez uczniów łódzkiego III LO im. T. Kościuszki 47 miejsca, przy czym nie podano konkretnej informacji, że było to drugie miejsce w województwie, choć jest tam informacja, że „szkołą, która najskuteczniej w regionie wspiera uczniów w realizacji projektów społecznych, jest Liceum Ogólnokształcące w Zespole Szkół Ponadpodstawowych im. Władysława Stanisława Reymonta z Rawy Mazowieckiej, które zajęło 41. miejsce w kraju.”
I jeszcze jedna, szczegółowa informacja. Otóż z rankingu można dowiedzieć się, że na pierwszym jego miejscu jest XIX Liceum Ogólnokształcące im. Powstańców Warszawy z Warszawy, od którego poziomu przyjętego jako 100%, szeregowano pozostałe szkoły. To ile przypisano naszym „liderom”? Otóż łódzkie III LO ma w rankingu 24,75%, a najlepsze w woj. łódzkim LO z Rawy Mazowieckiej – 25,314%
Aby ŁKO mogło z dumą się tym sukcesem szczycić wystarczyła informacja, że „Uczennice z III Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Kościuszki w Łodzi zostały nagrodzone Złotym Wilkiem, czyli nagrodą za najlepszy projekt społeczny w kategorii ekologia.”
Jako pointę tej wiadomości przywołam inne stare polskie przysłowie: ”Jak się nie ma co się lubi, {czym się chwalić} to się lubi (chwali) co się ma”!
x x x
Jeszcze tylko polecę uważne przeczytanie tekstu autorstwa Katarzyny Stefańskiej – dziennikarki z łódzkiej redakcji „Gazety Wyborczej”, którego fragmenty zamieściłem na OE 28 maja, a który ukazał się w Internecie pod tytułem „Nauczyciele do MEN: Dość darmowej pracy! Przestańcie gadać, zacznijcie płacić”
A tam, obok innych pytanych przez panią redaktor rozmówców – w tym pana posła Marcina Józefaciuka – jest także krotka moja wypowiedź.
Bo od pewnego czasu mamy z panią redaktor kontakt, a wkrótce zobaczycie nowe jego owoce.
I to by było na tyle.
Włodzisław Kuzitowicz
Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, gdy zastanawiałem się co powinno być treścią tego felietonu, było dokonanie oceny debaty, jaką w miniony piątek odbyli ze sobą w studiu Telewizji Polskiej dwaj kandydaci na urząd Prezydenta RP – Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki. Jak wiedzą wszyscy, którzy byli jej widzami – debata została podzielona na sześć bloków tematycznych: zdrowie, polityka międzynarodowa, gospodarka, polityka społeczna, bezpieczeństwo i światopogląd.
Po dłuższej chwili rozmyślania o tym co ja, redaktor informatora oświatowego, mam do powiedzenia moim Czytelniczkom i Czytelnikom o tym, od wczorajszego wieczora obficie komentowanym – nie tylko przez uczestników życia politycznego, ale i redaktorów oraz ekspertów, doszedłem do wniosku, że powinienem zareagować jedynie na najważniejszy dla mnie i – chyba całego środowiska oświatowego – jej mankament:
BRAK W TYM ZESTAWIE BLOKÓW TEMATYCZNYCH EDUKACJI!
To smutne dla kogoś, kto jest głęboko przekonany, że edukacja, a w węższym ujęciu – system szkolny, jest równie ważna jak polityka międzynarodowa, bezpieczeństwo, gospodarka czy zdrowie. I to nie dlatego, że – za Janem Zamojskim, wielkim kanclerzem koronnym – podzielam ten pogląd bez zastrzeżeń, iż „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Bo dzisiaj są o wiele bardziej przekonujące argumenty, że przyszłość społeczeństw zależy od przygotowania kolejnych pokoleń wchodzących w dorosłość do życia w nieprzewidywalnej przyszłości.
Nawiasem mówiąc ta złota myśl z 1600. roku, przez dziesięciolecia komunistycznych rządów – nie tylko w Polsce – była w praktyce i z wielką determinacją realizowana, Jako ten, który podlegał tej „obróbce” – począwszy od 1951 roku, przez wszystkie lata mojej nauki w szkołach – wiem z doświadczenia czym było owo „wychowanie socjalistyczne”. Jego celem było kształtowanie „nowego człowieka”, jaki według owego ideału miał funkcjonować w społeczeństwie komunistycznym. I jednocześnie wiem, i sam jestem tego dowodem, że wszystkie te wysiłki, w znakomitej większości przypadków, skończyły się niepowodzeniem. Bo to wychowankowie tych szkół stali się twórcami opozycji, założyli „Solidarność”, doprowadzili do upadku „systemu”!
Ale także działania wielu rządów po roku 1990 pokazały, że wiara iż szkoła nie tylko powinna, ale może wychować młodzież na takich obywateli, jaki wzorzec wypracowała aktualnie rządzą ca partia, jest nadal żywy. Najnowszy przykład tej wiary jest uparte lansowanie „Profilu Absolwenta i Absolwentki”, jako dokumentu wyznaczającego „po co to wszystko”…
Ale wracam do tego, jak ja widzę uzasadnienie ważności debaty o kształcie systemu oświaty. Nie będę się tu wymądrzał, tylko zacytuję słowa Wiktora Kołodziejczyka z jego tekstu, który wczoraj zamieściłem na OE:
„Szkołą charakteru – miejscem formowania sumienia, woli i odpowiedzialności. Nie chodzi o nową podstawę programową czy nowy system awansu zawodowego. Chodzi o nowy (a może odnowiony) sposób myślenia o wychowaniu – jako o odważnym i odpowiedzialnym prowadzeniu młodego człowieka przez nauczyciela ku dojrzałości. […]
W Polsce […] od lat dojrzewa potrzeba głębokiej zmiany kultury szkolnej […] Od pedagogiki towarzyszenia – do pedagogiki prowadzenia. Nie są to nurty sprzeczne. Być może to właśnie teraz jest moment, by połączyć przebudzenie oparte na relacji z tym, które rodzi się z odwagi wymagań, granic i wychowawczej odpowiedzialności.”
Tym, którzy chcieliby zarzucić mi, ze się czepiam, bo przecież prezydent nie ma wpływu na edukację, gdyż na co dzień zarządza nią i jest inicjatorem projektów prawa oświatowego Ministerstwo Edukacji Narodowej, a decyduje większość parlamentarna (w Sejmie i Senacie) odpowiem, że jednak ma. Bo może podpisać ustawę, co oznacza jej wdrożenie w życie, albo zawetować ją, przesyłając do Sejmu do ponownego rozpatrzenia. Może również wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności ustawy z Konstytucją, zarówno przed jej podpisaniem, jak i po jej ogłoszeniu.
I dlatego jestem rozczarowany, że odpowiedzialni za przygotowywanie owej debaty zlekceważyli edukację, jako jeden z jej bloków tematycznych. To smutne, bo świadczy o pogłębiającym się zjawisku spadku pozycji edukacji w postrzeganiu tego co jest dla nas ważne. I może dlatego kolejne rządy nie czują się w obowiązku zadbania o godne wynagrodzenie nauczycieli, porównywalnego z płacami w innych zawodach, wymagających wyższego wykształcenia i specjalistycznych, wysokich kompetencji.
Włodzisław Kuzitowicz
Rozważając o czym powinien być ten felieton, który zamieszczą na OE w niedzielą wyborczą, czyli w okresie, kiedy obowiązuje cisza wyborcza, ale kiedy, chyba wszyscy moi czytelnicy będą aktywnymi wyborcami i kiedy wszyscy będziemy czekali na wieczór wyborczy w telewizji i podanie pierwszych sondażowych wyników exit poll, wpadłem na myśl, aby zapoznać Was z krótką wymianą poglądów, jaka wywiązała się – oczywiście z moim udziałem – pod tekstem, zamieszczonym na Fejsbuku przez pewną – nie tylko moją – znajomą.
Najpierw przytoczę dwa – kluczowe – fragmenty tego jej posta:
„Idźmy do tych wyborów w prawdzie. Pomyślmy, że nasz głos to wybór naszych wartości, zasad i norm dla Polski, a nie ukłon wobec konkretnego X czy Y.”
W ramach żartu, lubiąc „gry słów” zamieściłem pod tym postem taki komentarz:
Okazało się, że autorka posta nie wyczula chyba w moim komentarzu żartobliwej nutki, bowiem odpowiedziała mi „na poważnie” i od tego momentu potoczyła się dalsza, choć krotka, wymiana zdań:
Zwrócę jeszcze uwagę na komentarz koleżanki Anety i rozwinę go do pełnej wersji słynnego powiedzenia ks. prof. Tischnera: „Istnieją trzy rodzaje prawdy: świento prowda, tyz prowda i gówno prowda”. Ciekawych pogłębienia wiedzy o jego „Filozofii po góralsku” odsyłam do szerszego na ten temat tekstu – TUTAJ
A teraz wracam do przewodniego wątku tego felietonu, czyli poszerzenia mojego oświadczenia, że „mnie moje 81-letnie życie nauczyło, że to nieprawda, że jest tylko jedna prawda…”
Ktoś powie – prawda jest tylko jedna – OBIEKTYWNA !
Zgadzam się, bo „obiektywnie” – oznacza bezstronnie, w sposób niezależny od własnych uprzedzeń i emocji, zgodnie z naukowo potwierdzonymi faktami.
Ale można postrzegać świat, także siebie, subiektywnie. A to oznacza, że coś jest oceniane lub interpretowane w sposób osobisty, zgodnie z indywidualnymi uczuciami, przekonaniami lub odczuciami. I jest to wtedy jednostkowa, osobista prawda. Można nawet powiedzieć, że ile ludzi – tyle prawd.
Znamy także wszyscy stare powiedzenie, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Konkretyzując te „miejsca” można przykładowo powiedzieć, że inną ocenę co jest prawdą w określonym wydarzeniu, sytuacji, np. ustawy o podatkach, ma właściciel wielkiej firmy, a inną owa przysłowiowa fryzjerka – właścicielka małego zakładu. Swoją prawdę ma dyrektor fabryki, a zupełnie inną źle wynagradzany, zatrudniony tam robotnik.
A są jeszcze prawdy grupowe, zbiorowe:
– prawda lokalna, naszej wioski, miasteczka, osiedlowa,
– prawda wyznaniowa, „klasowa”, narodowościowa, rasowa…….
– i, oczywiście, są jeszcze „partyjne” prawdy!
Nie ma tu miejsca ani czasu na ilustrowanie każdej z powyższych różnic. Poprzestanę na przykładzie z „podwórka” religii. Najbliższą, znaną powszechnie jest historia „rozjeżdżania się” prawd w chrześcijaństwie. Najpierw była „Wielka Schizma” w 1054 roku – na „Kościół Rzymski” – dla którego Papież był jedynym zwierzchnikiem, czego nie akceptowano w Kościołach wschodnich, a także dlatego, że Kościół zachodni dodał do wyznania tzw. nicejskiego klauzulę „Filioque” (i Syn Duch Święty, który idzie od Ojca i Syna), co nie było akceptowane przez Kościół wschodni. I każda ze stron uważała, że prawda jest po jej stronie.
Potem nastąpiły kolejne rozłamy: powstały kościoły luterańskie, kalwińskie, anglikańskie i wiele innych.
A skoro wyznawcy każdej z tych różnych religii żyli w przekonaniu, że prawda jest tylko w ich wyznaniu, to konsekwencją tego były wojny religijne – w tym tak krwawe, jak krucjaty, wojny husyckie czy wojna trzydziestoletnia…
Z współczesnej nam rzeczywistości mamy przykład za naszą wschodnią granicą: Jest prawda Kremla i prawda Kijowa, prawda Putina i prawda Zelenskiego.. Dalej od nas – prawda Izraelczyków i prawda Palestyńczyków…
Mając taką wiedzę o historii i współczesnym świecie, a także własne doświadczenia społeczne – jestem przeciwnikiem tezy o jednej, jedynej, NASZEJ (MOJEJ) PRAWDZIE!
Pod naszą wymianą zdań pojawił się komentarz pani dr Marty Kucharskiej-Hauk, która zaproponowała taką interpretację słów pani Beaty: „Idźmy do tych wyborów w prawdzie”
I tą myślą kończę dzisiejszy felieton, bo ja także akceptuję sytuację, w której w dzisiejszych wyborach każdy powinien oddać głos, będąc w zgodzie ze swoją prawdą!!!
Włodzisław Kuzitowicz
Za nami pierwszy „tydzień maturalny”, przed nami ostatni tydzień kampanii wyborczej. W edukacyjnym świecie nic superważnego się nie dzieje, a i kampania ubiegających się o urząd Prezydenta RP nie ma godnych zauważenia elementów poświęconych edukacji. Przeto potrzebowałem dłuższego namysłu i „wglądu w siebie”, aby zdecydować co ma być tematem tego felietonu.
W wyniku tej medytacji postanowiłem wypowiedzieć się w dwu tematach, które nie w urzędowych, a socialmedialnych obszarach edukacji zwróciły moją uwagę. Początki pierwszego tematu sięgają 30 kwietnia, kiedy zamieściłem na OE materiał zatytułowany „Rzeczniczka Praw Dziecka proponuje projekt ustawy o wspieraniu uczniów i nauczycieli”
Ale prawdziwe „smaczki” pojawiły się na Fejsbuku 6 maja, kiedy to Zosia Grudzińska zamieściła – z przepiękną fotką – post, w którym wypowiedziała się „w temacie” owej inicjatywy RPD. Przywołam tu jeden fragment tego posta:
„Gorzej z kierunkiem zmian, jakie mają ulżyć uczniom i uczennicom. Otóż – należy wpisać do kalendarza szkolnego dodatkowe dni wolne. Dotychczas bez problemu ordynował je dyrektor szkoły, ale mają być centralnie zarządzone. Hm. Logika myślenia RPD jest taka: szkoła jest zła, trzeba dzieci od niej chronić…????? To może pójść w realną ulgę, wskazać JEDEN DZIEŃ W TYGODNIU jako obowiązkowy dla nauki szkolnej?”
I to był kamyk, który wywołał lawinę komentarzy – także powszechnie znanych autorytetów oraz jednego rekordzisty-komentatora oświatowych tematow. Przeczytajcie je sami – TUTAJ
Ale najdalej w dezawuowaniu inicjatywy organizacji i inicjatyw młodzieżowych, a także środowiska nauczycieli – firmowanej przez RPD – poszedł doskonale nam znany z wielu innych swoich wypowiedzi Pawel Lęcki:
„Ja jestem bardzo za jednym dniem obowiązkowym dla uczniów. W pozostałe dni ciało pedagogiczne będzie wypełniało tebelki, w których zapisze, jak rośnie poziom edukacji i dobrostan narodu.”.
Co ja mam w tej sprawie do powiedzenia?
Nie czuję się kompetentny, aby podjąć się oceny jakości pełnienia przez panią Monikę Horna-Cieślak roli Rzeczniczki Praw Dziecka. Jednak nie mogę nie napisać, że nie popieram tego kpiarskiego tonu, w jakim komentowano postulat dodatkowych dni wolnych dla uczniów od zajęć szkolnych. Ale też nie mogę się nie zgodzić z opiniami,że generalny wydźwięk tej inicjatywy RPD jest dowodem na szerzenie się obrazu szkoły jako instytucji opresyjnej, generalnie – do kasacji…
Jednak w minionym tygodniu zdarzył się jeszcze jeden fejsbukowy mini-dyskurs, którego ja byłem nieświadomym sprawcą. Bo to od zamieszczenia wczorajszej soboty na OE posta z fb-profilu Ewy Ćwikły, który zatytułowałem „O tym że winna jest szkoła, iż ludźmi „niedouczonymi” łatwo można manipulować”, a tak naprawdę dlatego, że na moim fejsbukowym profilu zamieściłem do tego materiału link, pod którym rozpoczęła się ciekawa wymiana poglądów o istocie szkolnej edukacji. Wypowiedziały się co prawda tylko dwie osoby, ale byli nimi: Jarosław Pytlak i Zosia Grudzińska. Lecz zanim przejdziecie dalej – jeśli nie przeczytaliście tego tekstu Ewy Ćwikły – to zróbcie to – TUTAJ.
A teraz zapraszam do zapoznania się z tym, co owi komentatorzy napisali po przeczytaniu tekstu Ewy Ćwikły – TUTAJ
W wypowiedzi kolego Pytlaka bezcenne jest metaforyczne określenie zaprogramowanej w CEO nowej edukacji obywatelskiej wioską potiomkinowską,wygenerowaną przez chciejstwo, do realizacji w całości „ręcamy” nauczycieli…”
Natomiast na wnikliwe przeanalizowanie, zdanie po zdaniu, zasługuje to, co napisała Zosia Grudzińska. Ja zatrzymam się jedynie przy tym fragmencie:
„Mechanizm zmian zachodzących w świecie jest bardziej złożony, ponieważ wszelkie mechanizmy społeczne są zależne od wielu czynników. Trzeba się wpatrzeć analitycznie w szerszy obraz, żeby dojrzeć: przemiany światopoglądowe…”
Nakładając ten pogląd na słowa Ewy Ćwikly, że „ludźmi „niedouczonymi” łatwo można manipulować. Dużo trudniej mącić w głowach tym, którzy potrafią odróżnić ziarno od plew”, i że „edukacja społeczna i obywatelska powinna być najważniejszym przedmiotem w szkole, przez cały okres nauk” zapobiegnie w przyszłości sytuacji, w której „media zalewają nas potokiem informacji, przytłaczają lawiną błota, wciągają w krąg brudnej gry i manipulacji”, trudno nie zauważyć podstawowej różnicy między nimi. Pierwsza z nich zaprezentowała uogólnioną i pozbawioną konkretów analizę sytuacji, a druga – wręcz przeciwnie: osadzoną na konkretach i osobistym doświadczeniu zawodowym i życiowym propozycję zmiany w treściach nauczania.
Nie da się ukryć, że łatwiej jest krytykować konkrety niż ogólniki. A co w tej sytuacji mam ja do powiedzenia?
Nie będę się silił na salomonowe osądy. Zamiast tego przytoczę odpowiedź Ewy na mój komentarz do jej posta, że jest optymistką-idealistką:
Wiem…. Ale….” nic się nie zmienia od na d…e siedzenia!” Trzeba o tym mówić, choćby po to, żeby Ci, co nami rządzą wiedzieli, że nie tylko nad stadem baranów panują….
Dlatego piszemy posty i dyskutujemy. Ty też.
I to by było na tyle…..
Włodzisław Kuzitowicz
Konsekwencją deklaracji złożonej 1 maja, że nie będziemy zakłócać w te 4 dni „majówki” Waszego spokoju kolejnymi tekstami, jest zamieszczenie felietonu redaktora OE dzisiaj, a nie – jak to jest zasadą – w minioną niedzielę. A że te minione dni nie spędzałem „na wyjeździe”, mialem dużo czasu na nowe pomysły i realizację jednego z nich. A jest nim zmiana logo, którym od Felietonu nr 415, zamieszczonego 20 marca 2022 roku, rozpoczynały się kolejne felietony. Gazeciarz trzymający w lewej ręce egzemplarz kolportowanej gazety, jeszcze nie miał na nim napisanego numeru felietonu. Numer pojawił się dopiero tydzień później.
Przyznam się, że decyzja o zmianie tego obrazka dojrzewała już od dłuższego czasu. Jej powodem była świadomość nieadekwatności obrazu gazeciarza z maseczką na twarzy, gdy od tak dawna nie ma już nie tylko obowiązku, ale nawet uzasadnionej potrzeby noszenia takowej, z wyjątkiem pojedynczych przypadków – po zaleceniu lekarza. I po dłuższych przeszukiwaniach „sieci” – znalazłem ten, który dzisiaj zamieściłem. I teraz on będzie zapowiadał kolejne felietony.
x x x
Po takim wstępie pora na podjęcie właściwego tematu felietonu, zamieszczonego w poniedziałek – 5 maja. A ten jest oczywisty – MATURY! Wszak to od dzisiaj około 275 tysięcy tegorocznych absolwentów liceów ogólnokształcących, techników i szkół branżowych II stopnia będzie starało się jak najtrafniej i jak najdoskonalej odpowiadać na wszystkie zadania, zawarte w arkuszach egzaminacyjnych, przygotowanych na ten rok przez Centralną Komisję Egzaminacyjną. O tym jak zostały te egzaminy zaprogramowane – jeśli jesteście spoza grona tych, którzy mieli obowiązek zapoznać się z nimi już wcześniej – możecie przeczytać o tym na stronie CKE – TUTAJ.
Ale co by to był za felieton, gdyby nie było w nim „refleksji na temat” jego autora. Oto i one – w wersji wspomnieniowej:
Bo ja osobiście miałem do czynienia z egzaminem, aktualnie nazywanym maturą, ale wcześniej przeprowadzanym pod nazwą „egzamin dojrzałości” (!?), w dwu sytuacjach mojej biografii.
„Oczywistą oczywistością” jest informacja, że pierwszy raz było to wtedy, kiedy to ja byłem owym zestresowanym uczniem XVIII LO w Łodzi, który zasiadł – także w maju, lecz dokładna data uleciała z mej pamięci 1963 roku, przy jednym z kilkudziesięciu stolików, w szkolnej sali gimnastycznej tego liceum. Szczegóły z tego wydarzenie już dawno uleciały z mojej pamięci. Jedyne co pamiętam, to jego dwie części: pisemną – z polskiego i matematyki oraz ustną – także z tych dwu przedmiotów, a dodatkowo zdawałem jeszcze z historii – bo zamierzałem iść na polonistykę, a także geografii – bo chciałem mieć na świadectwie także z tego przedmiotu piątkę.
Egzamin zdawaliśmy będąc nadal uczniami tego liceum, a jedynym dokumentem, gdzie zapisano oceny końcowe – w tym uzyskane na egzaminie – jest Świadectwo Dojrzałości, będące jednocześnie świadectwem ukończenia liceum, które jest datowane na dzień 14 czerwca 1963 roku. I z tego dokumentu wiem, że z przedmiotów dla mnie ważnych – język polski, historia, wiadomości o Polsce i świecie współczesnym, a także z geografii i biologii otrzymałem oceny „bardzo dobry”, zaś z pozostałych – w tym z matematyki, grupy mat-fiz-chem, języków obcych – „dostateczny”. Z wyjątkiem W-F, PO i zajęć technicznych, gdzie wpisano oceny „dobry”.
Mając takie świadectwo mogłem złożyć dokumenty na polonistykę na UŁ i przystąpić do egzaminu wstępnego. Mimo dużej konkurencji zdałem go i zostałem studentem wymarzonego kierunku. Jak wiedzą wieloletni czytelnicy OE z moich esejów wspomnieniowych, „po drodze” odkryłem swoją nową pasję – wychowawstwo, i po roku zrezygnowałem z dalszych studiów na tym kierunku.
Napisałem o tym fakcie z jednego powodu: aby dzisiejsi maturzyści mieli tą świadomość, że nic nie jest raz na zawsze, że to co nam się zdaje na progu dorosłości może okazać się pomyłką. Aby się z tego powodu nie załamywali i z wiarą w w osiągnięcie tego nowego celu realizowali swoje nowoodkryte pasje…
Z egzaminem dojrzałości musiałem zmierzyć się ponownie po wielu latach, kiedy w wyniku kolejnego zawirowania w mojej drodze zawodowej, w 1993 roku zostałem dyrektorem Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. Nigdy wcześniej nie pracowałem w szkole – nie miałem zielonego pojęcia o tym jakie są obowiązki przewodniczącego szkolnej komisji egzaminacyjnej. Musiałem nauczyć się wszystkiego – i wystarczyło przestudiować odpowiednie rozporządzenie w tej sprawie. Miałem to szczęście, że we wszystko wprowadził mnie były dyrektor tej szkoły, za którym stało 18 lat doświadczenia. Egzamin przebiegł bez „wpadek”, a i ja zdałem egzamin z pełnienia funkcji przewodniczącego szkolnej komisji…
Do ostatniego roku mojego dyrektorowania w „Budowlance”, czyli do 2005 roku, funkcjonowaliśmy w formule egzaminu dojrzałości, mimo że w liceach wtedy obowiązywał już nowy egzamin maturalny, bo absolwenci klas V techników i III klas 3 TB zdawali jeszcze egzamin dojrzałości. Od tamtej pory o maturach wiem tylko tyle, co usłyszę lub przeczytam…
Na zakończenie tego felietonu mam jeszcze takie dwie informacje, które pozwolą spojrzeć na ten egzamin z właściwej perspektywy.
Pierwszą jest ta, że nie ma na świecie liczącego się kraju, gdzie nauka w szkole średniej nie kończyłaby się egzaminem, weryfikującym poziom wiedzy jej absolwentów, który jest przepustką do ubiegania się o przyjęcie na studia wyższe.
A drugą jest informacja, skierowana do tych maturzystów, którzy matury nie zdadzą – nawet po przystąpieniu do egzaminu poprawkowego. Otóż i bez matury można osiągnąć w życiu sukces, o czym świadczą biografie takich znanych ludzi, jak: Robert Kubica, Grażyna Szapołowska, Edyta Górniak, Zbigniew Hołdys, Kayah, Dawid Kwiatkowski, a także Krzysztof Krawczyk, Agnieszka Chylińska, Czesław Mozil, czy Zbigniew Solorz-Żak – założyciel telewizji Polsat. Zobacz także
Co nie przeszkadza temu, że wraz z kwitnącymi kasztanami, tradycyjnie, życzę wszystkim tegorocznym maturzystom SUKCESU ! ! !
Włodzisław Kuzitowicz
W minionym – poświątecznym tygodniu tylko jeden z zamieszczonych na OE tekstów pobudził mnie do podzielenia się moimi myślami, jakie zrodziły się po jego przeczytaniu. A był to, udostępniony w piątek 25 kwietnia, post z bloga „Pedagog”, zatytułowany „Po co Rzecznik Praw Ucznia”. Pod linkiem na stronę OE, jaki zamieściłem na moim fejsbukowym profilu pojawiły się tylko dwa komentarze:
Katarzyny Czternastkiewicz – „Pan Profesor zazwyczaj krytycznie.”
Beaty Szczepańskiej – „Uzasadnienie Pana Profesora dla mnie jak najbardziej przekonujące.”
O ile opinia pani dr hab. Beaty Szczepańskiej mnie nie zaskoczyło i poniekąd była „oczywistą oczywistością” (patrz jej droga zawodowa – zawsze w tym samym środowisku Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ, gdzie od dawna funkcjonował i funkcjonuje – mimo ukończenia 70-u lat – także prof. Śliwerski, która nigdy nie pracowała w szkole), to stwierdzenie pani Katarzyny Czternastkiewicz – nauczycielki edukacji wczesnoszkolnej w podstawówce Towarzystwa Oświatowego EDUKACJA, od lat związanej z ruchem „Budzącej się Szkoły”, a także „Daltońskimi Inspiracjami” ,odebrałem jako pogląd osoby, która jest obiektywnym, niezależnym obserwatorem aktywności blogerskiej Profesora.
I właśnie to jedno krótkie zdanie kazało mi jeszcze raz przeczytać cały ten post i „nałożyć” zaprezentowane tam poglądy i opinie na moje osobiste doświadczenia, wyniesione z 12-u lat pełnienia funkcji dyrektora dużego zespołu szkół zawodowych, a także z nieustannego śledzenia wszystkiego co dzieje się w polskich szkołach – już nieomal 19-u lat – podczas redagowania internetowych stron, poświęconych problematyce oświatowej: „Gazety Edukacyjnej”(2006 – 2013, także dzięki prof. Śliwerskiemu – jako rektorowi, który poparł inicjatywę pani kanclerz WSP, która powierzyła mi rolę redagowania tej e-gazety) oraz – od września 2013 roku – „Obserwatorium Edukacji” . Nie mogę też nie przypomnieć (bo stali czytelnicy OE od dawna to wiedzą) że moja znajomość z dzisiejszym autorem bloga – prof., Śliwerskim miała swój początek w roku 1976 roku, kiedy to 22-letni Bogusław był studentem czwartego roku pedagogiki na UŁ. To wtedy ja, wówczas st. asystent w Zakładzie Pedagogiki Społecznej Instytutu Pedagogiki i Psychologii na tejże uczelni, któremu powierzono prowadzenie ćwiczeń z – wówczas obowiązkowego, niedawno wprowadzonego na studia pedagogiczne – przedmiotu „Metodyka wychowania w ZHP”, także na „pedagogice szkolnej”, której był on studentem – spotkałem go pierwszy raz. Zapamiętałem ten fakt, gdyż zawsze na pierwszych zajęciach zadawałem studentkom i studentom pytanie „Kto z was jest instruktorem ZHP?”, i jeśli udowodnili mi to książeczką instruktorską – zwalniałem ich z obowiązku uczestniczenia w tych zajęciach, wpisując w indeksie zliczenie. I to wtedy dowiedziałem się, że ów student jest „druhem instruktorem” – dziś już nie pamiętam w jakim stopniu. Rok później staliśmy się „kolegami z pracy”, gdyż został on – już jako magister pedagogiki – asystentem-stażystą w Zakładzie Teorii Wychowania” w tymże IPiP UŁ.
I od tamtej pory nasze drogi zawodowe raz się rozchodziły, raz spotykały, w różnych konfiguracjach i pełnionych przez nas rolach. Musiałem o tym napisać, gdyż moje opinie o tekście, który za chwilę zrecenzuję, mają swoje korzenie nie tylko w moich osobistych doświadczeniach, ale także w dość dobrej znajomości dorobku i doświadczenia zawodowego prof. Śliwerskiego.
A teraz do rzeczy.
Zacznę od tego, ze ja także, jeśli chodzi o generalną ocenę naszego systemu szkolnego, mam taką samą ocenę, jak ta, którą prof. Śliwerski sformułował już w drugim i trzecim akapicie:
Centralistycznie zarządzany w Polsce system szkolny jest strukturalnie i jurydycznie patologiczny.[…]
Świat idzie naprzód, ale w kraju mamy nadal rozwiązania sprzed stu lat. […]
Zgadzam się także z jego twierdzeniem, że „w projekcie ustawy wskazuje się na rzekome przyczyny i potrzebę rozwiązań administracyjno-prawnych, a nie pedagogicznych.” Jednak nie napisałbym, że „Projekt ustawy w sprawie powołania Rzecznika Praw Ucznia jest kolejnym dowodem na populistyczną politykę oświatową Ministerstwa Edukacji Narodowej, […]” Bo przy całym moim – jak wiedzą to stali czytelnicy OE – krytycznym oglądzie działań MEN, bez względu na barwy polityczne jego kierownictwa, nie uważam, że podjęcie postulatów od dawna zgłaszanych przez zorganizowane środowiska uczniowskie, jest przejawem postawy populistycznej. Wszak wszyscy chcielibyśmy, aby władza nie tylko słuchała obywateli – nawet tych in spe, jeszcze bez dowodów osobistych, ale także realizowała ich oczekiwania i potrzeby. Wszak tylko władze autorytarne i dyktatorzy są głusi na wolę ludu i podejmują decyzje bez konsultacji z kimkolwiek.
A w tym przypadku są ewidentne dowody na zgłaszanie przez Stowarzyszenie Umarłych Statutów, z poparciem Fundacji na Rzecz Praw Ucznia – jeszcze jesienią 2023 roku, a nawet wcześniej – jednoznacznego postulatu powoływania rzeczników praw ucznia. Patrz – portal <Prawo.pl >. Pisała też wtedy o tym „Gazeta Wyborcza” –Młodzi chcą Rzecznika Praw Ucznia, na wzór RPO. „Nie mamy do kogo się zwrócić”.
A teraz pora na mój komentarz do – kluczowego moim zdaniem – fragmentu tego posta:
„Jestem od kilkudziesięciu lat zwolennikiem modelu szkoły dla dziecka. Taka placówka nie potrzebuje żadnych ustaw, statutów w tak oczywistych kwestiach, bo dla każdego z jej pracowników, każde dziecko w roli ucznia jest darem rodziców powierzonym profesjonalistom-dydaktykom przedmiotowym a zarazem pedagogom, by pomogli mu w odkrywaniu własnego człowieczeństwa, rozwijaniu swojego potencjału osobowego. Do tego samemu trzeba być najpierw człowiekiem, osobą, która ma nie tylko dyplom świadczący o uzyskaniu odpowiedniego wykształcenia, ale przychodzi codziennie na spotkanie z dziećmi dla nich samych, ale i po części także dla siebie, by czerpać satysfakcję z doświadczania wzajemnych relacji.”
Gdy czytałem ten fragment natychmiast napłynęły do mnie wspomnienia z lat, kiedy byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, a ówczesny młody doktor Śliwerski odnowił naszą znajomość, szukając u mnie wsparcia w popularyzacji nowej idei, która go oczarowała – tzw. antypedagogiki, propagowanej prze pewnego niemieckojęzycznego Szwajcara – Hubertusa von Schoenebecka. Nie był on wówczas w Polsce postacią znaną, więc najprawdopodobniej, gdy Śliwerski wpadł na pomysł aby zaprosić go do Polski i zorganizować z nim spotkanie, nie znalazł poparcia dla tego projektu ze strony władz UŁ I wtedy zwrócił się do mnie z prośbą, abym udostępnił pomieszczenie na takie spotkanie. Wizyta von Schoenebecka odbyła się – jak zaplanowano – w poradni i spotkała się z zainteresowaniem licznych jej uczestników. Przy okazji stała się ważnym elementem zacieśnienia naszych kontaktów. Ich zwieńczeniem był mój udział w projekcie powołania Stowarzyszenia „Szkoła dla Dziecka”, a w dalszej perspektywie – w przygotowaniach do otwarcia społecznej szkoły podstawowej, której organem prowadzącym byłoby to stowarzyszenie. Dodam nieskromnie, ze miale zostać jej dyrektorem. Więcej o tym rozdziale naszej wieloletniej znajmości napisałem w „Eseju wspomnieniowy – roz. VI. Między starymi a nowymi czasy w WPW-Z – cz. II”
Chyba już pora na podsumowanie tego felietonu.
Nie wiem, czy prof. Śliwerski będzie czytał ten felieton, tak jak ja czytam jego posty na blogu „Pedagog”, ale zakladam, że tak. Więc tym podsumowaniem niech będzie moja wypowiedź, skierowana do niego – wszak mojego kolegi od 48 lat:
Boguś – wiem, ze jesteś idealistą, wierzącym w człowieka, w to że „dobro zawsze zwycięża”, że szkoła powinna być miejscem pozbawionym wszelkich „musisz”, „nie wolno”, że szkoła nie może być miejscem opresji, indoktrynacji, że ma być „szkołą dla dziecka”! A w takiej szkole faktycznie Rzecznik Praw Ucznia nie jest potrzebny, bo nikt owych praw go tam nie pozbawia, a jedynie stoi na ich straży!
Ale uwierz mi – skrzecząca rzeczywistość jest inna. Oczywiście – są takie szkoły, gdzie o prawa ucznia dba każdy wychowawca klasy, że są one w centrum uwagi pedagoga szkolnego, dyrektorki czy dyrektora. Ale – wiem co mówię – nie jest to sytuacja powszechna. Nawet przyjmując, że takich szkół jest znakomita większość, to są przecież także szkoły-fabryki, produkujące absolwentów, zdających egzaminy państwowe na możliwie najwyższym poziomie, w których nauczyciele są posłusznymi wykonawcami woli przełożonych, realizatorami procedur i „instrukcji obsługi”, zwanej podstawami programowymi.
I dlatego jestem przekonany, że -„na wszelki wypadek” – powinien być Rzecznik Praw Ucznia – z takiego samego powodu, dla którego są rzecznicy praw pacjenta, rzecznicy praw konsumenta czy adwokaci w systemie sądownictwa.
Włodzisław Kuzitowicz
W piątek 11 kwietnia zamieściłem na OE tekst, zaczerpnięty z bloga „Pedagog”, na którym prowadzący go prof. Śliwerski zamieścił go – tego samego dnia – opatrując tytułem „Wyborców i kandydatów na urząd prezydenta III RP nie interesuje edukacja”. Można tam przeczytać, że „w trakcie turystyki wyborczej, podróżowaniu od powiatu do powiatu, z jednego miasta do innych miast kandydaci do ‚pilnowania żyrandola w pałacu’ są czasami pytani o pogląd na temat edukacji a nawet o zachodzące czy niewdrażane w niej zmiany. Dzięki temu jest wesoło, bywa śmiesznie lub niepokojąco, a przejawia się m.in. w następujących ich wypowiedziach: […]”
Mnie zainteresowało to, co prof.. Śliwerski napisał o wypowiedziach Szymona Hołowni:
„Zastąpienie kuratoriów oświaty centrami doskonalenia dla nauczycieli, likwidację ocen z zachowania uczniów i paski w różnych kolorach na świadectwach za różne osiągnięcia zamiast dotychczasowych za wysoką średnią”.
Co do pierwszej obietnicy, to warto przypomnieć, że obiecywał on to samo już 1 września 2021 roku. A tak przy okazji warto przypomnieć, że likwidację kuratoriów oświaty proponowało MEN już za rządów Platformy Obywatelskiej w 2011 roku, ale spotkało się to z oporem – nawet była w tej sprawie interpelacja poselska. I jak dotąd nic w tej sprawie się nie zmieniło – każda kolejna rządząca koalicja obsadza stanowiska kuratora oświaty swoimi ludźmi!
Co do likwidacji oceny zachowania ucznia, to już kilka lat temu postulował to ówczesny RPO, a w marcu 2024 roku ponowił ten postulat Społeczny Rzecznik Praw Dziecka. A wiosną 2025 roku propozycja taka pojawiła się ze strony MEN.
Także oferta zastąpienia „pasków” na świadectwach, otrzymywanych za wysoką średnią ocen różnokolorowymi paskami za różne osiągnięcia ucznia nie jest nowa – zgłaszał ją Hołownia już 2023 roku.
Dlaczego akurat ten temat podjąłem w dzisiejszym felietonie? Bo to pozwala mi podzielić się z Wami bardziej ogólną refleksją na temat kolejnych obietnic reformowania systemu oświaty w Polsce. Otóż doświadczenia obserwatora ostatnich 35 lat sprawowania władzy przez kolejne ekipy partyjnych ministrów – w tym ministra edukacji (czasami z dodatkiem „i nauki”) sprawiły, iż przestałem wierzyć, że dożyję czasu, gdy w Polsce na fotelu ministra zarządzającego oświatą zasiądzie ktoś, kto NAPRAWDĘ dobro kolejnych młodych pokoleń Polaków będzie miał za cel swoich działań, i komu jego partyjny szef na stanowisku premiera na to pozwoli.
Włodzisław Kuzitowicz
Z listy problemów naszej szkolnej rzeczywistości, o których sygnalizowałem zamieszczając na OE teksty na te tematy, takich jak: kłopoty z przyrodą w szkole, odporność psychiczna nauczycieli, integrowanie imigrantów i mniejszości kulturowych ze społecznością uczniów i nauczycieli, sprzeciw rodziców „normalnych” uczniów wobec edukacji włączającej, konieczność wspierania nie tylko ofiar, ale i sprawców przemocy rówieśniczej, osamotnienie nauczycieli w kontaktach z roszczeniowymi rodzicami, i w ogóle – o narastającej presji rodziców na nauczycieli, po dłuższym zastanowieniu, podczas którego doszedłem do wniosku, że o większości z nich nie powinienem się wypowiadać – bo nie tylko brak mi odpowiednich kompetencji, ale przede wszystkim za długo już jestem – jako emeryt – poza szkolną codziennością, postanowiłem podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na ten jeden temat:
NAJWYŻSZA PORA NA LIKWIDACJĘ SPOTKAŃ Z RODZICAMI
W ARCHAICZNYM FORMACIE „WYWIADOWKI”!
Zacznę od tego, ze z czasów kiedy byłem uczniem (w latach 1951 – 1965) nic z tego tematu nie pamiętam – nawet kto z moich rodziców na nie chodził. A to znaczy, że nie były one dla nich traumatycznym przeżyciem, bo wtedy musiałbym o tym wiedzieć i zapamiętać.
Kolejny okres w moim życiu, kiedy to ja byłem rodzicem, to lata 1980 – 1993, w których mój syn był uczniem. Bo to ja byłem tym, który chodził na wywiadówki – te w podstawówce, jak i później – w liceum. A i wtedy nie musiały to być jakieś bardzo traumatyczne wydarzenia, bo zapamiętałem je jako publicznie omawianie przez wychowawczynie lub wychowawców klasowych problemów – w celu informacyjnym, lub zasięgnięcia opinii rodziców. O sprawach indywidualnych, czyli przede wszystkim o aktualnych ocenach, i – jeżeli w danym przypadku zaistniał ten problem – o zachowaniu uczennicy Lub ucznia, wychowawcy rozmawiali w drugiej części tych spotkań, oddzielnie z każdym rodzicem.
Także w latach, kiedy występowałem w roli dyrektora dużego zespołu szkół zawodowych (1993 – 2005), owe spotkania zwane wywiadówkami, w kierowanej przeze mnie szkole odbywały się na takich samych zasadach.
Ale wtedy nie było jeszcze LIBRUSA. Wiem o jego możliwościach tylko tyle, ile wyczytałem w Internecie: że „umożliwia rodzicom wgląd do ocen z każdego przedmiotu. Pozwala to na bieżąco monitorować postępy w nauce oraz zachowanie. Dzięki temu rodzice wiedzą, kiedy dziecko potrzebuje dodatkowego wsparcia. Oceny z danego przedmiotu oznaczone są zawsze tym samym kolorem, więc jedno spojrzenie wystarczy, by szybciej odnaleźć się w wystawianych stopniach.” Także na bieżąco rodzic ma tam dostęp do takich informacji, jak ewentualne nieobecności ich dziecka w szkole (wagary), z jakiego przedmiotu i kiedy planowany jest sprawdzian, kiedy i gdzie planowana jest wycieczka jakie sukcesy i w jakiej dziedzinie (konkursy/olimpiady przedmiotowe, zawody sportowe i inne sukcesu – np. aktywność w ramach wolontariatu) odniosło ich dziecko.
I to jest podstawowy argument za tezą, którą postawiłem w tytule tego felietonu. „Wywiedzieć się” o wszystkim co dotyczy ich dziecka każdy rodzic może w każdym czasie i nieomal „na żywo”, i nie musi w tym celu przychodzić do szkoły, do tego w wyznaczonym przez wychowawczynię/wychowawcę klasy terminie.
Ale czy to oznacza, że należy zaprzestać bezpośrednich kontaktów „w realu” między wychowawcami klas a rodzicami ich uczniów? Moim zdaniem ABSOLUTNIE NIE! Tylko trzeba wypracować ich nową formułę, wynikającą ze zmienionej rzeczywistości, zwłaszcza tej w obszarze nowych kanałów przepływu informacji z uwzględnieniem smutnej rzeczywistości, jaką jest spadek pozycji społecznej i prestiżu zawodu „nauczyciel”.
Pomijam tu konieczność bezpośrednich spotkań rodzic – nauczyciel, których przyczyną są sytuacje konfliktowe lub słowna albo i fizyczna agresja rówieśnicza, a także niewłaściwe zachowania uczniowskie wobec nauczycieli. Mam na myśli wypracowanie formatu spotkań rodziców wszystkich uczniów tej samej klasy, nie tylko z ich wychowawczynią/wychowawcą, ale – w przypadku takich potrzeb albo zaistniałych szkole, gnębiących społeczności nie tylko polskich, szkół zjawisk, jak agresja rówieśnicza, występowanie wszelakich uzależnień, wykluczenie społeczne, nietolerancja wobec „innych”, także ze szkoleniowcami, specjalistami w zakresie tych konkretnych problemów
Mogą to być także zabrania, organizowane wspólnie dla rodziców klas – np. a, b, c, d… – jeżeli jest to spotkanie na temat problemu występującego we wszystkich tych klasach, a nawet „plenarne”, organizowane w sali gimnastycznej dla uczniów klas I – III, IV – VIII, dla rodziców uczniów całego liceum lub określonego typu szkoły zawodowej, a także szkół specjalnych.
I jeszcze jedna formuła, wypracowana przez szkoły społeczne, powinna być upowszechniana w szkołach samorządowych. Mam na myśli wspólne zebrania rodziców i uczniów klasy z ich wychowawczynią/wychowawcą, na których – na zasadach demokratycznej debaty – omawiane i dyskutowane są zaistniałe problemy problemy, a także podejmowane takie tematy, jak wprowadzenie przez MEN nowych regulacji prawnych, propozycje korekty statutu szkoły, regulaminu ucznia, albo po prostu – zbliżające się wydarzenia, takie jak wycieczka, „zielona szkoła”, zasady egzaminu ósmoklasisty, a szkołach średnich – studniówka i matura.
To tyle co ja, weteran oświatowy, miałem na ten temat do napisania.
Włodzisław Kuzitowicz
