Jak wiecie, od dawna we wszystkich zamieszczanych, a także moich własnych, tekstach, opowiadam się przeciw tzw. „pruskiej szkole” i udostępniampoglądy i doświadczenia nauczycielek i nauczycieli, prezentujących alternatywne modele szkoły.

 

Zastanawiając się o czym powinien być ten felieton, zamieszczony tydzień po II turze wyborów prezydenckich, doszedłem do wniosku, że na pewno nie o ich wynikach, o tym kto jak i nia kogo głosował, co teraz będzie z „koalicją 15 października”, zgadywać jaki będzie wynik głosowania w sprawie wotum zaufania dla rządu Tuska, postanowiłem, iż – na przekór temu co od tygodnia zalewa nas ze wszystkich mediów i portali społecznościowych –  napiszę o moim osobistym dylemacie, sformułowanym w tytule tego felietonu, to znaczy jaki model szkoły byłby najlepszy w nadchodzących czasach – nie dla rządzących, ale dla zwykłych ludzi, tych którzy dziś są uczniami, a za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będą w tym – nie do przewidzenia – świecie musieli żyć, pracować, znajdować czas na życie rodzinne, na relaks…

 

Ja,  absolwent zideologizowanych i super scentralizowanych,peerelowskich szkół, dyrektor szkoły w pierwszych kilkunastu pionierskich latach tworzenia się nowej rzeczywistości III RP, od 20-u lat obserwator i komentator kolejnych pomysłów na szkołę, wprowadzanych przez zmieniające się ekipy rządowe, coraz częściej mam poczucie niepewności, która z licznych, lansowanych koncepcji reformowania polskiego systemu edukacji jest mi najbliższa.

 

Chcąc od czegoś zacząć, co mogłoby stać się fundamentem dalszych rozmyślań, zwróciłam się do skarbnicy wszelkiej wiedzy, czyli do „sieci”, uruchamiając moją przeglądarkę Firefoks.

 

Na moje „zlecenie”, które tam wpisałem: ”Wyznawcy i propagatorzy wizji szkoły, w której nie nauczyciel, a uczeń będzie decydował jak i czego ma się uczyć”, na pierwszej pozycji otrzymałem odpowiedź  sztucznej inteligencji:

 

Wyznawcami i propagatorami idei szkoły, w której uczeń, a nie nauczyciel, decyduje o swoim procesie uczenia się, są przede wszystkim zwolennicy pedagogii rozwojowej i alternatywnych form edukacji. Są to osoby, które wierzą w samouczność, indywidualne ścieżki rozwoju i aktywny udział uczniów w kształtowaniu swojej przyszłości.[…]

 

Zwolennicy i propagatorzy tej idei to osoby, które zgłębiają i propagują teorie pedagogiczne, takie jak pedagogia rozwojowa, pedagogia Maria Montessori, pedagogia demokratyczna, czy pedagogia włączająca.  […]

 

Osoby, które tworzą i prowadzą szkoły, które nie opierają się na tradycyjnych metodach nauczania, np. szkoły wolne, szkoły Montessori, czy szkoły demokratyczne. […]

 

Więcej  –  TUTAJ

 

Natomiast na kolejne pytanie: „Komu zależy na utrzymywaniu scentralizowanego systemu szkolnego, realizującego obowiązkowo takie same, narzucone, podstawy programowe?” – odpowiedzi nie uzyskałem [Zobacz TUTAJ]

 

Widocznie odpowiedzi na ten temat są ściśle chronioną „tajemnicą państwową”,  skrywaną, jak widać skuteczne, nawet przed IA. Cóż mi innego pozostało, jak podjęcie proby samodzielnego zgłębienia tego problemu.

 

Zacznę od tego drugiego pytania, czyli jak ja tłumaczę sobie, ze – w zasadzie wszystkie, z wyjątkiem rządów, w którym wiceministerkami były dwie, doświadczone panie nauczycieli: Anna Radziwiłł i Irena Dzierzgowska, w mniejszym lub większym stopniu, starały się utrzymać swój decydujący wpływ na to czego i jak będą się w polskich szkołach uczyły polskie dzieci.

 

Przypomnę, że Anna Radziwiłł brała udział w obradach Okrągłego Stołu jako reprezentantka strony solidarnościowo-opozycyjnej, a podsekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej była w latach 1989–1992, kiedy powstała pierwsza Ustawa o systemie oświaty (7 września 1991), oraz w latach  2004–2005, w pierwszym rządzie Marka Belki, w którym Ministrem Edukacji i Sportu był Mirosław Sawicki, zaś  Irena Dzierzgowska – od 17 listopada 1997 do 1 grudnia 2000 – pełniła funkcję sekretarza stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej w koalicyjnym rządzie (AWS – UW) premiera Jerzego Buzka. To wtedy zmieniono system szkolny, wprowadzając do niego gimnazja.

 

I o jeszcze jednym, mam wrażenie e już zapomnianym, fakcie muszę przypomnieć. Otóż Platforma Obywatelska, przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku obiecywała likwidację kuratoriów oświat. Jednak kiedy w ich wyniku utworzyła rząd koalicyjny (z PSL), a ministra edukacji została Katarzyna Hall o tej obietnicy zapomniała…

 

Oto fragment tekstu „Program wyborczy PLATFORMY OBYWATELSKIEJ, Warszawa 2007”:

 

Zwiększenie autonomii szkół i kompetencji ich dyrektorów. Należy umożliwić dyrektorom prowadzenie niezależnej i spójnej polityki kadrowej, decydowanie o organizacji pracy szkoły, programach nauczania i realizacji budżetu. Działania te nadzorowałyby rady oświatowe szkół, składające się z przedstawicieli władzy samorządowej i nadzoru pedagogicznego oraz rodziców.” [Str. 52 – 53]

 

Źródło: https://mamprawowiedziec.pl/file/14512

 

Ja wyciągnąłem z tej historii ostatnich 35-u lat taki wniosek:

 

Każda siła polityczna, która dochodzi do władzy i ma wpływ na stanowienie prawa, szybko dochodzi do wniosku, że – dla jej (partii) dobra – nie powinna tracić decydującego wpływu na to czego i jak nauczyciele uczą w szkołach.

 

Co nam – eduzmieniaczom – pozostaje? Tylko partyzantka, robienie swojego na lokalnym szkolnym podwórku. I budowanie pozaformalnych sieci wsparcia swoich inicjatyw…

 

I na zakończenie – już krotko – wyjaśnienie co miałem na myśli, zamieszczając w tytule felietonu owe słowa: „O szkole między „urawniłowką”, a „róbta co chceta”.

 

Chciałem w ten sposób opowiedzieć się za kompromisem miedzy szkołą zcentralizowaną i zakutą w rządowe rygory, a modelem szkoły, lansowanym rzez niektóre koncepcje alternatywne, w której –  jak w szkole Summerhill – brak jest przymusu uczenia się i uczęszczania na lekcje. W moim przekonaniu nie dla  wszystkich uczniów ta daleko posunięta swoboda jest dobra. Mogą się w takich szkołach uczyć tylko niektóre dzieci, ale tylko gdy są to szkoły niepubliczne, do których rodzice posyłają je na własną odpowiedzialność,  .Szkoły publiczne, masowe, powinny w sprawie stopnia uczniowskiej autonomii zachować właśnie ów kompromis, to znaczy – stosując podmiotowe, zindywidualizowane odejście do ucznia, pozostawić pewne formy dyscyplinowania procesu uczenia się. Bo oprócz  dzieci, które mają potrzebę rozwoju i poszukiwania wiedzy, są jeszcze i tacy, którzy najchętniej wyłącznie bawili by się, albo… siedzieli w smart fonach.

 

Nie mówiąc już o szkołach ponadpodstawowych, w których model Summerhill – w moim głębokim przekonaniu – jest niemożliwy!!!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



Zostaw odpowiedź