Archiwum kategorii 'Eseje i wywiady'

Esej: Dlaczego uważam, że należy na nowo przemyśleć ścieżki dochodzenia do kwalifikacji w zawodach robotniczych a także na poziomie technika – jeśli w ogóle technicy nadal są potrzebni

 

Jest kilka „gorących kartofli” w problemach edukacji, przed którymi od lat stają decydenci i których – jak dotąd – żadna władza nie odważyła się podjąć i definitywnie rozwiązać. Do takich należą: stosowanie tzw. „stopni” (cyfrowych ocen) szkolnych, system klasowo-lekcyjny, czy zadawanie prac domowych. Ale – moim zdaniem – jest nim także system kształcenia zawodowego. Tak jak w przypadku tych wcześniej wymienionych, także i prowadzenie szkół zawodowych uznawane jest za swoistą „oczywistą oczywistość”, za coś, co jest, bo było od zawsze.

 

Otóż to podstawowy błąd, zarówno metodologiczny, jak i historyczny. Metodologiczny – bo wszelki postęp był, jest i bę- dzie możliwy tylko wtedy, gdy jego początkiem jest kwestionowanie „odwieczności” zastanej rzeczywistości i empiryczna analiza jej słabych punktów. A że powoływanie się na wiekową tradycję szkół zawodowych jest zakłamywaniem historii – postaram się za chwilę wykazać, zanim przejdę do innych argumentów, przemawiających za postawioną przeze mnie w ty- tule tezą o potrzebie likwidacji dotychczasowego systemu nabywania kwalifikacji zawodowych i zastąpienia go innymi ścieżkami dochodzenia do tychże, adekwatnymi do współczesnej rzeczywistości technologiczno-zawodowej i tempa jej ewoluowania – najczęściej w nieprzewidywalnych kierunkach.

 

W części historycznej przypomnę tylko, że szkoły zawodowe powstały dopiero w czasach rewolucji przemysłowej, gdy wynalazek maszyny parowej stał się przyczyną zastępowania manufaktur wielkimi fabrykami, zatrudniającymi setki, tysiące robotników, obsługujących bliźniacze maszyny, a więc posiadających te same umiejętności. Wcześniej, przez setki lat – od czasu gdy w wyniku podzialu pracy wykrystalizowały się pierwsze zawody – umiejętności w każdym z nich przekazywane były – w wersji „zakładu rodzinnego” – z ojca na synów, a w przypadku warsztatu zatrudniającego większą ilość pracowników – poprzez „przyuczenie do zawodu”. Z upływem wieków wypracował się system samoorganizacji poszczególnych zawodów rzemieślniczych, ich struktura, hierarchia, zasady. Tak powstały cechy, mistrzowie, czeladnicy   i uczniowie, system egzaminów, pozwalających na wchodzenie na kolejne stopnie wtajemniczenia zawodowego. Kto chce dowiedzieć się więcej o cechach rzemieślniczych w Średniowieczu, także zaskakujących informacji – odsyłam do artykułu Wady i zalety średniowiecznych cechów rzemieślniczych”.

 

Spragnionym informacji z bardziej naukowego źródła proponuję opracowanie prof. Henryka SamsonowiczaCechy rzemieślnicze w średniowiecznej Polsce : mity i rzeczywistość”.

 

A teraz najwyższa pora, aby przypomnieć historię szkolnictwa zawodowego. Jako łodzianin nie mogę nie przywołać tu informacji, że pierwszą taką szkołą, nie tylko w Łodzi, ale na ziemiach Królestwa Kongresowego, a nawet w skali całego Imperium Rosyjskiego, była utworzona w roku 1869 Wyższa Szkoła Rzemieślnicza. Dodam, że kolejna taka szkoła techniczna powstała dopiero w 1880 w Irkucku i że obie wzorowały się na niemieckich szkołach o takim samym profilu, szczególnie na szkole w Chemnitz. Więcej o historii tej pierwszej, najstarszej, łódzkiej szkoły zawodowej – TUTAJ

 

Wracając do łódzkiej szkoły – wbrew nazwie, tak naprawdę była to średnia szkoła techniczna, kształcąca fachowców – co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem – w dziedzinie włókiennictwa, a – przy okazji – także mechaniki. Przypomnę też, że niemiecki fabrykant Ludwik Geyer zbudował w Łodzi tzw. „Białą Fabrykę” w latach 1835 – 38 i wyposażył ją w pierwszą w tym mieście maszynę parową. Lata 1848–1853 były czasem największego rozkwitu tej fabryki – jedynego w Łodzi całkowicie zmechanizowanego przedsiębiorstwa włókienniczego o pełnym cyklu produkcyjnym. Pracowały tu 3 maszyny parowe, a zatrudnionych było około 655 robotników. Po nim w rozwijały się w tym mieście inne, zatrudniające setki, a póź- niej tysiące – głównie robotnic – kompleksy przemysłowe branży włókienniczej: fabryki Karola Scheiblera, Izraela Poznańskiego, Oskara Kona…

 

Muszę w tym miejscu podkreślić, że była to szkoła, którą dziś nazwalibyśmy technikum, bo kształciła tzw „średnia kadrę techniczną”. Owe tysiące robotnic i robotników przyuczało się do zawodu „przywarsztatowo” – w dosłownym tego słowa znaczeniu: stojąc przy krośnie czy przędzarce, patrząc jak robią to inni, następnie podejmując – pod okiem osoby wykwalifikowanej – próby samodzielnego obsługiwania określonej maszyny.

 

I stan taki trwał aż do pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Niewiele jest źródeł historycznych o początkach szkolnictwa zawodowego – w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia – w Polsce. To które udało mi się znaleźć bez wychodzenia z domu, to dostępne w Internecie opracowanie Janusza Żmijskiego, zatytułowane „Podstawowe informacje o systemie szkolnym w II RP w 1926 r.”. Jest tam jednak tylko krótki fragment o szkołach zawodowych, z którego można dowiedzieć się ile takich szkół było w naszym kraju w 1926 roku. Oto ten fragment:

 

Ponadto w 1245 szkołach zawodowych uczyło się 114 035 uczniów. Były to głównie szkoły rzemieślnicze i handlowe, gdyż rozmiary i struktura szkolnictwa zawodowego odzwierciedlały kształt i stan ówczesnej polskiej gospodarki. Dominowały szkoły dokształcające przemysłowe, handlowe, gospodarcze dla kobiet i rolnicze. W zbiorze znajdują podpisy uczniów i nauczycieli m.in. z liceów i szkół handlowych, ogrodniczych, rolniczych, ekonomiczno-handlo- wych, mierniczych, drogowych, rzemieślniczych, przemysłowych, włókienniczych, kołodziejsko-kowalskich czy górniczych.” [Źródło:Janusz Żmijski, Podstawowe informacje o systemie szkolnym w II RP w 1926 r. – TUTAJ]

 

Pierwszą próbą systemowego zorganizowania szkolnictwa zawodowego była tzw. „Reforma jędrzejewiczowska” z 1932 roku, która obok systemu szkół ogólnokształcących (szkół podstawowych, gimnazjów i liceów) zawierała także część poświęconą kształceniu zawodowemu. Zainteresowanych odsyłam do obszernego (385 stron, bez bibliografii) opracowania autorstwa Joanny Sadowskiej – „Jędrzejewiczowska reforma oświaty w latach 1932-1933” TUTAJ, a dysponującym mniejszymi zasobami czasu – do pliku PDF, w którym zawarłem tą część tej publikacji, która odnosi się do kształcenia zawodowego – TUTAJ

 

Na użytek tej narracji zamieszczam jedynie rysunek, obrazujący schemat zakładanego w Reformie Jędrzejewiczowskiej systemu szkolnictwa zawodowego:

 

 

x              x            x

 

 

Potem wybuchła II Wojna światowa, a jej konsekwencją dla Polski było znalezienie się w strefie wpływów ZSRR, czyli funkcjonowania jako formalnie niezależne państwo, ale poddane całkowitej dominacji tego komunistycznego mocarstwa.

 

W pierwszych powojennych latach szkolnictwo w naszym kraju działało, niejako „z rozpędu” w strukturze przedwojennej. Dopiero po wprowadzeniu uchwały Prezydium Rządu PRL z 23 czerwca 1951 roku zaczęły obowiązywać nowe formy organizacyjne: dwuletnie zasadnicze szkoły zawodowe i 3-letnie technika, ponadto technika wieczorowe, koresponden- cyjne, zaoczne dla pracujących i różne specjalistyczne kursy zawodowe. Dotychczasowe szkoły dokształcające przekształcono w 2- i 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowe o pełnym wymiarze godzin. Uchwała ta wprowadziła także technika oparte na podbudowie wykształcenia ogólnego w zakresie 9 klas szkoły ogólnokształcącej. Absolwenci zasadniczych szkół zawodowych mogli kształcić się dalej w 3-letnich technikach dziennych, wieczorowych i zaocznych.

 

Wtedy wprowadzono także szkoły przysposobienia zawodowego jako najniższe formy przygotowania do pracy zawodowe. System szkolnictwa zawodowego ukształtowany w 1951 przetrwał do 1961 roku, z tym, że począwszy od 1957 roku powstały nowe rodzaje szkół, takich jak szkoły przysposobienia rolniczego, a następnie zasadnicze szkoły zawodowe przyzakładowe dla młodzieży pracującej. Przygotowywano się również do organizacji szkół zawodowych dla absolwentów liceów ogólnokształcących, tzw. szkoły pomaturalne. [Na podstawie opracowania: Barbara Moraczewska, Szkolnictwo polskie w latach 1945–1975 z uwzględnieniem miasta WłocławkaTUTAJ]

 

System szkolnictwa zawodowego, jaki tak naprawdę obowiązuje (z niewielkimi zmianami) do dzisiaj został wprowadzony w ramach generalnej zmiany systemu oświaty, dokonanej Ustawą z dnia 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania. [TUTAJ]

 

W skrócie – system ten obejmował: 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowe (dziś szkoły branżowe I stopnia), także w wersji szkół przyzakładowych, 2-letnie szkoły przysposobienia rolniczego, 4 lub 5-letnie technika zawodowe i licea zawodowe, 2 lub 3- letnie technika i licea dla absolwentów zasadniczych szkół zawodowych i szkół przysposobienia zawodowego (dzisiejsze szkoły branżowe II stopnia). Technika i licea zawodowe mogły być także tworzone w wersji przyzakładowej. [Artykuły od 11. do 19. Ustawy]

 

Z przedstawionego powyżej rysu historycznego wynika prosty wniosek: sposoby przygotowania kandydatów do zawodów od zawsze były pochodną aktualnej „konstrukcji” systemów gospodarczych, w tym ich poziomu technologicznego. Powstanie pierwszych szkół zawodowych był konsekwencją rewolucji przemysłowej, jej okresu „pary   i elektryczności”, powstaniem wielkich zakładów przemysłowych i zapotrzebowaniem na wykwalifikowaną kadrę w ilościach dotąd w historii niewystępujących.

 

Szkoły zawodowe, do których chodzili ojcowie i dziadowie dzisiejszych uczniów, to instytucje, które były dopasowane do potrzeb centralnie planowanej gospodarki systemu socjalistycznego. Powojenna odbudowa kraju, zarówno w aspekcie zasobów mieszkaniowych, jak i odtworzenie zdewastowanych zakładów produkcyjnych, a później faza „wielkich budów socjalizmu” i budowy „drugiej Polski” w tzw, „epoce gierkowskiej” generowały olbrzymie zapotrzebowanie na setki tysięcy wykwalifikowanych robotników i średniej kadry technicznej. W tamtym czasie zakładano, że raz wyuczony zawód można będzie wykonywać aż do emerytury. Wiem co piszę, bo jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy ówczesna władza postawiła mnie na stanowisku dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi, miałem możliwość „z autopsji” poznać nie tylko ideę, ale przede wszystkim praktykę ówczesnego systemu poradnictwa     i orientacji zawodowej. Do dziś pamiętam wizytę w analogicznej poradni bratniego miasta Karl Marx Stad (listopad 1988 roku) i informację tamtejszej dyrektorki, jak sprawnie i skutecznie działa ichni systemy selekcji uczniów tamtejszej szkoły podstawowej, (diagnostyka i orzeczenie co dalej, powszechnie wykonywane w ósmej klasie, bez możliwości odwołania się od niego), zapełniające uczniami tamtejsze berufsausbildung – szkoły zawodowe.

 

Ale od tamtej epoki minęło trzydzieści lat. Nie tylko nie ma już RWPG i Układu Warszawskiego, nie ma ZSRR, ale przede wszystkim dokonała się trzecia trzecia rewolucja przemysłowa, która choć zaczęła się jeszcze w latach 70. XX wieku, to naszą gospodarkę tak naprawdę zaczęła radykalnie zmieniać dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych – po owych przemianach politycznych i po okresie przejściowym – dekompozycji dawnej gospodarki, odziedziczonej po PRL.

 

Jako że nie jestem w tych sprawach kompetentny – zacytuję fragment tekstu ze strony portalu Desoutter:

 

Trzecia rewolucja przemysłowa zaczęła się w latach 70. XX wieku wraz z wdrożeniem częściowej automaty- zacji produkcji za pomocą programowalnych sterowników z pamięcią i komputerów. Od kiedy wprowadzono te technologie, zyskaliśmy możliwość automatyzacji całego procesu produkcji, dzięki czemu może odbywać się bez udziału człowieka. Znanymi przykładami zastosowania tego podejścia jest wykorzystanie robotów wykonujących zaprogramowane sekwencje czynności bez ludzkiej interwencji.

 

Obecnie trwa czwarta rewolucja przemysłowa. Charakteryzuje się ona wykorzystaniem technologii informacyj- nych i komunikacyjnych w przemyśle i często jest określana mianem „Przemysł 4.0”. Bazuje ona na osiągnięciach trzeciej rewolucji przemysłowej. Skomputeryzowane systemy produkcji wyposaża się dodatkowo w łącza sieciowe oraz tworzy się ich cyfrowe systemy bliźniacze, jeśli tak można powiedzieć. Umożliwia to komunikację z innymi obiektami oraz przekazywanie informacji o samych urządzeniach. Jest to kolejny krok na drodze ku automatyzacji produkcji. Połączenie w sieć wszystkich systemów prowadzi do powstawania „cyber-fizycznych systemów produk- cji” i inteligentnych fabryk, w których systemy produkcji, komponenty i ludzie porozumiewają się za pośrednictwem sieci, a produkcja odbywa się prawie autonomicznie.

[Źróło: www.desouttertools.pl]

 

I ta kolejna rewolucja będzie, także w naszym kraju (mimo aktualnie konserwatywnego rządu) będzie nabierała tempa. Przemiany w technologiach i organizacji produkcji wszelkich dóbr będą zachodziły tak szybko, że stare myślenie o zdoby- waniu kwalifikacji do zawodów w trybie trzyletnich szkół zawodowych będzie po prostu absurdalne. A co dopiero mówić o pięcioletnich technikach…

 

 

x           x           x

 

 

Nie uzurpuję sobie prawa do posiadania wiedzy o tym, jaki system wchodzenia do zawodów powinien być wdrożony „tu      i teraz”. Ale nie mogę nie podzielić się kilkoma refleksjami, do jakich upoważnia mnie moja biografia i posiadana wiedza –    i to zarówno ta zdobywana w trybie „instytucjonalnym” jak i – przede wszystkim – ta, do której dochodziłem ścieżką samokształcenia, a także w drodze analizy obserwowanej rzeczywistości.

 

Nim jednak napiszę o tych moich postulatach, podejmę jeszcze wątek, zasygnalizowany w zakończeniu felietonu z minionej niedzieli O tym, że nie jestem jak Kononowicz, ale zlikwidowałbym zawodówki:

 

Czytaj dalej »



Foto: www.p.lodz.pl/arch/pl/

 

W tym budynku, przy ul. Worcella (dziś ul. ks. Skorupki) w okresie mojej tam pracy mieścił się Państwowy Dom Dziecka im. Hanki Sawickiej w Łodzi.

 

Zaznaczyłem okno, za którym znajdowała się „uczelnia” grupy II, gdzie spędziłem najwięcej godzin w roli wychowawcy.

 

 

Tak naprawdę to pierwszym dniem mojej pracy jako pedagoga był właśnie ten dzień 1 września 1972 roku. Poprzednie miesiące zatrudnienia w Łódzkim Domu Kultury miały co prawda pewne aspekty pracy wychowawczej, ale jedynie w tym szerokim tego pojęcia znaczeniu, lansowanym przez pedagogikę społeczną. Dopiero w pałacyku przy ulicy Worcella mogłem sprawdzić się w realnych, codziennych sytuacjach roli opiekuna-wychowawcy. To była ta rola, której po raz pierwszy, amatorsko i intuicyjnie, podjąłem się latem 1961 roku, jako komendant kolonii zuchowej w Złockiem k. Muszyny. Byłem teraz o 11 lat starszy, bogatszy o wiedzę zdobytą podczas pierwszych lat moich studiów pedagogicznych i już wiedziałem, że w marcu przyszłego roku będę ojcem.

 

Oczywiście – o specyfice pedagogiki opiekuńczej nie miałem żadnej wiedzy teoretycznej – musiałem zdać się na „przywarsztatowe” przyuczanie do tego zawodu przez starszych – koleżanki i kolegę, pracujących w tym domu dziecka już od wielu lat.

 

Przydzielono mi obowiązki trzeciego wychowawcy w grupie II. Wspominając te dwie koleżanki, z którymi zapewnialiśmy opieką wychowawczą nad około dwudziestoosobową grupą dziewczynek i chłopców z klas III, IV i V pobliskich szkół podstawowych, dziś mogę po imieniu, przywołać tylko jedną z nich – tę starszą, o imieniu Wanda. Bo to ona stała się – określając tę rolę dzisiejszą nazwą – moją mentorką. Była wieloletnią wychowawczynią w tym domu dziecka, a w sąsiedniej grupie (starszaków) pracował, także jako wychowawca, jej mąż – Tadeusz. On także, na zasadzie „męskiej solidarności”, wielokrotnie służył mi radą i wspierał mnie w trudnych sytuacjach zawodowych.

 

A praca – pozornie – na tzw. „pierwszy rzut oka” nie wydawała się być trudną. Jednak zanim ją opiszę, nie mogę nie opowiedzieć jak w tamtych czasach funkcjonował dom dziecka.

 

Była to placówka – jak to się wtedy nazywało – „całkowitej opieki nad dzieckiem”, co w praktyce sprowadzało się do zapewnienia podopiecznym wychowankom wszelkich potrzeb: biologicznych – w tym wyżywienia, snu, także ubrania, ale też odpoczynku, zabawy, starszym także rozrywki, i – oczywiście – wychowankom w wieku szkolnym – warunków do realizowania „obowiązku szkolnego”.

 

Gdy spojrzycie na fotografię pałacyku, który był siedzibą tej placówki, będzie mi łatwiej opisać lokalową organizację życia wychowanków. Na piętrze mieściły się sypialnie. Były to duże pomieszczenia, podobne do tych na koloniach letnich, w których stało po kilkanaście łóżek. Pomieszczenia te funkcjonowały jedynie na czas przygotowania do snu, podczas ciszy nocnej i w okresie porannej toalety oraz przygotowania wychowanków do wyjścia do szkoły. Gdy dzieci, po zaścieleniu łóżek, schodziły do jadalni na śniadanie (mieściła się ona, obok kuchni, w pomieszczeniach „niskiego parteru” – bo trudno nazwać je „piwnicznymi”), sypialnie były zamykane i pozostawały niedostępne dla wychowanków aż do wieczora. Wychowawcy (po jednej osobie na grupę) przychodzili do pracy na pobudkę na 7. rano, dopilnowywali toalety porannej, ubierania się, ścielenia łóżek, schodzili z dziećmi do stołówki, jedli z nimi śniadanie i dopilnowywali, aby uczniowie starszych klas wyszli o właściwej porze do pobliskich szkół. Wychowawcy klas I i II odprowadzali dzieci do szkoły. Tylko z wychowankami w wieku przedszkolnym zostawała wychowawczyni na dyżurze. Pozostali wychowawcy wracali do swoich domów.

 

Głównym czasem pracy wychowawczej z dziećmi w wieku szkolnym był okres od ich powrotu ze szkoły, do ciszy nocnej. Gdzie dzieci przebywały w tym czasie? – W tzw. „uczelniach”, czyli salach, gdzie były stoliki z krzesłami do odrabiania lekcji, szafy z pomocami „naukowymi” i stół wychowawców grupy. „Uczelnie” były zlokalizowane na wysokim parterze. Do naszych obowiązków, obok nadzorowania i pomocy w odrabianiu lekcji, należało także spożywanie, wspólnie z dziećmi, obiadów i kolacji, organizowanie im czasu wolnego (była – też na parterze – świetlica, z kolorowym dużym telewizorem), w tym umożliwianie zabaw w ogrodzie, wychodzenie z nimi na spacery do pobliskiego parku, organizowanie wspólnych wyjść do kina, czasem i teatru. Na indywidualne rozmowy z wychowankami nie było warunków i sprzyjających okoliczności…

 

Jeśli pamięć mnie nie zawodzi – cisza nocna zarządzana była o godzinie 21-ej – wtedy pieczę nad dziećmi przejmowała tzw. „niania nocna”. Wychowawcy kończyli pracę – mogli wracać do swoich domów.

 

Wniosek z tak zarysowanej organizacji funkcjonowania domu dziecka jest oczywisty: najczęściej główny dyżur trwał – przynajmniej w mojej grupie – od 13-ej do 21-ej, czyli 8 godzin, a poranny – te tak zwane „pobudki” – od 7-ej do 8:30. W dniu w którym miało się „pobudkę”, do pracy już się nie przychodziło. No, chyba że zaistniała jakaś nadzwyczajna potrzeba, np. zastępstwo chorej osoby…

 

Proszę pamiętać, że w tamtym czasie w soboty dzieci chodziły normalnie do szkoły. I że były jeszcze dyżury niedzielne…

 

Etat wychowawcy w domu dziecka wynosił wówczas 36 godzin tygodniowo. Proste obliczenie pozwala wykazać, że dla zapewnienia opieki nad grupą wychowanków według takiej organizacji pracy placówki – gdyby miał to być jeden człowiek – musiałby pracować: 6 x1,5 godz. + 6 x 8godz. = 7,5 + 48 = 55,5 godziny. Wniosek – to prawie 2 etaty, a konkretnie 72 godziny. Ale przy „odrabiankach” i do godzin wieczornych musiały z grupą pracować dwie osoby… A pozostawały jeszcze dyżury niedzielne…

 

Właśnie takie potrzeby były powodem zatrudnienia w grupie trzeciego wychowawcy. A i tak wszyscy „wyrabialiśmy” nadgodziny…

 

Myślę, że ten opis pozwoli Czytelnikowi tych wspomnień lepiej wyobrazić sobie charakter i specyfikę mojej pracy w PDDz im. Hanki Sawickiej – bo taką patronkę miała tamta placówka. Piszę o tym, aby niezwłocznie złożyć oświadczenie, że podczas mojej pracy ani razu nie spotkałem się, aby w jakiejkolwiek formie była tam kultywowana pamięć owej patronki. Przeciwnie – znaczna część wychowanków należała do ZHP, a drużynę prowadziła tam przez wiele lat druhna Hanka Miecznikowska – żona Jerzego Miecznikowskiego, w latach 1967–1969 zastępcy komendanta hufca Łódź-Polesie, osoby o jednoznacznej, antykomunistycznej biografii…

 

 

x           x           x

 

 

Gdy zacząłem intensywnie poszukiwać w mej pamięci jakichś interesujących historii z okresu mojej tam pracy, którą – jak to czyniłem w poprzednich częściach moich wspomnień – mógłbym teraz przywołać, to – z jednym wyjątkiem – nic takiego nie udało mi się przypomnieć. Bo tak naprawdę to była to taka „praca u podstaw”, dzień do dnia podobny, „proza dnia powszedniego”.

 

Ale było takie jedno zdarzenie, które dziś, z perspektywy minionych lat, oceniam jako swoisty egzamin w roli opiekuna-wychowcy, a które w ocenie koleżanek i kolegów, a przede wszystkim pani dyrektor Ireny Możejko, stało się źródłem opinii, że Włodek to „człowiek do zadań specjalnych”. A było to tak:

 

Pewnego dnia wieczorem sprowadziłem moją grupę na kolację do stołówki. A tam zastaliśmy sytuację niczym z horroru: W pustej przestrzeni między stolikami zobaczyłem ośmiolatka z „najmłodszej” grupy, który – czerwony na twarzy – trzymając krzesło za oparcie, obracał się z nim dookoła, krzycząc przeraźliwie. Już wcześniej słyszałem, że są z nim problemy, że miewa ataki agresji. Wychowankowie stali w bezpiecznej odległości i czekali na rozwój wydarzeń. Koleżanki wychowawczynie także. Na ich wezwania, aby odstawił krzesło i się uspokoił – reagował jeszcze głośniejszym wrzaskiem i szybszymi obrotami.

 

Nie pamiątam już jak ów „problemowy” wychowanek miał na imię, ale na potrzeby tego wspomnienia przyjmijmy, że Sławek. Byłem jedynym dorosłym facetem w tym pomieszczeniu. Nie miałem wyboru. Widząc, że kilku starszych chłopców zmawia się „na stronie”, aby go „siłowo” obezwładnić, postanowiłem działać. Trzymając ręce podniesione przed sobą, trochę w intencji samoobrony, ale także jako taką „mowę ciała”, deklarację wobec Sławka: „nie chcę cię skrzywdzić”, zacząłem, powoli, zbliżać się do niego, mówiąc spokojnym, nie podniesionym głosem: „Sławku, postaw krzesło i chodź do mnie. Nic ci nie zrobię. Pójdziemy do sypialni i się położysz.” Powtarzałem te słowa kilkakrotnie, jak zaklęcia, spokojnym głosem… I poskutkowało. Sławek postawił krzesło, ja najpierw go przytuliłem, a po chwili wziąłem go za rękę i wyprowadziłem ze stołówki…

 

Po kilku tygodniach, jako konkluzja badań lekarskich, zapadła decyzja o skierowaniu Sławka w celu terapii na oddział dla dzieci do Specjalistycznego Szpitala dla Nerwowo Chorych w Miliczu na Dolnym Śląsku. I kogo pani dyrektor wydelegowała, aby go tam zawiózł? Oczywiście – mnie, choć nie był on wychowankiem naszej II grupy! Podróż (koleją, z przesiadką) odbyła się bez żadnych incydentów, w pełnej komitywie. W szpitalu na Sławka czekało już wolne miejsce, a ja – po pożegnaniu z moim podopiecznym – miałem jeszcze dość czasu, aby zwiedzić Milicz, zobaczyć jeden ze słynnych milickich stawów rybnych konkretnie ten najbliższy miasta i wysłuchać opowieści mieszkańców, jak to najsławniejszy polski kolarz szosowy – Ryszard Szurkowski – swoją karierę zaczynał w LZS Milicz, trenując na szosach w okolicach tej miejscowości…

 

 

x           x           x

 

 

Również i w tym okresie losy mojej pracy zawodowej i życia osobistego potoczyły się tak, że wypadło mi godzić jedne i drugie obowiązki. Bo krótko po północy we wtorek 20 marca, w szpitalu położniczym na łódzkim Karolewie, przyszedł na świat nasz synek – Kubuś. Jako że i w tamtych czasach nie wypisywano tak szybko matki po trudnym porodzie, a przy niej pozostawał także noworodek, świeżo upieczony tatuś, gdy już przygotował w domu wszystko co potrzebne do przyjęcia noworodka, mógł w niedzielę wybrać się ze swoimi wychowankami z domu dziecka na zorganizowany przez Komendę Hufca Łódź-Polesie jednodniowy rajd „Marzanna 1972”, który zaczynał się w podłódzkiej Kolumnie (dojechaliśmy tam i z powrotem pociągiem), a którego finałem było topienie słomianej kukły „Marzanny” w stawie przy młynie w Baryczy, na rzece Grabia.

 

Krysię z Kubusiem odebrałem ze szpitala w poniedziałek.

 

Następne tygodnie, aż do wakacji, upłynęły mi na – ograniczonym do niezbędnego minimum – wykonywaniu obowiązków zawodowych w domu dziecka, i przede wszystkim na, realizowanych przy moim pełnym zaangażowaniu, obowiązkach ojca. Powiem tylko, że to ja wykonałem pierwszą kąpiel (Krysia bała się, że zrobi mu krzywdę…), prałem solidarnie z Krysią pieluchy (nie było jeszcze „jednorazówek”), chodziłem na spacery z Kubusiem w wózeczku, a gdy taka była potrzeba – karmiłem synka z butelki…

 

 

 

 

Ale nie były to wszystkie moje obowiązki. Wszak cały czas byłem studentem – III roku zaocznej pedagogiki na UŁ. I przy moim zaangażowaniu w rolę taty i obowiązkach zawodowych, musiałem znajdować czas nie tylko na uczestnictwo w zajęciach (co drugie weekendy), ale także na zaliczenia, a przede wszystkim na przygotowanie się do sesji egzaminacyjnych – po V i VI semestrze! Na moje nieszczęście plan studiów przewidział w sesji zimowej tylko jeden egzamin (z literatury – oczywiście zdałem na 5), zaś w sesji letniej było ich aż cztery! I tu już nie miałem szansy zabłysnąć. Z dwu – jak by nie było – podstawowych przedmiotów: dydaktyki i psychologii zdałem tylko na trójki, dużo lepiej poszło mi z historii wychowania – na 4+. Jedyną ocenę 5 w tej sesji dostałem z … ekonomii politycznej. I tu muszę wyjaśnić, że to nie znaczy, iż tak się „obryłem” z ekonomii socjalistycznej. Ocena ta była owocem znakomitych wykładów mgr Stanisława Rudolfa – młodego jeszcze ekonomisty z Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego UŁ, zafascynowanego ekonomią kapitalizmu. Za nic miał on oficjalny program tego przedmiotu – dzielił się z nami swoją wiedzą, zdobywaną przez niego podczas przygotowań do jego pracy doktorskiej, którą na temat Próba weryfikacji celów państwa dobrobytu na przykładzie Szwecji” obronił w 1974 roku. Jego wykłady były tak frapujące, że same zapadały w pamięć. Do egzaminu nie musiałem się uczyć, tym bardziej, że egzaminator nie przepytywał z zapamiętanych treści wykładów, a zadawał pytania problemowe. [Więcej o późniejszym profesorze Stanisławie Rudolfie – TUTAJ]

 

 

x           x           x

 

 

Kolejny rok studiów zaliczyłem już w połowie czerwca, a wakacje były z każdym tygodniem coraz bliżej. W Komendzie Hufca Polesie zaszła kolejna zmiana na stanowisku komendanta. Na początku tego roku mój następca – Maciej Łukowski – został szefem nowopowstałej Rady Wojewódzkiej Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej w Łodzi, a na jego miejsce powołano nikomu nieznaną w naszym środowisku, „importowaną z hufca Łodź-Bałuty – Annę Błaszczyk. Nie wnikając w szczegóły powiem tylko, że zostałem zaproszony do komendy hufca, gdzie nowa komendantka długo i sugestywnie prosiła mnie, abym zgodził się poprowadzić, w II turnusie, zgrupowanie obozów w Strużnicy, w Karkonoszach. Była bardzo zdeterminowana, gdyż jako „spadochroniarka” nie miała kontaktów w tym nowym dla niej środowisku, a akcja letnia zbliżała się wielkimi krokami. Strużnica, to było to miejsce, które przed rokiem wynalazł Maciek Łukowski, a które wśród poleskich instruktorów nie było jeszcze „oswojone”. Dlatego nowa szefowa hufca kandydatów na funkcję komendanta zgrupowania w II turnusie nie miała. I turnus zgodził się poprowadzić Jacek Broniewski (prywatnie syn bibliotekarki w mojej podstawówce na Nowym Złotnie).

 

Czytaj dalej »



Stało się tradycją, że w dni świąteczne nie zamieszczam żadnych „aktualności”, tylko życzenia świąteczne lub teksty „okolicznościowe”. Jednym z takich szczególnych dni jest dzień dzisiejszy – 1 Maja, którego oficjalna nazwa to „Międzynarodowe Święto Pracy”. W „czasach słusznie minionych” było powszechnie znane pod krótszą nazwą Święta Pracy. Wszyscy którzy mają więcej niż trzydzieści kilka lat, a już na pewno moi rówieśnicy, wszyscy starsi ode mnie, ale i ci z roczników młodszych o 10 – 20 lat, doskonale wiedzą, że z tym dniem nierozerwalnie łączą się wspomnienia pochodów pierwszomajowych.

 

 

Oto, dla przypomnienia, kilka zdjęć archiwalnych

 

Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe[www:dzienniklodzki.pl]

 

Pochód pierwszomajowy na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Rok nieznany

 

 

 

Foto: www.dziennikzachodni.

 

Sosnowiec. W pochodzie maszerują uczniowie

 

 

Foto: www.dziennikwschodni.pl

 

Uczniowie w pierwszomajowym pochodzie. Lublin

 

Czytaj dalej »



Praca w Łódzkim Domu Kultury, czyli tanecznie, ale to nie było to…

 

Cz. 2: Od października 1971 do sierpnia 1972 roku

 

Poprzedni odcinek mojego serialu wspomnień zakończyłem taką informacją:

 

Z dniem 1 października tego roku podjąłem pierwszą – w pewnym stopniu zgodną z kierunkiem moich studiów – prawdziwą pracę zawodową w…. Łódzkim Domu Kultury.

 

Ale dlaczego właśnie tam, co należało do zakresu moich obowiązków, a przede wszystkim kto w tym zwrotnym momencie mojego życia podał mi rękę – o tym, ale także co dalej robiłem do czasu ukończenia studiów, dowiecie się w kolejnej części moich wspomnień.”

 

I od spełnienia tej obietnicy zaczynam ten kolejny podrozdział historii mojej, urozmaiconej i bogatej w nieprzewidziane „zakręty” życia, biografii.

 

Gdy nie przyjąłem od komendantki Adamczewskiej propozycji znalezienia mi „odpowiedniej” pracy, nie byłem jeszcze pewien gdzie będę pracował. Ale proces poszukiwania już trwał i nie było to poszukiwanie „na chybił trafił”. Dwa wydarzenia z przeszłości odegrały wtedy istotną rolę. Pierwsze z nich, to wspólne z Haliną Kwiatkówną zimowisko w Krakowie (1968/1969). Przypominam, że jej miejscem pracy był Łódzki Dom Kultury, w którym prowadziła Miejski Ośrodek Metodyczny – placówkę doradczą dla różnorodnych form działalności kulturalno-oświatowej na terenie Łodzi.

 

Drugim faktem były moje częste wizyty w ŁDK – w roli słuchacza Policealnego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych. I ten fakt był okolicznością sprzyjającą moim systematycznym kontaktom z Kwiatkówną. Uwzględniając jeszcze dodatkową okoliczność, jaką było podjęcie przeze mnie od 1 października 1970 r. na UŁ studiów, których pełna nazwa (ale i oferta przedmiotów) to „Pedagogika – kierunek wiedzy o kulturze”, nie powinno nikogo dziwić, że jedną z pierwszych osób, której zwierzyłem się że szukam pracy, możliwie zgodnej z moimi studiami, była właśnie owa Halina Kwiatkówna.

 

I to ona, i tylko ona, mogła wiedzieć, że właśnie zwolnił się etat w Dziale Artystycznym ŁDK. Był to dział, w którym skupiały się wszystkie formy amatorskiej działalności artystycznej, jakie prowadzone były na terenie ŁDK – od plastycznej, przez muzyczną, teatralną aż do tanecznej. Jego kierowniczką była pani Teresa Skoczylas – żona Włodzimierza Skoczylasa, znanego nie tylko z filmów aktora, pracującego w Teatrze im. St. Jaracza. Tym wolnym etatem było stanowisko, na którym pracująca tam osoba stawała się menedżerem Zespołu Pieśni i Tańca im. J. Strzelczyka, oraz pełniła funkcję organizacyjną dla prowadzonych w ŁDK kursów tańca towarzyskiego.

 

Foto: www.fotopolska.eu/Lodz/

 

Łódzki Dom Kultury – tak budynek ten wyglądał w latach siedemdziesiątych XX wieku – przed rozbudową i modernizacją

 

Do pracy stawiłem się 1 października i choć był to piątek, to dla mnie nie był to „zły początek”. Moje nowe miejsce pracy mieściło się na I piętrze, tuż obok klatki schodowej, w pokoju nr 101. Pokoik był nieduży, przechodni – z niego było wejście do gabinetu kierowniczki działu. Stały w nim trzy biureczka – za dwoma z nich siedziały moje nowe „koleżanki z pracy”. I tu pierwsze zaskoczenie: jedną z nich okazała się… moja koleżanka z I roku polonistyki, z którą zdawałem ów sławny egzamin na niebieskiej ławce w Parku im. Matejki u profesora Dürr-Durskiego – tu, w ŁDK – już jako Marysia Orlewicz. Wtedy nazywała się Nowierska. Jej mąż – Leszek Orlewicz – był znanym w Łodzi muzykiem i kompozytorem.

 

Drugie biureczko było warsztatem pracy Anny Smorgul – także absolwentki łódzkiej polonistyki, ale z rocznika dwa lata po naszym. Jak widać – wszyscy byliśmy sporo przed trzydziestką, i praca ta, choć w niezbyt dogodnych (zawsze popołudniowo-wieczornych) godzinach, stanowiła dla nas inspirujące wyzwanie…

 

Wspominając miesiące przepracowane w ŁDK poprzestanę na kilku jedynie epizodach, które na tyle utrwaliły się w mojej pamięci, że potrafię je przywołać jeszcze teraz, po nieomal 50-u latach.

 

Moim głównym zadaniem było trzymanie w jednej ręce wszystkich organizacyjnych nitek, dotyczących funkcjonowania, liczącego ponad pół setki członków  Zespołu Pieśni i Tańca. im. Józefa Strzelczyka. Na co dzień oznaczało to stały kontakt z osobami, które merytorycznie kierowały dwoma członami tego zespołu: grupą tancerek i tancerzy, z którymi pracował choreograf – Jan Nachrzter i chóru – który prowadził znany łódzki muzyk i kompozytor, specjalizujący się w folklorze – Edward Pągowski. Do moich obowiązków należało także koordynowanie terminów prób – tak oddzielnych dla tancerzy i dla chórzystów, jak i wspólnych – dla całego zespołu. Moim zadaniem było także rezerwowanie na te terminy odpowiednich sal. Oczywistą sprawą były także wszelkie czynności organizacyjne, związane z występami zespołu na różnych imprezach zewnętrznych.

 

Największą „atrakcją”, która jako menedżerowi przeszła mi „koło nosa” był wyjazd Zespołu do Machaczkały w Dagestanie – ówczesnej autonomicznej republice ZSRR. Nie pamiętam już dziś dokładnie terminu tego wyjazdu, a Googl też nie może mnie wesprzeć, bo go wtedy nie było. Ale dam sobie… baczki uciąć, że zostali tam zaproszeni z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej (7 listopada). Zespół pojechał tam z panią Teresą Skoczylas, gdyż paszporty i wizy załatwiano w czasie, gdy nie była jeszcze znana osoba „opiekuna” zespołu. Trudno – pozostało mi tylko wysłuchiwanie relacji „jak było” – po ich powrocie…

 

Ale organizowanie dwu następnych występów zespołu to było już moje zadanie. Pierwszym takim wyjazdowym koncertem było uświetnienie zakończenia V Rajdu Turystyczno-Krajoznawczego ZMS „Szlakiem Zdobywców Wału Pomorskiego” w Szczecinku – w czerwcu 1972 roku. Pojechaliśmy tam z Łodzi autokarem, występ był w muszli koncertowej miejscowego parku. Ja „urzędowałem” na tzw. „zapleczu”, czyli przy wejściu artystów na estradę – w roli inspicjenta. W pewnej chwili, gdy na chwilę wyszedłem po coś na zewnątrz, wracając zauważyłem w miejscu gdzie był „osobom obcym wstęp wzbroniony”stojącego, mizernego chłopaczka. Podszedłem do niego i tonem nieznoszącym sprzeciwu zwróciłem się do niego: „A pan to kto, co pan tu robi? Proszę natychmiast wyjść!” I co usłyszałem? – „Kazali mi tu czekać, po koncercie mam wystąpić na scenie. Nazywam się Wojciech Fortuna.”

 

Foto:DPA/PAP[www. wyborcza.pl]

 

Sapporo – 11 lutego 1972 r. Od lewej: Walter Steiner – medal srebrny, Wojciech Fortuna – medal złoty oraz Rainer Schmidt – medal brązowy.

 

I tak oto prawie wyrzuciłem za drzwi pierwszego w historii polskiego złotego medalistę olimpijskiego w sportach zimowych. To tyle co zapamiętałem z tamtego wyjazdu, bo wszystko odbyło się jak zostało zaplanowane – bez żadnych „afer” i innych godnych zapamiętania wydarzeń.

 

Czytaj dalej »



Od zawodowego harcerza do magistra, który do doktoratu się przymierza…

 

Cz. 1: Od maja 1968r. do września 1971r.

 

Choć ten nowy rozdział mojego życia faktycznie zaczął się od niedzieli 28 kwietnia 1968 roku, która była moim pierwszym dniem po powrocie z pokładu OH „Bałtyk” do Łodzi, to jego, jeszcze ogólnikową, zapowiedź mogłem poznać już w grudniu poprzedniego roku. Opisałem to w eseju „Od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II c – wątek służby w Marynarce Wojennej”. To wtedy, podczas ostatniego urlopu „z wojska”, gdy złożyłem wizytę „mojej” komendantce – dh. Rosel-Kicińskiej, usłyszałem od niej takie słowa: „Ale gdy tylko druh przyjedzie do Łodzi, to bardzo proszę, już następnego dnia, przyjść na Gdańską do Komendy Chorągwi”. Wtedy nawet nie pomyślałem, że to nie było tylko towarzyskie zaproszenie…

 

Tak jak miałem przykazane – już 29 kwietnia, w poniedziałek przed południem, zameldowałem się w sekretariacie KCh Ł ZHP. Po chwili siedziałem już w gabinecie komendantki, która… bez zbędnych „nawijek”, poinformowała mnie, że jest dla mnie przygotowany etat instruktora w dziale akcji letniej i zimowej Komendy Chorągwi – z dniem 2 maja, bo pierwszego jest święto.

Foto:www.wikimapia.org

 

W tej zabytkowej willi Zygmunta Richtera już wtedy mieściła się, przy ulicy – wówczas była to ulica Gdańska, dziś Stefanowskiego – Komenda Chorągwi Łódzkiej ZHP

 

 

I tak oto mogłem przekonać się, że dh. Anna Rosel-Kicińska nie jest osobą, która – skoncentrowana na własnej karierze – nie przywiązuje wagi do spraw „maluczkich”, lecz że jest rzadko spotykanym w tamtych czasach człowiekiem, który poczuwa się do odpowiedzialności – nawet w przypadku, gdy ktoś inny dawno zapomniałby o sprawie… Bo uważała, że to ona mnie zawiodła i dlatego musiałem 3 lata spędzić w wojsku, zamiast studiować pedagogikę… Dziś nie mam wątpliwości, że ten etat był „załatwiony” wyłącznie po to, abym mógł od razu po wojsku podjąć pracę…

 

Jak było zaplanowane, tak się stało. Nie będę tu opisywał szczegółów tego czym tam się zajmowałem – przywołam tylko trzy sytuacje, które – każda w innych kontekstach – miała swoje dalsze konsekwencje, a jedna – nawet historyczne konotacje.

 

Pierwszym moim zadaniem było organizacyjne przygotowanie wyjazdowych posiedzeń komisji d.s. zatwierdzania obozów – w pięciu łódzkich hufcach. Oczywiście nie ja byłem decydentem, ale do mnie należało „logistyczne” zapewnienie sprawnego przebiegu każdego takiego „wyjazdowego” posiedzenia. Wspominam o tym dlatego, gdyż stało się to dla mnie swoistym szkoleniem w zakresie prawnych przepisów, dotyczących prowadzenia obozu harcerskiego. Nigdy wcześniej nie byłem samodzielnym komendantem, odpowiedzialnym prawnie i finansowo za takie przedsięwzięcie. Dzięki tej serii, w ptraktyce, na zasadzie obserwacji uczestniczącej, poznałem wszystkie formalności – w tym prawne wymogi, związane z pełnieniem funkcji komendanta obozu. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że już za rok będę samodzielnie prowadził taki obóz w Poddąbiu…

 

Podczas Akcji Letniej ’68, ale dopiero w połowie sierpnia, otrzymałem dwa zadania „wyjazdowe”. Pierwszym było konwojowanie transportu (półciężarówką) kilku namiotów na nadmorski obóz do Lubiatowa, gdzie na kilka nocy miała zamieszkać delegacja skautów ze Słowenii – wtedy jednej z republik Jugosławii. Utkwiły mi w pamieci obrazy modzieży w „niepionierskich” mundurach, uśmiechniętych, kontaktywnych – wszak język słoweński należy do rodziny języków słowiańskich.

 

Ale w drodze powrotnej, już nie pamiętam co było tego powodem, miałem na kilka dni wstąpić na zgrupowanie obozów Hufca Łódź-Śródmieście w Trzmielewie k.Białego Boru. Przypominam – był sierpień 1968 roku. Obozy te rozbite były na Pomorzu Zachodnim – w regionie Polski, w którym od końca II Wojny Światowej stacjonowały jednostki Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, w tym – działała największa w tej części kraju baza lotnicza w Kluczewie k. Stargardu.

 

Dziś wiemy, że w nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 roku wojska państw Układu Warszawskiego dokonały inwazji na Czechosłowację. My, siedząc tego wieczoru przy ognisku o niczym nie wiedzieliśmy. Ale zwróciły naszą uwagę, nieomal bez przerwy przelatujące nad naszymi głowami, wielkie samoloty. Ktoś nawet zażartował: „Co to, bombowce lecą? Wojna?”

 

Na drugi dzień jeden z instruktorów który miał radyjko tranzystorowe, w zaufaniu, powiedział, że słuchał „Wolnej Europy”, że mówili tam o napaści sowietów i ich sprzymierzeńców na Czechosłowację. Wtedy zrozumieliśmy co nad nami lata. I gdzie leci…

 

Jednak nie miałem czasu przeżywać „bratniej pomocy Armii Zaprzyjaźnionych”, gdyż zostałem zaangażowany w rozwiązanie trudnego problemu wychowawczego „tu i teraz”. Do dziś pamiętam jedynie te fakty, które były związane bezpośrednio ze mną. Otóż na jednym z podobozów doszło do pobicia jednego z uczestników obozu przez kilku innych „kolegów”. O mojej roli w rozwiązaniu tego problemu opowiem w późniejszym czasie – po opracowaniu odnalezionych materiałów archiwalnych.

 

x             x             x

 

Po tej akcji letniej, w oparciu o postępowanie podjęte jeszcze przed wakacjami, rozkazem Komendanta Chorągwi z dnia 14 września 1968 roku przyznano mi stopień harcmistrza.

 

x             x            x

 

Trzecim wspomnieniem z okresu pracy w Komendzie Chorągwi jest mój udział w zimowisku dla harcerek i harcerzy ze starszoharcerskich drużyn artystycznych, jakie na przełomie 1968/1969 zorganizowano dla nich w Krakowie. Formalnie komendantką była niejaka Halina Kwiatkówna – szefowa łódzkich drużyn tej specjalności – „w cywilu” kierowniczka Miejskiego Ośrodka Metodycznego w Łódzkim Domu Kultury przy ul. Traugutta. Zapamiętajcie to nazwisko, gdyż postać ta odegra wkrótce swoja ważną rolę w kolejnym etapie mojej biografii. Zostałem tam oddelegowany jako nieformalny szef tego przedsięwzięcia, gdyż Kwiatkówna nie była instruktorką ZHP, i nie miała pojęcia o formalnościach prowadzenia zimowiska. Za to była genialna jako merytoryczna kierowniczka – to jej uczestnicy zawdzięczali przebogaty program. Wspomnę tylko, że „zaliczyliśmy” nie tylko Zamek na Wawelu, krakowskie muzea i najważniejsze zabytki (w tym Ołtarz Wita Stwosza), także oba teatry (im. Słowackiego i Stary), ale też takie krakowskie specjalności, jak teatr Cricot 2 z Tadeuszem Kantorem i kabaret „Jama Michalika”. Nie pamiętam już dokładnie gdzie mieszkaliśmy – to było jakieś schronisko młodzieżowe. Kołacze mi sie po głowie jakiś adres z terenu „Wola Justowska”. Za to Nowy 1969 Rok powitaliśmy w Bronowicach – podobno w karczmie, która była miejscem słynnego wesela Lucjana Rydla z dziewczyną z tychże Bronowic – opisanego przez Stanisława Wyspiańskiego. Dodam tylko, że na to zimowisko „wkręciłem” jako studenta PWSSP Jurka Cz. – tego samego o którym wspominałem przy okazji opowieści o moim terminowaniu u boku dr Majewskiej.

 

Jest jeszcze jeden powód, dla którego wspominam mój pobyt w Krakowie na zimowisku. Bo dzięki temu, w praktyce, przećwiczyłem wszystkie formalności prowadzenia – nie ważne, że zimowiska, ale w taki sam sposób prowadzona jest dokumentacja obozu harcerskiego. Wszystko w tym obszarze było tu moim obowiązkiem – Halina Kwiatkówna tylko podpisywała się w miejscach, które jej wskazałem. Od tamtego czasu książka finansowa, teczka rachunków i faktur, umowy – to wszystko nie miało już dla mnie tajemnic.

 

Za 7 miesięcy, jako komendantowi kursu dla drużynowych w Poddąbiu, będzie mi ta wiedza jak znalazł. Ale póki co wróciłem do Łodzi. Nie spodziewając się żadnych przełomów, pracowałem nadal na Gdańskiej, tyle, że już pod nowym kierownictwem…

 

x             x             x

 

Uważni czytelnicy kolejnych odcinków moich wspomnień zapewne czekają na informację co z moimi planami studiowania pedagogiki. Oczywiście – nie byłbym sobą, gdybym jeszcze w czerwcu nie złożył do rekrutacji UŁ stosownych dokumentów, jako kandydat na wieczorowe studia pedagogiki. Aby wzmocnić moje szanse – dołączyłem wycinki z tygodnika „Bandera” z moimi artykułami – większość z nich (nie licząc tego debiutanckiego reportażu „Rejs jeden z wielu”) było dowodem moich wychowawczych pasji, ujawnianych w tej publicystycznej aktywności. Był tam także ilustrowany zdjęciem wycinek z dziennika „Żołnierza Wolności”, gdzie reporter informował o marynarzu-bibliotekarzu, który nie tylko przynosi z biblioteki Portu Wojennego Oksywie na okręt książki, ale jeszcze zachęca do ich wypożyczania, czytając kolego co ciekawsze ich „kawałki” – podczas obierania ziemniaków.

 

Jakież było moje rozczarowanie, gdy zamiast listu z informacją o terminie i miejscu egzaminu wstępnego otrzymałem pismo, informujące że zwracają mi przesłane dokumenty, gdyż są to studia dla pracujących i obowiązuje wymóg minimum dwu lat stażu pracy. Nie było w tej kopercie żadnego z załączonych przeze mnie wycinków prasowych. W ten sposób bezpowrotnie utraciłem moje pamiątki..

.

 

 

Mój indeks Państwowego Zaocznego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych

 

Mogę się i dziś pochwalić, że w tej trudnej sytuacji zachowałem się bardzo racjonalnie. Nie rozpaczałem, nie demonstrowałem fiksacyjnych zachowań typu „bicie głową w mur biurokracji”. Nie pamiętam kto mi to poradził (może była to Halina Kwiatkówna?), ale od 1 października 1968 roku byłem już słuchaczem dwuletniego Państwowego Zaocznego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych, które miało swoją siedzibę w Łódzkim Domu Kultury. W ten sposób ów dwuletni czas karencji przed możliwością podjęcia prawdziwych studiów wyższych mogłem wykorzystać do stopniowego wchodzenia w rytm zdobywania wiedzy. Tym bardziej, że w programie tego Studium były takie przedmioty, jak: pedagogika, psychologia, socjologia, oświata dorosłych, a wykładowcami byli pracownicy naukowi Uniwersytetu Łódzkiego.

 

x           x           x

 

Zanim przejdę do kolejnego etapu mojej pracy w ZHP muszę jeszcze wrócić do wątku partyjnego. Pamiętacie, jak opowiadałem o okolicznościach mojego akcesu do PZPR. Jak wiecie – wydarzyło się to jesienią 1967 roku – dzięki tej decyzji mogłem „załatwić” syna wiceministra i przywrócić kolegom prawo do wychodzenia na ląd. Rzecz w tym, że zostałem wówczas jedynie „kandydatem na członka partii”, pełne prawa członkowskie otrzymywało się po roku tego kandydowania i pozytywnej uchwale członków POP o przyjęciu „w szeregi”. Tyle tylko, że ja w kwietniu pożegnałem nie tylko ową POP, ale w ogóle – OH „Bałtyk” i Gdynię.

 

Po powrocie do Łodzi, po rozpoczęciu pracy w Komendzie Chorągwi, nikomu nie przyznałem się do tamtego kandydowania. Zakładałem, że „co było to nie jest”, że wszystko pójdzie w zapomnienie i mi się upiecze…

 

I tu nie doceniłem procedur, obowiązujących w strukturach PZPR. Po wielu miesiącach, już dokładnie nie pamiętam kiedy, ale chyba już jesienią 1968 roku, zaczepił mnie w przejściu kolega – także etatowy instruktor Komendy Chorągwi – kierownik jednego z wydziałów i poprosił, abym przyszedł na chwilę rozmowy „w ważnej sprawie”. Pełnił on na Gdańskiej funkcję sekretarza POP. Tą ważną sprawą była informacja, że właśnie wezwali go do Komitetu i przekazali mu moje dokumenty, które otrzymali z odpowiednich organów partyjnych Marynarki Wojennej. I jak on ma rozumieć fakt, iż do tej pory nie zgłosiłem u niego faktu rozpoczęcia w POP na okręcie stażu kandydackiego.

 

Całe szczęście, że tym I sekretarzem był mój dobry znajomy, jeszcze z Hufca Polesie, ten sam, który udzielał mi owych zbawiennych rad jak dobrze przeżyć wojsko. Próbowałem mu wyjaśnić, że ja tak naprawdę to nie chciałem zapisać się do PZPR, tylko rozegrać sprawę z synem wiceministra i żeby to jakoś „zagubił”.. Niestety – dowiedziałem się, że jest to niemożliwe, a w ogóle, to żebym się nie wygłupiał – jedyne co może dla mnie zrobić, to wyciszyć sprawę owej zwłoki w zgłoszeniu przynależności.

 

I tak się stało… Od tamtego czasu, aż do jesieni 1980 roku, byłem szeregowym członkiem tej „przewodniej siły narodu”, płaciłem składki i uczestniczyłem w zebraniach. No, nie będę udawał, że później nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bez tej legitymacji w kieszeni o wiele mniej prawdopodobne byłyby moje „awanse” – o których opowiem za niedługo…

 

x           x           x

 

Aby opowiedzieć co „zadziało się” w moim zyciu w roku 1969 i później, muszę na chwilę wrócić jeszcze do roku poprzedniego. A wydarzyła się w tedy niezwykle dla mnie ważna zmiana: dotychczasowa komendantka – dh. Anna Rosel-Kicińska z dniem 7 czerwca 1968 roku przestała pełnić swoje obowiązki, gdyż… (nie, nie, nikt jej nie odwołał), gdyż przyjęła propozycję i została dyrektorką Działu Programów dla Dzieci i Młodzieży Polskiego Radia. Po latach nie mam wątpliwości dlaczego tak bardzo mnie mobilizowała, abym niezwłocznie po powrocie z wojska zgłosił się do niej, na Gdańską. Zapewne już wtedy wiedziała, że jej dni w Łodzi są policzone, i jeśli przyjdę za późno, to już tego etatu dla mnie nie będzie.

 

Funkcję komendanta chorągwi objął po niej Józef Niewiadomski, który przez kilka lat (od 1957 do 1963 roku) był zastępcą komendanta – w czasach gdy komendantami byli: druhna hm Władysława Matuszewska (1957 – 1961) – i dh hm Zbigniew Kuba-Matuszewski (1961–1962). Nie wchodząc w szczegóły – został on powołany na tę funkcję w czasach popaździernikowej odwilży i pierwszych lat po reaktywowaniu ZHP, gdy na kierownicze funkcje w harcerstwie wracali przedwojenni instruktorzy. Już wtedy po cichu mówiło się, że Niewiadomski jest tam po to, aby Partia miała kontrolę nad tym, co się w tej organizacji dzieje. Rosel-Kicińska takiej „kontroli” nie potrzebowała. Ale teraz uznano, że w sytuacji jej nagłego odejścia nie ma co szukać kogoś innego – „towarzysz Józef będzie najlepszy”. Bo Niewiadomski był już wtedy kimś, kogo nazywało się „aparatczykiem” – mimo młodego wieku (35 lat) mial już za sobą staż na partyjnych stanowiskach, a w 1966 ukończył Wyższą Szkołę Nauk Społecznych przy KC PZPR w Warszawie.

 

Dziś, z perspektywy minionych lat, mogę powiedzieć, że Józef Niewiadomski nie funkcjonował w roli komendanta jak bezduszny funkcjonariusz – w mojej ocenie zachowywał, na miarę tamtych czasów, przyzwoity balans między oczekiwaniami tych, którzy go tam postawili, a tym czego oczekiwali od niego instruktorzy harcerscy – ci starsi, ale także i ci młodsi, działający w hufcach, szczepach i drużynach. Tak przynajmniej go zapamiętałem i przez wszystkie lata, gdy spotykaliśmy się przy różnych okazjach, aż do jego śmierci, witałem się a nim serdecznie, bez bagażu przykrych zaszłości.

 

x           x           x

 

Bo też – tak to dzisiaj widzę – najprawdopodobniej jego pomysłem był mój powrót do macierzystego hufca Polesie. A – dla lepszego wyjaśnienia – cofając się kilka lat, było tak:

 

Czytaj dalej »



Od kandydata na murarza do marynarza

 

Wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych

 

Dzisiejszy tekst został zapowiedziany w post scriptum, kończącym poprzednią część II c – wspomnieniowego wątku „marynarskiego”:

 

Podczas pisania poprzedniego wspomnienia – wątku „harcerskiego” uświadomiłem sobie, że zapomniałem o jeszcze jednym ciągu zdarzeń, jakie były moim udziałem w latach 1963 – 1965. A bez tych informacji mogą nie być odpowiednio „genetycznie naświetlone” fakty z mojej przyszłej, zawodowej i naukowej drogi życiowej.

 

Tym przeoczonym wątkiem są moje doświadczenia w roli korepetytora i …nieformalnego asystenta pani pedagog z Okręgowej Poradni Wychowawczo-Zwodowej w Łodzi – dr Aleksandry Majewskiej. Pisałem już o tym ostatnim we wspomnieniu poświęconym dr Majewskiej, ale chciałbym ten wątek poszerzyć i wzbogacić o pominięte tam fakty.

 

Zacząć muszę od cofnięcia się do czasów, gdy sam byłem jeszcze uczniem w „Budowlance”, a konkretnie uczniem I klasy 3 TB przy TB nr 1 przy Kopcińskiego w Łodzi. Działal tam wtedy gabinet dentystyczny, w którym pracowała sympatyczna pani doktor. Sympatyczna, bo miałem z nią taki „układ”, że w sytuacji, gdy nie chciałem być na jakiejś lekcji, mówiłem, że mam wizytę u dentysty, a ona zawsze udzielała mi tam azylu. Przypominam, że pełniłem wtedy funkcję przewodniczącego szkolnego samorządu uczniowskiego i … i byłem uczniem polonistki – pani Wiktorii Kupiszowej.

 

Było to chyba tuż po końcu pierwszego semestru nauki (bo wtedy rok szkolny dzielił się na cztery semestry), czyli na początku listopada, gdy owa lekarka zapytała mnie, czy zechciałbym pomóc w nauce pewnemu uczniowi podstawówki. Nie pamiętam kim dla niej był ów uczeń, ale pewnie bardzo jej na tym zależało. Ja, kiedy dowiedziałem się że ta pomoc nie będzie za darmo, przyjąłem ofertę, acz z lekkimi obawami – czy dam radę.

 

I to był mój pierwszy w życiu występ w roli „tego który uczy”, czyli – na razie – w wersji korepetytora. Nic z tego jak te korepetycje wyglądały nie pamiętam, wiem tylko, że mój uczeń mieszkał na piętrze przedwojennej kamienicy przy ul. Dębowej – krótkiej uliczki odchodzącej w lewo od ul. Przybyszewskiego, za kinem „Wolność”. Korepetycji tych nie udzielałem długo – tylko przez kilka tygodni, gdyż – jak to już opowiedziałem – w lutym przestałem być uczniem „Budowlanki”, a po zmianie szkoły sam musiałem zająć się swoją edukacją.

 

Drugie podejściem do tej roli, i to od razu w wersji „grupowej”, miałem w roku 1964, kiedy będąc już studentem polonistyki otrzymałem bardzo ciekawą propozycję od… od nikogo innego, jak od pani Wiktorii Kupiszowej – wielokrotnie już wspominanej przeze mnie polonistki z „Budowlanki”.

 

W tym czasie szukała ona, jeszcze nie rezygnując całkowicie z pracy w szkole kierowanej przez dyrektora Hałłamejkę, innych możliwości zawodowych. Skorzystała z faktu, że właśnie otwierano nowe technikum – Technikum Elektryczne. Na starcie tej szkoły nie mogła jeszcze zatrudnić się na całym etacie – w tym pierwszym roku miała tam jedynie kilka godzin – oczywiście z klasami pierwszymi. I to właśnie dla słabeuszy z ortografii (sic!) zaproponowała mi pani Wiktoria prowadzenie „kompletów” pisania ortograficznego, za – pamiętam ogólne wrażenie, nie konkretną kwotę – wtedy znaczące dla mnie wynagrodzenie. Tych grup miałem kilka – tyle ile było, klas pierwszych. Spotkania odbywały się w tymczasowej siedzibie tego technikum, czyli w gmachu przedwojennej szkoły zawodowej „Salezjanów” przy ul. Wodnej, w którym do niedawna działała jeszcze salezjańska Zasadnicza Szkoła Metalowo-Odlewnicza. Decyzją ówczesnych władz, w jej miejsce, od 1962 roku, działala państwowa Zasadnicza Szkoła Zawodowa Nr 2

 

Foto:www.wodna.edu.pl

 

To za tymi drzwiami gmachu przy ul. Wodnej w Łodzi działa się opisana poniżej historia.

 

 

Pamiętam znakomitą organizację tego przedsięwzięcia. Zajęcia z grupami wszystkich klas pierwszych (chyba były trzy) odbywały się tego samego dnia, a plan lekcji był tak ułożony, że uczniowie żadnej z klas nie musieli czekać na moje zajęcia – każda grupa po swojej ostatniej „planowej” lekcji po prostu zostawała w tej samej sali. Ja przychodziłem najpierw do pokoju nauczycielskiego, tam rozbierałem się, witałem z nauczycielami, a po dzwonku (choć bez dziennika) szedłem no moje „lekcje”. Przerwy także spędzałem w pokoju nauczycielskim.

 

Taka pierwsza przymiarka studenta do roli nauczyciela…

 

Uprzedzając pytania – informuję, że pani Kupiszowa dokładnie wiedziała komu powierzyła tą „fuchę”. Wszak to ona przez wszystkie lata kiedy była moją nauczycielką j. polskiego stawiała mi – z wypracowań – zazwyczaj dwie oceny: dwójkę za ortografię i piątkę za treść.A z dyktanda nieomal zawsze miałem dwóję…

 

Ale ona zadziałała według tej samej zasady, która powoduje, że najlepszym prowadzącym grupę AA jest były alkoholik. Tylko on może zrozumieć uczestnika grupy i najlepiej mu doradzić…

 

I ja kimś takim w tej sprawie byłem. Na własnej skórze poznałem nie tylko objawy tej „choroby”, ale także skuteczne i nieskuteczne sposoby jej „leczenia”. Oto pierwszy tego przykład: Do dziś pamiętam jak pani Wiktoria po którymś sprawdzaniu zeszytów, trzymając mój w ręce, kazała mi podejść do tablicy i napisać takie oto wyrazy, które ja napisałem tak:

 

alkochol,     lektóra.     architektóra…

 

Dlaczego tak?” – wykrzyknęła Pani Profesor. A ja ze spokojem eksperta: „Przecież się odmienia!” Ona, ze zgrozą: „Jak?” – Ja na to: „Lektóra – bo odmienia się na lektor, a architektóra – bo żona architekta to architektowa!

 

Cala klasa w śmiech, ona także chwilę się „obśmiała”, ale – dociekliwie – pyta: „No dobrze, ale dlaczego napisałeś przez ch słowo alkohol?” No, tu mnie złapała – pomyślałem przez chwilę. Ale mam! I mówię, już w konwencji „na wesoło”: „Żeby było go więcej”…

 

I, jak widzicie, tych słów już nigdy z błędem nie napiszę. A pisanie poprawne, wcześniej błędnie napisanego, słowa po 100 i więcej razy – wielokrotnie wobec mnie stosowane jako metoda nauczenia poprawnej pisowni – przynajmniej na mnie nigdy nie podziałało.

 

I dlatego prowadziłem te „komplety ortograficzne” według mojej autorskiej, innowacyjnej, metody. Opierała się ona na zasadzie skojarzeniowej. Konkretny „trudny” wyraz musiał uczniowi „wmontować się” w pamięć (jak powinien poprawnie być napisany) nie „na siłę”, a w drodze skojarzeń z określoną sytuacją, kontekstem, okolicznościami. Tak jak ja do dziś wiem jak pisać wyrazy: alkohol, lektura, architektura…

 

A sposób ten polegał na układaniu tekstów kolejnych dyktand w formule serialu kryminalnego, którego bohaterami byli młodzi ludzie, wplątani w środowisko przestępcze. Niestety, rękopisy tej dydaktyczno-terapeutycznej twórczości bezpowrotnie zaginęły „w pomroce przeprowadzkowych dziejów”. Dziś mogę jedynie bardzo ogólnie opowiedzieć jak one powstawały.

 

A à propos fabuły – przypominam, że działo się to już po tym, jak pracowałem na kolonii letniej dla nieletnich przestępców (patrz: „Przypadek czy Palec Boży…”), a w tym czasie odwiedzałem Tolka – byłego grupowego z Grabowna Wielkiego – w Zakładzie Wychowawczym „na Łucji” i trochę inspiracji tematycznych z tych źródeł miałem…

 

Jak to wyglądało? Zaczynałem od przygotowania wykazu wyrazów, z którego będę czerpał pisząc odcinek opowiadania, zawierającego – dla przykładu – wyrazy z tzw. „o kreskowanym”.

 

 

Główną postacią wszystkich odcinków był chłopak o imieniu Will – świadomie nazwałem go tak po „zagranicznemu””.  I od niego zaczynały się wszystkie opowiadane historie. Dziś nie jestem w stanie odtworzyć tamtych tekstów, ale zaryzykuję taką próbkę naśladowczą, ilustrującą „metodykę” tych dyktand:

 

Gdy już wszyscy byli na miejscu Will powiedział półgłosem: Dziś podejmiemy próbę włamania do tamtego garażu, gdzie ostatnio wypłoszyła nas wiewiórka. Józek dowiedział się, że stróż nie będzie miał obchodu jak robi to zazwyczaj, bo dziś cały mózg ma zajęty myśleniem o zdrowiu córki, która poparzyła sobie wrzątkiem skórę twarzy. Jeśli brama będzie zamknięta na kłódkę – najpierw podejmiemy próbę jej otwarcia wytrychem. Jak to się nie uda – trzeba będzie ją równo uciąć.…”

 

Na kolejnym spotkaniu rozdawałem kartki z napisanymi przez uczniów dyktandami, na których podkreślone na czerwono były słowa napisane z błędem. Każdą taka „pracę” omawiałem indywidualnie i przy tej okazji wielokrotnie „żonglowałem” tymi błędnie napisanymi słowami, w najróżniejszych kontekstach, aby na długo (na zawsze?) utkwiły one uczniowi w pamięci. Bo moja metoda właśnie na tym polegała: na skojarzeniu tego właśnie słowa, słowa zawierającego literę „ó”, dla której to pisowni nie ma innego uzasadnienia, jak zapamiętanie, że „tak się pisze – i już!” – z tą właśnie historią o włamaniu, w której były właśnie te wyrazy – z nieodmienialnym „o” z kreską.

 

Czytaj dalej »



Od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II c – wątek służby w Marynarce Wojennej

( od maja 1965 do kwietnia 1968)

 

Niech początkiem tego odcinka wspomnień będzie to zdanie z poprzedniej ich części:

 

28 kwietnia 1965 roku, odprowadzany nie tylko przez rodziców, ale także przez.. druhnę Rosel-Kicińską oraz jej zastępcę, wsiadłem do pociągu i wyruszyłem na spotkanie „nieznanego”…

 

Niewiele z tej podróży pamiętam, Jechałem przez wiele godzin sam, był to pociąg osobowy, bezpośredni – z Łodzi do Ustki. Pasażerów było niewielu, nie tak jak w sezonie wakacyjno-urlopowym.Pewnie i inni poborowi jechali tam gdzie ja, ale nikogo nie zidentyfikowałem.

 

Na peronie dworca w Ustce czekał już „komitet powitalny” w granatowych mundurach – jakiś podoficer i kilku marynarzy, którzy poprowadzili całą grupę – bo jednak okazało się, że było nas tam z kilkanaście osób „z biletem w jedną stronę”. Do bramy Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej (CSSMW) nie było bardzo daleko, ale tak „na oko” ok. 4 km, które przebyliśmy pieszo, w milczeniu…

 

Dalej było typowo: wstępna rejestracja, przydział do konkretnej kompanii i odprowadzenie do miejsca zakwaterowania. Mnie przydzielono do kompanii 10. Jej kwaterą był drewniany, parterowy barak, który wraz z innymi, bliźniaczo do niego podobnymi, znajdował się kilkaset metrów od murowanych obiektów Centrum, w otaczającym go lesie. A potem – strzyżenie „na zero”, przebieranka w wyfasowane ubrania – oczywiście nie „wyjściowe”, a płócienne, acz w kroju „marynarskim”: spodnie z szerokimi nogawkami, bez rozporka, za to z klapą z przodu, zapinaną po bokach na dwa guziki, bluza z prostokątnym kołnierzem, opadającym z tyłu na barki. Następnie każdego z nas przydzielono do określonej sali, na konkretne łóżko. Łóżka były piętrowe – ja miałem szczęście dostać to „na parterze”.

 

I niewiele więcej mam do opowiedzenia z pierwszych prawie dwu miesięcy tzw. „szkolenia unitarnego” – z grubsza jednakowego we wszystkich formacjach i jednostkach LWP. Musztra, w tym krok defiladowy, składanie i rozkładanie oraz czyszczenie broni (pmK), kilka wyjść na pobliski poligon „Lendowo”, jedno ostre strzelanie na strzelnicy. I na koniec – w drugiej połowie czerwca – przysięga. Zgodnie z tradycją i ówczesnym przebojem „Przyjedź mamo na przysięgę..” – do mnie mama też przyjechała, ale w towarzystwie taty.

 

Muszę jeszcze wyjaśnić, że na owej 10. kompanii w „lesie” byli rekruci, dla których zaplanowano kontynuowanie szkolenia w dwu „specjalnościach”: na pisarzy i na kucharzy okrętowych. Gdy się o tym dowiedziałem, że dla mnie zaplanowano szkolenie na pisarza (w znaczeniu sekretarza-kancelisty), rozpocząłem „podchody” pod oficera politycznego, aby namówić go, by coś zrobił, aby skiwerowano mnie na inne szkolenie. Już nie pamiętam jakich użyłem argumentów, ale okazało się, że chyba go przekonałem, bo w ostateczności wylądowałem na cyklu (taką nazwę nosiły szkolenia w określonych specjalnościach) dla przyszłych operatorów radiolokacji.

 

Po przysiędze, na 4 miesiące, zamieszkałem w jednym z murowanych bloków koszar, zbudowanych w latach 1936 – 1937 dla ośrodka szkoleniowego Luftwaffe. Wtedy wszystkie obiekty (budynki i drewniane baraki) mogły pomieścić 7,5 tys. żołnierzy. Za moich czasów było na, tak szacunkowo, grubo ponad tysiąc chłopa…

 

Foto: www.ustka.naszemiasto.pl

 

Budynki CSSMW z lotu ptaka – zdjęcie współczesne. 1 – w tym bloku byliśmy zakwaterowani; 2 – w tym bloku był „cykl” radarzystów.  Pomarańczową obwódką zaznaczono kompleks czterech kuchni i zblokowane z nimi stołówki.

 

Opowiem o tym okresie, w którym Ojczyzna Ludowa zrobiła ze mnie – humanisty i antytalencia technicznego – radarzystę, tylko trzy historie. Jedna będzie o tym, jak zastosowałem radę doświadczonego, starszego kolegi, jak bezproblemowo „przeżyć” wojsko. Powiedział: „Trzy kategorie ludzi mają dobrze w wojsku: muzycy, sportowcy i ‚aktywiści’”. Szybko doszedłem do wniosku, że skoro „słoń mi nadepnął na ucho”, wątłe zdrowie i postura uniemożliwiają mi uprawianie sportu – pozostało mi być „aktywistą”.

 

W całej II kompanii (taki numer miał pododdział mieszkających w tym bloku) było nas takich dwóch: Andrzej Niedziela z Bytomia (też po maturze), i ja. Andrzej został przewodniczącym koła KMW na kompanii, a ja… przewodniczącym… Rady Świetlicowej. Bo była świetlica a w niej telewizor. Nie pamiętam na czym konkretnie ta nasza „aktywność” polegała, ale wiem jedno: musiala zdobyć uznanie naszego zastępcy dowódcy batalionu ds. polityczno-wychowawczych, skoro po kilku tygodniach uznał, że powinniśmy (Andrzej i ja) mieć warunki do naszej działalności, i … wychodząc po dniu pracy (ok. 16-ej) do domu, zostawiał nam klucz do swojego gabinetu.Taki to był „równy gość”. Po jakimś czasie zwierzył się nam, że jest tu w Centrum „zesłany” za karą, (nie powiedział gdzie i jakie miał stanowisko), że go zdegradowano do stopnia majora (komandor podporucznik w mar-wojce). Cały kontekst jego opowieści kazał nam przypuszczać, że powodem jego zesłania nie były przewiny dyscyplinarne, ale „ideologiczne”…

 

I tam był nasz azyl, w którym mogliśmy być poza „bieżączką” życia kompanijnego…

 

Ta informacja jest niezbędna, jako kontekst trzeciej historii, o której za chwilę. Ale póki co – jeszcze jedna opowieść z cyklu „przypadek, czy…”:

 

 

x           x           x

 

Otóż dowódcą klasy radarzystów był młody podporucznik, świeży absolwent Oficerskiej Szkoły Wojsk Radiotechnicznych (OSWR) w Jeleniej Górze. Jego nazwisko pamiętam, pewnie nie zapomnę do śmierci, ale okażę litość i go tutaj nie wymienię. Dalej będzie występował jako podporucznik Ł. Ten szybko zorientował się, że ma wśród uczniów swojej klasy dwu chłopaków po maturze, i do tego „aktywistów”. Poprosił nas któregoś dnia, chyba to było jeszcze w lipcu, i zaczął nam opowiadać jaka to fajna fucha być oficerem, a zwłaszcza takim specjalistą od radarów. Że to przyszłość armii, że oficerowie tej specjalności to będzie elita wojska… W konkluzji zaproponował nam, abyśmy nie marnowali swego życia jako marynarze z poboru i zgłosili się, jako kandydaci, do szkoły oficerskiej, oczywiście tej, którą on ukończył. Pierwszym krokiem są aktualne badania lekarskie o przydatności do szkoły oficerskiej – on nam to załatwi, pojedziemy do Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku-Oliwie, a potem on nam pomoże załatwić wszystkie dalsze formalności.

 

I co? Jego „nawijka” trafia na podatny grunt, bo obaj byliśmy jeszcze w pierwszej fazie „stresu pourazowego”, czyli lęków wobec wizji trzyletniej, zasadniczej służby w Marynatce Wojennej. Przystaliśmy na tę propozycję. Dostaliśmy rozkaz wyjazdu do Gdańska (upoważniał do bezpłatnych przejazdów wszystkimi środkami komunikacji publicznej) i po kilku godzinach, po wcześniejszym pobraniu krwi do analizy, siedzieliśmy już w poczekalni do prześwietlenia. Tam jak wiadomo – siedzi się już bez górnej części ubrania. Po chwili wszedł jeszcze jeden, też goły od pasa w górę, młodo wyglądający facet. Wywiązała się rozmowa, w formule „per ty” On zapytał co tu robimy. Usłyszał nasze dumne „My na badania przed zgłoszeniem do OSWR w Jeleniej Górze. A ty?”. Po chwili milczenia powiedział: „A ja jestem tegorocznym absolwentem tej właśnie szkoły. I jestem tu po to, abym miał „podstawy zdrowotne” do ‚bezkarnej’ rezygnacji z dalszej służby zawodowej w wojsku”. Zaczęliśmy go przepraszać, że nie wiedzieliśmy, iż jest oficerem, na co on odparł tylko: „Nieważne. Ale teraz wiecie, że to co wam powiem, to wiem z własnego doświadczenia.” I opowiedział nam o wielkiej szkodliwości dla zdrowia (w tym o tym, że facet staje się bezpłodny!) codziennego przebywania w zasięgu szkodliwego promieniowania, jakie wydziela magnetron w radarze, o tym, że absolwenci tej szkoły najczęściej lądują na całe lata na bezludziu, bo tam zazwyczaj budowane są stacje radiolokacyjne.

 

Przekonał nas. Wróciliśmy do Ustki i oświadczyliśmy naszemu podporucznikowi Ł, nie informując o przyczynie naszej rezygnacji z ubiegania się o przyjęcie do szkoły oficerskiej. Był niepocieszony, jeszcze kilka razy usiłował namówić nas na zmianę stanowiska. Bezskutecznie.

 

x           x           x

 

I trzecia historia o tym jak nasz ambitny podporucznik Ł. chciał wygrać współzawodnictwo o tytuł „Klasy służby socjalistycznej” – w skali całego CSSMW. Musieliśmy być najlepsi we wszystkim: w wynikach w nauce, w pracy społecznej, w dyscyplinie, i… w procencie „upartyjnienia” klasy.

 

Pewnego dnia, na początku września, podczas czegoś w rodzaju „godziny wychowawczej”, stanął przed nami i wygłosił mowę o tym, że wszyscy powinniśmy dołożyć starań, aby wygrać to współzawodnictwo. A już mamy wielkie szanse na to, ale powinniśmy być także najlepsi z wszystkich klas w Centrum – także w ilości marynarzy należących do PZPR. „Chyba wam zależy, abyśmy wygrali? No, to kto chce zapisać się do Partii niech wstanie!” Ja z Andrzejem siedzieliśmy w pierwszej ławce. Nagle usłyszeliśmy za sobą rumor, jaki robią odsuwane podczas wstawania krzesła… Oglądamy się, a tam – wszyscy stoją… Tylko my dwaj siedzimy.

 

Na to nasz dowódca klasy, patrząc na nas, gniewnie zapytał: „A wy co, nie chcecie się zapisać?” Nim Andrzej zdążył zareagować, ja, w typowej dla choleryka reakcji, poderwałem się i wyrecytowałem: „To co tu się dzieje, to owczy pęd. A wśród baranów nie widzę dla siebie miejsca” – i usiadłem.

.Koledzy, jedni urażeni – wychodzili nie patrząc na mnie, inni – podchodzili i zaczynali się tłumaczyć, że oni… Przerywałem im, mówiąc: „Nie tłumacz się, rozumiem…”

 

Jeszcze tego samego dnia, po obiedzie, zameldowałem się w pokoju naszego zaprzyjaźnionego zastępcy ds. politycznych i opowiedziałem mu o tym wydarzeniu, komentując jeszcze, że jestem tym oburzony, bo moim zdaniem podporucznik w swej nadgorliwości zrobił więcej złego niż dobrego „dla Sprawy”. Powiedziałem, że przyszedłem po radę, bo nie wiem, może postąpiłem niewłaściwie? Taki byłem „cwany”….

 

Co było dalej? Nasz major podziękował mi za właściwą postawę i… i jak się wkrótce okazało – przekazał tę informację komu trzeba we władzach PZPR w CSSMW. Podporucznik Ł.dostał naganę partyjną i pewnie jeszcze jakąś inną karę „po linii służbowej”, bo w następnych dniach chodził wściekły. Raz „przyuważył mnie” bez świadków na korytarzu cyklu i teatralnym szeptem wycedził: „Już ja cię załatwię. Od października resztę służby będziesz odbywał na ‚wyspie kawalerów’!” Wyspą kawalerów nazywano helski cypel: z trzech stron morze, z czwartej WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna – takie wojskowe MO).

 

Cóż mogłem na to dictum zrobić? Oczywiście opowiedziałem o tej groźbie ukarania mnie tym zesłaniem na Hel „naszemu” majorowi-komandorowi ppor., który uspokoił mnie, że to „strachy na lachy”, że nie „tamten” będzie o tym decydował.

 

I faktycznie – wkrótce odbyły się egzaminy końcowe i po kilku dniach każdy z nas dowiedział się w jakiej jednostce i gdzie będzie dalej służył. Andrzej – że idzie na okręty podwodne, a ja – na OH „Bałtyk” w Szefostwie Hydrografii Marynarki Wojennej – w obu przypadkach do portu wojennego Gdynia-Oksywie.

 

Po raz kolejny mogę powiedzieć, że w tym okropnym systemie „dyktatury proletariatu” (sic!) na mej drodze spotkałem „porządnego człowieka”. Choć i s…syna także spotkałem…

 

x           x           x

 

W ostatnich dniach października 1965 roku eszelon wojskowy relacji Ustka – Gdynia-Oksywie, przewiózł z CSSMW do garnizonu Portu Wojennego na Oksywiu kilkusetosobową grupę „absolwentów” szkolenia z wszystkich cyklów i w pełnym wachlarzu specjalności, aby uzupełnili braki kadrowe na stacjonujących w tym porcie jednostkach pływających, jak również w znajdujących się tam bazach lądowych.

 

Na peronie stacyjnym czekał już na nas bosman okrętowy, który po odliczeniu wszystkich, z rozkazem wyjazdu na OH „Baltyk” –  zaprowadził nas – dwunastoosobową grupę – do basenu portowego Stoczni Marynarki Wojennej, gdzie nasz „nowy dom” … stał w pływającym suchym doku.

 

Foto:www.google.com

 

Tak to wyglądało – zdjęcie obrazuje inną, „cywilną” jednostkę podobnych rozmiarów, w takim właśnie suchym doku.

 

Już następnego dnia, ubrani w robocze kombinezony i uzbrojeni w ręczne skrobaczki, dołączyliśmy do załogi, która czyściła podwodną część kadłuba z narosłych glonów i muszelek. Po całkowitym oskrobaniu kadłub został pomalowany czerwoną farbą podkładową, a następnie właściwą farbą ochronną.

 

A później moje okrętowe życie potoczyło się „normalnie”. Ja i moi koledzy z „rocznika” przez kolejne 6 miesięcy byliśmy tzw. „baniakami” – tak na okrętach nazywało się marynarzy najmłodszego rocznika – odpowiednik „kotów” w wojskach lądowych. Nie powiem że to było moje najlepsze pół roku na okręcie, ale zgrzeszyłbym, gdybym napisał, że bylimy jakość szczególnie poniżani czy fizycznie gnębieni. No, może tylko pewien mat Daniel (to nazwisko). Nie wiem od kogo się dowiedział, że ten młody radarzysta, był studentem. W dni gdy pełnił służbę podoficera dyżurnego, lubił udowadniać mi, że tutaj to on ma władzę! Podczas wieczornej zbiórki do sprzątania rejonów nie miałem wątpliwości, że padnie: „Kuzitowicz – WC na dziobie”! Jakbym to szczególne pomieszczenie (z kilkoma sedesami, umywalkami) nie sprzątnął – już po kilku takich „razach”wiedziałem, że gdy mat Daniel przyjdzie „na odbiór” – zawsze „coś” znajdzie i padnie: „Do poprawki – meldować!”. I sytuacja zwykle powtarzała się kilkakrotnie, czasem długo po ogłoszeniu ciszy nocnej.

 

Ale szybko go rozpracowałem. Po każdym „Do poprawki – meldować” wymykałem się na papierosa (wtedy jeszcze paliłem), potem brałem wąż, polewałem wszystko wodą i szedłem meldować. Szybko i jemu się nudziło, wolał siedzieć na dyżurce i drzemać…

 

Mógłbym tak jeszcze długo wspominać i opowiadać szczegółu okrętowego życia. Na teraz na tym poprzestanę. Jak wiecie – w dwu poprzednio zamieszczanych tekstach „rocznicowych”:

 

50. rocznica powrotu ‚do cywila’!” i .”Dziś obchodzę 50-lecie mojego debiutu w roli dziennikarza-publicysty” zawarłem wiele opowieści o najróżniejszych sytuacjach i wydarzeniach, w których uczestniczyłem. Dla pragnących przypomnieć sobie te teksty proponuję ich skrócone wersje – w załączonych plikach pdf: TUTAJ  i  TUTAJ

 

 

x            x           x

 

 

Teraz poszerzę te wspomnienia o kilka fleszy pamięci i jedną dłuższą opowieść:

 

 

O.H. „Bałtyk na pełnym morzu.

 

Zacznę od tego, że na mój chrzest na „wilka morskiego”, czyli pierwszy pełnomorski rejs, musiałem czekać ponad trzy miesiące. Przez ten czas trwała konserwacja kadłuba, potem było wodowanie i następnych kilka tygodni różnych prac remontowo-konserwatorskich – w tym malowanie nadbudówek. Jak informowałem o tym w poprzednich wspomnieniach – OH „Bałtyk” był jednostką badawczą, tyle, że należał do Marynarki Wojennej. Jego rejsy były realizowane w ramach porozumienia, które było pokłosiem międzynarodowej współpracy, zapoczątkowanej w ramach III Międzynarodowego Roku Geofizycznego. W jego wyniku, o stałych, uzgodnionych terminach okręt wypływał w morze z cywilną ekipą pracowników Gdańskiego Oddziału Instytutu Hydrologii i Meteorologii. I właśni takim pierwszy w roku 1966 rejsem był rejs lutowy. Był to okres zimowych sztormów na Bałtyku.

 

Czytaj dalej »



Lata 1959 – 1968 – od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II b – wątek harcerski

(lata 1961 – 1968)

Gdy w I części wspomnień „Od kandydata na murarza do marynarza” przywoływałem fakty z mojej harcerskiej aktywności pominąłem wydarzenia, które, uszły wtedy mojej uwadze, a którymi rozpocznę tę część „nurtu harcerskiego”, choć wydarzyły się przed okresem lat 1963 – 1968.

 

 

Oznaczenia stopni instruktorskich w ZHP: stopnia „przewodnik” i „podharcmistrz”

 

Bo jak by to było, gdybym nie zarejestrował faktu, w tamtym czasie bardzo dla mnie ważnego, że we wrześniu 1961 roku nadano mi (wówczas) pierwszy stopień instruktorski „przewodnika”. Od tej pory mój harcerski krzyż miał granatową podkładkę. W całym złotniańskim szczepie tylko jego komendant – Bogdan Lobka – miał taki stopień. I dzięki temu na obozie w Ługach byłem zastępcą d.s programowych…

 

Kolejne „przeoczone” wydarzenie to zimowisko w Czerwieńsku na Ziemi Lubuskiej. Odbyło się ono na przełomie lat 1961/1962. Jego organizatorem była Komenda Chorągwi Łódzkiej, a uczestnikami były instruktorki i instruktorzy z wszystkich łódzkich hufców. Wiodącym celem tego skoszarowania tak licznej grupy łódzkiej kadry instruktorskiej było zapoznanie ich z nową metodyką harcerską, jaka miała wkrótce zastąpić tą przejętą po przedwojennym harcerstwie – w znacznym stopniu wzorowaną na skautingu.

 

Może przy innej okazji więcej o tym napiszę – teraz wspomnę jedynie, że był to czas, kiedy w Głównej Kwaterze ZHP swoje poglądy forsował Jacek Kuroń – twórca, najpierw drużyny, a od 1958 roku – hufca „Walterowców”. To tam zaczął eksperymentować z metodyką pracy, wzorowaną na poglądach Antoniego Makarenki, czyli wychowania w zespole (kolektywie). I właśnie na tym zimowisku mieliśmy zostać przekonani do reformy, polegającej na odejściu od systemu indywidualnego zdobywania stopni i zastąpieniu go „kolektywnie” zdobywanymi przez cały zastęp mianami: ochotników, tropicieli wędrowników itd. Dopiero członek zastępu, który jako zespół uzyskał określone miano, mógł ubiegać się przyznanie mu stopnia o tej nazwie.

 

Do dziś pamiętam jedynie, że w celu wysłuchania przedstawiciela Głównej Kwatery (jego nazwisku ulecialo z mej pamięci) zasiedliśmy w ogromnej hali (pierwotnie była to ujeżdżalnia koni), a na scenę, gdzie stał stolik z jednym krzesłem i mikrofonem na statywie, wszedł ów „misjonarz” nowej „wiary” i pierwsze co zrobił, to… to wziął to krzesło, przeniósł je na skraj sceny, obrócił oparciem w stronę „widowni”, usiadł na nim okrakiem, wspierając się rękoma o jego oparcie, i z mikrofonem w dłoniach zaczął swoją – nie wiem jak to określić, bo to nie był wykład, ale też i nie gawęda. Dziś nazwałbym to agitacyjną, ponad dwugodzinną prelekcją, której celem było przekonanie nas do nowej idei harcerskich „awansów”, realizowanych w kolektywach zastępów…

 

Mało mnie to interesowało, wszak byłem drużynowym zuchów, a w tej gałęzi harcerstwa nic się nie zmieniało. Jedyne co wyniosłem z tej „agitki”, to ów sposób na sprawienie wrażenia, że mówca nie jest drętwym aparatczykiem wygłaszającym przemówienie, ale że to „swój chłop”, co to nie przywiązuje wagi do zwyczajów, panujących na zjazdach, plenach i innych polityczno-partyjnych zgromadzeniach.

 

Dlaczego o tym zimowisku, a konkretnie o tym wydarzeniu, wspominam? Bo jestem jednym z nielicznych, jeszcze żyjących, świadków próby radykalnego zamknięcia okresu pogrudniowego (to znaczy po grudniowym tzw Zjeździe Łódzkim, który zaowocował reaktywowaniem ZHP i powrotem do aktywnej działalności wielu przedwojennych harcerzy i instruktorów) i poluzowaniem ( w porównaniu do OH) partyjnych więzów. Próby, która jak się po niedługim czasie okazało, nie do końca była udana.

 

System się nie przyjął, w znakomitej większość drużyn był bojkotowany, a władze ZHP musiały z najważniejszej dla tej idei zmiany – idei kolektywizmu – wycofać się. Jednak stopnie: ochotnik, tropiciel, ćwik i harcerz orli już nie wróciły – nowe nawy stopni harcerskich pozostały na następne dziesięciolecia…

 

Dziś okres ten jest tak dalece wyparty z pamięci zbiorowej, że w żadnym, dostępnym w Internecie materiale o powojennej historii ZHP nie znajdziecie o nim nawet wzmianki.

 

Ale ów „chwyt” wyjścia zza przysłowiowego stołu prezydialnego i odformalizowania\e swoich relacji ze słuchaczami zapamiętałem i po latach wielokrotnie wykorzystywałem go (nie zawsze dosłownie) w różnych rolach w których przyszło mi występować publicznie: jako wykładowcy, komendanta hufca czy dyrektora szkoły…

 

x           x           x

 

Po nadrobieniu „niedoróbek” części I. wspomnień Od kandydata na murarza do marynarza”, obejmującej lata 1958 – 1963, mogę już podjąć wątek harcerski, czyli opowiedzieć o mojej działalności w ZHP od września 1963 do kwietnia 1968.

 

Przypominam, że aktywność na tym polu zawiesiłem na czas przygotowań do matury i egzaminu wstępnego na studia. Ale gdy to już było za mną, nie potrafiłem odmówić propozycji, jaka padła ze strony władz Komendy Hufca Łódź-Polesie, abym objął funkcję Kierownika Kręgu Pracy Drużynowych Zuchowych. Było to coś na podobieństwo przewodniczącego klubu posłów w Sejmie, bo władzą dla wszystkich drużyn zuchowych był Namiestnik Zuchów, jak – wyjątkowo – nazywał się kierownik referatu drużyn tej kategorii. Bo drużynowi harcerzy ze szkół podstawowych a także drużynowi ze szkół średnich i zawodowych mieli kierowników referatów: młodszo-, albo starszoharcerskiego.

 

Ta oferta pod moim kierunkiem była konsekwencją innych ruchów kadrowych w pionie zuchowych instruktorów nie tylko Hufca Polesie, ale i Komendy Chorągwi. Otóż w tym czasie zrezygnował z funkcji Kierownika Wydziału Drużyn Zuchowych druh Tadeusz Poklewski (już o nim wspominałem – ten co był na kursie w CSIZ w Oleśnicy szefem naszej łódzkiej grupy), a jego miejsce zajął Kazimierz Madaliński – dotychczasowy Namiestnik Zuchów na Polesiu. Z kolei zwolnione przez niego stanowisko zajęła… Liliana Madalińska – od niedawna żona Kazimierza, znana wcześniej jako Lili Bekier – drużynowa zuchów na osiedlu M. Mireckiego, która to drużyna nazywała się dużyną Myszki Miki. Lilka była też, razem ze mną, kursantką w Oleśnickiej szkole.

 

Nic z tego co w tej roli robiłem nie pamiętam – była to bardziej funkcja tytularna, niż wymagająca konkretnych działań. Wspominam o tym dlatego, że od tej daty (12.09.1963) stałem się instruktorem KH Łódź-Polesie, gdyż dotąd funkcjonowałem jako instruktor szczepu przy złotniańskiej podstawówce. A to było – jak się wkrótce okazało – niezbędnym punktem wyjścia dla dalszej „kariery” w ZHP.

 

Lato 1964 roku w historii Hufca Łódź-Polesie przeszło do historii jako Akcja Letnia „Orawa”. W dwu turnusach – lipcowym i sierpniowym, w kilku miejscowościach tego – wtedy – mało znanego regionu polskich gór zorganizowano obozy w pobliżu wsi: Jabłonka, Podwilk, Lipnica Wielka, Winiarczykówka i… Harkabuz. To w tej ostatniej wsi, tylko w lipcu, w znajdującej się tam szkole podstawowej zorganizowano kolonię zuchową, która była „placówką ćwiczeń” dla wakacyjnego kursu drużynowych zuchowych, poprowadzonego dla kilkudziesięcioosobowej grupy uczestniczek i uczestników, „zakwaterowanych” pod namiotami, rozbitymi nieopodal na leśnej polanie. Komendantką tego szkoleniowego zgrupowania była druhna Namiestnik – Lili Madalińska, a komendantem owego kuru… no kto by inny, jak nie ja.

 

Foto: pl.wikipedia.org

 

Szkoła w Harkabuzie – zdjęcie współczesne

 

I to był kolejny„chrzest w boju” i poletko zdobywania doświadczeń, tym razem „dydaktycznych”, przyszłego szkoleniowca, nauczyciela – w tym nauczyciela akademickiego.

 

W tym miejscu muszę przypomnieć ten oto fragment ze wspomnień „nurtu studenckiego”, jaki napisałem, wspominając to właśnie lato studenta z oblanymi egzaminami z scs:

 

Potem nastały wakacje, które powinienem przeznaczyć na przygotowanie się do zdania egzaminu „komisyjnego”. Jednak, jak dowiecie się z kolejnego odcinka tych wspomnień, poświęconego wątkowi „harcerskiemu” z lat 1962 – 1968, wolałem oddać się innych zadaniom.”

 

I właśnie kurs w Harkabuzie był tym innym niż nauka staro-cerkiewno-słowańskiego zadaniem. Dodam jeszcze, że już po zakończeniu tego obozu i powrocie do Łodzi nawet nie pomyślałem, aby przysiąść przy tekstach w języku sce. Wyruszyłem autostopem z powrotem na Orawę. Nie jechałem sam, ale w towarzystwie Lucka – który był w Harkabuzie instruktorem na owej kolonii zuchowej. Wzięła go tam Lilka, bo.. bo wcześniej, jako „nieletni”, wplątał się „w złe towarzystwo”, spędził parę miesięcy w schronisku młodzieżowym w Wieluniu (taki areszt dla nieletnich). I aby chłopak nie siedział całego sierpnia na Kozinach (bo tam mieszkał) i nie musiał kiedyś mówić, że „to wszystko z nudów, Wysoki Sądzie”, już po kilku dniach jechaliśmy, obaj w mundurach harcerskich – taki pomysł, aby nas kierowcy chętniej zabierali.

 

Pierwszym kierowcą który zabrał nas do swojego małego fiata okazał się pan, który w drodze do Piotrkowa Trybunalskiego przedstawił się, że jest dyrektorem Studium Nauczycielskiego przy ul. Wólczańskiej i nazywa się Henryk Grenda. Przyznał, że zatrzymał się tylko dlatego, iż byliśmy w harcerskich mundurach. Po niedługim czasie dowiedziałem się, że człowiek o tych personaliach został Kuratorem Okręgu Szkolnego m. Łodzi. I był nim przez wiele lat…

 

Dodam jeszcze, że na Orawie odwiedziliśmy niemal wszystkie łódzkie obozy, wszędzie mieliśmy darmowy nocleg i wyżywienie. W drodze powrotnej Lucek uparł się, abyśmy jechali przez Wieluń. Towarzyszyłem mu, gdy odwiedził Schronisko w którym siedział, spotkał się z wychowawcami, bo jak mi powiedział – chciał im podziękować za to, jak dobrze był tam traktowany.

 

Napisałem o tej wyprawie autostopowej z Luckiem, bo będzie on pojawiał się jeszcze w wielu kolejnych wspomnieniach, aż do 1978 roku, do mojej wyprawy do Szwecji…

 

Czytaj dalej »



Zgodnie z obietnicą – dziś druga część moich wspomnień „od kandydata na murarza do marynarza”, zatytułowana Od studenta polonistyki do rezerwisty po Mar-Wojce”. Po doświadczeniu redagowania poprzedniego odcinka postanowiłem, że nie będę się trzymał, jako głównego wyznacznika, chronologii faktów, czyli opisywania rok po roku wydarzeń, ale cały ten wspominany tym razem okres przedstawię w wyodrębnionych „wątkach merytorycznych”. I tak, po syntetycznym wspomnieniu roli jaką odegrała moja praca wychowawcy na kolonii letniej w Grabownie Wielkim, będą to: wątek studencki (cz.IIa),  wątek harcerski (cz. II b)  i wątek służby w mar-wojce (cz. II c).

 

A więc – zaczynamy – teraz o „Palcu Bożym” i wątek studencki:

 

Jak już wspomniałem – zacznę od historii opisanej szczegółowo już przed trzem laty i opublikowanej w e-wersji w Magazynie Sieci Rozwoju Nr. 3.[Fragment – plik pdf TUTAJ] Nie będę krył, że ilekroć powracam pamięcią do tamtych chwil, nie mogę powstrzymać się od „filozoficznych” refleksji nad rolą przypadku w ludzkich biografiach, a zapewne także w historii ludzkości, a może i wszechświata…

 

Bo cały czas powraca pytanie: „Czy gdybym pewnego lipcowego dnia 1963 roku nie spotkał mojego kolegi z Budowlanki, przyjaciela z Klubu Kula – Jurka Trojanowskiego, gdybym nie dowiedział się od niego o możliwości pracy w roli wychowawcy na kolonii letniej, gdyby nie przeżyte tam doświadczenia – czy straciłbym zaintereso- wanie studiowaniem mojej wymarzonej polonistyki?” Czy kiedykolwiek zostałbym pedagogiem? A może w 1968 roku obroniłbym pracę magisterską i uczył gdzieś na wsi – znakazu pracy – „polaka”? A może uczestniczyłbym w marcowych protestach 1968 roku i został relegowany z uczelni? Może…

 

Jak widzicie – nie dopuszczam w tych rozważaniach tej drugiej możliwości, uwzględnionej w tytule owego wspomnienia – ewentualności, że „tak miało być”, że wszystko „było TAM zapisane”, że to był Palec Boży”...

 

Ale, skoro stało się tak, jak się stało – widać jestem „dzieckiem szczęścia” – już od chwili narodzin.

 

x           x           x

 

Foto: fotopolska.eu[www.fotopolska.eu/Lodz]

 

Gmach Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie w latach sześćdziesiątych XX wieku prowadzona była większość zajęć dla studentów filologii polskiej.

 

 

Od pierwszych dni października 1963 roku wszedłem w zupełnie dla mnie nowe środowisko, nikogo nie znając z grona moich nowych koleżanek i nielicznych kolegów I roku studiów filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. A był to „rok” liczny, dokładnie nie pamiętam, ale było nas prawie setka osób.

 

Znakomitą większość zajęć, w tym wykładów, mieliśmy w gmachu Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego przy ul. Matejki, oczywiście w jego stanie sprzed rozbudowy. Po latach pamiętam jedynie profesorów i jakie mieli wykłady:

 

Profesorowie: Jan Dürr-Durski – wykłady z historii literatury staropolskiej, Witold Śmiech – z gramatyki opisowej, a także ówczesny doktor – Władysław Ceran – wykłady z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego (potocznie używaliśmy skrótu: „scs”). Pamiętam tych trzech panów, bo to z ich wykładów musiałem w sesji letniej 1964 roku zdawać egzaminy.

 

Ale nim nastał czerwiec 1964 roku musiało minąć jeszcze kilka miesięcy, z których zapamiętałem przede wszystkim… życie studenckie. I nie mam tu na myśli „imprezowania”, a działalność – jak przyjęło się ją określać – społeczną. Tak, tak – student I roku bardzo szybko wszedł do „elity” studenckich aktywistów Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP). A stało się tak dzięki mojej wcześniejszej działalności w ZHP, bowiem bywając dość często w Komendzie Chorągwi Łódzkiej na spotkaniach organizowanych przez ówczesnego kierownika Wydziału Drużyn Zuchowych – druha Tadeusza Poklewskiego (w „cywilu” czynnego archeologa), którego poznałem, kiedy był szefem naszej łódzkiej grupy na kursie drużynowych w CSIZ w Cieplicach. W Komendzie Chorągwi  poznałem starszą o trzy lata druhnę Annę Kuligowską, która jesienią 1963 roku była studentką V roku polonistyki i działała w ZSP. Jeszcze w październiku zostałem zaagitowany, aby zapisać się do tej studenckiej organizacji i mogłem, już po paru tygodniach, uczestniczyć w ogólnowy- działowym zebraniu wyborczym. I – ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu – Anka Kuligowska zgłosiła mnie – „doświadczo- nego i odpowiedzialnego działacza harcerskiego” – jako jej kandydata do nowej Rady Wydziału. W wyborach otrzymałem wymaganą liczbę głosów, a przy podziale funkcji zostałem… sekretarzem Rady Wydziałowej ZSP!

 

No i się zaczęło…

 

Na wykłady i ćwiczenia chodziłem z poczucia przyzwoitości, acz z coraz bardziej słabnącą motywacją. Za to całą energię poświęcałem w tym czasie mojej nowej działalności społecznej. Także moje życie towarzyskie było bardziej skoncentro- wane na towarzystwie „z rady” niż na koleżeństwie „z roku”. Do koleżanek z tego drugiego kręgu wrócę za chwile, ale teraz muszę się „wyspowiadać” z kilkumiesięcznej znajomości z pewną aktywistka ZSP z III roku polonistyki o imieniu Urszula. Nazwisko też pamiętam, bo zawsze kojarzyło mi się z nazwiskiem jednego z kanclerzy RFN, ale uważam, że taktowniej będzie, jeśli go tu nie przywołam. Mieszkała ona w akademiku (DS II), w którym był Studencki Klub „Balbina” – trochę wieczorów tam spędziłem… Wtedy nie wiedziałem, że mieszka tam także jedna z moich koleżanek z roku, z którą nasze drogi przecięły się po piętnastu latach…Ale o tym opowiem w odpowiednim odcinku moich wspomnień.

 

Głównym „osiągnięciem” pierwszych tygodni działalności nowej Rady Wydziału było przygotowanie dorocznego „Balu Filologa” – w nadchodzącym karnawale. Bal odbył się w styczniu, w budynku Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego przy ul. Armii Ludowej (dziś Polskiej Organizacji Wojskowej). Zaszczycił go swoją obecnością ówczesny Rektor UŁ, prof. Stefan Hrabec – były dziekan (1954–1959) Wydziału Filologicznego. Organizatorzy balu, w tym oczywiście i ja, mieli możliwość wypicia z Panem Rektorem wzniesionego przez niego, toastu (nie, nie szampanem, „polską czystą”) „za pomyślność łódzkiej filologii”.

 

Czytaj dalej »



Esej wspomnieniowy: Lata 1959 – 1968 – od kandydata na murarza do marynarza. Cz. I

 

Poprzedni, pierwszy z cyklu „sumatywnych” odcinków mojej biografii,zakończyłem na wspomnieniu obozu harcerskiego nad jeziorem w pobliżu wsi Stężyca, w tamtym czasie noszącą dwuczłonową nazwę „Stężyca Królewska, na takim stwierdzeniu: „Ten czas przeżyty na obozie złagodził mi rozczarowanie po nieudanym egzaminie do I LO, czyli sławnego „Kopra” i obawy, jakie budziła wizja rozpoczęcia następnego etapu edukacji w szkole dla murarzy.”

 

Jednak pisząc o tej dekadzie mojego życia (lata 1958 – 1968) – a był to okres bardzo ważki dla mojego młodzieńczego życia – podzielę ją na dwie „pięciolatki: „Od ukończenia podstawówki do matury” i Od studenta polonistyki do rezerwisty po Mar-Wojce. Dziś opublikuję tylko tę pierwszą część , drugą – za kilka dni:

 

Od ukończenia podstawówki do matury

 

Pierwsze lata po ukończeniu szkoły podstawowej spędziłem ubrany w granatowy mundurek z zielonymi lampasikami na spodniach i tarczą na rękawie – jako uczeń Szkoły Rzemiosł Budowlanych (SRB), która funkcjonowała przy Technikum Budowlanym nr 1 w Łodzi. Pisałem o tym w kilku tekstach. Przede wszystkim w okolicznościowej publikacji, wydanej z okazji 70-lecia tej szkoły, która w tym okresie kilkakrotnie zmieniała swą nazwę – i w roku jubileuszu nazywała się Zespołem Szkół Ponadgimnazjalnych nr 15. [Zobacz TUTAJ]

 

Zawarte tam wspomnienia wzbogacę o kilka mniej „formalnych” sytuacji z okresu, kiedy byłem uczniem klas II i III. To wtedy, właśnie w szkole dla murarzy, ujawniły się moje predyspozycje rymotwórczo-poetyckie. Choć pierwszy wiersz (oczywiście miłosny) napisałem jeszcze w szkole podstawowej (skromnie nie przytoczę go tutaj), to właśnie w SRB zapisałem moimi „utworami” cały stukartkowy brulion. Oto wiersz (jego podmiotem lirycznym jest ta sama osoba, jak w owym pierwszym wierszu), którego nie wstydzę się zaprezentować i dzisiaj:

 

 

 

Ale powstawały wtedy także wierszyki, będące swoistymi ilustracjami szkolnej rzeczywistości. Oto dwa tego przykłady                                                                                                                                              – TUTAJ   i  TUTAJ

 

Do wierszy powrócę jeszcze, gdy będę wspominał moje pół roku w I klasie 3-letniego Technikum Budowlanego, a teraz rozwinę wątek nauczycielski. Nawiązując do wierszyka „Lekcja matematyki” przywołam najbardziej wdrukowane w moją pamięć wspomnienie pierwszego kontaktu z panem dyrektorem mojej nowej szkoły – Mikołajem Hałłamejko, ale w roli nauczyciela matematyki, którą pełnił przez wszystkie lata mojego tam pobytu. Otóż tak się złożyło, że w pierwszym „roboczym” dniu naszej nauki w nowej szkole, czyli we wtorek 2 września 1958 roku, pierwszą lekcją była właśnie matematyka. Siedzimy wszyscy (jak pamiętam – było nas tam coś około trzydziestu zestresowanych młodzieniaszków), nie znając się jeszcze, w obszernej klasie z tzw. „katedrą”, czyli biurkiem nauczyciela, stojącym na podeście, za którym wisiała na ścianie duża, czarna tablica. Kilka minut po dzwonku otwierają się drzwi i wkracza (nie wchodzi) – Pan Dyrektor, z nowiutkim dziennikiem pod pachą. Wszyscy wstają i recytują „Dzień-do-bry pa-nie dy-rek-to-rze”. On, stanąwszy za stołem, bez słowa, rzucił dziennik na blat biurka, otworzył go na odpowiedniej stronie, odchylił „skrzydełko” z listą naszych nazwisk, a następnie potoczył wzrokiem po klasie i powiedział: „No to teraz zobaczymy czego was tam w tych podstawówkach nauczyli”. I wywołał pierwsze nazwisko. Jego posiadacz wstał i podszedł do tablicy. „Pisz!” – i dyrektor podyktował zadanie. „Oblicz!”. Chwilę trwało, uczeń coś napisał.. „Źle, Siadaj, dwa!”. I tak wywoływał kolejno kilku kolegów, w tym i mnie. Wszyscy „zaliczyliśmy” pierwszą w nowej szkole ocenę – niedostateczną. Ten fragment lekcji dyrektor podsumował: „To żeby się wam w głowach nie poprzewracało, Teraz ja nauczę was matematyki”.

 

I taka atmosfera na lekcjach z tym panem towarzyszyła nam przez następne lata.

 

A dla kontrastu – nie mogę nie wspomnieć nauczycielki, która odegrała w moim rozwoju „chłopaka z przedmieś- cia, z robotniczej rodziny” wiodącą w tamtym czasie rolę. Była nią nauczycielka języka polskiego Pani Wiktoria Kupiszowa. Pisałem już wcześniej o Jej wpływie nie tylko na mnie, ale i na kilku kolegów z mojej klasy. [W przywołanym już jubileuszowym wspomnieniu z okazji 70-lecia szkoły, a także w eseju Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu. ] Teraz dodam, że zawsze będzie ona dla mnie wzorcem nauczyciela „ze świadomością swojej misji”, który niezależnie od systemu w jakim przyjdzie mu realizować ten zawód, zawsze ma na uwadze przede wszystkim OSOBĘ ucznia, a nie formalne procedury. I była ona taką właśnie nauczycielką, niezależnie od słów którymi, czasami, miała w zwyczaju określać uczniów. Jednak czyniła to w taki sposób, że nikt nie odbierał ich jako naprawdę ubliżające…

 

Najlepszą ilustracją naszych relacji z Panią Profesor jest wiersz, jaki napisałem z okazji Dnia Nauczyciela (który w tamtych czasach obchodzono 20 listopada) i wyrecytowałem, gdyśmy cała czwórka ”Klubu Kula” zameldowali się z kwiatami, dzień wcześniej, w sobotę 19 listopada 1960 roku, w jej mieszkaniu. [Zobacz TUTAJ ]

 

O „Klubie Kula” już pisałem w eseju o moim roku 1960-ym „Początek drogi ku wychowawstwu, więc teraz czują się z tego zwolniony. A że esej ten – jak wskazuje jego tytuł „, w powiązaniu z esejem „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką” – opisuje kolejne wydarzenia, zapowiadające to, czemu poświęciłem całe dorosłe życie, nie mogę pominąć jeszcze kolejnego wątku wspomnień. Tym wątkiem jest historia o tym, jak założyłem pierwszą na Nowym Złotnie drużynę zuchów. Jak to się zaczęło opisałem już w eseju „Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu”. Jako że jest to tylko jeden jego fragment – proponuję przeczytać go w wersji pdf –TUTAJ

 

Dziś przypomnę jeszcze kilka wspomnień, jak z moimi zuchami (w wieku 8 – 11 lat) „pracowałem”. Zgodnie z metodyką tego odłamu harcerstwa – podstawową formą były cotygodniowe zbiórki, podczas których – przede wszystkim w cyklach po 6 – 8 spotkań – realizowaliśmy tzw. „sprawności zespołowe”, czyli cykliczne zabawy „w kogoś”. I tak, podczas cyklu „Kolejarz” wywiozłem moich zuszków (pociągiem – każdy z nich sam musiał kupić w kasie bilet) do Głowna, gdzie wcześniej dogadałem się z zawiadowcą stacji i moje zuchy najpierw zwiedziły dyżurkę zawiadowcy, później nastawnię – mogli zobaczyć jak przestawia się zwrotnicę i obsługuje semafory, a „na deser” (po trzech) mogli wejść do parowozu, tam gdzie pracuje maszynista i palacz. Zobaczyli na czym ta praca polega i każdy mógł pociągnąć za uchwyt, którym uruchamia się parowozowy gwizdek…

 

Natomiast kiedy realizowaliśmy cykl „Doktor Ojboli” – załatwiłem wizytę w aptece, wtedy przy ul. Obrońców Stalingradu (dziś Legionów), gdzie byli wpuszczeni „na zaplecze”. Tam pokazywano im jak przygotowuje się leki, w tym jak napełnia się proszkiem leku tabletki z opłatkowego ciasta. Dostaliśmy tych opłatkowych pustych pojemniczków na tyle dużo, iż później mogliśmy bawić się w laboranta-farmaceutę. A podczas sprawności „Aktor” – odbyliśmy wizytę w teatrze „Powszechnym” – przy tej samej ulicy. Wszyscy mogli wejść za kulisy, poznać nie tylko pracę aktorów podczas prób, ale także zobaczyć pracownię krawiecką, magazyny kostiumów i rekwizytów.

 

Ale jedną zbiórką, w ramach cykluPan Twardowski, muszę się tu pochwali szczególnie. Bo to była zbiórka, o której napisano w łódzkim „Expressie Ilustrowanym”:

 

Scan ze strony gazety „Express Ilustrowany”

 

Pomysł mój na tę sprawność był – dziś muszę to przyznać – dość przewrotny. Postanowiłem zainscenizować sytuację, w której zuchy uwierzą, że spotkały Pana Twardowskiego, z którym podpiszą swoisty cyrograf, na mocy którego on przekaże mi swą moc, a ja będę ich uczył „magicznych sztuczek”. Po kilku tygodniach spotkają się z nim w tym samym miejscu na egzaminie.

 

Czytaj dalej »