Praca w Łódzkim Domu Kultury, czyli tanecznie, ale to nie było to…

 

Cz. 2: Od października 1971 do sierpnia 1972 roku

 

Poprzedni odcinek mojego serialu wspomnień zakończyłem taką informacją:

 

Z dniem 1 października tego roku podjąłem pierwszą – w pewnym stopniu zgodną z kierunkiem moich studiów – prawdziwą pracę zawodową w…. Łódzkim Domu Kultury.

 

Ale dlaczego właśnie tam, co należało do zakresu moich obowiązków, a przede wszystkim kto w tym zwrotnym momencie mojego życia podał mi rękę – o tym, ale także co dalej robiłem do czasu ukończenia studiów, dowiecie się w kolejnej części moich wspomnień.”

 

I od spełnienia tej obietnicy zaczynam ten kolejny podrozdział historii mojej, urozmaiconej i bogatej w nieprzewidziane „zakręty” życia, biografii.

 

Gdy nie przyjąłem od komendantki Adamczewskiej propozycji znalezienia mi „odpowiedniej” pracy, nie byłem jeszcze pewien gdzie będę pracował. Ale proces poszukiwania już trwał i nie było to poszukiwanie „na chybił trafił”. Dwa wydarzenia z przeszłości odegrały wtedy istotną rolę. Pierwsze z nich, to wspólne z Haliną Kwiatkówną zimowisko w Krakowie (1968/1969). Przypominam, że jej miejscem pracy był Łódzki Dom Kultury, w którym prowadziła Miejski Ośrodek Metodyczny – placówkę doradczą dla różnorodnych form działalności kulturalno-oświatowej na terenie Łodzi.

 

Drugim faktem były moje częste wizyty w ŁDK – w roli słuchacza Policealnego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych. I ten fakt był okolicznością sprzyjającą moim systematycznym kontaktom z Kwiatkówną. Uwzględniając jeszcze dodatkową okoliczność, jaką było podjęcie przeze mnie od 1 października 1970 r. na UŁ studiów, których pełna nazwa (ale i oferta przedmiotów) to „Pedagogika – kierunek wiedzy o kulturze”, nie powinno nikogo dziwić, że jedną z pierwszych osób, której zwierzyłem się że szukam pracy, możliwie zgodnej z moimi studiami, była właśnie owa Halina Kwiatkówna.

 

I to ona, i tylko ona, mogła wiedzieć, że właśnie zwolnił się etat w Dziale Artystycznym ŁDK. Był to dział, w którym skupiały się wszystkie formy amatorskiej działalności artystycznej, jakie prowadzone były na terenie ŁDK – od plastycznej, przez muzyczną, teatralną aż do tanecznej. Jego kierowniczką była pani Teresa Skoczylas – żona Włodzimierza Skoczylasa, znanego nie tylko z filmów aktora, pracującego w Teatrze im. St. Jaracza. Tym wolnym etatem było stanowisko, na którym pracująca tam osoba stawała się menedżerem Zespołu Pieśni i Tańca im. J. Strzelczyka, oraz pełniła funkcję organizacyjną dla prowadzonych w ŁDK kursów tańca towarzyskiego.

 

Foto: www.fotopolska.eu/Lodz/

 

Łódzki Dom Kultury – tak budynek ten wyglądał w latach siedemdziesiątych XX wieku – przed rozbudową i modernizacją

 

Do pracy stawiłem się 1 października i choć był to piątek, to dla mnie nie był to „zły początek”. Moje nowe miejsce pracy mieściło się na I piętrze, tuż obok klatki schodowej, w pokoju nr 101. Pokoik był nieduży, przechodni – z niego było wejście do gabinetu kierowniczki działu. Stały w nim trzy biureczka – za dwoma z nich siedziały moje nowe „koleżanki z pracy”. I tu pierwsze zaskoczenie: jedną z nich okazała się… moja koleżanka z I roku polonistyki, z którą zdawałem ów sławny egzamin na niebieskiej ławce w Parku im. Matejki u profesora Dürr-Durskiego – tu, w ŁDK – już jako Marysia Orlewicz. Wtedy nazywała się Nowierska. Jej mąż – Leszek Orlewicz – był znanym w Łodzi muzykiem i kompozytorem.

 

Drugie biureczko było warsztatem pracy Anny Smorgul – także absolwentki łódzkiej polonistyki, ale z rocznika dwa lata po naszym. Jak widać – wszyscy byliśmy sporo przed trzydziestką, i praca ta, choć w niezbyt dogodnych (zawsze popołudniowo-wieczornych) godzinach, stanowiła dla nas inspirujące wyzwanie…

 

Wspominając miesiące przepracowane w ŁDK poprzestanę na kilku jedynie epizodach, które na tyle utrwaliły się w mojej pamięci, że potrafię je przywołać jeszcze teraz, po nieomal 50-u latach.

 

Moim głównym zadaniem było trzymanie w jednej ręce wszystkich organizacyjnych nitek, dotyczących funkcjonowania, liczącego ponad pół setki członków  Zespołu Pieśni i Tańca. im. Józefa Strzelczyka. Na co dzień oznaczało to stały kontakt z osobami, które merytorycznie kierowały dwoma członami tego zespołu: grupą tancerek i tancerzy, z którymi pracował choreograf – Jan Nachrzter i chóru – który prowadził znany łódzki muzyk i kompozytor, specjalizujący się w folklorze – Edward Pągowski. Do moich obowiązków należało także koordynowanie terminów prób – tak oddzielnych dla tancerzy i dla chórzystów, jak i wspólnych – dla całego zespołu. Moim zadaniem było także rezerwowanie na te terminy odpowiednich sal. Oczywistą sprawą były także wszelkie czynności organizacyjne, związane z występami zespołu na różnych imprezach zewnętrznych.

 

Największą „atrakcją”, która jako menedżerowi przeszła mi „koło nosa” był wyjazd Zespołu do Machaczkały w Dagestanie – ówczesnej autonomicznej republice ZSRR. Nie pamiętam już dziś dokładnie terminu tego wyjazdu, a Googl też nie może mnie wesprzeć, bo go wtedy nie było. Ale dam sobie… baczki uciąć, że zostali tam zaproszeni z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej (7 listopada). Zespół pojechał tam z panią Teresą Skoczylas, gdyż paszporty i wizy załatwiano w czasie, gdy nie była jeszcze znana osoba „opiekuna” zespołu. Trudno – pozostało mi tylko wysłuchiwanie relacji „jak było” – po ich powrocie…

 

Ale organizowanie dwu następnych występów zespołu to było już moje zadanie. Pierwszym takim wyjazdowym koncertem było uświetnienie zakończenia V Rajdu Turystyczno-Krajoznawczego ZMS „Szlakiem Zdobywców Wału Pomorskiego” w Szczecinku – w czerwcu 1972 roku. Pojechaliśmy tam z Łodzi autokarem, występ był w muszli koncertowej miejscowego parku. Ja „urzędowałem” na tzw. „zapleczu”, czyli przy wejściu artystów na estradę – w roli inspicjenta. W pewnej chwili, gdy na chwilę wyszedłem po coś na zewnątrz, wracając zauważyłem w miejscu gdzie był „osobom obcym wstęp wzbroniony”stojącego, mizernego chłopaczka. Podszedłem do niego i tonem nieznoszącym sprzeciwu zwróciłem się do niego: „A pan to kto, co pan tu robi? Proszę natychmiast wyjść!” I co usłyszałem? – „Kazali mi tu czekać, po koncercie mam wystąpić na scenie. Nazywam się Wojciech Fortuna.”

 

Foto:DPA/PAP[www. wyborcza.pl]

 

Sapporo – 11 lutego 1972 r. Od lewej: Walter Steiner – medal srebrny, Wojciech Fortuna – medal złoty oraz Rainer Schmidt – medal brązowy.

 

I tak oto prawie wyrzuciłem za drzwi pierwszego w historii polskiego złotego medalistę olimpijskiego w sportach zimowych. To tyle co zapamiętałem z tamtego wyjazdu, bo wszystko odbyło się jak zostało zaplanowane – bez żadnych „afer” i innych godnych zapamiętania wydarzeń.

 

 

Miesiąc później mieliśmy koncert w jeszcze bardziej prestiżowych okolicznościach. Otóż w dniach 19 – 23 lipca tego roku Łódź dostąpiła zaszczytu bycia gospodarzem Zlotu Młodzieży Polskiej. Do zbudowanego w tym celu namiotowego miasteczka zlotowego na łące wzdłuż Al. Unii Lubelskiej, na obrzeżach Parku Ludowego na Zdrowiu (dziś nosi on imię Józefa Piłsudskiego, a na tej łące jest – już druga wersja – kąpieliska „Fala”) zjechało ponad 3600 delegatów – członków ZMS, ZMW, ZSP, ZHP i KMW. Punktem kulminacyjnym zlotu było spotkanie jego uczestników z „przywódcami partii i rządu” (Gierek, Jaroszewicz i Jabłoński, Jaruzelski), które odbyło się wieczorem 22 lipca w łódzkiej Hali Sportowej. Jednak nas (na całe szczęście) tam nie było. Zespół Pieśni i Tańca ŁDK był wieczorną ofertą rozrywkowo-rekreacyjną dla zlotowiczów – w dniu poprzedzającym właściwe święto. Występ, z programem „Na majówce w Mani Lesie”, czyli obrazki folkloru wielkomiejskiego przedwojennej Łodzi, odbył się w pobliskiej muszli koncertowej parku „na Zdrowiu”.

 

Wspominam o tym głównie dlatego, że dzięki temu iż byłem menedżerem tego wydarzenia, miałem możliwość oglądania owego obozowiska na własne oczy, obserwowania owych setek młodych „ideowców”, którzy przyjechali do Łodzi, aby zamanifestować, że „Młodzież z Partią”. A już za kilka miesięcy, w 1973 roku, utworzono Federację Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, do której musiały należeć wszystkie organizacje młodzieżowe, w tym studencka – po zmianie nazwy ze Zrzeszania Studentów Polskich na Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Także Związek Harcerstwa Polskiego, któremu co prawda łaskawie pozostawiono jego nazwę, ale któremu „jedynie” narzucono zmianę nazwy dla pionu drużyn starszoharcerskich – na Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej. I dopisując mu drugą zwrotkę hymnu harcerskiego, zaczynającą się od słów: „Socjalistycznej, biało-czerwonej, Myśli i czyny i uczuć żar...” Jakże to umocniło moje przekonanie, że bardzo dobrze zrobiłem, rezygnując z dalszej działalności w strukturach władz ZHP…

 

Nie mogę tu nie napisać kilku wspomnień o drugim nurcie moich obowiązków, jakim były kursy tańca towarzyskiego. Była to działalność komercyjna, a więc należało dbać o reklamę (plakaty rozklejane w całym mieście, ogłoszenia w łódzkich dziennikach), prowadzić zapisy i przyjmować opłatę za kurs (były dwa stopnie kursów – absolwenci: I stopnia mogli zapisywać się na kurs II stopnia), a później siedzieć przy wejściu na salę i sprawdzać „bilety wstępu”, czyli pokwitowania dokonanej wpłaty. Duszą tych kursów był nasz lokalny nauczyciel tańca Waldemar Wierzbowski. I to on wystąpił z inicjatywą, aby najlepsze pary „wychowane” na prowadzonych przez niego kursach mogły startować w ogólnopolskich turniejach tańca towarzyskiego, a także by takie turnieje można było organizować w ŁDK. Aby tak się stało należało powołać do życia i zarejestrować w Sądzie stowarzyszenie „Klub Tańca Par Turniejowych”.

 

Doprowadzenie do tego tego było także moim zadaniem. Nigdy w życiu nie zajmowałem się pisaniem statutu stowarzyszenia, a to było jednym z dwu podstawowych wymogów – obok protokołu z zebrania założycielskiego – aby do takiej rejestracji doszło. W tym celu pan Wierzbowski nawiązał kontakt z osobą nr 1 w Polsce w sprawach towarzyskiego tańca turniejowego, człowiekiem tytułowanym przez wszystkich profesorem – z panem Marianem Wieczystym z Krakowa.

 

Owocem telefonicznych rozmów obu panów była moja delegacja służbowa do Krakowa i wizyta w prywatnym mieszkaniu pana Wieczystego. Pamiętam z niej mieszczańskie mieszkanie w starej krakowskiej kamienicy, starszego pana o nienagannych manierach, ale też bardzo życzliwego dla takiego młodego dyletanta „w temacie” jakim ja niewątpliwie byłem w jego oczach. Do Łodzi wróciłem z gotowym szkicem statutu. Odbyło się zebranie założycielskie, komplet wymaganych dokumentów złożyłem w Sądzie Rejestrowym przy Placu Dąbrowskiego. Procedury zakończyły się pomyślnie i jeszcze przed wakacjami odbył się w ŁDK pierwszy turniej par.

 

Turniej ten może nie zapadłby tak w moją pamięć, gdyby nie pewien szczególny i bardzo zaskakujący przypadek. Otóż turnieje tańca towarzyskiego przebiegają bardzo podobnie do zawodów w jeździe figurowej na lodzie. Każda para uczestnicząca w danej kategorii tanecznej (np. walc angielski, walc wiedeński, foxtrot itp…) otrzymuje numer, który tancerz ma przypięty na plecach. Podczas zawodów pary oceniane są przez zespół jurorów, a punktację – w skali od 1 do 5 – każdy juror ogłasza pokazując kartonik z numerem oceny. I los zrządził, że w tym pierwszym, historycznym, łódzkim turnieju… nawalił jeden sędzia. Cały turniej wisiał „na włosku”. Ale Waldemar Wierzbowski, nie chcąc doprowadzić do takiego blamażu, wpadł na „genialny” pomysł. Na zasadzie „propozycji nie do odrzucenia” oświadczył, że ja będę tym brakującym jurorem. Gdy się broniłem, że nie mam zielonego pojęcia o tańcu towarzyskim, w jego wydaniu turniejowym w szczególności, Wierzbowski oświadczył: „Będzie pan siedział „z brzegu” i podnosił swój kartonik z odpowiednią cyfrą o sekundę później niż pozostali sędziowie – patrząc jakie oni pokazali oceny. Zawsze taki, jakich zobaczy pan więcej.

 

I tak się stało. Turniej się odbył, nikt mojej w nim roli nie zakwestionował. Mogę więc powiedzieć, że przeszedłem do historii łódzkich turniejów tańca towarzyskiego! Nie tylko dlatego, że to ja nadałem ostateczną formę statutowi, który był warunkiem sine qua non rejestracji klubu, a w konsekwencji – przeprowadzania turniejów. Tylko czy ktoś o tym dziś, po prawie pół wieku, pamięta?

 

x           x           x

 

Ale nie tylko ja po odejściu z pracy w ZHP znalazłem zatrudnienie w ŁDK. Jeszcze zanim się tam pojawiłem zaczęła tam pracować była kierowniczka Wydziału Drużyn Starszoharcerskich KChŁ – Wanda Piech. W jej przypadku także przy zatrudnieniu swoją rolę odegrała  Halina Kwiatkówna – wszak drużyny „artystyczne” były to drużyny z tego pionu – najczęściej z liceów. Znaliśmy się z Wandą dobrze z okresu gdy i ja pracowałem na Gdańskiej. W czasie gdy ponownie zostałem jej „kolegą z pracy” odpowiadała ona za Dyskusyjny Klub Filmowy, który działał przy kinie ŁDK. Nie muszę mówić, że – po starej znajomości – często odwiedzałem ją w jej pokoju na III piętrze.

 

Pewnego wieczora, gdy już obrobiłem się z moimi obowiązkami, postanowiłem wpaść do Wandy „na ploteczki”. Gdy wszedłem do pokoju zastałem ją w towarzystwie eleganckiego mężczyzny „po trzydziestce”. Zostaliśmy sobie przedstawieni i dowiedziałem się, że jest to pan Krzysztof Zanussi, reżyser filmowy, który przyjechał na spotkanie z widzami DKF-u, w związku z dzisiejszą projekcją jego filmu „Życie rodzinne”. Po kilku minutach Wanda przeprosiła, że musi nas na kilka minut zostawić samych, gdyż pójdzie zobaczyć czy już wszystko gotowe do spotkania. „Włodku – zastąp mnie godnie, ja zaraz wracam” – powiedziała.

 

I tak oto w moim „wieńcu wspomnień” mam i taki epizod – kilkanaście minut rozmowy z przyszłym współtwórcą (obok Wajdy i Kieślowskiego) „Kina moralnego niepokoju”. Ale niczym co mógłbym dziś zacytować, mój ówczesny rozmówca mnie nie poruszył, nie zadziwił, nie oczarował…

 

x           x           x

 

Jak to zwykle bywa – równolegle do wydarzeń w pracy zwanej zawodową, toczyło się moje życie, określane jako życie osobiste.

 

Najwyższa pora, aby w ramach tych wspomnień wyznać, że informacja, jaką podałem w opowieści o obozie w Jasieniu: „Był to już ten czas, gdy coraz lepiej układała mi się współpraca z nową zastępczynią, przeto zapadły decyzje, że podzielimy się obowiązkami w ten sposób, iż komendantem pierwszego turnusu zgrupowania w Jasieniu będę ja, a drugiego – druhna Krystyna Cyganiak” miała swój dalszy ciąg. Jeśli pamiętacie, to we fragmencie o tym jak uzasadniałem komendantce Adamczewskiej moją decyzję o rezygnacji z funkcji komendanta hufca i z pracy w ZHP, napisałem, że trzecim powodem mojej rezygnacji jest fakt, iż „podjęliśmy z Krysią Cyganiak decyzję o zawarciu związku małżeńskiego”.

 

I w czasie kiedy pracowałem w ŁDK sprawa rozwijała się konsekwentnie w kierunku oczywistego finału – uroczystości zaślubin. Jednak zanim o tym opowiem, wspomnę jeszcze o dwu epizodach, które wydarzyły się w ramach tego wątku.

 

Pierwszym jest, wielokrotnie już występujący w tych wspomnieniach, temat zimowiska. Otóż tej zimy, przełom 1971/1972 roku, Komenda Hufca Polesie zorganizowała zimowisko instruktorskie w Szklarskiej Porębie. Z oczywistych względów – jako z-ca komendanta hufca – Krysia w nim uczestniczyła. Ja nie mogłem z nią pojechać, bo… bo ten, który mnie na funkcji komendanta hufca zastąpił, jeszcze jesienią, w nieformalnej, przeprowadzonej bez świadków rozmowie, zabronił mi uczestniczenia w „życiu” hufca. Ale nie mógł mi zabronić złożenia wizyty na zimowisku – w roli gościa. Abym mógł ten zamiar zrealizować, został uknuty przemyślny plan. Oczywiście – dzięki Halinie Kwiatkównie, która nadal patronowała łódzkim drużynom starszoharcerskim o specjalności „artystycznej”. Bo to ona, w tym samym czasie, zorganizowała, podobne do tego opisanego przeze mnie zimowiska w Krakowie, zimowisko we Wrocławiu. I załatwiła w dyrekcji ŁDK oddelegowanie i mnie na ten wyjazd.

 

Pominę tu informacje o atrakcjach tego zimowiska, jak choćby „Teatr Pantomimy” Henryka Tomaszewskiego czy „Teatr Laboratorium” Jerzego Grotowskiego, bo w tamtym czasie dla mnie nie to było najważniejsze. Bo za „parawanem” uczestnictwa w tym zimowisku mogłem na kilka dni „wyskoczyć” do Szklarskiej Poręby i spotkać się z Krysią. Z tych odwiedzin zapamiętałem najbardziej, że właśnie wieczorem tego dnia w którym przyjechałem do Szklarskiej, Krysia dostała silnego krwotoku z nosa. Domowe sposoby tamowania nie pomogły, wezwano pogotowie. Okazało się, że był to efekt bardzo wysokiego ciśnienia krwi – dużo powyżej 200 jednostek…

 

Do dziś żyję w przekonaniu, że nie była to reakcja na mój niezapowiedziany – bo chciałem zrobić jej niespodziankę – przyjazd. Jednak nie tak wyobrażałem sobie mój pobyt na tym zimowisku…

 

x            x            x

 

Jeszcze jedną zrobiłem Krysi niespodziankę – kilka tygodni później. W drugiej połowie lutego uczestniczyła ona w jakimś szkoleniu kadry w Warszawie, w hotelu „DRUCH” przy ul. Niemcewicza. I właśnie tam zawitałem 17 lutego z wizytą, kwiatami i życzeniami – bo był to dzień jej 25. urodzin! Dziś nie wiem już jak ja to załatwiłem, wszak był to czwartek, kiedy normalnie powinienem być w pracy, w ŁDK…

 

x           x           x

 

No i najwyższa pora aby opowiedzieć o dniu 20 maja 1972 roku. I nie dlatego, że to Światowy Dzień Metrologii, Światowy Dzień Pszczół i Europejski Dzień Morza. Na ten dzień, w sobotę, Krystyna Cyganiak i Włodzisław Kuzitowicz zaprosili swoje rodziny, przyjaciół i znajomych na ślub – w dwu wydaniach: do Urzędu Stanu Cywilnego przy ul. Gdańskiej i do Kościoła Jezuitów przy ul. Sienkiewicza.

 

 

Ślub kościelny odbył się w świątyni „z klimatem” – kościele oo. Jezuitów przy ul. Sieniewicza, w obecności bardzo licznych znajomych – głównie z harcerskiego środowiska. Uświetniły tę uroczystość elementy artystycznego tła: na skrzypcach grał członek kapeli Zespołu P i T ŁDK, a „Awe Maryja” zaśpiewała dh Zofia Sowowa – instruktorka ZHP z Ośrodka Koziny – od lat członkini jednego z najlepszych łódzkich chórów amatorskich. Ślubu udzielało dwóch księży: jeden – oczywiście – z miejscowego kościoła, i drugi – ks. Tadeusz Bator, ten sam, z którym latem 1962 i 1963 roku wędrowałem autostopem w Karkonosze i po Dolnym Śląsku…

 

 

x           x           x

 

 

Od owego 20 maja moja historia będzie już toczyła się nie „solo”, a z żoną Krystyną. Ostatnie tygodnie maja, a później lipca szybko minęły i państwo Kuzitowiczowie wyjechali – w drugim turnusie –  na kolejny obóz. Tym razem to druhna hm. Krystyna – już nie Cyganiak, a Kuzitowicz, będąc nadal zastępcą komendanta hufca, została komendantką zgrupowania obozów, rozbitych w Bieszczadach, nad Sanem, na południe od miejsca gdzie Mala Pętla Bieszczadzka przecina tą rzekę. Miejsce to nazywane było Rajskie Skrzyżowanie.

 

 

 

Czerwoną obwódką zaznaczono lokalizację obozu, zaś niebieską – rejon, w którym zamieszkiwał generał Zygmunt Berling.

 

 

W strukturze tego zgrupowania były dwa podobozy o szczególnym charakterze: kursy drużynowych. Komendantem jednego z nich – kursu drużynowych młodszoharcerskich – był… dh Włodzisław Kuzitowicz. Jedną z instruktorek tego kursu była absolwentka kursu w Poddąbiu z 1969 roku – Urszula, mieszkająca i działająca na terenie Kozin. Wspominam o niej dlatego, iż przyjechał do niej na ten obóz w odwiedziny... Lucek – ten sam, który w Harkabuzie był na kolonii zuchowej drużynowym, z którym później wędrowałem autostopem, który także do niedawna mieszkał na Kozinach. Przez te lata zdążył już zrobić maturę, odsłużyć wojsko (też w Trójmieście), a aktualnie był studentem socjologii na UŁ. I z Ulą „mieli się ku sobie”… No i nadal był moim dobrym kolegą. Wspomniałem o tym kontakcie z Luckiem, bo w jednym z kolejnych odcinków moich wspomnień pojawi się on jeszcze, i to w znaczącej roli.

.

Z tego obozu nad Sanem, którego namioty rozbite zostały na miejscach, gdzie przed dwudziestoma paroma laty stały chaty wioski, spalonej i zrównanej z ziemią – najpierw przez bojówki UPA, a dokończone w tych niszczycielskich działaniach przez polskie wojsko w ramach Akcji „Wisła”, wyruszały w najbliższe okolice zastępy kursu drużynowych na zwiady. To taka klasyczna forma poznawania najbliższego środowiska. I z jednego z takich zwiadów harcerze wrócili z sensacyjną wiadomością: „Znaleźliśmy miejsce, gdzie mieszka generał Zygmunt Berling!”.

 

Była to informacja tyle sensacyjna, co zakrawająca wręcz na niewiarygodną. Postanowiłem sprawę zbadać osobiście i wybrałem się, w towarzystwie jednego ze „zwiadowców”, aby temat – na ile się da – zweryfikować, a jeśli się potwierdzi – zagospodarować „szkoleniowo”. Gdy stanąłem przed ozdobioną „wężykiem” generalskim z metaloplastyki bramą, współczesnym, nowo zbudowanym ogrodzeniem, strzegącym wejścia na teren, gdzie stal świeżo zbudowany dom, bramą, przed którym stał umundurowany wartownik – nie miałem wątpliwości kto tam mieszka. Szybko udało mi się załatwić prawo wejścia i stanąłem przed tak pilnowanym byłym dowódcą I Dywizji Wojska Polskiego spod Lenino!

 

Po krótkiej i rzeczowej rozmowie uzgodniłem dzień, godzinę i liczbę uczestników spotkania gen. Berlinga z członków kursu drużynowych.

 

Spotkanie odbyło się w ustalonym terminie. Generał przyjął naszą grupkę na tarasie. Pamiętam, że Berling, ukierunkowywany naszymi pytaniami, opowiedział nam – dość ogólnie – o okresie poprzedzającym jego rolę organizatora I Dywizji, a później – bardzo emocjonalnie – opisywał jak zachowywali się Polacy, którzy docierali tam z odległych stron ZSRR – w tym z obozów na Syberii. Że całowali „klomb” pod masztem z białoczerwona flagą, na którym był usypany biały orzeł. Chociaż nie miał korony…

 

Padło też pytanie o sytuację, gdy oddziały polskiego wojska pod jego dowództwem dotarły pod Warszawę, kiedy za Wisłą trwało powstanie. Na pytanie o decyzję o desancie – chwilę milczał, a potem cicho powiedział: „No cóż, byliśmy Polakami. Nie mogliśmy tylko patrzeć…

 

O jego odwołaniu z funkcji i późniejszych losach nie chciał mówić – usłyszeliśmy, że jest już zmęczony, że dziękuje za wizytę i zakończył spotkanie.

Ciekawe, że dzisiaj w żadnych, dostępnych w internecie, materiałach o gen. Zygmuncie Berlingu nie ma nawet linijki o tym, że mieszkał – wszystko na to wskazywało – na zesłaniu w Bieszczadach…

 

 

x           x           x

 

 

Wkrótce po powrocie z obozu w Bieszczadach zająłem się najważniejszą dla mnie sprawą – poszukiwaniem nowego miejsca pracy zawodowej, bardziej odpowiadającego mojej wizji siebie jako pedagoga. Dziś już nie pamiętam skąd dowiedziałem się, że dyrektorka Państwowego Domu Dziecka przy ul. Worcella (dziś ul. Skorupki), w palacyku na przeciwko hali sportowej, ma wolny etat wychowawcy i poszukuje pracownika – mężczyznę. Poszedłem tam niezwłocznie.

 

Rozmowa kwalifikacyjna trwała krótko. Po tym jak opowiedziałem jej co do tej pory robiłem i co studiuję, pani dyrektor Irena Możejko, patrząc mi w oczy, zapytała: „A kocha pan dzieci?”  Przez chwilę szukałem odpowiedzi, a później, trochę zakłopotany, odpowiedziałem: „Chyba tak… Gdyby było inaczej, to nie byłbym drużynowym zuchów…” Wtedy uslysza łem z ust pani dyrektor: – To bardzo dobrze. To mnie przekonało – zatrudniam pana!

 

Takie to były czasy. Nie musiałem legitymować się dyplomem ukończonych studiów, ale też nie zostałem posądzony o pedofilię…

 

I tak od 1 września 1972 roku (to znów był piątek!) rozpocząłem nowy, upragniony, rozdział mojej pracy zawodowej….

 

Ale o tym co było dalej, a także o nieprzewidzianych efektach mojej pracy w tym domu dziecka, a także o pewnym – szczęśliwym dla mnie – zbiegu okoliczności i kontynuowaniu przez kolejne dwa lata pracy w opiece nad dzieckiem, ale już w dyrektorskiej roli – opowiem w następnym odcinku moich wspomnień. Będzie tam o tym co działo się od owego 1 września 1972 roku do 30 września 1995 roku.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź