Archiwum kategorii 'Felietony'
Za oknem pogoda nieomal letnia. Kwitną drzewa i krzewy, z kuchni dobiega zapach pieczonego ciasta, w garnku barwią się świąteczne jajka. W normalnym czasie nie miałbym wyboru: pisałbym typowy, świąteczny felieton, w którym zapewne nie byłoby ani linijki o szarej, szkolnej codzienności.
Ale nie dzisiaj, nie w przedświąteczną (Wielką) sobotę roku 2019. Wystarczy rzut oka, choćby na materiały, zamieszczone w ostatnich dwu tygodniach na stronie OE, aby nie mieć wątpliwości: w setkach tysięcy domów strajkujących nauczycieli nikomu nie jest do śpiewania, że „radosny nam dzień dziś nastał!” Do tego dodać trzeba kilkaset tysięcy rodzin tegorocznych maturzystów. Tam także nie należy spodziewać się beztroskich wielkanocnych śniadań i gejzerów śmiechu podczas dyngusowych gonitw.
Bo takie właśnie smutne święta zafundował polskim nauczycielom, ich uczniom i rodzicom tych uczniów polski rząd! Rząd, który przy każdej nadarzającej się okazji manifestuje swoje więzi z religią katolicką, którego członkowie przed kamerami tzw. telewizji publicznej uczestniczą w nabożeństwach, przekazują SOBIE „znak pokoju”….
Tylko jakoś od kilkunastu dni, nawet w Wielkim Tygodniu”, nie stać ich było na rzeczywisty dowód chrześcijańskiej postawy „miłuj bliźniego swego jak siebie samego”. Czwartkowe spotkanie w Centrum Dialogu Społecznego, w pierwszym dniu Triduum Paschalnego, kiedy chrześcijanie wspominają „Ostatnią Wieczerzę” i ustanowienie najważniejszego sakramentu tej religii: „To czyńcie na moją pamiątkę”, nawet tego dnia, w cyniczny sposób wicepremier Beata Szydło uwłaczała nauczycielskiej godności, proponując więcej pracy za mniejsze wynagrodzenie! Nie można się było spodziewać, że w tych warunkach strona związkowa podpisze porozumienie, w konsekwencji którego mógłby zakończyć się strajk.
I – moim zdaniem – rządowi właśnie o to chodziło. O to, aby strajk trwał nadal, aby w milionach polskich rodzin narastało zniecierpliwienie kryzysową sytuacją dzieci pozostających w domach, nad którymi coraz trudniej zorganizować opiekę. Rząd doskonale zdaje sobie sprawę z dramatu potencjalnych absolwentów szkół średnich, do jakiego może doprowadzić brak w szkołach średnich rad klasyfikacyjnych i uchwał o ukończeniu szkoły, co w oczywisty sposób będzie skutkowało brakiem formalnych podstaw do dopuszczenia ich do egzaminów maturalnych.
Zacznę nietypowo – od przytoczenia definicji pewnego pojęcia:
Ambiwalencja (intencjonalność dwuwartościowa) (łac. ambo – obaj + valens, valentis – mocny, skuteczny) – postawa charakteryzująca się jednoczesnym występowaniem pozytywnego jak i negatywnego nastawienia do obiektu, jednoczesne uczucie…
Bo właśnie to słowo najlepiej określa mój stosunek do wydarzeń minionego tygodnia. O ile w pierwszych trzech dniach nauczycielskiej akcji strajkowej byłem pozytywnie i bezwarunkowo nastawiony do tej inicjatywy i emocjonalnie identyfikowałem się z postawami typu „Jeśli nie my to kto, jeśli nie teraz to kiedy?” i „Ani kroku wstecz!”, to już w czwartek wieczorem zacząłem dostrzegać etyczną dwuznaczność nawoływania do konsekwentnego bojkotu egzaminów – tych piątkowych w gimnazjach, a później egzaminów ósmoklasisty. A gdy rozgorzał spór między rządem a liderami „strajkujących” związków zawodowych o rady klasyfikacyjne maturzystów – „posypałem się” w mojej dotąd niezachwianej postawie wspierania całym sercem nauczycielskiego strajku.
Bo z jednej strony doskonale rozumiem strategię kierownictwa akcji strajkowej, że tylko sytuacja potencjalnie wielkich strat społecznych jakie niesie ze sobą strajk nauczycieli właśnie o tej porze roku szkolnego, zmusi rząd do ustępstw („Bo kiedy mają nauczyciele strajkować – w czasie wakacji?”), to – z drugiej strony – skoro egzaminy gimnazjalne, tak czy siak, jednak się odbyły, to czy przywódcy strajku powinni apelować o bojkot egzaminów w szkołach podstawowych? To co, teraz gimnazjaliści pójdą do szkół ponadgimnazjalnych, a ósmoklasiści zostaną powtarzać klasę ósmą?
A maturzyści, nie mając wystawionych ocen, nie mogąc otrzymać świadectwa ukończenia liceum czy technikum – także staną się repetentami? Czy o „podwójne roczniki”, w klasach ósmych podstawówek i trzecich w LO a czwartych w technikach, chodzi?
Nie mogę udawać, że moje pedagogiczne sumienie (z silnym genem pedagogiki społecznej ze szkoły prof. Aleksandra Kamińskiego) nie widzi zła, które tak realizowany protest czyni setkom tysięcy uczniów i ich rodzinom.
Jeszcze mogą te moje zastrzeżenia zagłuszać liczne manifestacje poparcia dla strajkujących nauczycieli, także te, inicjowane przez uczniów. Mogą sugerować poparcie społeczne dla tej akcji owe ponad 3 miliony złotych, zgromadzone w bardzo krótkim czasie na ad hoc utworzonym koncie Społecznego Komitetu „Wspieram Nauczycieli”. Ale każdy następny dzień tego strajku będzie dostarczał kolejnych argumentów nie tyle stronie rządowej, co rodzicom uczniów, a zwłaszcza rodzicom maturzystów, że największą cenę za ten protest poniosą nie nauczyciele, tracący z każdym dniem jedynie ok. 100 zł. na swych wynagrodzeniach, ale właśnie niedoszli absolwenci szkół średnich, których wszystkie plany życiowe mogą zostać zniweczone – nie z ich winy!
Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie maturzystów, organizujących marsze poparcia dla strajkujących nauczycieli ich szkół, którzy uniemożliwili im ukończenie szkoły i przystąpienie do egzaminu maturalnego, a później rozpoczęcie wymarzonych studiów…
I z tego powodu, a także z kilku innych, może o mniejszej wadze, ale zawsze (np. strajk w bursach i internatach, strajk w przedszkolach, „czarne szpalery” na powitanie osób, dzięki którym odbyły się egzaminy w gimnazjach), jestem bardzo negatywnie nastawiony do owej „twardej” linii, narzucanej przez przywódców strajku.
Ale jednocześnie jestem nadal przekonany, że poprawa warunków finansowych nauczycieli jest ze wszech miar słusznym postulatem tego środowiska, że nie o płace tu jedynie idzie, a o pozycję zawodu „nauczyciel” wśród innych profesji wymagających wyższego wykształcenia, czego skutkiem może być – najpierw zatrzymanie, a później odwrócenie zjawiska negatywnej do niego selekcji. A to, patrząc na problem w dłuższej perspektywie czasowej, jest warunkiem sine qua non poprawy jakości polskiej edukacji. I dlatego jestem jak najbardziej za walką o te cele!
Tylko…. Tylko czy „za wszelką cenę”, „po trupach” marzeń maturzystów? Czy nawet w sytuacji gdyby matury nie odbyłyby się – doprowadzi to do realizacji żądań strajkujących? Czy rząd ugnie się, gdy już „mleko się wyleje”? Jak zmienią się wtedy postawy ogółu społeczeństwa?
Prześladuje mnie taka wizja:
Matur nie było, podwyżek innych niż te, na które zgodziła się „Solidarność” także nie udało się wywalczyć. PiS przegrywa wybory, nowy rząd oświadcza, że zastał kasę państwową pustą, olbrzymi dług publiczny i że przez następny rok (albo i dłużej) nie ma żadnych szans na podwyższenie wynagrodzeń w budżetówce w ogóle, a nauczycielom w szczególności. Bo już w 2019 dostali….
Weteranka strajków pielęgniarek, dziś przewodnicząca Rady Dialogu Społecznego – Dorota Gardias – powiedziała: „Proszę pamiętać, że łatwo rozpocząć strajk, ale trudno go zakończyć.”. Wygląda na to, że wiedziała o czym mówi….
Włodzisław Kuzitowicz
Postanowiłem nie podejmować, wszak niezwykle ryzykownej, próby komentowania serii negocjacyjnych spotkań reprezentantów nauczycielskich związków zawodowych z rządem w sprawie podwyżek nauczycielskich wynagrodzeń, zwłaszcza w aspekcie prognozowania skutków przyjętej przez stronę rządową strategii. Wszystkie możliwe media informowały na bieżąco co kto tam zaprezentował, nie ma więc sensu, aby tutaj ponownie to przypominać. A na temat „czy strajk rozpocznie się jutro czy nie” – na 100% nie zna odpowiedzi nawet sam prezes Broniarz.
W to miejsce proponuję inny temat.
Muszę go podjąć, bo nie może pozostać bez sprostowania taka informacja, jaka „poszła do druku” we fragmencie wypowiedzi prof. Śliwerskiego w wywiadzie, jaki opublikowała przed tygodniem GW w dodatku „Katastrofa w Edukacji”. Oto co można tam przeczytać we fragmencie, w którym profesor mówi o wynagradzaniu nauczycieli:
„Ale od 1990 r. byli podle traktowani. Tylko w pierwszym okresie transformacji zawód miał prestiż. Sam uczyłem wówczas w podstawówce, prowadząc eksperyment dydaktyczny. Zarabiałem na tyle dobrze, że stać mnie było na prenumerowanie pism, kupowanie pomocy dydaktycznych.”
Drodzy młodsi Czytelnicy tego felietonu! Macie prawo nie wiedzieć, że czasy, które z taką nostalgią wspomina prof. Śliwerski, to lata galopującej inflacji, to czas pensji wypłacanych w milionach. Przykładowe średnie płace (ogólnie – wg GUS) z trzech lat, to: 1991 r. – 1 770 000 zł., 1992 r – 2 935 000 zł., 1993 r. – 3 995 000 zł. W tym czasie płace nauczycieli mieściły się w widełkach od 1,5 do 2,5 miliona zł. (dane z roku 1993).
Byłem wówczas dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej i doskonale pamiętam, że kilka razy w roku (cztery?) podpisywałem decyzje o przyznaniu moim pracownikom nowej, zwaloryzowanej na skutek owej inflacji, liczonej w milionach, kwoty wynagrodzeń.
Ale nie tylko to mnie rozśmieszyło.
Od czwartku 28 marca, to znaczy od dnia w którym próbowałem rozpracować prawdziwą historię raportu „Szkoła dla innowatora”, o którym jako pierwszy napisał dzień wcześniej „Dziennik Gazeta Prawna”, opatrując tę informację tytułem „Rządowy RAPORT o szkole pokazuje smutną prawdę. Oto LISTA największych grzechów”, nie daje mi ten temat spokoju. Zanim będziecie towarzyszyli mi, podążając za moimi myślami, podczas lektury dalszej części tego felietonu – proponuję, abyście przypomnieli sobie ten czwartkowy materiał – TUTAJ.
Przywołam tu jeszcze komentarz, którym kończył się tamta próba rozwikłania rozbieżności cytowanych faktów:
I nadal nie wiemy, czy raport, na który powoływał się „Dziennik Gazeta Prawna”, który – jak wynika z podanej przez Forsal.pl informacji – miał powstać na zlecenie Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii, to ten sam, który pod taką samą nazwą, jeszcze w 2017 roku, przygotowano w Uniwersytecie Ekonomicznym Poznaniu przez zespół pod kierunkiem prof. nazw. dr hab.Jana Fazlagića, na zlecenie Ministerstwa Rozwoju RP w pierwszym kwartale 2017 roku.
Dziś podjąłem kolejną próbę dotarcia do tego, jak to naprawdę z tym raportem było. Zacznijmy od zleceniodawcy. Według DGP był to „raport rządowy”. Jednak portal Forsal.pl informując o tym samym raporcie podał, że ekspertyzę tę zleciło Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii. Jeśli przyjąć, że tak naprawdę przez cały czas chodzi o prace, które pod kierunkiem dr hab. Jana Fazlagića prowadzone były w od 2017 roku w Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu, to ich zleceniodawcą było Ministerstwa Rozwoju.
Fakt ten potwierdza sam Jan Fazlagić, pisząc w datowanym na rok 2017 streszczeniu pełnego raportu z kierowanych przez siebie badań:
W pierwszym kwartale 2017 roku na zlecenie Ministerstwa Rozwoju RP zrealizowałem (w charakterze głównego eksperta i kierownika projektu) ekspertyzę badawczą pt.,,Szkoła dla innowatora”.
Dziś już wiem, że wszystkie te rozbieżności wzięły się z – nazwijmy to – dynamiki restrukturalizacji rządu PIS po 2015 roku. Otóż w rządzie Beaty Szydło, zaraz po wygranych przez PiS wyborach, istniało Ministerstwo Rozwoju, którym do 28 września 2016 roku kierował Mateusz Morawiecki, będąc jednocześnie wicepremierem. Jednak w konsekwencji restrukturalizacji rządu – tenże Mateusz Morawiecki – właśnie z tą wrześniową datą został powołany – ponownie – na stanowisko wicepremiera, ale jednocześnie na szefa nowego Ministerstwa Rozwoju i Finansów.
Z takiej chronologii rządowych przekształceń wynika, że jeśli prawdę napisał doktor Fazlagić – ekspertyzę badawczą pt. ,,Szkoła dla innowatora” zlecił mu w pierwszym kwartale 2017 roku nie kto inny, jak Mateusz Morawiecki.
Pozostaje do wyjaśnienia kolejna tajemnica:
Dziś nie zajmę się żadnym problemem, którym w mijającym tygodniu żyły media. Poczekam do wyklarowania się sytuacji strajkowej w szkołach, poobserwuję rozwój wydarzeń na przedwyborczej scenie politycznej, a w kwestii „wara od naszych dzieci” też nie będę się wypowiadał, jako że dotąd nie jest jasne o czyje dzieci tu chodzi i kto tym dzieciom tak naprawdę zagraża.
Dzisiejszy felieton będzie zapisem moich luźnych refleksji, które zrodziły się jako skutek mej obecności na piątkowej konferencji „Relacje w edukacji”, próby zgłębienia konsekwencji, jakie pociągają za sobą sformułowania, którymi niektórzy prowadzący nazwali swe warsztaty, jak choćby „O budowaniu relacji”, „Uczucia i emocje nauczyciela, a budowanie relacji z uczniami”.
Przepraszam, ale jako człowiek „starej daty” zacznę tak, jak jeszcze w końcówce lat 70-ych XX wieku nauczono mnie w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ, czyli od zdefiniowania podstawowych pojęć, którymi będę się w dalszej części tego felietonu posługiwał.
Słownik języka polskiego podaje cztery znaczenia słowa „relacja”. Pomijając „opowiadanie naocznego świadka o przebiegu jakiegoś zdarzenia” i „trasa przejazdu pociągu od stacji początkowej do końcowej” – w tym przypadku najbardziej przydatnymi będą takie dwa znaczenia:
>stosunek lub zależność między przedmiotami, pojęciami, wielkościami itp.,
>związek zachodzący między ludźmi lub grupami społecznymi.
Zanim przejdę do zaprezentowania moich przemyśleń przywołam jeszcze syntezę wiadomości na ten temat, jakie zaczerpnąłem z udostępnionego wczoraj na OE artykułu dr Emilii Musiał „Relacje uczeń–nauczyciel kluczem do udanego nauczania”. Oto – moim zdaniem – fundamentalne dla moich dalszych wywodów tezy:
Niezbędnym warunkiem życia społecznego jest relacja rozumiana jako związek zachodzący między dwoma lub więcej podmiotami.
Podstawą dobrej relacji jest skuteczna komunikacja. Komunikacja jest procesem „porozumiewania się ludzi, którego celem jest przekazywanie informacji lub zmiana zachowań osoby bądź grupy osób”.
Istotne jest nie tylko to, co zostało zakomunikowane, ale także w jaki sposób zostało to uczynione. Efektem zaś dobrej komunikacji między nadawcą i odbiorcą jest kontakt.
Tylko prawidłowa komunikacja pozwala osiągnąć wzajemne porozumienie.
Po takim przygotowaniu, nie tyle artyleryjskim co „teoretyczno-wprowadzającym”, przechodzę już do obiecanych moich przemyśleń i refleksji. Otóż w całym tym nurcie promocji idei relacji w edukacji zabrakło mi odwołań do wiedzy o teorii grupy, zwłaszcza małej grupy.
To prawda, że „niezbędnym warunkiem życia społecznego jest relacja rozumiana jako związek zachodzący między dwoma lub więcej podmiotami, ale nie wolno zapominać, że ludzie, jako owoc kolejnego etapu ewolucji ssaków naczelnych, są „zwierzętami stadnymi” i najczęściej (z bardzo nielicznymi wyjątkami) funkcjonują w grupach. Te ostatnie mogą być formalne lub nieformalne. I to w owych grupach – najpierw w rodzinach, później w grupach koleżeńskich (obie to grupy nieformalne), a po paru latach w szkołach, a jeszcze później w najróżniejszych przedsiębiorstwach i instytucjach aktywności zawodowej – w grupach formalnych, ludzie funkcjonują wchodząc ze sobą w relacje: podległości, zwierzchności (przywództwa), koleżeństwa, partnerstwa, współdziałania, rywalizacji, wzajemnego wspierania się lub zwalczania…
Zacznę dziś od dopisania kilku zdań do przedwczorajszej secondhandowej relacji z dwu zebrań, jakie kurator Wierzchowski zwołał dla dyrektorów gimnazjów i podstawówek, którzy musieli przybyć tam z przedstawicielką/przedstawicielem rodziców uczniów ostatnich klas tych szkół.
Świadomie użyłem słowa „musieli”, gdyż z relacji uczestników tych spotkań dowiedziałem się, iż urzędnicy KO skrupulatnie zbierali podpisy na wyłożonych przed wejściem na salę listach obecności, do których – świadomi ewentualnych konsekwencji dyrektorzy – dopychali się z przyprowadzonym „rodzicem”, aby potwierdzić swoją i jej/jego obecność. Sytuacja ta świadczy pośrednio za tezą, że właśnie to było głównym celem tych zebrań: zapewnienie na nich obecności rodziców (nad którymi wszak kurator nie ma władzy), aby mieć możliwość podjęcia próby skonfliktowania szkolnych społeczności: rodziców z nauczycielami.
Na jeszcze jeden element przebiegu tych zebrań zwróciła moją uwagę jedna z osób tam obecnych. Otóż pan kurator bardzo pilnował, aby każda zabierająca głos „z sali” osoba przedstawiała się nie tylko z imienia i nazwiska, ale także by podawała nazwę szkoły, którą reprezentuje. Wiem, że taka prezentacja jest elementarną zasadą cywilizowanej debaty, jednak w tej konkretnej sytuacji – silnej zależności służbowej dyrektorów szkół od prowadzącego zebranie szefa „organu”, miała (całe szczęście, że nie u wszystkich) efekt, jeśli nie onieśmielający, to przynajmniej łagodzący ostrość ich wystąpień. I to także – bez wątpienia – było świadomie zastosowanym środkiem, mającym zapobiec agresywnym wystąpieniom w stosunku do ministerialnej władzy oświatowej, reprezentowanej na tej sali przez ŁKO.
Można by jeszcze o kilku innych „niuansach” tych zebrań napisać, jak choćby o zasłyszanej – ale tylko od niektórych uczestników – informacji, jakoby wizytator Owsiański miał powiedzieć, że rekrutację do ogólniaków i zawodówek można przeprowadzić wyłącznie na podstawie świadectw ukończenia szkoły (za co zebrał owację sali i komentarze: „No, to od jutra Owsiański w KO już nie pracuje”), czy o „wyznaniu” kuratora, że ministerstwo, czyli i KO, nie mają żadnego „planu B” na wypadek skutecznego sparaliżowania systemu egzaminów przez powszechny, możliwe że także okupacyjny, strajk nauczycieli.
Tylko po co?
To był nietypowy tydzień – z mojego punktu widzenia. Bo od bardzo dawna nie zasiadałem do pisania felietonu, wiedząc od przedwczoraj o czym będę pisał! A że muszę napisać o tym co w tytule – nie miałem wątpliwości już we wtorek. Przeto, bez dłuższych wstępów – ad rem:
Zacznę od aspektu językowego. Czy słusznie to co „coś”, co odbyło się w siedzibie ŁSSE w miniony wtorek organizatorzy nazwali KONGRESEM? Popatrzmy jak to słowo definiowane jest w słownikach:
Kongres, to:
>”zjazd krajowy lub międzynarodowy przedstawicieli nauki, polityki itp” [www.sjp.pwn.pl]
>”zjazd osób o wspólnych zainteresowaniach, podobnej działalności, zrzeszonych w jednej organizacji” [www. pl.wiktionary.org]
>”krajowy lub międzynarodowy zjazd przedstawicieli nauki, polityki, dyplomacji itp.” [ www.bryk.pl/slowniki/slownik-wyrazow-obcych]
Na mój ogląd – osoby, która choć nie była jego obserwatorem od początku do końca, a więc przez całe zaplanowane na nieco ponad 6 godzin spotkanie – nie był to nie tylko zjazd międzynarodowy, ani nawet krajowy, jego uczestnicy nie tylko że nie byli przedstawicielami dyplomacji, ale także nauki ni polityki. Nie były to także osoby zrzeszone w tej samej organizacji. Przy dużym stopniu dobrej woli można by uznać, że były to osoby o wspólnych zainteresowaniach, ale bez wątpienia nie tylko podobnej, lecz wręcz identycznej działalności.
Jest tylko pewne „ale”… Nie trzeba wieloletniego studiowania logiki formalnej, aby nawet z tak lapidarnych definicji wywnioskować, że w każdym przypadku kongres jest spotkaniem – zjazdem – osób, które przybyły nań z motywacji wewnętrznej. A z posiadanych przeze mnie informacji (zdobytych ze źródeł zbliżonych do dobrze poinformowanych) wiem, że w przypadki Łódzkiego Kongresu Edukacyjnego (ŁKE) tak nie było. Świadczy o tym przede wszystkim już sam komunikat zamieszczony (w formule bardzo zakamuflowanej), na stronie ŁKO, który był pozbawiony tradycyjnej w przypadku otwartych seminariów, konferencji czy zjazdów informacji o terminie i sposobie zgłaszania zamiaru uczestnictwa. Skąd więc obecność aż tylu uczestników na ŁKE?
Z uzyskanej informacji wiem, że wszyscy którzy tam byli nie mieli wyboru: zostali wytypowani i zobowiązani do uczestnictwa przez swoich „rejonowych” wizytatorów – głównie z zamiejscowych delegatur Łódzkiego Kuratorium Oświaty. Nie miałem możliwości dotarcia do źródłowej informacji statystycznej, ale „na oko” oszacowałem, że łodzianie stanowili tam mniej niż 20% ogółu uczestników.
Sądząc na podstawie tej obserwacji, a także z przepełnionego parkingu ŁSSE, nie mam wątpliwości co do jednego kryterium definiowania nazwy „kongresu”: był to rzeczywiście zjazd!
Patrząc na wydarzenia minionego tygodnia pod kątem ich znaczenia dla edukacyjnego środowiska wybrałem takie dwa: XVI Konferencję OSKKO w Krakowie i informacje o aktualnej fazie przygotowań do nauczycielskiego strajku . Moje refleksje zacznę także w tej kolejności:
Jak wiadomo (bo skoro brak relacji…) – na Konferencji OSKKO w Krakowie nie byłem. Ale przeanalizowałem jej program zainwestowałem swój czas w analizę harmonogramu i odbyłem rozmowę z jednym jej uczestnikiem. Na tej podstawie (bo jak dotąd nigdzie nie udostępniono informacji o jej przebiegu, za wyjątkiem dwu serii zdjęć) odniosłem wrażenie, że było to kolejne spotkanie środowiska zrzeszonych w tym stowarzyszeniu szefów szkół i innych placówek, na którym organizatorzy zaserwowali jego uczestnikom tradycyjną ofertę „dla każdego coś (jego) interesującego”, ale… ale wszystkie dania były z tej samej, tradycyjnej dyrektorskiej „polskiej kuchni” oświatowej. Dla przykładu: w ramach bloku „Zarządzanie” – szkolenia z zakresu prawa pracy, w tym przepisy z obszaru BHP, PIP, ZUS, RODO, problemy kadrowe, kształcenie do zawodu, wypalenie zawodowe…
Był także blok, nazwany przez organizatorów „Praca z uczniem”, a w nim wykłady, warsztaty i panele na takie tematy jak: cyber-przemoc seksualna, autoagresja, przeciwdziałanie przemocy rówieśniczej, wsparcie dzieci „z szarej strefy”, nauka empatii, a nawet o rozwijaniu twórczego myślenia i uczniowskich talentów.
Zainteresowanych o czym jeszcze można było na tej konferencji się dowiedzieć odsyłam do programu i harmonogramu Konferencji. Ja odnotuję jeszcze, że poszukując w obu tych dokumentach tematów zapowiadanych w programie informacją o specjalnej debacie, byłem rozczarowany. Oto ta zapowiedź:
Dawno nie byłem w takiej sytuacji, w której zasiadam do pisania kolejnego felietonu i…. i właściwie nie wiem, co powinno być jego tematem. Zazwyczaj jest odwrotnie: staję przed dylematem wyboru – które z wydarzeń mijającego tygodnia wybrać. A tym razem nic na tyle nie poruszyło mnie – niekoniecznie „do głębi” – abym miał ten wewnętrzny „mus” wyrażenia swojego sprzeciwu lub aprobaty, a przynajmniej tzw. „własnego zdania”.
Sam nie wiem czemu ten stan przypisać: zmiennej i nietypowej dla tej pory roku pogodzie, przesytowi informacji o polityczno-przedwyborczych partyjnych ewentach, czy narastającemu poczuciu beznadziei podejmowania jakichkolwiek inicjatyw, zmierzających do ujawniania klęski całej tej urzędowo-ministerialnej dumy z rzekomej reformy edukacji… A może odczuwanym, myślę że nie tylko przeze mnie, mieszanym uczuciom w sprawie opinii o przygotowaniach nauczycielskich związków zawodowych do strajkowego protestu. W dniach ważnych dla uczniów egzaminów…
Początkowo nawet informacja Najwyższej Izby Kontroli: „NIK o nauczaniu matematyki w szkołach” nie pobudziła mnie do publicystycznej aktywności. Pomyślałem: jaki jest sens komentowania czegoś, co było jedynie potwierdzeniem prawdy, znanej od lat przez wszystkich mających nawet niewielki kontakt ze szkolnictwem? Wystarczyło choć raz w roku przeczytać informację o wynikach egzaminów maturalnych: W 2018r – nie zdało matematyki 12% zdających, w tym w technikach 18%), w 2017 – 14% (w tym w technikach – 21%), w 2016r. – 14% (w tym w technikach – 20%). To prawda – dane z raportu NIK są jeszcze tragiczniejsze: 46% uczniów szkół ponadgimnazjanych miało na świadectwach ukończenia szkoły ocenę dopuszczającą z matematyki!
Ale korciło mnie, by choć skomentować reakcję MEN na zawarty w tej informacji wniosek, aby rozważyć możliwość zawieszenia egzaminu maturalnego z matematyki jako obowiązkowego dla wszystkich uczniów – do czasu poprawy skuteczności nauczania tego przedmiotu w szkołach. Bo pierwszą reakcją ministerstwa na ten postulat była wypowiedź jego rzeczniczki prasowej:
Już 15 lutego, a więc dzień po opublikowaniu listu poparcia środowisk akademickich dla nauczycielek i nauczycieli, podpisanego w jego pierwotnej wersji przez 39 osób, portal OKO.press zamieścił o tym materiał informacyjny, który szybko został zmultiplikowany przez wielu na facebook’u. Także prof. Śliwerski zamieścił jego tekst i listę sygnatariuszy na swoim blogu dzień później – 16 lutego.
Zanim skomentuję tę szlachetnie prezentującą się inicjatywę, zacytuję jeszcze dwa fragmenty z portalu OKO.press:
Środowisko akademickie deklaruje, że jeśli dojdzie do strajku w szkołach to w geście solidarności są gotowi zawiesić swoją pracę na uczelniach. Pod listem poparcia dla nauczycielek i nauczycieli podpisali się m.in. prof. Karol Modzelewski (PAN), prof. Małgorzata Fuszara (ISNS UW), prof. Łukasz Turski i dr hab. Monika Płatek (Instytut Prawa Karnego UW) […]
14 lutego pracownicy uczelni wyższych, ośrodków badawczych, doktoranci i studenci zaczęli zbierać podpisy pod listem poparcia: „Uniwersytet Solidarny ze Szkołą”. Piszą w nim, że edukacja to „sektor poważnie niedofinansowany”, a najbardziej cierpią na tym pracownice i pracownicy, których „zarobki radykalnie nie odpowiadają ilości wysiłku, jaki wkładają w wykonywanie swoich obowiązków”.
Całość informacji „Uniwersytet murem za nauczycielkami. ‚Będziemy wspierać strajk tak długo, aż rząd spełni żądania’” – TUTAJ
I zacytuje jeszcze bardziej „źródłowo” fragmenty „Listu poparcia środowisk akademickich dla postulatów nauczycieli i nauczycielek”:
Uniwersytet solidarny ze szkołą!
My, niżej podpisani – studentki i studenci, doktorantki i doktoranci, pracownicy i pracownice uczelni wyższych, instytutów PAN oraz ośrodków badawczych – chcemy wyrazić swoje poparcie dla nauczycielskich związków zawodowych, które postulują podwyżkę płac nauczycieli i nauczycielek. […]
W dalszej części listu padają deklaracje poparcia dla postulatu podwyżki płac, dla przygotowywanego strajku, a także:
Gotowość do gestów solidarności w przypadku ogłoszenia strajku, takich jak: przedstawianie uchwał o poparciu protestów w instytucjach, w których pracujemy, przeprowadzanie dyskusji o warunkach pracy i systemie edukacji w Polsce w trakcie zajęć i seminariów, zawieszenie naszej pracy i organizacja wieców na kampusach. […]
Pełna treść „Listu…” – TUTAJ