Archiwum kategorii 'Felietony'
Dwa, zamieszczone w minionym tygodniu materiały: z 3 listopada – „O pokoleniu .JPG’ – wychowanym przez internet, memy, Netflix, k-pop i influencerów” i z 6 listopada – „O tym, że młodzież swymi protestami odrzuciła kulturową hegemonię Kościoła w Polsce” wzbudziły, nie tylko podczas pracy redakcyjnej nad nimi, moje refleksje.
Jednak postanowiłem skomentować tylko ten pierwszy tekst – wybaczcie mi młodzi czytelnicy – będą to myśli weterana polskiej edukacji z kategorii 75+, a dokładniej „rówieśnika Polski Ludowej”
Zacznę chronologicznie – od tekstu Jakuba Wencla (rocznik 1991) – młodego dziennikarza- publicysty, czyli od jego opisu młodych ludzi, których określił mianem „pokolenia JPG””
Moje pokolenie (75+), jak także pokolenie od mojego młodsze – tzw. „boomersów” (osoby urodzone w latach 1946-1964) – dla określenia ludzi, którzy w zasadzie nie czytają książek, a posługują się przede wszystkim przekazem obrazkowym, nigdy nie posłużyłoby się tym skrótem – bo znaczącemu procentowi owych „starszych”,(„grzybów”, „pierników”, „pryków” „wapniaków” czy jak ich tam jeszcze dzisiejsi młodzi nazywają) skrót jpg nic nie mówi.
Ja akurat jestem przedstawicielem tej „średnio ucyfrowionej mniejszości” owego pokolenia, który redagując swoje „Obserwatorium Edukacji” musiał posiąść nie tylko wiedzę, że „JPG to format danych do przechowywania informacji w formie obrazu. Został on zdefiniowany w 1992 roku przez Joint Photographic Experts Group, że od tego czasu JPG jest stale dalej rozwijany. Informacja w formie obrazu nie musi być typową ilustracją, chodzi także o zeskanowane strony tekstów, które później można przekonwertować na dokument w formacie PDF”, ale także musiałem nabyć umiejętność posługiwania się tymi plikami w codziennej pracy redakcyjnej. Ale ja także, poszukując możliwie lapidarnego określenia dla opisanego przez Jakuba Wencla pokolenia, posłużyłbym się raczej słowem „ obrazkowe”, może nawet bardziej „uczenie” – „pokolenie ikoniczne”.
Jednak nie mogę się dziwić, że ktoś kto urodził się w 1991 roku, kto miał roczek, gdy wraz z grupą Seo Taiji and Boys pojawił się K-pop, 13 lat – gdy powstał Facebook, a 14 – gdy ruszył Yoy Tube, ma takie właśnie skojarzenia. I gdy sobie na te kalendarzowe daty owych „przełomowych”, nie tylko dla techniki przekazu i komunikacji, wynalazków (2004 r – Facebook, 2005 r. – Yoy Tube) nałoży się daty narodzin dominujących na ulicznych protestach młodych ludzi, protestach wywołanych co prawda ogłoszeniem przez Trybunał Konstytucyjny wyroku zakazującego aborcji ze względu na uszkodzenie płodu, ale które po kilku dniach przeistoczyły się w protesty przeciw rządom PiS-u, a nawet w ogóle – elit z czasów rządów „budowniczych III RP” [To moje określenie – WK]
Gdy przyjmie się tylko przedział wieku uczniów szkół ponadpodstawowych i studentów, czyli 15-o – 25-o latków, to pojawią się nam daty urodzin od 1995 do 2006 roku. Przypominam: Facebook – 2004 r., Yoy Tube – 2005 r. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mam wątpliwości, że Jakub Wencel ma rację pisząc:
„To pokolenie, które ma gdzieś nie tylko konserwatywno-kościelny panteon wartości, bo wychowały je internet, memy, Netflix, k-pop i influencerzy.* To pokolenie, które nie czuje się w jakikolwiek sposób zobowiązane do przestrzegania konwenansów życia społecznego i jakichś estetycznych reguł, które miałyby wyznaczać sposób, w jaki mogą wyrażać własną opinię. Większość swojego życia spędzili całkowicie zanurzeni w anglocentryczną przestrzeń informacyjną, strumień treści kulturowych, który pokazywał im, że to, co dla konserwatywnej prawicy i tradycjonalistycznych dziadków oraz rodziców jest bolszewicką egzotyką (czyli np. prawo do aborcji), dla śledzonych przez nich youtuberów*, tiktokerów* czy bohaterów seriali jest świętym standardem. Co więcej, standardem, którego należy się domagać i który można afirmować.”
Nie mam także wątpliwości, że autor tekstu „Pokolenie JP2 kontra pokolenie .JPG” słusznie napisał przypominając, iż agresywny język, czasem także określany jako wulgarny, to nie „wynalazek” młodych uczestników protestów, jakie w o minionych dniach przechodziły ulicami polskich miast:
„Zresztą nie jest też tak, że prawica za wychowanie młodzieży zupełnie nie odpowiada – co najmniej od dekady, mniej więcej od Smoleńska, prawicowy przekaz i budowanie politycznej tożsamości prawicowego wyborcy polega przecież na dociskaniu pedału gazu w kolejnych kierunkach nagonki i agresji, kompletnie bez żadnego opamiętania.[…] … wszystkie te narracje były użyteczne co prawda raczej w ramach tradycyjnych środków przekazu, dla mobilizacji grup społecznych, które korzystają głównie z nich i na prawicę głosują, ale przez tyle lat i przy takiej, nieustannie wysokiej temperaturze politycznego sporu stały się kluczowym elementem polskiej kultury i debaty publicznej, od Radia Maryja po memy na Kwejku*. Czy naprawdę tak nieoczekiwane było, że młodzież, wychowana właściwie większość swojego świadomego życia w świecie nieustającej naparzanki i nagonki politycznej, nie uodporni się na ten język i nie zawaha się krzyknąć „wypierdalać” – kiedy związane z partią rządzącą ośrodki komunikacji od dekady bezustannie każą wypierdalać drugiej połowie Polski?”
Może Wencel trochę przerysował ten obraz, bo jednak związane z partią rządzącą ośrodki komunikacji nie określały słowem „wypierdalać” swoich zamiarów pozbycia się oponentów. Co nie zmienia faktu, że liderzy rządzącej koalicji, z prezesem PiS na czele, nie wahali się mówić o zdradzieckich mordach, obywatelach drugiego sortu albo o „kwiczeniu świń oderwanych od koryta”, mając na myśli uczestników protestów organizowanych przez KOD.
Nie znaczy to, że jestem symetrystą, ale warto przypomnieć, iż język naszych elit politycznych, niezależnie od ich przynależności partyjnej, już dawno przestał być językiem – nazwijmy go „literackim”. Stary dobry zwrot „wypowiedział się w sposób nieparlamentarny” – w znaczeniu użycia wulgaryzmów i określeń powszechnie uznawanych za uwłaczające – też już utracił dawne znaczenie. Nie muszę tu chyba przypominać tzw.„afery taśmowej”, czyli nagrań kelnera z restauracji „Sowa i przyjaciele”, na których można usłyszeć jakim językiem posługują się „prywatnie” nasi politycy i biznesmeni.
Przechodząc do konkluzji moich rozważań, wyrażam swoją nadzieję, że nie tylko „praw fizyki pan nie zmienisz”, ale także odwiecznych procesow wymiany pokoleń w instytucjach sprawowania władzy, ale i „rządu dusz”. I wkrótce, ci z nas „starych którzy pożyją jeszcze kilka lat, będą świadkami, jak owo – określając je za Jakubem Wenclem „pokoleni .JPG” – zasiądzie w ławach sejmowych i senackich, obejmie ministerialne teki i zacznie urządzać naszą polską rzeczywistość na swój sposób..
.
Czy odbędzie się to w pokojowej, demokratycznej formie wyborów, czy też będzie miało charakter rewolucji – to juz inny problem. Moim zdaniem będzie to wyłącznie zależało od tego, czy obecni włodarze będą bronili swoich stołków (i koryt), na wzór Łukaszenki – do upadłego, czy – choć z oporami, jak Tramp – rozstaną się z władzą „bez jednego wystrzału”..
.
Włodzisław Kuzitowicz
*Słowniczek pojęć użytych przez Jakuba Wencla – TUTAJ
Grób Aleksandry Majewskiej na Starym Cmentarzu w Łodzi (kwatera 5, linia 2, numer grobu – 29)
Stalo się już tradycją, że 1 listopada, w dniu, który w tradycji polskich katolików nazywany jest Dniem Wszystkich Świętych, a który ja wolę, nie tylko dlatego, że jestem „rówieśnikiem Polski Ludowej”, bardziej adekwatnie do dorocznej rzeczywistości nazywać Dniem Zmarłych, zamieszczam wspomnienie o nauczycielach, pedagogach, których od dawna nie mam wśród nas. Są to najczęściej osoby, z którymi splotły się przed laty moje drogi życiowe. [Zobacz TUTAJ]
Dziś osobą, której pamięć chcę przywołać, nie tylko na użytek własny, ale i zbiorowej pamięci środowiska łódzkich nauczycieli, wychowawców, pedagogów, jest dr Aleksandra Majewska, której 30 rocznica śmierci minęła 10 czerwca tego roku.
Już raz poświęciłem Jej wspomnienie – 1 listopada 2015 roku – w felietonie nr 97. „Dzień Wspomnień o Tych Którzy Odeszli”. Zdecydowałem się powrócić do Jej Osoby po 5-u latach, gdyż dziś jeszcze wyraźniej widzę, że obok opisanych przeze mnie wydarzeń na kolonii letniej w Grabownie Wielkim w sierpniu 1963 roku [„Przypadek czy Palec Boży?” –TUTAJ], to Ona miała swój niezwykle znaczący, ale i długotrwały wpływ na przemianę romantycznego młodzieńca „nałogowo” pisującego wiersze, w refleksyjnego pedagoga-wychowawcę. A ponadto, przygotowując się do napisania tego tekstu, trafiłem na notatkę w Wikiperdii, której błędy i przekłamania dodatkowo zmotywowały mnie do ich „wyprostowania”.
Postaram się nie powtarzać informacji zawartych we wspomnieniu z 2015 roku, dlatego proponuję przed dalszą lekturą tego tekstu przypomnieć sobie tamten felieton – TUTAJ. Jednak będę do tamtych treści nawiązywał, aby je rozwinąć i uszczegółowić.
Zacznę od przypomnienia drogi życiowej Aleksandry Majewskiej – począwszy od Jej młodych lat – po I Wojnie Światowej, aż do ostatnich lat życia. I, przy okazji, będę prostował błędy biografii (nie wiem przez kogo napisanej), zamieszczonej w Wikipedii.
Zacznę od pierwszego akapitu tej notki biograficznej:
Urodzona [16 listopada 1907 w Łodzi – WK] w rodzinie urzędniczej (ojciec poległ podczas I wojny światowej w armii rosyjskiej). Była najstarszą z trójki rodzeństwa. By utrzymać rodzinę w trudnych czasach podjęła pracę już w okresie nauki szkolnej – była higienistka i opiekunką dzieci na koloniach. Maturę zdała w 1928 w Gimnazjum im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Od 1928 do 1930 pracowała jako świetliczanka w V Domu Wychowawczym im. Stefana Żeromskiego.
To, że była uczennicą jednej z najlepszych w tamtym czasie łódzkich szkół średnich dla dziewcząt, i do tego szkoły o profilu humanistycznym było – moim zdaniem – pierwszym istotnym elementem Jej przyszłej, takiej a nie innej, drogi życiowej. Ale miało to także swe bardzo daleko sięgające konsekwencje – wpłynęło na sploty wydarzeń, które zaowocowały moim z Nią spotkaniem. W jaki sposób?
Otóż do tego samego gimnazjum uczęszczała jedna z dwu córek – Maria (w rodzinie zwana Niunią) pewnej mieszkanki podłódzkiej osady Cyganka o nazwisku Kraucka – z domu Zaremba – spokrewnionej z rodziną Malinowskich z Zalesia – przysiółku w dzisiejszym powiecie Wysokie Mazowieckie na Białostoczczyźnie. To do niej w ostatnich latach dwudziestych ub. wieku przyjechała „za pracą w Łodzimieście” dwudziestolatka – Michalina „Malinowianka” – moja późniejsza mama. Jako że ciocia Anna Kraucka prowadziła na Cygance knajpkę i – jak na owe czasy – nieźle jej się powodziło, jej córka Niunia często zapraszało do swojego domu niezamożną szkolną koleżankę – Olę Majewską.
I tak poznały się – nie tylko Michalina (dla rodziny i znajomych Hala) z Olą, ale i Ola z narzeczonym Hali – jeszcze nastoletnim (rocznik 1909) Tadeuszem Kuzitowiczem – moim późniejszym tatą
Zapamiętajcie ten fakt, bo odegra on swoją rolę w 1963 roku…
Tydzień temu napisałem pod wykresem, obrazującym dramatyczny wzrost liczby potwierdzonych testami, dobowych zakażeń wirusem SARS CoV 2 , wywołujących chorobę COVID-19”
„Mając przed oczyma takie dane – mam prawo zakładać, że do określonej przeze mnie przed dziesięcioma dniami daty 26 października będziemy świadkami przejścia WSZYSTKICH szkół na nauczanie zdalne. No – może z wyłączeniem klas I – III w podstawówkach…”
Tym razem władza mnie nie zawiodła – od poniedziałku 26 października, na razie przez najbliższe dwa tygodnie, będzie tak jak napisałem. Oby decyzja ta zaowocowala „spłaszczeniem” krzywej dobowych zachorowań.
x x x
A teraz pora na „normalny”, czyli pochodzący z naszej, edukacyjnej „łączki”, temat, który uznałem za wymagający głębszej penetracji i mojego komentarza.
Tym tematem-zagadką jest problem, który ja określę pytaniem: „Jak właściwie nazywa się ministerstwo, któremu podlegają – za pośrednictwem odpowiednich dla terenu ich działania kuratorów oświaty – dyrektorki i dyrektorzy polskich szkół?”
Drodzy czytający ten tekst: nie myślcie, że na starość mam amnezję i nie pamiętam, że od 19 października pracuje na Szucha w Warszawie, powołany na urząd Ministra Edukacji i Nauki przez (jeszcze zdrowego) Prezydenta Andrzeja Dudę – już pono zdrowy – dr hab. Przemysław Czarnek.
Co prawda w dniu powołania nie było jeszcze rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów w sprawie szczegółowego zakresu działania Ministra Edukacji i Nauki, które to rozporządzenie opublikowano w Dzienniku Ustaw 20 października, ale nie ma wątpliwości, że rządzi nami Minister Edukacji i Nauki, bo – przytomnie – napisano w jego zakończeniu, że „Rozporządzenie wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, z mocą od dnia 19 października 2020 r.”
Skąd więc moje wątpliwości co do nazwy ministerstwa? Otóż…
Otóż w dniu 23. października, na oficjalnej stronie resortu, zamieszczono taką, ilustrowaną, informację: „Powołanie nowych członków kierownictwa MEN”. Żeby nie było, że zmyśliłem – oto screen fragmentu tej strony:
A poniżej jeszcze taki tekst:
– Bardzo cieszę się, że mogłem przekazać dziś powołania Pana Premiera Mateusza Morawieckiego dla dwóch wiceministrów edukacji. Pan Dariusz Piontkowski i Pani Marzena Machałek to wybitni eksperci, którzy do tej pory świetnie troszczyli się o rozwój oświaty. Będą wspaniałym wsparciem w naszych dalszych dążeniach na rzecz rozwoju edukacji w Polsce – powiedział po wręczeniu nominacji minister Przemysław Czarnek.
– W składzie kierownictwa ministerstwa pozostaje również Maciej Kopeć, z czego się bardzo cieszę – dodał minister Przemysław Czarnek.
A jeszcze niżej:
Informacja na temat kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej.
A tam takie cztery fotki – zwracam uwagę na podpis pod zdjęciem Marzeny Machałek:
Źródło wszystkich cytatów i screen’ów: www.gov.pl/web/edukacja
I tak dotarłem do kolejnej „ciekawostki”: Jak „odchudza się” rząd, nie pozbawiając nikogo pracy, a „przy okazji” zatrudnia się jeszcze znajomych.
Zacznę od przykładu pani Machałek. Jak wiemy, była ona sekretarzem stanu w MEN – od 10 marca 2017 roku, a od 1 lipca 2019 roku premier powierzył jej funkcje Pełnomocnika Rządu do spraw wspierania wychowawczej funkcji szkoły i placówki.
8 października, w materiale zatytułowanym „W Polsce – nadal coraz gorzej, w szkołach – wynik gorszy o 0,44%” zamieściłem taki tekst – w ramach „Komentarza redakcji”:
A my przyjmujemy zakłady: „Od jakiej daty nowy minister EiN zarządzi przejście wszystkich szkół w Polsce na nauczanie zdalne”.
Nasza prognoza: Po obchodach Dnia Edukacji Narodowej – najpóźniej 26 października 2020 roku.
Nie dziwcie się, że od tego zaczynam dzisiejszy felieton.
Po pierwsze – dlatego, że sytuacja lawinowego wzrostu dziennych liczb zakażonych, skutkująca bliskim już, prawdopodobnie nieomal całakowitym, paraliżem systemu opieki zdrowotnej, jest absolutnie najważniejszym problemem tego czasu.
Po drugie – bo aktualna sytuacja szkół, a w nich uczniów i nauczycieli, jest jak igranie z ogniem, a bardziej „malowniczo” – jak dziesiątki tysięcy bardzo ważnych i wartościowych spektakli, granych w teatrach, posadowionych na kruchej tafli topniejącego lodu…
Przyznam – od początku tego roku szkolnego nie ukrywałem mojego poglądu, że „naoczna” nauka w szkołach jest nie tylko pierwszakom, ale i pozostałym uczniom bardzo potrzebna.
Ale byłbym gorszy od przysłowiowej krowy, gdybym wobec codziennie pogarszającej się w naszym kraju sytuacji epidemicznej nadal optowal za stacjonarną nauką. Dlatego już 8. października pozwoliłem sobie na – nie tyle przepowiednię, co prognozę, że nawet aktualnie rządzący nami nie będą w stanie dłużej wmawiać nam, że „czarne jest białe”, i podejmą jednak dezyzję o powszechnym przejściu na nauczanie zdalne. Oszacowałem wtedy, że stanie się to po Dniu Edukacji Narodowej, a najpóźniej do 26 października.
I, jak wiecie, już w czwartek 15 października premier Morawiecki ogłosił, że ponad połowa powiatów i miast (w tym nieomal wszystkie największe miasta wojewódzkie) zostają objete tzw. „czerwoną strefą”, w której szkoły wyższe i ponadpodstawowe będą pracowały zdalnie.
Od tej, na razie połowicznej, decyzji mijają kolejne dni, w których dobowa liczba potwierdzonych zakażeń nie spada, i – z niewielkimi wahaniami – ma tendencję wzrostową: 15 X – 8009; 16 X – 7705; 17 X – 9622, 18 X – 8536.
W oczekiwaniu na „owocobranie” działań szefa połączonych resortów z Szucha i z Hożej, dotrzymując danego przed tygodniem słowa, będę dziś snuł moje refleksje na tematy, które w ubiegłym tygodniu stały się przyczyną moich – silniejszych lub słabszych – emocji…
Zacznę od moich myśli, które zostały wywołane podczas lektury posta z bloga Anny Konarzewskiej „Być nauczycielem…”, zatytułowanego „O potrzebie czułości w edukacji…” Już w trakcie czytania, gdy z treści tego tekstu zorientowałem się o czym koleżanka Konarzewska pisze, nabrałem wątpliwości, czy użycie w tytule słowa „czułość” było właściwe. Chcąc sam siebie sprawdzić czy moje obawy są słuszne, sięgnąłem do wiedzy internetowo dostępnych słowników.
Już Wikipedia poinformowała mnie, że słowo to ma aż 9 znaczeń, przy czym na pierwszym miejscu napisano tam, że „czułość” to cecha…
Ale nie było tam linku do precyzyjniejszej definicji. Szukałem więc dalej. Słownik PWN poinformował, że „czuły” ma 4 główne znaczenia, w tym pierwsze dwa, to ”odnoszący się do kogoś z tkliwą miłością, serdecznością; też: będący wyrazem takich uczuć” i „wrażliwy, wyczulony na coś”.
Trochę się uspokoiłem, bo ja tym słowem posługuję się właśnie w tym pierwszym znaczeniu i nie użyłbym go dla określenia moich relacji z uczniami. Aby nie nadawać komunikatu, który może zabrzmieć dwuznacznie – wolałbym mówić o potrzebie bycia empatycznym, wrażliwym właśnie na sygnały stanów psychicznych, wysyłane, nie zawsze werbalnie, przez uczniów.
Ale może jestem za stary, zbyt „konserwatywny” na dzisiejsze czasy, może – nie będąc polonistą – nie zinterioryzowałem tak bardzo, cytowanych w tm poście przez Annę Konarzewską, tekstów naszej noblistki – Olgi Tokarczuk.
x x x
Drugim tekstem, a właściwie fragmentem jednego z całej ich serii, zamieszczonych 8 października, którym dałem tytuł „Podstawowe pytania i próby odpowiedzi na nie refleksyjnego Tomasza Tokarza”, z którym nie do końca się zgadzam, jest ten oto akapit, zacytowany z fejsbukowego profilu dra Tokarza, który został tam przez niego zamieszczony rankiem 7. października:
„Otóż moim zdaniem jeśli 15-latek (po 8 latach regularnego kształcenia a nawet 11 jeśli liczyć przedszkole), rzeczywiście nie ma zielonego pojęcia o tym co go interesuje i w jakim kierunku powinien zmierzać to jest to najlepszym dowodem na potężny kryzys szkoły i niespełnianie przez nią swojej podstawowej funkcji: czyli przygotowania młodego człowieka do dojrzałego życia.”
Przed tygodniem mogłem jeszcze napisać, że: „dziś nie podejmę rękawicy rzuconej przez, na szczęście nieliczne, media, spekulujące już o tym w czyje ręce dostanie się edukacja w wyniku najnowszej rekonstrukcji Rządu RP, która po sobotnim, teatralnym porozumieniu, jest już (chyba) nieodwołalna.” Jednak wydarzenia w kręgach „wokółprezesowych” nabrały takiego tempa, że już dwa dni później – we wtorek 29 września – musiałem na OE zamieścić materiał „To nie plotka, to „przeciek” – z bardzo dobrze poinformowanych źródeł”, w którym obszernie informowałem o tym, że niejaki Przemysław Czarnek pokieruje resortem edukacji i nauki.
Kto tego nie czytał, proszę, niech to zrobi zanim przejdzie do lektury dalszych części tego felietonu. Dlaczego? Bo podanych tam informacji nie będę tu ponownie przywoływał, a mogą one być przydatne przy interpretowaniu niektórych wątków tego felietonu.
Tym razem nie będę chował głowy w piasek i udawał, że sprawa ta mnie nie obchodzi. Tyle tylko, że mam trudności z podjęciem decyzji w który nurt komentarzy, jakie na ten temat „rozlały się” po mediach, mam się włączyć. Czy do tych cytujących najbardziej wyraziste wypowiedzi dziś już prawie ministra edukacji i nauki, w których zaświadczał o swoich pryncypialnych poglądach prawicowca, dotyczących miejsca i roli kobiety w społeczeństwie, przyzwolenia na stosowanie wobec dzieci kar cielesnych, czy – najczęściej podnoszonych – poglądach o mniejszościach seksualnych?
A może pójść tropem stanowiska, które zajął w tej sprawie Związek Nauczycielstwa Polskiego ustami swojego prezesa?
[…] Sławomir Broniarz, prezes ZNP: Zastanawiam się, ile we wcześniejszych wypowiedziach ministra było spektaklu politycznego odgrywanego na potrzeby twardego elektoratu, a ile własnych opinii, które będą realizowane w działalności ministerialnej. Bo edukacja potrzebuje teraz spokoju, przewidywalności i mądrych decyzji, a nie batalii ideologicznej. […]
Dla nas najistotniejsze jest to, co minister będzie miał do powiedzenia nauczycielom w obszarach, które nas teraz najbardziej interesują. Chodzi o sytuację zawodową i materialną nauczycieli, także nauczycieli szkół wyższych. Jakie ma pomysły na rozwiązanie bieżących problemów jak np. przeładowany program, braki kadrowe, nauka na dwie i trzy zmiany, kształcenie w dobie pandemii. Życzylibyśmy sobie, aby minister nie wciągał szkół i uniwersytetów do walki ideologicznej czy politycznej, żeby nie próbował wcielać w życie poglądów, które wielokrotnie wygłaszał. Szkoły tego nie chcą. Szkoły czekają na rozwiązanie szkolnych problemów, z którymi borykają się na co dzień. […]
Źródło:https://oko.press/nowy-minister-edukacji-to-wielowymiarowa-katastrofa/
Jak widzicie – lider, wszak lewicowego, związku zawodowego – wypowiedział się w ewangelicznym duchu, za Św. – nomen omen – Mateuszem: „Poznacie ich po ich owocach.” [Mt. 7.16]
Ale to oznaczałoby, że pozostałoby mi jedynie czekać na efekt rządów nowego ministra – miesiąc, dwa, trzy… Może i pół roku.
Warto się jednak nad tym zastanowić, czy nie jest to właściwy trop dla poważnego felietonisty. Nie włączać się w nurt wyszukiwania coraz bardziej skandalicznie brzmiących wypowiedzi owego byłego wojewody lubelskiego, co to właśnie został uczelnianym profesorem na mającym tak wspaniałą tradycję i tak kompromitującą współczesność Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a pójść za przykładem profesora z bloga PEDAGOG i „odpuścić” sobie tego pana, tak jak on to uczynił, preferując w tym „gorącym” czasie (od wtorku 29 września) tematykę postępowych nurtów w szkolnictwie naszych zachodnich sąsiadów. (Do dziś już już pięć „odcinków” na ten temat!)
Już ósmy rok pisuję te cotygodniowe felietony i przez ten czas staram się być poważnym felietonistą. Zgodnie z deklaracją, którą złożyłem w pierwszym felietonie – 4 września 2013 roku – starałem się, aby ich tematem nie była tania sensacja, czy inne nie poparte faktami informacje, zwane dziś fake news’ami. Dlatego i dziś nie podejmę rękawicy rzuconej przez, na szczęście nieliczne, media, spekulujące już o tym w czyje ręce dostanie się edukacja w wyniku najnowszej rekonstrukcji Rządu RP, która po sobotnim, teatralnym porozumieniu, jest już (chyba) nieodwołalna.
Napiszę tu jedynie taką myśl „starego praktyka”: Nie mam złudzeń. Tak jak po Zalewskiej dostaliśmy Piontkowskiego, tak i teraz zadziała – występujące nie tylko w polityce monetarnej – prawo Kopernika-Greshama, mówiące o tym, że „gorszy pieniądz wypiera lepszy”. Ja bym je rozwinął: każdy kolejny jest jeszcze gorszy od poprzedniego… Znaczy – nie pieniądz, a minister…
A tak w ogóle, to… czarno widzę najbliższą przyszłość naszego edukacyjnego podwórka…
A teraz podzielę się kilkoma refleksjami, które zrodziły mi się w mijającym tygodniu podczas zamieszczania kilku materiałów:
Jako pierwsza bez wątpienia będzie ta, która towarzyszyła mi podczas informowania o X Kongresie E(x)plory„ Edukacja dla innowacji. Innowacje w edukacji”. To, skąd inąd interesujące i zapewne przydatne w treściach dla niejednej nauczycielki i niejednego nauczyciela, wydarzenie w wersji online zostało zorganizowane w dniach 24 i 25 września w godzinach…. przedpołudniowych: w czwartek – 10:00 – 14:50, a w piątek – 9:00 – 12:40.
Z programu X Kongresu można wysnuć oczywisty wniosek, że adresatami tego „zdalnego” ewentu są nauczyciele szkolni. Nie tradycyjne środowiska głównego organizatora – Fundacji Zaawansowanych Technologii: młodzi naukowcy i autorytety naukowe, start-up’y oraz duże przedsiębiorstwa, organizacje pozarządowe i instytucje publiczne.
Czy tak trudno było przewidzieć, że w czasie emitowania kongresowych treści nauczycielki i nauczyciele będą – w znakomitej większości – prowadzili lekcje?
x x x
Kolejny materiał, zamieszczony dzień wcześniej: „Władza nie odpuszcza – nie będzie biolog uczył w podstawówce o antykoncepcji”. Przypomnę, że rzecz dotyczy wykreślenia z podstawy programowej biologii dla klasy VII (i w konsekwencji – z treści w podręczniku) podstawowej wiedzy o środkach antykoncepcyjnych. W zasadzie nie powinno to być zaskoczeniem – wszak nie od dziś wiemy o światopoglądowej „krucjacie” obecnej władzy w obronie moralności i praw rodziców o decydowaniu w sprawach wychowania ich dzieci. Tyle tylko, że:
Dziś znowu mam problem typu „i to pachnie i to nęci”… Trudno mi tak „z marszu” zdecydować, czy bardziej zależy mi na podzieleniu się moimi refleksjami, jakie wywołała informacja o ogoszeniu konkursu na stanowisko Łódzkiego Kuratora Oświaty, czy może jednak na skomentowaniu informacji o aktualnej, po dwu tygodniach od rozpoczęcia nowego roku szkolnego, statystyce skali zamykania szkół z powodu zdiagnozowania zakażenia wirusem SARS-CoV-2 u ich uczniów lub pracowników – w tym nauczycieli.
W tej sytuacji najbardziej słuszną wydaje się decyzja o niepodejmowaniu decyzji, czyli napisanie i o tym i o tym.
Zacznę od datowanej na 14 września, ale tak naprawdę dostępnej na internetowej stronie Urzędu Wojewódzkiego dopiero dzień później (we wtorek) informacji o ogłoszeniu konkursu na stanowisko Kuratora Oświaty w Łodzi. O tym jak bardzo ogłoszenie tego konkursu jest jedynie swoistym teatrzykiem pseudodemokratycznej procedury wyłonienia kandydata i obsadzenia tego urzędu świadczy nie tylko ten pseudojawny sposób podania tej informacji do publicznej wiadomości, ale także śladowe zainteresowanie mediów, nawet lokalnych, tym faktem.
Oto co wyszukiwarka Googl, po wpisaniu „Wojewoda Łódzki ogłosił konkurs na stanowisko kuratora oświaty”, znalazła wczoraj wieczorem:
Nawiasem mówiąc to ciekawy wskaźnik wagi tego oświatowego urzędu w opinii publicznej. Bo skoro media działają na zapotrzebowanie ich „targetu”, to nie podejmują tematu, o którego słabym zainteresowaniu ich odbiorców mają informacje. A w tym samym czasie, te same lokalne redakcje, informowały o kolejnych fazach procedury wyłonienia dyrektora łódzkiego Teatru im. S. Jaracza…
To o tyle ciekawe, że potencjalnych widzów tego teatru może być, tak szacuję, co najwyżej kilkanaście tysięcy łodzian i kilka tysięcy „przyjezdnych”, zaś mieszkańców naszego miasta i całego województwa, odczuwających efekty polityki kuratora – setki tysięcy…
Żeby nie przedłużać tego tematu dodam jeszcze, że – jak dotąd – nie ma żadnych „przecieków” o tym kto jest zainteresowany tym stanowiskiem, a przede wszystkim kogo aktualna władza sobie upatrzyła. A tak przy okazji: nie przez przypadek napisałem o konkursie na stanowisko kuratora jako o „teatrzyku pseudodemokratycznej procedury wyłonienia kandydata”, gdyż jak się dokładniej przyjrzeć efektom takich konkursów – i to nie tylko podczas rządów PiS – to zawsze wygrywał ten, kogo aktualnie sprawujący władzę chcieli mieć na tym stanowisku, a nie osoba najbardziej do tej roli kompetentna. Pisałem o tym już przed pięcioma laty, w dwu felietonach: felietonie nr 104. „Skoro rządzi PiS, to nic w tym dziwnego, że powoła swoich kuratorów” i felietonie nr 115. „Konkurs na Łódzkiego Kuratora Oświaty – co z niego wynika”.
Mam nadzieję, że nikt poważny, z odpowiednim doświadczeniem i kompetencjami, kto nie jest w kręgu faworytów władzy, nie będzie tak naiwny, aby z wiarą w możliwość wygranej przystąpił do tego konkursu. No, chyba że zgłosi się do konkursu po to, aby wykazać jego obłudny charakter, jak stało się to z kandydatką na urząd Rzecznika Praw Obywatelskich panią mecenas Zuzanną Rudzińską-Bluszcz, dotychczasową Główną Koordynatorką ds. Strategicznych Postępowań Sądowych w Biurze RPO, której kandydowanie poparło ponad 700 polskich NGO-sów.
Ja, na swój własny użytek, mam jedynie taki dylemat: czy tym nowym szefem organu nadzoru zostanie ktoś z dotych- czasowych jego urzędników, dyrektorów jego wydziałów (np. pani Dorota Derecka), czy też będzie to jakiś kolejny „wynalazek”, o cechach BMW, z t.zw. „terenu”. Ale jeśliby miał nim być ktoś, kto właśnie niedawno rozpoczął swą pięcioletnią kadencję dyrektora szkoły, to czy zechce to zostawić i zasiąść na tym „gorącym” fotelu nie wiadomo na jak długo – w optymistycznej wersji co najwyżej na trzy lata?
x x x
A teraz o aktualnej, po dwu tygodniach od rozpoczęcia nowego roku szkolnego, statystyce skali zamykania szkół z powodu zdiagnozowania zakażenia wirusem SARS-CoV-2 uczniów i/lub ich pracowników – w tym nauczycieli. Nie ukrywam, że mam pewną satysfakcję z zajmowanego na progu nowego roku szkolnego stanowiska, w którym prezentowałem się jako zwolennik powrotu do edukacji „naocznej”, w szkołach.
Za wcześnie na podejmowanie próby komentowania decyzji o wznowieniu w szkołach tradycyjnych zajęć lekcyjnych: czy była ona słuszna, ryzykowna, czy z gruntu błędna, żeby nie powiedzieć – przestępcza…
Ale jest jeden wątek tej szkolno-pandemicznej premiery nowego roku szkolnego, podejmowany w minionym tygodniu przez liczne media, a zasygnalizowany także na stronie OE: „Opór rodziców uczniów przeciw stosowaniu w szkołach zalecanych rygorów sanitarnych”. Koresponduje z tym opisywanym zjawiskiem także informacja o piśmie, jakie Rzecznik Praw Obywatelskich skierował do ministerstwa edukacji, którą zatytułowałem „Rzecznik Praw Obywatelskich – obrońca prawa czy formalista?”.
Zaprezentuję „w tym temacie” moje wątpliwości i obawy, jednak bez wchodzenia w szerszy kontekst oceny polityki MEN w sprawie koronawirusa i edukacji w ogóle, „umywania rąk” przez ministra edukacji w ten sposób, że on właściwie to tylko sugeruje, nic nie nakazuje, a o wszystkim decydować ma dyrektor(-ka) szkoły.
Uprzedzając ewentualne komentarze czytelniczek i czytelników, już na wstępie oświadczam, iż mam świadomość, że będę wypowiadał się jako starszy pan-emeryt, który już od dawna nie pracuje w szkole i nie musi stawiać czoła wszystkim aktualnym problemom dyrektorów i nauczycieli, a także nie jest ojcem mającym dzieci w wieku szkolnym, który się o nie troszczy i czuje się za nie odpowiedzialny.
Będzie to opis bardziej z pozycji „badacza-diagnosty” niż sędziego. Ale może właśnie dlatego mogę podjąć próbę bezstronnego opisu tej sytuacji?
A ja widzę to jako klasyczną sytuacją bez wyjścia, w kategorii „cokolwiek zrobisz – będziesz...” nie tyle żałował, co zostaniesz skrytykowany.
Oto dwie „projekcje” dwu możliwych decyzji:
Felieton na dwa dni przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, roku w którym – jak na razie – jedyną pewną rzeczą jest decyzja o jego rozpoczęciu „w trybie stacjonarnym”, powinien – jak od dłuższego czasu jest to we wszystkich mediach – dotyczyć tego jak pogodzić wodę z ogniem, aby powstała z tego para, napędzająca lokomobile indywidualnych rozwojów polskich uczniów.
Ogniem jest urzędowy optymizm rządu – jako całości, a szczególne ministerstwa edukacji, zdrowia i GIS. Że wszystko będzie dobrze, że uczniowie nie muszą nosić w szkole maseczek, że nauczyciele nie zachorują i dadzą radę za te same pieniądze realizować o wiele większe niż dotychczas zadania… A wodą jest sceptycyzm organów prowadzących szkoły, dyrektorów i nauczycieli tychże, kierownictwa Związku Nauczycielstwa Polskiego, dziennikarzy z niezależnych mediów i licznych organizacji pozarządowych.
Czy to, czyli edukacja stacjonarna w warunkach narastającej liczby zakażeń, jest słuszne i czy może się udać? Czy zastosowane powszechnie, dalsze zamykanie szkół, pozostawanie uczniów w domach i skazywanie ich na e-edukację, nie byłoby „zbrodnią na żywych organizmach” tychże?
Nie podejmę się odpowiedzi na tak postawione pytania. Jednak – wybaczcie – spróbuję poprowadzić Waszą wyobraźnię dwoma, skrajnymi co do wizji, ścieżkami antycypowanych, możliwych w najbliższej przyszłości trybów realizowania konstytucyjnego prawa uczniów do edukacji. Będą to oczywiście jedynie fragmentaryczne zarysy możliwych do zaistnienia sytuacji.
Jednak, zanim do tego przejdę, zaprezentuję graficzne podsumowanie sytuacji epidemicznej w Polsce „na dzień dzisiejszy”:
Wykres przedstawia liczbę nowych potwierdzonych zakażeń SARS-CoV-2, wyzdrowień i zgonów z powodu COVID-19 w Polsce od połowy marca do 29.08.2020 r.
Liczba mieszkańców województwa na jednego zakażonego w tym województwie
Źródło wszystkich grafik: https://koronawirusunas.pl/
Po co to wszystko? Wiem, że nie jest to „w formacie” felietonowej formuły wypowiedzi. Ale nie chcę, aby osoby czytające moje dalsze projekcje oceniały je bez oparcia o „nagie fakty ”.
x x x
Projekcja pierwsza: Rząd nie ugina się pod naporem krytyki i doprowadza do otwarcia szkół – z wyjątkiem lokalnych decyzji o ich zamykaniu w „strefach czerwonych”.