
Archiwum kategorii 'Felietony'
Jak zapewne zauważyli stali i regularni czytelnicy OE – w minionym tygodniu szczególną uwagę – udokumentowaną aż dwoma materiałami – skupiłem na przebiegu XII Zjazdu Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego. I jeszcze nie powiedziałem „w tym temacie” ostatniego słowa. Dlatego dzisiaj uchylę rąbka tajemnicy i opiszę kilka faktów, które są wytłumaczeniem takiego mojego zainteresowania Polskim Towarzystwem Pedagogicznym.
Nie wszyscy wiedzą, że PTP powstało wiosną 1981 roku.Bo młodsi wiekiem nie pamiętają, że był to czas , nazwany „Karnawałem Solidarności”, który trwał od sierpnia 1980 roku, czyli od podpisania porozumień sierpniowych, do 13 grudnia 1981 roku, kiedy wprowadzono stan wojenny. Polskie Towarzystwo Pedagogiczne w dniu 19 marca 1981 roku zostało wpisane do rejestru stowarzyszeń i związków, a 24 kwietnia tego roku odbył się zjazd członków-założycieli. Uczestniczyło w nim 30 osób oraz 13 członków Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. W trakcie zjazdu, w drodze tajnego głosowania, wybrano władze Towarzystwa. Na Przewodniczącego został wybrany Mikołaj Kozakiewicz. A skąd wiem, że wybór władz odbył się w trybie tajnego głosowania? Bo byłem – jako nauczyciel akademicki, zatrudniony w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ, który należał do grona założycieli Łódzkiego Oddziału PTP, delegatem na ten zjazd. I zostałem zgłoszony do komisji skrutacyjnej liczącej głosy, i pod protokołem wyników głosowania jest mój podpis.
Od tamtego wydarzenia minęło kilka lat, nadszedł rok 1989, i w konsekwencji porozumień „Okrągłego Stołu” i w wyniku czerwcowych wyborów, kiedy – jak to ogłosiła w głównym wydaniu Dziennika Telewizyjnego Joanna Szczepkowska – „skończył się w Polsce komunizm”! Trzeba było jeszcze paru lat, aby nowe władze PTP zorganizowały, w dniach 10 – 12 luty 1993 roku, w Rembertowie, w budynku zlikwidowanej w 1990 roku Akademii Sztabu Generalnego, I Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny, pod bardzo charakterystycznym dla tego czasu tematem wiodącym – „Ewolucja tożsamości pedagogiki”. W tym wydarzeniu także uczestniczyłem, już jako dyrektor Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, ale także członek reaktywowanego (po obumarciu tego zorganizowanego w 1981 roku) Łódzkiego Oddziału PTP, którego przewodniczącym został – wtedy doktor – Bogusław Śliwerski. I to jego „Maluchem” – wraz z nim – tam pojechałem.
Od tamtego czasu minęło ponad 32 lata, w pamięci pozostało mi tyko jedno wspomnienie. Jest nim wystąpienie profesora Heliodora Muszyńskiego z UAM w Poznaniu. Było to tak znaczące wystąpienie, gdyż Muszyński, który był autorem słynnej książki „Ideał i cele wychowania” , która stanowiła teoretyczny fundament dla ówczesnych władz oświatowych, tych pod rządami ministra Jerzego Kuberskiego, które usiłowały w polskich szkołach (i nie tylko – także w związkach młodzieży) realizować ideał wychowania socjalistycznego, wygłosił tam coś na kształt skruchy i próbował usprawiedliwić się z tej kolaboracji z „systemem” – deklarując swe „nawrócenie”.
I w jeszcze jednym Ogólnopolskim Zjeździe Pedagogiczny uczestniczyłem – ale już nie jako członek PTP. Był to VII Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny w Toruniu, który odbył się w dniach 20-21 września 2010 roku. Tym razem byłem tam jako redaktor naczelny internetowej „Gazety Edukacyjnej”, której wydawcą była Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Łodzi. Głównym powodem mojej tam obecności – obok zebrania materiału do relacji, która została opublikowana w GE, był temat tego Zjazdu: „Po życie sięgać nowe … Teoria a praktyka edukacyjna”.
I w tym Zjeździe brał – aktywny – udział prof. dr hab. Bogusław Śliwerski, jeszcze kilka miesięcy wcześniej rektor WSP, z której to „posady” ostentacyjnie zrezygnował w trakcie roku akademickiego. Z tego powodu każdy z nas przybył tam oddzielnie – mówiliśmy sobie tylko „dzień dobry” podczas codziennych spotkań.
Przebieg tego zjazdu mogłem sobie przypomnieć dzięki publikacji Jolanty Sandery „Sprwozdanie s konferencji”. I to dzięki temu wiem, że mój do niedawna „szef” – prof. Śliwerski, wygłosił – jako drugi mówca podczas panelu otwierającego tę konferencje – referat, w którym przypomniał sytuację pedagogiki polskiej z lat 90. XX wieku, a także zwrócił uwagę, że współczesna myśl pedagogiczna nadal nie radzi sobie z wielowymiarowością problemów społecznych, skupiając się zbyt często na negatywnych zjawiskach, takich jak przemoc czy agresja, zaś zbyt rzadko na pozytywnych wartościach wychowania, prowadzących do podtrzymywania więzi społecznych.
Kolejny VIII Zjazd odbył się we wrześniu 2013 roku w Gdańsku, kiedy nie byłem już redaktorem – zlikwidowanej decyzją pani kanclerz WSP – „Gazety Edukacyjnej”, w czasie gdy dopiero „rozkręcałem” moje własne „Obserwatorium Edukacji” i nie mogłem w ten wyjazd zainwestować własnych środków. Nie uczestniczyłem także w zjazdach następnych…
O terminach, miejscach w których się odbywały oraz ich tematyce możecie dowiedzieć się, czytając tekst, zamieszczony na oficjalnej stronie PTP – TUTAJ. Nie ma tam jedynie informacji o XI Zjeździe, który pod hasłem „Przesilenie. Budujmy lepszy świat w sobie i pomiędzy nami” odbył się w dniach 20 – 22 września 2022 roku w Poznaniu i notatka o jego przebiegu zostala zamieszczona w oddzielnym materiale – także na stronie PTP – TUTAJ
Teraz już wiecie o źródłach mojej motywacji do obszernego informowania o XII Zjeździe Pedagogicznym. A przy innej okazji napiszę o tym jak to się stało, że przestałem być członkiem PTP, co jest związane z likwidacją reaktywowanego przez Bogusława Śliwerskiego Łódzkiego Oddziału PTP, co z kolei ma związek ze zmianą jego stosunku do tego Towarzystwa…
Włodzisław Kuzitowicz
P.s.
Zapewne nie wszyscy wiedzą, że w dniu, kiedy kończył swe prace XII Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny, w Łodzi rozpoczynał się – także trzydniowy – XXXVII Kongres Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Nie mam z tym środowiskiem prawie żadnych kontaktów, ale informuję o tym wydarzeniu z jednego powodu: aby zarejestrować podstawową różnicę między tymi wydarzeniami – różnicę w ilości uczestników. Wystarczy porównać dwa zdjęcia: to, obrazujące ile osób uczestniczyło w Zjeździe PTP – ze zdjęciem auli, w której odbywały się prace pierwszego dnia Kongresu Towarzystwa Psychologicznego.
Kto chciałby dowiedzieć się więcej o łódzkim Kongresie Polskiego Towarzystwa Psychologicznego może sięgnąć do specjalnego fanpage na Facebook’u – TUTAJ
Dzisiejszy felieton nie będzie wymagał długiego czytania – będzie „zwarty i gotowy”. Gotowy nie tyle do obrony wschodniej granicy przed „odwiecznym wrogiem”, ile gotowy do syntetycznego podsumowania minionego tygodnia. A wśród tematów, które uznałem za zasługujące na ich zaistnienie na stronie „Obserwatorium Edukacji” są głównie takie, które nie wymagają żadnego dodatkowego komentarza, bo są one „oczywistymi oczywistościami” Mam tu na myśli:
Ministerstwo Cyfryzacji wraz z NASK przygotowało program walki z hejtem
Katarzyna Felde: „Musimy uczyć się od uczniów, jak się z nimi porozumiewać”
CEO zaprezentowało swoje obawy, ale i wskazówki, ws. edukacji obywatelskiej
Prezentujemy wywiady prof. Romana Lepperta z uczestnikami „Dalton Camp”
Dominika Ciesiołkowska o ważnych problemach wychowawczych w szkole
Tomasz Pintal o nauczaniu matematyki w polskich szkołach: diagnoza i propozycje
Jedynie dwa z zamieszczonych w tym tygodniu materiałów wymagają – krótkiego – rozwinięcia i poszerzenia.
Pierwszym jest zamieszczona w piątek informacja, że ministra Nowacka powołała Ewelinę Gorczycę na funkcję rzecznika prasowego MEN. Nie wiem jak u Was, ale u mnie po zapoznaniu się z tym news’em zrodziła się ciekawość o przyczyny tej zmiany personalnej. Czy było to z inicjatywy osoby dotychczas tę funkcję pełniącej, czy do jej odwołania zmuszone zostało kierownictwo ministerstwa, gdyż nie zdała ona egzaminu w wypełnianiu swoich obowiązków. Wiem, wiem, zwykle w takich przypadkach przemilcza się powód, ale… W przypadku pana Piotra Otrębskiego, który ostatnio był rzecznikiem prasowym MEN, sytuacja jest warta wyjaśnienia. Wszak pan Otrębski „nie wypadl sroce spod ogona”. Jeszcze w maju zamieściłem materiał „Rzecznik prasowy MEN o aktualnej sytuacji w procedurze przygotowania rozporządzeń”. Dlaczego zdecydowano, aby nie poinformować, że dotychczasowy rzecznik prasowy, który jednocześnie był wicedyrektorem departamentu komunikacji, nadal jest zatrudniony w ministerstwie – jako zastępca dyrektora departamentu innowacji i rozwoju?
Tym drugim materiałem, którego lapidarne, wyłącznie faktograficzne informacje zdecydowałem się w tym felietonie rozwinąć, jest oczywiście poniedziałkowy, bogato screen’ami ilustrowany tekst „Internetowy obraz pierwszego tygodnia dyrektorowania ŁCDNiKP przez p. Ochmańską”. Bo choć minął kolejny tydzień – sytuacja (przynajmniej na oficjalnej stronie www) nie zmieniła się. A poza tym nie chcę, aby w Centrum myślano, że już się nimi nie interesuję. A Wam, czytającym ten tekst, należy się informacja, jaka jest przyczyna tych ujawnionych na oficjalnej stronie, luk kadrowych.
Otóż przyczyna jest prosta. Osoby, które do niedawna te funkcje – niektóre od bardzo wielu lat – pełniły, złożyły wypowiedzenie. Szerzej o motywacjach, które spowodowały takie ich decyzje jeszcze więcej napiszę, ale nie dzisiaj. Teraz jedynie przypomnę kto z tych stanowisk odszedł:
Najpierw stanowiska wicedyrektora:
– Zofia Teresa Dąbrowska – zastępca dyrektora od 2001 roku
– Anna Koludo – zastępca dyrektora – od 2019 roku
A teraz kierowniczki ośrodków:
Teresa Dąbrowska – kierowniczka Ośrodka Doskonalenia Szkolnych Systemów Edukacji
Lidia Apaarta – kierowniczka Ośrodka Nowoczesnych Technologii Informacyjnych
Małgorzata Sienna – kierowniczka Ośrodka Doradztwa Zawodowego
Obiecuję, że będę nadal uważnie obserwował rozwój wydarzeń – w tym sytuację kadrową – w ŁCDNiKP, pod dyrekcją pani Agnieszki Ochmańskiej, która w Centrum, zanim pani Południkiewicz powołała ją na stanowisko wicedyrektorki, najpierw zaistniała jako konsultantka d.s. j. angielskiego. A przyszła tam z Zespołu Szkół Samochodowych, tego z ul. W. Kilara (wcześniej F. Prożka), gdzie była nauczycielką tegoż języka obcego.
Nie przesądzając jeszcze o jej kompetencjach do kierowania placówką doskonalenia nauczycieli o tak skomplikowanej strukturze, już teraz muszę stwierdzić, że jednej kompetencji to ona nie posiada: umiejętności współpracy z ludźmi i budowania „zgranego zespołu” pracowników….
Włodzisław Kuzitowicz
Miniony tydzień powinien dostarczyć mi wystarczającą ilość inspiracji, będących materiałem do wybrania z nich takiego wydarzenia, takiego ujawnionego problemu w obszarze edukacji, który wybiorę jako wiodący temat tego felietonu. Jednak nie dziwcie się, że – zakładając. iż każdego dnia, począwszy od poniedziałku – dokonywałem selekcji i wyboru o czym zamieszczę materiał na OE, robiąc wczoraj wieczorem ich przegląd, doszedłem do wniosku, że żaden z zamieszczonych tam tekstów nie wzbudził we mnie potrzeby ich szerszego skomentowania.
Dlatego i tym razem będzie to felieton „z mojego podwórka”. Bo w czwartek minęło 12 lat od ukazania się pierwszego materiału na właśnie utworzonej stronie „Obserwatorium Edukacji”. A była to relacja z łódzkiej inauguracji roku szkolnego 2013/2014, która odbyła się w poniedziałek 2 września, w Gimnazjum Integracyjnym nr 47 im. Janusza Korczaka, które, obok Integracyjnej Szkoły Podstawowej Nr. 67, tworzyło Zespół Szkół Integracyjnych Nr. 1. Jego siedzibą był wielofunkcyjny gmach, będący głównie siedzibą Pałacu Młodzieży, a także specjalistycznych poradni psychologiczno-pedagogicznych.
Gdy dziś czytam zawarte tam informacje, nie mogę się powstrzymać od refleksji, podobnej do tej, która towarzyszyła mi podczas pisania eseju wspomnieniowego „10. Rocznica 3 Kongresu Polskiej Edukacji w Katowicach”. Choć było to jedynie 12 lat temu, to jakże zmieniała się przez te lata oświatowa rzeczywistość.
Choć i wtedy i przed kilkoma dniami podczas miejskiej inauguracji roku szkolnego 2025/2026, która odbyła się w Szkole Podstawowej nr 61 im. św. Franciszka z Asyżu, pojawiła się Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska, to jakże inny miały one przebieg, i ile razy od tamtego dnia zmieniały się władze oświatowe – te wojewódzkie – w ŁKO i te miejskie – w Wydziale Edukacji.
Wtedy, podobnie jak w tym roku, w gronie gości byli parlamentarzyści, przedstawiciele władz miasta – z panią przewodniczącą Rady Miejskiej Łodzi Joanną Kopcińską (!), władze województwa z wicekuratorem oświaty Konradem Czyżyńskim. To co najbardziej różni oba te wydarzenia, to fakt, że wówczas było to spotkanie dyrektorów łódzkich szkół, podczas których wręczano im nagrody, , a teraz było to po prostu „uświetnienie” VIP-ami szkolnej uroczystości rozpoczęcia nowego roku szkolnego.
Z podpisu pod jednym z zamieszczonych tam zdjęć można się dowiedzieć, że uroczystość prowadziła dyrektorka Wydziału Edukacji UMŁ – dr hab. Beata Jachimczak. Pominąwszy szokujące wręcz różnice między ówczesną dyrektorką WE a obecnym szefem tego urzędu (od 2022 roku – najpierw p.o. – dyrektora, a wkrótce dyrektorem WE UMŁ jest pan Jarosław Pawlicki – wcześniej zastępca dyrektora tego wydziału), owo wspomnienie wywołało szereg dalszych moich skojarzeń:
Że przez kilka lat byliśmy z nią „kolegami z pracy”, w Wyższej Szkole Pedagogicznej, że zajęła ona stanowisko dyrektorki po poprzedniczce – Małgorzacie Zwolińskiej, która rok wcześniej zrezygnowała ze sprawowania tego urzędu. Pani Zwolińska, absolwentka pedagogiki na UŁ, którą podczas studiów poznałem w roli nauczyciela akademickiego, zanim w 2012 roku została dyrektorką WE, była – od 1991 roku – dyrektorką SP nr 71 na łódzkim Teofilowie, a po rezygnacji z tego stanowiska została dyrektorką Szkoły Podstawowej nr 45 w Łodzi. Pełniła tę funkcję aż do przejścia na emeryturę w sierpniu2025 roku.
Że ów wicekurator Konrad Czyżyński, którego w czerwcu 2008 roku na wicekuratora powołała ówczesna pani kurator Wiesława Zewald (w latach 1991–2000 dyrektorka I LO im. M. Kopernika w Łodzi), w 2013 roku miał już nowego szefa, a był nim – uwaga! – były dyrektor I LO im. M. Kopernika – Jan Kamiński (w latach 2000 – 2010)
Tak w ogóle, to ta wczoraj przeczytana owa pierwsza relacja i spowodowane zamieszczonymi tam informacjami skojarzenia, uruchomiły potok wspomnień tego, co się wtedy w Łodzi (i nie tylko) działo. Dziś już pewnie mało kto pamięta, że owa – wtedy – przewodnicząca Rady Miejskiej Łodzi Joanna Kopcińska, podobnie jak pani Wiesława Zewald, nie należała już do Platformy Obywatelskiej, z której przed kilkoma dniami zostały wykluczone. Każda z mich poszła swoją drogą, ale droga lekarki Kopcińskiej zasługuje na przypomnienie. Po tym jak w 2014 roku kandydowała na stanowisko prezydenta Łodzi z ramienia PiS mimo osobistego poparcia prezesa PiS, który odwiedził ją w jej prywatnym domy na Nowym Złotnie, przegrała z Hanną Zdanowską, niespodzianie zrobiła błyskotliwą karierę w swojej nowej partii. W 2016 r. została szefową PiS w okręgu łódzkim, a rok później ówczesny premier Mateusz Morawiecki powołał ją na stanowisko rzecznika prasowego rządu oraz sekretarza stanu w Kancelarii Premiera.
Oj działo się w tamtych latach, działo… I to wszystko mogłem już obserwować, relacjonować i komentować na moim Obserwatorium Edukacji. Ale na dziś tych wspominek wystarczy. Najważniejsze, że wspominając dwunastą rocznicę narodzin „Obserwatorium Edukacji” mogę zadeklarować, ze – choć już w ograniczonej ilości zamieszczanych jednego dnia materiałów – będę nadal kontynuował moją emerycką pasję. Oby tylko ten 13. rok nie okazał się pechowy….
Włodzisław Kuzitowicz
Dzisiejsza data – 31 sierpnia, ostatni dzień tego miesiąca, ostatni dzień wakacji – powinna zmobilizować mnie do podjęcia kluczowych problemów polskiej oświaty – w przededniu rozpoczęcia nowego roku szkolnego – 2025/2026. Jako że będzie to, dopiero, drugi rok szkolny, zaczynający się pod rządami Barbary Nowackiej jako ministry edukacji, powinno to zobligować mnie do skomentowania jej roli w stworzeniu warunków do pracy nauczycielek i nauczycieli, do funkcjonowania w szkołach – podstawowych i ponadpodstawowych – uczennic i uczniów, którzy jutro dowiedzą się nie tylko o – zazwyczaj tymczasowym – planie lekcji, ale i o najnowszych przepisach prawa oświatowego, mających wpływ na jakość ich funkcjonowania w roli ucznia.
Ale po głębszym zastanowieniu uznałem, że tego nie uczynię. Dlaczego? Bo zrobili to już inni, mający więcej informacji ode mnie. W imieniu pracowników oświaty wypowiedział się Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty oraz prezes ZNP Sławomir Broniarz. W dniach obchodów 45 rocznicy „Porozumień Sierpniowych”, które otworzyły drogę do powstania pierwszego w państwach bloku sowieckiego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” nie wypada pominąć stanowiska Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania. Jednak nie znalazłem żadnej syntetycznej wypowiedzi na temat stanu przygotowania resortu do nowego roku szkolnego. Zobaczcie sami – na stronie KSOiW NSZZ „Solidarność” jest różnych opinii wiele – TUTAJ.
Uczniowski punkt widzenia zaprezentował Paweł Mrozek, założyciel Akcji Uczniowskiej i ekspert Rzecznika Praw Dziecka i UNICEF w tekście, zatytułowanym „”Ministerstwo nie zdało”. Akcja Uczniowska chce dymisji Barbary Nowackiej”.
Poza tymi tematami, nie widzę także powodu abym zajął się treścią życzeń Ministry Barbary Nowackiej, które w piątej 29 sierpnia zostały zamieszczone na stronie MEN.
Dlatego – po raz kolejny – zajmę się tym, co „na moim podwórku” uważam za wymagające felietonowego rozwinięcia i skomentowania.
Pierwszym takim tematem jest wywiad z Krzysztofem Rokickim, który wczoraj zamieściłem na OE. Jako że nie wszystkie okoliczności, które doprowadziły – najpierw do podjęcia decyzji, później do działań organizacyjnych, a w finale – do spisania pytań i odpowiedzi tego wywiadu, wypadało we wczorajszym materiale prezentować – uczynię to dzisiaj. A zależy mi na tym, aby czytający teksty na OE poznali pierwotny cel, który mi przyświecał w tych wszystkich działaniach, które doprowadziły do zrealizowania i opublikowania rozmowy z Krzysztofem Rokickim.
Owym naczelnym celem było opisanie drogi życiowej młodego człowieka, którą na dwuu jej etapach mogłem obserwować, i o której aktualnym miejscu i o szczegółach etapów których nie znałem, dowiedziałem się niedawno. Droga ta znakomicie ilustruje tezę, że nigdy nie powinno się przekreślać szans rozwojowych żadnego młodego człowieka. Bo droga Krzysztofa (dalej nie będę udawał – podczas naszych kontaktów ja zwracam się do niego po imieniu, a on do mnie „po staremu” – Panie Dyrektorze) jest niepodważalnym dowodem, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko jest w człowieku wola osiągania coraz nowych (ambitniejszych) celów i jeśli potrafi on „chwytać okazje” do takich zmian. No i jeśli nikt go nie zniechęca, lecz mobilizuje i wspiera!
Jeśli przeczytaliście ów wywiad to wiecie, że w żadnym miejscu nie próbowałem wykazywać, iż mam w jego sukcesach jakikolwiek udział. A to, że pierwsze sześć lat po tej „dołującej” podstawówce był on uczniem szkoły, której byłem dyrektorem, że tu spotkał wspierających nauczycieli i przyjazną atmosferę, a także sprzyjające warunki do rozwoju swoich zainteresowań pozazawodowych, tylko to pozwala mi na poczucie dobrze wykonywanej pracy dyrektora szkoły.
Pewnie wśród setek absolwentów wszystkich typów szkół, które w czasie gdy ja zarządzałem tym zespołem szkół, jest wielu takich, których dalsze losy mogłyby być dowodem na postawioną wyżej tezę.Ale tylko Krzysztofa spotkałem po 4 latach od matury jako studenta szkoły wyższej, i to przygotowującej do zawodu bardzo różnego od technika technologii drewna, wcześniej – do zawodu „stolarz”.
Bo żaden z nas w czasach relacji „uczeń – dyrektor” nie mógł przewidzieć, że po tak niewielu latach spotkamy się jako „student – wykładowca” Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Lodzi. I to w tamtym okresie są prapoczątki mojego zainteresowania drogą życiową Krzysztofa.
W tym miejscu korci mnie, abym na jeszcze jeden aspekt tego mojego zainteresowania biografią Krzysztofa zwrócić Waszą uwagę. Wszak wiecie z moich licznych, zamieszczanych na OE „Esejów wspomnieniowych”, że i ja zaczynałem jako absolwent Szkoły Rzemiosł Budowlanych – prekursorki ZSZ – w tej samej „Budowlance”, w zawodzie „murarz”, że maturę robiłem w łódzkim XVIII LO, a potem, nie bez „różnych zwrotów akcji”, dwukrotnie podejmowałem studia wyższe, zwieńczone magisterium na pedagogice. To właśnie owo, subiektywne, poczucie duchowego pobratymstwa tak mnie motywowało…
Dość tych wynurzeń – mam nadzieję, że wystarczająco wyjaśniłem dlaczego akurat taki wywiad, z takim rozmówcą, w przededniu nowego roku szkolnego, przeprowadziłem i na OE zamieściłem.
Drugim tematem tego felietonu jest poinformowanie, właśnie dzisiaj – ostatniego dnia wakacji, że zmiana o której informowałem 1 lipca, iż „od 1 lipca do 31 sierpnia zawieszamy realizację zasady zamieszczania dwóch lub trzech nowych materiałów dziennie od poniedziałku do piątku i po jednym w weekendy” – niestety – nie kończy się z dniem dzisiejszym! Jest to dla mnie trudna, ale jedynie racjonalna decyzja.
Dlaczego racjonalna? Bo wszystkie obiektywnie zdiagnozowane fakty o stanie mojego zdrowia – fizycznego, ale i umysłowego – za taką decyzją przemawiają. Bo mój, już ponad 81 lat pracujący organizm, w wielu obszarach, odmawia mi posłuszeństwa. A to ma swoje przełożenie na czynności, związane z przygotowywaniem, redagowaniem i zamieszczaniem na stronie OE wszelkich materiałów. Odnosi się to przede wszystkim do tych, które wyszukuję w Internecie i – najczęściej we fragmentach – udostępniam na „Obserwatorium”, ale także do czynności, wykonywanych podczas przygotowywania i redagowania tekstów własnych. Nie wdając się w detale wymienię tylko te dwie najważniejsze „niepełnosprawności”: chroniczne bóle kręgosłupa na odcinku L – S, które powodują, że nie mogę długo przebywać w pozycji siedzącej, oraz problemy z pamięcią – tą do nazwisk, nazw miejscowości i przebiegu zdarzeń sprzed lat, ale i tą krotką – nie tylko przejawiającą się w owym klasycznym „gdzie są moje okulary”, lecz i w zapominaniu dopiero co przeczytanych tekstów. Także pogarszającej się sprawności mojego mózgu „zawdzięczam” coraz większe trudności w posługiwaniu się procedurami panelu administracyjnego mojej strony www.
Dlatego musiałem podjąć taką decyzję. Obiecuję, że „Obserwatorium Edukacji” będzie nadal przeze mnie redagowane, felietony będę zamieszczał w każdą niedzielę, od czasu do czasy będziecie mogli przeczytać nowe eseje na aktualny – nie tylko dla mnie subiektywnie – temat. Ale nie będzie to według przedwakacyjnego „reżimu” – w dni powszednie dwa lub trzy materiały każdego dnia, w weekendy – po jednym.
Powiem tak: po 20-u latach przejścia z oświatowego etatu na emeryturę, po 19-u latach redagowania internetowych „gazet”, po 12-u latach tworzenia „Obserwatorium Edukacji” – ogłaszam moje – dożywotnie – wakacje. I w tym wakacyjnym rytmie będę na OE nadal aktywny!
Włodzisław Kuzitowicz
Zamieszczając wczoraj na OE fragmenty tekstu Katarzyny Mazur z portalu „Strefa Edukacji”, zatytułowanego „Coś złego zadziało się ostatnio wokół polskiej szkoły”, który jest syntezą wypowiedzi Marka Pleśniara w debacie „Czy potrafimy zaufać szkole”, nieuchronnie uruchomiłem wspomnienia, dotyczące naszej z Markiem znajomości. I z owych lat (19-u) naszej znajomości wynikły takie właśnie, spowodowane owymi jego wypowiedziami, refleksje.
Zacznę od tego, że do naszego pierwszego spotkania doszło podczas I Kongresu Zarządzania Oświatą, który – powstałe w 2002 roku Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty, mające swoją stałą siedzibę (biuro) w Olsztynie – zorganizowało w dniach 27 – 29 września właśnie w Łodzi. Zbiegiem okoliczności był fakt, że trzy tygodnie wcześniej zaistniała w Internecie, wydawana przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Łodzi „Gazeta Edukacyjna”, której redaktorem naczelnym kierownictwo tej uczelni (pani Kanclerz Małgorzata Cyperling i pan Rektor prof. Bogusław Śliwerski) uczynili właśnie mnie. Nie muszę chyba uzasadniać, że pozyskawszy informację, że takie ważne dla oświatowego świata wydarzenie będzie w naszym mieście – nie omieszkałem zrobić wszystko, aby tam być, obserwować, a potem w „Gazecie Edukacyjnej” zrelacjonować.
Zawarta tam znajomość z Markiem Pleśniarem – już wtedy dyrektorem biura OSKKO – stała się znakomitym fundamentem dla kolejnych spotkań – zawsze podczas następnych (acz – z różnych powodów – nie wszystkich) Kongresów Zarządzania Oświatą. W sumie doliczyłem się ich jedenaście – ostatnie w dniach 30 września – 2 października 2019 r., podczas XIV Kongresie w Zakopanem.
Może jeszcze kiedyś znajdę czas (i pretekst), aby bardziej faktograficznie powspominać je wszystkie. Ale dziś napisałem o tych faktach z jednego powodu: aby udokumentować moje prawo do uświadomienia czytającym ten felieton ten niesamowity fakt: Marek Pleśniar jest dyrektorem biura OSKKO w Olsztynie, NIEPRZERWANIE od 14 listopada 2002 roku, kiedy to Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty zostało zarejestrowane w Krajowym Rejestrze Sądowym. I przez te wszystkie lata jest także członkiem Zarządu tego Stowarzyszenia.
W tym czasie funkcję Prezesa OSKKO pełniły trzy kobiety: Joanna Berdzik – od 2002 do 2010 roku, Ewa Halska – w latach 2011 – 2024 i od marca 2024 roku – Izabela Leśniewska.
I jeszcze jedno muszę tu uświadomić: Marek Pleśniar przez te wszystkie lata trzyma w swoich rękach wszystkie nici informacji i decyzji owego Stowarzyszenia, zrzeszającego kadrę kierowniczą – szkół, innych placówek oświatowo-wychowawczych oraz kadrę odpowiadającą za oświatę w samorządach miejskich i powiatowych, stowarzyszenia które liczy ponad 6000 członków, w którego Kongresach co roku uczestniczy zazwyczaj około (prawie lub ponad) 1000 osób.
W okresie, w którym OSKKO prowadzi swoją działalność, czyli od owego 2002roku, w czasie kiedy cały czas był tam aktywny Marek Pleśniar – w Polsce za oświatę odpowiadało piętnaście osób pełniących urząd ministra edukacji. Warto sobie to uświadomić, a zwłaszcza przypomnieć z jakich opcji politycznych były to osoby i jakie to programy dla polskich szkół lansowali i realizowali.
A przez te wszystkie lata na swoim fotelu Dyrektora Biura OSKO zasiadał Marek Pleśniar!
Dlatego tak warte uwagi i docenienia są jego opinie o sytuacji polskich szkół, a w nich nauczycieli, uczniów, a w konsekwencji – także rodziców owych uczniów. Warto mieć na uwadze także i ten fakt, że obecna ministra edukacji, w roku, kiedy Marek Pleśniar współtworzył OSKKO i został dyrektorem biura Stowarzyszenia, miała 27 lat!!!
Wzorem ks. Leonarda Świderskiego może Marek Pleśniar powiedzieć „Oglądały oczy moje…”
Przeczytajcie jeszcze raz ów tekst z najnowszymi ocenami polityki oświatowej MEN Marka Pleśniara – bo warto!
Włodzisław Kuzitowicz
Koniec wakacji już coraz bliżej. Jeszcze tylko dwie niedziele i … I skaczemy na nieznaną, głęboką wodę „nowego” oświatowego prawa. A że od lat nie mam bezpośredniego kontaktu ze szkolną rzeczywistością, nie mam prawa występowania w roli autorytetu i wyroczni w sprawach „jak być powinno”. Po raz kolejny powtórzę, że zakładając stronę „Obserwatorium Edukacji” – świadomie – przyjąłem taką właśnie jej nazwę, i od 12 lat patrzę na edukacyjne „rozgrywki” polityków i praktyków z pozycję kibica. Idąc dalej tropem tej metafory uczciwie dodam, że nie jestem „kibicem neutralnym” – mam swoje ulubione kluby, i to z ich sukcesów się cieszę i je nagłaśniam, a „zagrywki” tych „nie z mojej bajki” poddaję krytycznej ocenie.
Stali czytelnicy wiedzą, że od początku kibicuję „eduzmieniaczom” – tym ze świata nauk o edukacji, ale i tym „z pracy u podstaw”, tym ze świata dziennikarskiego, ale i tym, którzy oświatą zarządzają i chcą to robić niesztampowo, tym z dużych miast, ale i tym z tzw. „Polski powiatowej”.
Najtrudniej jest mi kibicować władzom oświatowym – tym zarządzającym edukacją z gmachu ministerstwa – jakkolwiek by się ono nazywało, jak i ich „długim rękom” – pod szyldami kuratoriów oświaty. Ale także „organom prowadzącym”, czyli ogniwom wykonawczym samorządów powiatowych i miejskich. A wszystko dlatego, że ich działalność najczęściej jest przyprawiona „politycznym sosem”, który jest nieuchronną konsekwencją okoliczności, w jakich dochodzą one do władzy. Moje poparcie najczęściej zyskują one podczas kampanii wyborczych partii, które wtedy właśnie ogłaszają swoje programy „jak będą rządzić” – w tym – jak zadbają o edukację.
Ale po wygranych wyborach, gdy dokona się podział stanowisk, rozpoczyna się konfrontacja „obiecać” ze „zrealizować”. Pewnie nie tylko ja w okresie tych kilku pierwszych miesięcy obserwuję pracę nowych ministrów, kuratorów, dyrektorów wydziałów edukacji, cierpliwie i z życzliwością. Ale – wiemy to z doświadczenia – nie można długo „płynąć na fali” wyborczych obietnic. Prędzej czy później przychodzi czas na „sprawdzam”. I – niestety – często okazuje się, ze „król jest nagi”, że dłużej nie możemy już mówić, iż „czarne jest białe”, że „pierwsze koty za płoty”, że… że to „obiektywne trudności”, a oni przecież „chcą dobrze”.
Pewnie zaczęliście się zastanawiać skąd w tym felietonie takie ”zasadnicze” rozważania. Śpieszę z wyjaśnieniem:
Otóż to wszystko dlatego, że nie bardzo umiałem znaleźć bieżący temat z naszego oświatowego podwórka, który by mnie na tyle zainteresował, abym go felietonowo zaprezentował. I postanowiłem wykorzystać tę sytuację „ciszy przed…” rozpoczęciem roku szkolnego, aby podjąć temat „z własnego podwórka”. A jest nim, zbliżająca się nieuchronnie, dwunasta rocznica zaistnienia w Internecie „Obserwatorium Edukacji. Bo pierwszy materiał, zatytułowany „Łódzka inauguracja roku szkolnego 2013/2014” można było zobaczyć na stronie OE 4 września 2013 roku. Była to środa, gdyż 1. września wypadł wtedy w niedzielę, i dlatego uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego szkoły organizowały w poniedziałek.
A teraz przypomnę fragment pierwszego, zamieszczonego także tego samego dnia, felietonu – jeszcze nie opatrzonego numerem, zatytułowanego „Felieton na dzień dobry”:
„Witając Was, drodzy Czytelnicy, pragnę zapewnić, że dołożę wszelkich starań, aby lektura zamieszczanych tu materiałów dostarczała Wam nie tylko możliwie obiektywnych informacji o tym, co ważnego wydarzyło się w polskiej edukacji w skali całego kraju, regionu i miasta, ale by stała się także impulsem do pogłębionej refleksji nad tymi wydarzeniami.”
Czy to zawsze mi się udawało? Czy zawsze były to obiektywnie prezentowane informacje?…
Stali czytelnicy będą potrafili na te pytania odpowiedzieć. Nowi – zawsze mogą kliknąć w zakładkę „Felietony” i poczytać te sprzed lat…
Dzisiaj na tym kończę, ale do refleksji o tym jak w moim „Obserwatorium” było, ale i do przemyśleń „co dalej”, jeszcze powrócę.
Włodzisław Kuzitowicz
Za trzy tygodnie koniec wakacji, a ja wszystkie pisane w tym czasie felietony poświęcałem tematom ministerialnym albo szkolnym. Więc może dzisiaj, choć raz, nie będzie nic o polityce edukacyjnej, ani o szkolnych, nauczycielskich bolączkach.
No i powstał problem: to o czym?
I nagle przyszło olśnienie: o moich wakacjach! Ale o tych, sprzed lat 70-u, 60-u, 50-u, 40-u, 30-u i 20-u…. Dlaczego akurat o tych? Bo mam już wprawę z okresu pisaniu esejów wspomnieniowych: „Moje lata dziewiąte…” i rok później – „Moje lata dziesiąte…” A wybór akurat tego okresu z mojego, liczącego już ponad 81 lat, życia jest oczywisty – bo po raz pierwszy mogłem mieć wakacje dopiero kiedy stałem się uczniem (do klasy I poszedłem 1 września 1951 roku), a po raz ostatni – kiedy mogłem mieć szkolne wakacje, gdyż 31 sierpnia 2005 roku byłem ostatni dzień w pracy w ”mojej Budowlance” i dzień później stałem się – formalnie – emerytem.
A więc – ZACZYNAM:
Wakacje sprzed lat 70-ciu miałem jako uczeń, który w łódzkiej SP nr 135 na Nowym Złotnie zdał do klasy V. Choć miałem skończone 11 lat, to nie uczestniczyłem w koloniach letnich, gdyż z powodu przypadłości chorobowych (pozostałość licznych „słabości” siedmiomiesięcznego wcześniaka, który przeżył ten bliźniaczy poród domowy, w warunkach okupacyjnej biedy 1944 roku) rodzice nigdzie mnie bez swojej opieki z domu nie wypuszczali. Dlatego te wakacje (których w szczegółach dziś już nie pamiętam), tak jaki inne z tego okresu, na pewno spędzałem (oczywiście nie cale, a jedynie dwa-trzy tygodnie) na białostockiej wsi, skąd do Łodzi w połowie lat dwudziestych, przyjechała moja mama. Podróżowaliśmy tam z Lodzi pociągiem, najpierw do Warszawy na Dworzec Główny, potem komunikacją miejską na Pragę, a tam z Dworca Wileńskiego – pociągiem na Białystok – do stacji Czyżew. Pierwszą „bazą” tego urlopu, była tzw. „ojcowizna”, na której gospodarował najstarsze brat mamy – wujek Stefan Malinowski, który zawsze przyjeżdżał po nas na stację furmanką i na niej docieraliśmy na ową wieś Zalesie-Stefanowo. Było tam kilkunastohektarowe gospodarstwo, z siedliskiem, na które składały się: drewniana trzyizbowa chata, stodoła i obora – wszystkie kryte słomianą strzechą. Pozostało mi z tego pobytu jedynie kilka ”fleszy pamięci”: noclegi w stodole, towarzyszenie Edkowi – o dwa lata starszemu ode mnie synowi wujka Stefana – w wypasie krów, obserwowaniu żniw (kosą, z ręcznie wiązanymi przez kobiety snopkami, zestawianymi w tzw, „mendle”), jazda na szczycie wozu drabiniastego, załadowanego zwożonymi do stodoły snopkami, a także (jeden raz) jazda na koniu wracającym z pastwiska – ale bez siodła i strzemion. Odwiedzaliśmy także siostry mojej mamy: ciocie: Felę, Józię i Wacię, które powychodziły za mąż w okolicznych wsiach – wszystko w trójkącie między miejscowościami Czyżew, Zambrów i Andrzejewo w powiecie Wysokie Mazowieckie.
Zarówno przed wyjazdem „na wieś”, jaki po powrocie, pozostałe tygodnie wakacji spędzałem w domu na Nowym Złotnie.
x x x
Przed 60-oma laty, w 1965 roku, byłem już 21-letnim młodym mężczyzną, który przez te minione od wyżej opisanych wakacji lata, zdążył skończyć szkołę podstawową, Szkołę Rzemiosł Budowlanych, i zdać w 1963 roku maturę w XVIII LO. Miałem także za sobą, porzucone po pierwszym roku, studia na filologii polskiej na UŁ i rok „pauzowania” – w oczekiwaniu na rozpoczęcie studiów na upragnionej pedagogice… I właśnie te przydługie wakacje od nauki spowodowały, że wakacyjne miesiące 1965 roku przeżywałem w… Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce, gdzie po wezwaniu do odbyciu obowiązkowej służby wojskowej i przejściu szklenia unitarnego oraz złożeniu w ostatnich dniach czerwca przysięgi wojskowej, byłem w tym czasie „kursantem” na tzw. „cyklu” dla przyszłych operatorów radiolokacji w jednostkach Marynarki Wojennej. Więcej o tym możecie przeczytać w eseju wspomnieniowym „Od kandydata na murarza do marynarza – wątek „marynarski” – TUTAJ
x x x
50 lat temu – w 1975 roku – byłem już w zupełnie innej sytuacji życiowej, rodzinnej i zawodowej. Po wyjściu do cywila w kwietniu 1968 roku zdążyłem już być „zawodowym harcerzem” (zastępcą, a później komendantem Hufca ZHP Łódź-Polesie, wychowawcą w domu dziecka i wicedyrektorem d.s. domu dziecka w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym. Zdążyłem także (w latach 1970- 1975) ukończyć – z tytułem magistra – pedagogikę na UŁ. Byłem – od maja 1972 – roku mężem Krystyny i od marca 1973 ojcem synka Kubusia. Lipiec tego roku, całą naszą rodziną spędziliśmy w Bieszczadach, gdzie ja byłem komendantem łódzkiej Stanicy Harcerskiej w ramach Operacji „Bieszczady 40”. Obóz ten rozbity został w miejscu, gdzie przed wojną była wieś Przysłup Caryński, ktorą spalono podczas akcji wysiedlania Łemków – w ramach „Akcji Wisła” . O tym obozie i o kolejnych tygodniach tych wakacji przeczytacie w końcowej części eseju wspomnieniowego „Moje trzy lata pracy w opiece nad dzieckiem” – TUTAJ
x x x
Przed 40-oma laty, czyli w okresie wakacji 1985 roku, czyli gdy od wcześniej opisanych wakacjach miałem za sobą 8-u lat pracy jako starszy asystent w Zakładzie, a od 1981 roku Katedrze, Pedagogiki Społecznej na UŁ, z której to pracy zrezygnowałem w 1983 roku i powróciłem do praktyki, kiedy od dwu lat pracowałem jako wychowawca w II Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym dla dziewcząt w Łodzi, tego lata, tak jak i przed rokiem, zorganizowałem i poprowadziłem dla grupy wychowanek naszego ośrodka, które nie miały możliwości bycia w tym czasie u rodziny, dwutygodniowy obóz wędrowny. Nie był to taki obóz, którego obraz pojawił się zapewne Wam przed oczami, czyli wędrującej po górach i lasach, z plecakami i namiotami, grupy młodzieży – bo na taki nie byłoby chętnych. Jego przymiotnik „wędrowny” uzasadniony był tym, że wędrowaliśmy po wybranych regionach Polski, przemieszczając się od wybranej wcześniej bazy do bazy, do których dojeżdżaliśmy pociągami i autobusami PKS, a namioty, materace i śpiwory przewożone były bagażówkami typu „Nysa”.
Tego roku załatwiłem, że naszymi bazami były dwa zgrupowania obozów harcerskich: w lesie nad jeziorem Bielsko koło Białego Boru (obozy Hufca Łódź-Śródmieście) oraz nad morzem kolo Jarosławca, gdzie obozowali harcerze z Hufca Łódź-Górna. Ostatnią bazą był wyludniony w miesiącach wakacyjnych budynek Państwowego Domu Dziecka im. J. Korczaka, usytuowanym niespełna kilometr od sopockiego „Monciaka” – po przeciwnej stronie torów SKM-ki.
Na obozie w Trzmielewie atrakcją był sam obóz i jezioro. Mieszkaliśmy w przywiezionych namiotach, rozbitych w pobliżu obozu harcerskiego. Udało mi się wcześniej załatwić, że mogliśmy, za odpowiednią opłatą, stołować się (wszystkie trzy posiłki) w obozowej kuchni. Stworzyło to jeszcze większy komfort dla relaksu, wędrówek po lesie, opalaniu się i kąpieli w jeziorze.
Zaś na obozie pod Jarosławcem, gdzie także byliśmy zaprowiantowani w obozowej kuchni, dziewczyny mogły do woli używać rozkoszy plażowania i morskich kąpieli. Tylko nieliczne uczestniczki obozu miały w swym życiorysie wakacje nad morzem.
Kulminacją atrakcji były ostatnie dni, kiedy zamieszkaliśmy w Sopocie. Tym razem już nie pod namiotami, a w budynku domu dziecka, pięknie położonym na wzgórzu, w niedalekiej odległości od sopockiego deptaka – ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie dziewczyny mogły spacerować na równi z innymi bardziej „kasiastymi” urlopowiczkami i urlopowiczami. A to było „coś” – samo w sobie. A do tego doszły spacery po sopockim molo i opalanie na plaży z widokiem na sławny Grand Hotel.
Prywatny urlop spędziłem z rodziną w naszej stałej bazie urlopowej, także nad morzem, w miejscowości Dębina k/Rowów.
x x x
Przed 30-oma laty, w 1995 roku, znajdowałem się w jeszcze innej sytuacji. Tym razem ponownie te dwa miesiące były dla mnie wakacjami od zajęć szkolnych, ale teraz byłem od dwu lat dyrektorem dużego Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. Przyznam się, że nie mogę sobie odtworzyć w pamięci w jakim okresie wakacji dostałem urlop, czy były to dwa tygodnie czy więcej, ani sposobu i miejsca jego wykorzystania. Jedyne co mogę, to – hipotetycznie, odwołując się do pamięci realiów tamtego okresu – uznać, że urlop na pewno nie rozpoczął się przed zakończeniu egzaminów wstępnych do technikum (do dwu klas: „technik budownictwa” i „technik technologii drewna”) oraz rekrutacji do zasadniczej szkoły zawodowej, i nie mógł trwać dłużej niż do 16 sierpnia, kiedy dyrektor musiał zająć się przygotowaniami do rozpoczęcia nowego roku szkolnego.
Najprawdopodobniej ów urlop spędziłem we wspomnianej już Dębinie k/Rowów, ale najpewniej sam – żona w tym czasie zapewne nie miała urlopu (pracowała w Rejonowym Urzędzie Pracy), a syn – już dwudziestodwulatek, miał własne towarzystwo i plany wakacyjne.
x x x
I ostatnie z wspominanych tu wakacji sprzed 20-u lat – te w 2005 roku. O dziwo – także i to co działo się zaledwie przed dwudziestoma laty nie jest tak latwe do odtworzenia. Choć zachował się w moim domowym archiwum mój ostatni „Kalendarz Nauczyciela 2004/2005”, to jest tam niewiele zapisanych informacji. Jak to już napisałem – 31 sierpnia 2005 roku byłem ostatni dzień w pracy w ”mojej Budowlance” i dzień później stałem się – formalnie – emerytem. Te dwa, poprzedzające ową znaczącą datę miesiące, z wielu powodów, nie mogły być zwykłymi miesiącami wakacji. I to z kilku powodów.
Po pierwsze dlatego, ze był to czas przygotowania się do przekazania kierownictwa szkoły następcy – w tym całej dokumentacji dydaktycznej, finansowej i majątku szkoły. Ale miałem wtedy także i inne obowiązki, wynikające z prowadzenia przeze mnie równołegłej pracy w dwu prywatnych szkołach wyższych: od lutego 2000 roku w Wyższej Szkole Informatyki, która prowadziła także kierunki pedagogiczne, oraz od 2003 roku – w Wyższej Szkole Pedagogicznej. W obu tych uczelniach miałem wykłady i ćwiczenia dla studentów „zaocznych” (w weekendy) i tzw. „dziennych”. Z notatek w owym kalendarzu wiem, że w początku lipca miałem wpisanych jeszcze kilka terminów na egzaminy. Także ostatnie dwa tygodnie na pewno byłem jeszcze w pracy – był to czas, kiedy żegnalem się nie tylko z moimi pracownikami, ale także z przełożonymi – w tym z łódzkim Kuratorem Oświaty, który zaprosił mnie do siebie i wręczył dyplom pożegnalny oraz pamiątkowy album z dedykacją.
W kalendarzu znalazłem także kartkę, na której są notatki z pobytu – w dniach od 12 do 27 lipca – we wspomnianej już raz Dębinie k/Rowów. Pamiętam, że pojechałem tam sam – syn w wieku 32 lat miał własne plany na życie, a żona, żona musiała zostać w domu, bo od pięciu lat był w naszym domu drugi pies – Ares, znajda z ulicy, dość niesforny i wymagający nadzoru osoby, która miała u niego autorytet. Nie można go było ani zabrać tam, ani pozostawić pod opieką obcych mu ludzi. Czas ten pozwolił mi na swoisty reset wszystkich problemów związanych z tą radykalną decyzją o rezygnacji z funkcji dyrektora szkoły – na trzy lata przed upływem trzeciej kadencji, zapewnionej w wyniku wygranego w roku 2003 konkursu. Spędzałem go głównie na plaży, odwiedzając w dnie niepogody Słupsk.
x x x
Jak widzicie, żadne z opisanych wakacji nie spędzałem na zagranicznych wczasach, żadne z nich nie były w jakimkolwiek krajowym ośrodku wczasowym.
x x x
Co wynika z tych sześciu, bardzo różnych, wspomnień moich wakacji? Że nie ma czegoś takiego, jak jedna formuła wakacji. Są one zawsze takie, w jakiej sytuacji życiowej się znajdujemy, jaki jest nasz status finansowy, jakie są nasze uwarunkowania zawodowe.
A o miesiącach wakacyjnych 2015 roku opowiem w felietonie, który zamieszczę 31 sierpnia.
Włodzisław Kuzitowicz
Pierwszy miesiąc wakacji – obfitujący bardziej w pogodowe, nietypowe dla lipca, niespodzianki – już minął. Za 28 dni, nauczyciele i uczniowie spotkają się, aby zainaugurować uroczyście kolejny rok szkolny. Dzień później, w większości polskich szkół zabrzmią pierwsze dzwonki, uczniowie zasiądą w ławkach, a nauczyciele… nauczyciele – w znakomitej większości kolejny raz – podejmą swoje obowiązki/swoją misję/realizację swojej pasji – (niepotrzebne skreślić). Zapewne będą także tacy nauczyciele, dla których będzie to debiut – pierwszy dzień pracy w tej roli.
Ale to za 4 tygodnie. A teraz, decydując się co będzie tematem tego felietonu, postanowiłem, że będzie to problem edukacji domowej. Skąd mi to, akurat w środku wakacji, przyszło na myśl? Bo zawsze felietony zaczynam pisać już w sobotę, a właśnie 2 sierpnia przeczytałem na portalu „Strefa Edukacji” tekst Katarzyny Mazur „Dziwne oszczędności i kruszenie kopii o ucznia. Edukacja domowa może stać się kosztownym luksusem”. Jest to zapis rozmowy na ten temat z posłem Marcinem Jozefaciukiem, a tekst podzielony zostal na następujące fragmenty:
– Kto korzysta z edukacji domowej i dlaczego potrzebuje do tego szkoły?
– Edukacja domowa jest alternatywą dla systemu, ale nie działa poza nim
– Radykalne cięcie finansowania jest niejasno uargumentowane
– Edukacja domowa okaże się płatnym luksusem. Albo skończy się na kombinowaniu
– Projekt jest dyskutowany. MEN na razie się nie udziela
Abyśmy byli w tym samym punkcie startu – zanim przejdziecie do dalszego czytania tego felietonu – przeczytajcie ów tekst także – TUTAJ
Nie będę przeto streszczał jego treści, ani przytaczał wybranych fragmentów. Od razu przejdę do moich refleksji:
Zacznę od tego, ze „za moich czasów” , czyli kiedy ja byłem uczniem, edukacja domowa było prawie nieznana. Także kiedy po 1993 roku zostałem dyrektorem szkoły ponadpodstawowej, częściej można było spotkać formę „nauczania indywidualnego”, co było możliwe wyłącznie po uzyskaniu orzeczenia poradni psychologiczno-pedagogicznej, której specjaliści wydawali ten dokument wyłącznie w przypadku, kiedy stan zdrowia ucznia utrudniał lub uniemożliwiał mu uczęszczanie do szkoły. Zdarzały się, choć rzadko, przypadki, gdy powodem takiego orzeczenia były wybitne uzdolnienia ucznia, których nie mógł on realizować w sztywnych ramach systemu klasowo-lekcyjnego.
Co prawda Ustawa o systemie oświaty z dn. 7 września 1991 roku, w art. 16.8 umożliwiła, za zgodą dyrektora szkoły – ale wyłącznie podstawowej – realizację obowiązku szkolnego poza szkołą, to nie była to forma, na którą rodzice uczniów decydowali się w takiej skali jak dzisiaj. Jak można dowiedzieć się z przywołanego powyżej tekstu Katarzyny Mazur – w styczniu tego roku uczyło się w ten sposób niemal 63 tysiące uczniów – z czego większość, bo 34 tysiące, stanowili uczniowie szkół ponadpodstawowych. Na zakończenie roku szkolnego liczba ta wzrosła do około 64 tysięcy, czyli nawet od stycznia widać przyrost. Dla porównania: w roku szkolnym 2021/2022 było to zaledwie 22 tysiące uczniów.
Dlaczego to mnie na tyle zaniepokoiło, że postanowiłem się tymi przemyśleniami podzielić z Wami?
Bo widzą, że teraz ta decyzją rodziców jest łatwiejsza niż przed laty, gdyż dziś rodzice mogą „odpuścić sobie” bycie p.o. nauczyciela, bo powstała Szkoła w Chmurze – niepubliczne liceum ogólnokształcące i szkoła podstawowa w Warszawie, założone w 2015 roku przez przedsiębiorcę Mariusza Truszkowskiego, specjalizujące się właśnie w edukacji domowej. Szkoła ta ma kilkanaście regionalnych placówek: w Lublinie, Nysie, Olsztynie, Ostrołęce, Płocku, Pułtusku, Szczecinie, Tarnobrzegu, Wrocławiu, Poznaniu, Katowicach, Gorzowie Wielkopolskim i Kutnie. Ciekawe, że w Łodzi takiej „macki” nie ma….
Dodatkową okolicznością sprzyjającą podejmowaniu przez rodziców decyzji o przejściu ich dziecka na edukację domową jest powstanie Centrum Nauczania Domowego.
Nie piszę o tym dlatego, że jestem przeciwny takiej możliwości realizowania obowiązku szkolnego w ogóle. Zapewne są tacy uczniowie i takie sytuacje rodzinne, kiedy edukacja domowa – z różnych powodów – jest optymalnym rozwiązaniem. Ale…
Ale czy powinno to stać się „modą”, „szpanem”, czy po prostu wygodnictwem? Warto w tym miejscu przywołać, jako przykład, że bycie uczniem szkoły „klasycznej”, a nie tej „w chmurze” prowadził do sukcesów. Bo są nim – tak licznie w ostatnich tygodniach publikowane w mediach informacje – o zdobywanych przez polskich uczniów medalach na międzynarodowych olimpiadach przedmiotowych. We wszystkich tych informacjach podawane jest, której szkoły są uczniami lub absolwentami.
I to, co dla mnie, pedagoga społecznego z wykształcenia i praktyki, najważniejsze: rezygnacja z bycia uczniem szkoły – „de facto”, a nie „de jure” – to nie tylko ucieczka od codziennego rannego wstawania, pokonywania – na wyznaczoną godzinę – drogi do szkoły, od rutyny godzin lekcyjnych, bycia nieustannie ocenianym, ale także rezygnacja z posiadania koleżanek/kolegów „z klasy”, w ich gronie – z przyjaciółek/przyjaciół, z nawiązywania więzi, które często stają się relacjami na całe życie.
To w szkole, w gronie klasowych koleżanek i kolegów zdobywamy pierwsze doświadczenia w pracy w w grupie, w rozwiązywaniu konfliktów, we wspólnym przeżywaniu radości z sukcesów i radzeniu sobie w chwilach porażek. Tego wszystkiego nie ma, gdy się siedzi w domu, zazwyczaj przed laptopem, nawet, gdy a się rodzeństwo, kochających rodziców i życzliwych sąsiadów…
Dlatego nie jestem zwolennikiem dalszych ułatwień w rezygnacji z nauki w szkole i przechodzeniu na edukację domową.
Włodzisław Kuzitowicz
Miniony tydzień, przynajmniej w obszarze krajowej polityki, w tym także dotyczącej edukacji, nie zaskoczył mnie, przeto i nie wywołał nie tylko emocji, ale nawet potrzeby felietonowego komentarza.
Bo co tu komentować? Że z dużej chmury zapowiadanej reorganizacji („odchudzenia”) rządu nie tylko, że nie byliśmy świadkami burzliwych zmian, a jedynie kilku „kosmetycznych” korekt? Że w MEN będzie tak jak było – co wszak przewidziałem w poprzednim felietonie? A nie zamierzam konkurować z Kolegą Pytlakiem, którego tekst, komentujący pozostawienie ministry Nowackiej na dotychczasowym stanowisku zamieściłem w czwartek, i do którego nie zamierzam nic dodawać, ani nic odejmować…
Nie widzę także powodu, abym podejmował tu takie tematy, jak poparcie przez sejmową Komisję Edukacji i Nauki projektu ustawy dopuszczającej zatrudnianie w przedszkolach osób nie posiadających uprawnień nauczycielskich, albo podpisanie przez ministrę nowej podstawy programowej wf,która – m. in. – zawiera ćwiczenia, które są stosowane w trakcie rekrutacji do służb mundurowych? Bo i po co miałbym to czynić? To i tak nic by nie zmieniło. Wszak wiadomo, że „władza” wie co robi i chce tylko dobrze…
Teraz przypomniałem sobie, że we wtorek na stronie MEN zamieszczono tekst, którego nie odnotowałem na OE, ale który wywołał u mnie pewną refleksję. Miał on tytuł „Spotkanie minister Barbary Nowackiej z polskimi medalistkami V Europejskiej Olimpiady Informatycznej Dziewcząt” i informował o sukcesie polskich uczennic na tejże Olimpiadzie (skrót jej anglojęzycznej nazwy – EGOI), która odbyła się w Bonn w dniach 14-20 czerwca. Polskę reprezentowały cztery laureatki naszej, krajowej, XXXII Olimpiady Informatycznej, które w Bonn zdobyły dwa złote i dwa srebrne medale, a Paulina Żeleźnik – absolwentka XIV LO z Wrocławia została zwyciężczynią całej olimpiady.
W pierwszej chwili po lekturze tego tekstu pomyślałem: No proszę, potocznie mówi się, że najlepszymi informatykami są mężczyźni, a tu – dziewczyny także mają sukcesy! Ale po minucie przypomniałem sobie, że też na stronie MEN, kilka dnie wcześniej, zamieszczono podobną informację, zatytułowaną „Sukces młodych informatyków na olimpiadzie w Rumunii”. Można tam było dowiedzieć się, że w zorganizowanej w Rumunii Środkowoeuropejskiej Olimpiadzie Informatycznej Polskę reprezentowali czterej uczniowie, którzy odnieśli tam takie oto sukcesy: Jerzy Olkowski (absolwent XIV w Warszawie) – złoty medal, Artur Smoleński (uczeń klasy VIII SP nr 221 w Warszawie) – srebrny medal, Franciszek Szymula (uczeń klasy III w V LO w Krakowie) – brązowy medal i Kacper Jonak (absolwent XIV LO w Warszawie) – brązowy medal.
Mając te dwie informacje bezpośrednio ze sobą zestawione, natychmiast pomyślałem: Hola, hola, wszak co do rangi te dwa wydarzenia bardzo się różnią. Choć owa rywalizacja w Rumunii także została określona słowem „olimpiada”, to uczestniczyło w niej tylko 64 zawodników z 15 krajów – z Europy Środkowej i siedmiu innych krajów zaproszonych: Austrii, Bułgarii, Gruzji, Mołdawii, Serbii, Szwajcarii i Ukrainy.
Natomiast w V Europejskiej Olimpiadzie Informatycznej Dziewcząt, choć ma ona w nazwie „europejska”, wzięły udział uczennice z 60 krajów, z „wszystkich zamieszkałych kontynentów”. Jak wyczytałem w informacji PAP – „reprezentantki Polski kolejny raz udowodniły, że należą do światowej elity w dziedzinie algorytmiki i programowania. Polska, jako jedyny kraj, znajduje się na pierwszym miejscu klasyfikacji medalowej wszystkich pięciu edycji EGOI, z dorobkiem 11 złotych, 7 srebrnych i 2 brązowych medali.”
Nie mam wątpliwości – sukces naszych uczennic ma o wiele większą wartość, niż osiągnięcia uczniów w Rumunii.
I gdy tak te wszystkie informacje czytałem, kiedy je dla potrzeb felietonu streszczałem, uświadomiłem sobie coś bardzo, przynajmniej dla mnie, zaskakującego. Aby upewnić się, czy jest to trafne spostrzeżenie, poszukałem na stronie MEN wcześniejszych komunikatów o sukcesach polskich uczniów w innych olimpiadach przedmiotowych:
>XI Europejska Olimpiada Geograficzna która w dniach – od 30 czerwca do 3 lipca odbyła się w Wilnie
>9. edycja Europejska Olimpiada Fizyczna w Sofii, która odbyła się w dniach 13 – 17 czerwca.
We wszystkich tych olimpiadach Polskę reprezentowali uczniowie – nie uczennice. I to oni zdobywali tam medale, co możecie sprawdzić, klikając w linki tych informacji. Aby nabrać pewności, czy moje, właśnie zrodzone, przypuszczenie jest trafne, pozyskałem jeszcze taką informację od IA
„Międzynarodowe olimpiady przedmiotowe nie są przeznaczone tylko dla chłopców. Są otwarte dla wszystkich uczniów, niezależnie od płci.[…] Uczestnictwo w olimpiadach przedmiotowych jest otwarte dla wszystkich uczniów, którzy spełniają wymagania organizatorów, niezależnie od ich płci.”
Jakie ja wyprowadziłem wnioski z tych wszystkich informacji? Że nie tylko w sporcie, także w osiąganiu sukcesów w poszczególnych dyscyplinach naukowych (przedmiotach szkolnych) płeć jest ważnym determinantem potencjalnych możliwości osiągania sukcesów w rywalizacji – na niekorzyść uczennic. I dlatego od bardzo dawna w sporcie mężczyźni (chłopcy) rywalizują ze sobą, a kobiety (dziewczynki) ze sobą. I w tym przypadku taka „segregacja płciowa” jest sprawiedliwa….
Pewnie nie jest przypadkiem, że pierwsi dostrzegli to organizatorzy olimpiad informatycznych i zaczęli organizować oddzielne olimpiady dla uczniów i oddzielne oddzielne dla uczennic. I słusznie, gdyż możliwość zdobywania przez nie medali w tej dziedzinie stanie się znakomitą formą motywowania dziewcząt – nie tylko w polskich szkołach – do zdobywania kompetencji informatycznych, co w przyszłości ułatwi im zatrudnienie w firmach tej branży, która za kilkanaście-kilkadziesiąt lat będzi oferowała najwięcej miejsc pracy!
x x x
Ale jest jeszcze jedno wydarzenie minionego tygodnia, które nie mogę pozostawić bez choć kilku zdań mojego komentarza. To czwartkowy przylot Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego do Warszawy. To co w tym wydarzeniu było dla mnie najważniejsze, to jego słowa o tym gdzie spędzi najbliższe dni. A powiedział, że w weekend będzie w Lodzi, gdzie spotka się z dawno niewidzianą rodziną. I że potem musi na kilka dni polecieć do USA, a dopiero w sierpniu będzie ponownie w kraju.
Dlaczego o tym piszę? Wszak wiecie, że od początku jego udziału w misji Axiom-4 zamieszczałem o nim i jego locie na orbitę ziemską informacje. Pierwszą – 25 czerwca, zatytułowaną „Łódzkie placówki edukacyjne, w których Sławosz Uznański zdobywał wiedzę” . W jej zakończeniu napisałem: „To pierwsza, ale nie ostatnia informacja o Sławoszu Uznańskim, jakie zamierzamy zamieszczać w najbliższej przyszłości.” Ale kluczowym dla moich planów jest materiał, zamieszczony 9 lipca, zatytułowany „Odpowiedzi Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego na pytania uczniów”. To wtedy przytoczyłem odpowiedź Sławosza na jedno z pytań o jego „ścieżkę edukacyjną”:
„[…] Chodziłem do szkoły podstawowej, do liceum w Łodzi, zacząłem studia na Politechnice w Łódzkiej, a później wyjechałem za granicę i nabyłem trochę doświadczenia międzynarodowego. Miałem kilku wspaniałych, świetnych nauczycieli podczas mojego procesu edukacji w szkołach – pozdrawiam panią Basię i panią Iwonkę ze szkoły podstawowej… […]”
I od tej pory próbuję dotrzeć do informacji, jakiej w tej odpowiedzi nie usłyszałem: której szkoły podstawowej był on uczniem – bo tego nie sprecyzował, nawet nie wiadomo w jakim to było mieście. Także chciałbym ustalić kim – z nazwiska – jest owa pani Iwonka i w której to szkole Sławosz był jej uczniem.
Liczę na to, że uda mi się to „źródłowo” ustalić, gdy Sławosz zacznie odbywać w Łodzi spotkania w szkołach… To moja ostatnia nadzieja, gdyż wszystkie moje próby nawiązania kontaktu z Jego bratem Mikołajem, a także ojcem – panem Piotrem – nie powiodły się.
Dlaczego stało się to tak ważnym dla mnie celem? Bo wyczuwam w tym przemilczaniu wiadomości o jego pierwszym etapie edukacji jakąś skomplikowaną i – zdaniem Sławosza – nie związaną z jego późniejszymi sukcesami, okoliczność.
Jednak ja mam inne spojrzenie na tę sprawę. Uważam, że ujawnienie ewentualnych trudności w pierwszych latach edukacji i to, że one nie przeszkodziły mu w „odbiciu się” i osiągnięciu takich sukcesów, może stać się bardzo ważkim argumentem – tak dla młodych ludzi, żyjących w przekonaniu, że nie mają na nic szans, jak i dla tych, którzy ich uczą, i którzy „z nawyku” także nie widzą przed nimi przyszłości!
Mam nadzieję, że przekonam do takiego punktu widzenia także Sławosza, i że podzieli się – nie tylko ze mną – z informacjami o swoich latach nauki na etapie szkoły podstawowej…
Wodzisław Kuzitowicz
Gdy wczoraj zasiadłem do pisania tego felietonu, uświadomiłem sobie, że zamieszczę go w niedzielę 20 lipca, czyli na kilka dni przed ogłoszeniem, zapowiadanej od dawna, a której termin odsuwany był w czasie parokrotnie, rekonstrukcji rządu – co nie może nie dotyczyć także ministerstw, zarządzających polską edukacją. Miałem także za sobą lekturę tekstu Magdaleny Ignaciuk „Tusk decyduje o przyszłości szkoły. Posada Barbary Nowackiej wisi na włosku”, zamieszczonego w piątek na portalu „Strefa Edukacji”.
Wniosek był oczywisty – nie powinienem uciekać od tego tematu i także uczynić z tego wielkiego znaku zapytania „Jak to będzie?” leitmotiv tego felietonu. I ujawnić jakie mam w tej sprawie oczekiwania i obawy. Jako zaczyn tych moich gdybań postanowiłem na wstępie zaprezentować ten oto fragment tekstu Magdaleny Ignaciuk:
No to zaczynamy:
Czy Barbara Nowacka powinna pozostać w odchudzonym rządzie ministrą odpowiedzialną za edukację – jakąkolwiek to ministerstwo miałoby strukturę i nazwę? Idąc tropem znanego powiedzenia, że „lepszy diabeł znany niż nieznany”, po zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że – przy wszystkich moich zastrzeżeniach i wielokrotnie na OE prezentowanych krytycznych uwagach o jej działaniach i decyzjach w roli szefowej resortu edukacji –wydaje mi się, że pozostanie jej w fotelu na Szucha będzie mniej szkodliwe dla tego co będzie się działo w oświacie po owej rekonstrukcji rządu, niż gdyby zasiadł tam ktoś inny.
Opierając się na informacjach z przytoczonego powyżej tekstu – lista ewentualnych następczyń jest długa. Ponoć w kuluarach wymieniane są: Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Katarzyna Lubnauer, Krystyna Szumilas i Dorota Łoboda. Ich biografie, te oficjalne – w Wikipedii – możecie sobie sami przeczytać.
Ja najmniej mogę powiedzieć o tej pani wymienionej tam na ostatnim miejscu– ale jej dotychczasowa droga zawodowa, a nawet działalność społeczna i samorządowa każe mi przypuszczać, że zna ona realia polskich szkół publicznych jedynie z zewnątrz, i to głównie z punktu widzenia „zbuntowanych matek”…
O Katarzynie Lubnauer, której – dla odmiany – drogę nie tylko zawodową, ale głównie polityczną, znam osobiście, i o której dotychczasowej działalności jako wiceministry wypowiadałem się na OE wielokrotnie, n.p. rok temu w felietonie nr 517, zatytułowanym „Poczet zarządzających polską oświatą. Jest jaki jest. Jak będzie?”, gdzie dokonałem zestawienia jej drogi edukacyjnej i dotychczasowego dorobku z przydzielonym jaj zakresem zadań, mogę dziś powiedzieć tylko jedno: „Gdybym to ja miał decydować, to nie powierzyłbym jej teki ministra kierującego edukacją…”
Pani Krystyna Szumilas miała już szansę wykazania się (w latach 2011–2013) w roli ministra edukacji. Różnie jest ten okres jej rządów w tym resorcie oceniany – ja także nie raz „recenzowałem” jej działalność – niestety, było to jeszcze przed powstaniem OE, na – dziś już nie istniejącej – stronie „Gazety Edukacyjnej”, której redagowanie powierzyło mi kierownictwo Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Pamiętam, że bez entuzjazmu…
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk jako ewentualna następczyni Nowackiej? Z pozyskanych informacji medialnych wiem, ze kierowanie tym resortem było jej pragnieniem już w 2023 roku. Jak wiemy, w wyniku koalicyjnych ustaleń, otrzymała resort rodziny, pracy i polityki społecznej. Co prawda nie mam wątpliwości, że – gdyby teraz premier spełnił jej plany – bez wątpienia miałaby wspaniałą konsultantkę merytoryczna, swoją mamę – prof. Mirosławę Nowak-Dziemianowicz, znaną użytkownikom Fb jako Mirka Dziemianowicz. Jednak ja wolę, aby kontynuowała swoją pracę w dotychczas zarządzanym resorcie – tam jej lewicowe poglądy i organizacyjna przynależność lepiej do siebie pasują….
Z tego prosty wniosek, że – jak to już powyżej napisałem – lepiej aby Barbara Nowacka pozostała szefową ministerstwa zarządzającego edukacją,
Chyba że premier Tusk wyciągnie ze swego tajnego kadrowego sejfu jakiegoś „zbawiciela edukacji”, rangi uzdrowiciela naszej administracji – twórcy strategii deregulacji – Rafała Brzoski!
Włodzisław Kuzitowicz











