Archiwum kategorii 'Felietony'
Rozważając jaki problem stanie się wiodącym tematem mojego dzisiejszego felietonu, tradycyjnie, przejrzałem co z aktualności minionego tygodnia zainteresowało mnie na tyle, że poinformowałem o tym na stronie „Obserwatorium Edukacji”. Po dłuższym zastanowieniu uznałem, że „nie zasłużyły sobie na to” takie wydarzenia jak wydanie przez Borysa Bińkowskiego książki „Szkoła od nowa” czy egzamin ósmoklasisty oraz kolejne zamknięcie szkół i przejście klas I -III na nauczanie zdalne. Także umowa Łódzkiego Kuratora Oświaty z OTK, a nawet ogłoszenie raportu przez „zespół ekspertów do spraw podręczników” nie rozgrzały mnie na tyle, abym chciał jeszcze w felietonie wrócić do tych paranoi.
I zdecydowałem, że ze skomentowaniem konferencji „Edukacja w pandemii”, jaka odbyła się w Wyższej Szkole Policyjnej w Szczytnie, poczekam – bo może jest jeszcze szansa na informację o treści wykładu, jaki wygłosił tam prof. Śliwerski…
Postanowiłem poszukać tematu, który nie wynika z „bieżączki” oświatowego zycia.
Pod wpływem obfitości ofert e-konferencji dla nauczycieli, oferowanych nieomal codziennie przez licznych organizatorów – nazwę ich „nieformalnymi” – jak choćby dzisiejsza – na fanpage EDU-klaster „Jak nauczyć się dbać o dobrostan nauczyciela?”, czy niedawna debata: „Konsekwencje pandemii COVID 19 dla zdrowia psychicznego oraz edukacji dzieci i młodzieży”, zorganizowana 11 marca przez Fundację „Dajemy Dzieciom Siłę”, myśl moja pobiegła w stronę starych, dobrych, zinstytucjonalizowanych ośrodków doskonalenia nauczycieli. Postanowiłem sprawdzić co w czasie pandemii dzieje się w tak wiodącym w urozmaiconych ofertach skierowanych do nauczycieli ośrodku, jak Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego.
Po wejściu na stronę ŁCDNiKP pierwsze co wpadało mi w oczy, to informacja, zatytułowana XI Weekend z Technologią Informacyjną „Edukacja na wirtualnej ścieżce”. Trochę niżej przeczytałem informację, zatytułowaną „Szanowni Dyrektorzy i Nauczyciele łódzkich szkół i placówek oświatowych”, która zaczynała się od słów.
„W aktualnym, trudnym czasie pandemii Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego realizuje swoje zadania w zakresie doskonalenia zawodowego pracowników pedagogicznych przedszkoli, szkół, placówek oświatowych oraz wspierania ich w organizacji procesów kształcenia uczniów w nowych, niezwykłych warunkach, z wykorzystaniem możliwości prowadzenia form zdalnych. […] Więcej – TUTAJ
W trakcie tych poszukiwań moją uwagę zwróciła taka oto zapowiedź:
Na stronie ŁKO w piątek 12 marca, w zakładce <Komunikaty>, obok informacji o konkursie na stanowiska nauczycieli w Szkołach Europejskich Bruksela I i Luksemburg I oraz o „Drzwiach Otwartych” na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi, zamieszczono informację o tym, że ogłoszono XXI Ogólnopolski Konkurs Papieski organizowany przez Ochotnicze Hufce Pracy. Konkretnie przez Małopolską Wojewódzką Komendę OHP w Krakowie wraz z Hufcem Pracy w Wadowicach.
Zapyta ktoś – co cię w tym tak zaciekawiło, że piszesz o tym w felietonie? Bo – moim zdaniem – jest to znakomita ilustracja stanu patologii w systemie zarządzania systemem szkolnym, podlegającym resortowi edukacji. W czasie, gdy uczniowie, ich rodzice i nauczyciele borykają się ze skutkami braku systemowego zarządzania edukacją w warunkach kryzysu wywołanego pendemią SARS–CoV–2, (najnowszy przykład – patrz tekst na portalu <Prawo.pl>: „Dyrektorzy proszą o więcej zaufania – hybrydowe nauczanie nie w każdej szkole ma sens”), Łódzki Kurator Oświaty uznaje za ważne poinformowanie nauczycieli (bo kto inny poza nimi wchodzi na tę stronę?) o tematach czwartorzędnych, albo wręcz wykraczających poza zakres jego zadań, określonych w artykule 51 Ustawy Prawo oświatowe:
1.Kurator oświaty, w imieniu wojewody, wykonuje zadania i kompetencje w zakresie oświaty określone w ustawie i przepisach odrębnych na obszarze województwa, a w szczególności: – zobacz TUTAJ
Z wymienionych tam 16 zadań żadne nie przewiduje, aby w zakresie obowiązków kuratora oświaty było zajmowanie się inicjatywami OHP, i do tego jeszcze nie z terenu jego działania. Jako że przyjąłem zasadę, iż należy wszystko co możliwe uwzględniać na korzyść „oskarżonego” – postanowiłem zatrzymać się nad możliwą interpretacją zadania czternastego:
14) współdziała z właściwymi organami, organizacjami i innymi podmiotami w sprawach dotyczących warunków rozwoju dzieci i młodzieży, w tym w przeciwdziałaniu zjawiskom patologii społecznej, a także może wspomagać działania tych podmiotów;
Jednak aby ten fragment ustawy Prawo oświatowe mógł być podstawą do propagowania Konkursu Papieskiego organizowanego przez Ochotnicze Hufce Pracy, trzeba by przyjąć, że OHP jest podmiotem, działającym w sprawach dotyczących warunków rozwoju dzieci i młodzieży, w tym w przeciwdziałaniu zjawiskom patologii społecznej. I że posyłanie do Wadowic zdjęć i/lub oprac plastycznych przypominających młodzieży o ponadczasowych i uniwersalnych wartościach płynących z nauczania Świętego Jana Pawła II [Zobacz – Regulamin XXI Ogólnopolskiego Konkursu Papieskiego – TUTAJ] jest właśnie przeciwdziałaniem patologii społecznej.
Jako zadeklarowany orędownik samorządności młodzieży – nie tylko w wersji samorządów uczniowskich – powinienem się ucieszyć z upowszechnionej przed paroma dniami informacji, że rząd przygotował projekt ustawy, ułatwiającej wyrażanie zgody na utworzenie młodzieżowych rad gmin, młodzieżowych rad powiatów i młodzieżowych sejmików województw. Już powinna powstać w mej wyobraźni wizja młodych ludzi, którzy opiniują projekty uchwał dotyczących młodzieży, uczestniczą w opracowaniu działań strategicznych swej gminy, powiatu lub województwa na rzecz młodzieży, a także monitorują (znaczy – patrzą „dorosłej” wladzy na ręce) realizację działań na rzecz młodzieży.
A ja, jak Statler i Waldorf – dwu zrzędzących w loży staruszków w niezapomnianym serialu „Muppet Show”, nic tylko ironizuję i krytykuję wszystko co ma swe źródło w kręgach władzy tzw. „Zjednoczonej Prawicy”. Bo czym, jak nie ironią jest ten tytuł, którym opatrzyłem wiadomość o tej inicjatywie legislacyjnej: „Zaczęły się pisowskie połowy kolejnych roczników młodego pokolenia Polaków”?
Ale, jak dotąd, nie mogę przekonać się do pozapartyjnych, prospołecznych, obywatelskich motywów, jakie legły u genezy tego, i wielu innych projektów „.rządzącej większości parlamentarnej”. Oto pierwszy z brzegu przykład:
7 grudnia 2020 roku minister Przemysław Czarnek powołał Radę Dzieci i Młodzieży Rzeczypospolitej Polskiej przy Ministrze Edukacji i Nauki. Rada jest organem pomocniczym Ministra. Właśnie dziś od tej daty mija 3 miesiące…. Podjąłem trud znalezienia informacji o jej ukonstytuowaniu się, o jej spotkaniach (w formule telekonferencji), o działaniach, inicjatywach, uchwałach. Bo jak napisano w ulubionym żródle mądrości wszelakich ministra Czarnka – „po owocach poznacie ich”! Wydaje się, że to najwyższa pora coś o tym wiedzieć, uwzględniając fakt, że jej kadencja wygasa 30 września 2021 r. , a za 3 miesiące będą już wakacje.
A to najważniejsze informacje, odnotowane na fanpage RDiM RP (bo na stronach MEiN nie ma na ten temat nawet żadnej wzmianki)– w układzie chronologicznym–TUTAJ
Po tej lekturze macie zapewne podobne pytania, jak ja: Dlaczego ta Rada ma w swej nazwie, że jest przy Ministrze Edukacji i Nauki? Do dziś odbyły się dwa posiedzenia – 18 grudnia i 5 marca. Tylko w pierwszym uczestniczył minister Przemysław Czarnek. W drugim MEiN reprezentowali dwaj panowie, nawet nie w randze wiceministra: Piotr Gajewski oraz Piotr Siewak
Natomiast z ludźmi z Kancelarii Prezydenta RP spotykano się trzykrotnie: 5, 15 i 29 stycznia. Może więc przenieść afiliację tego tworu do Pałacu Prezydenckiego?
Także analiza problemów, które w minionych tygodniach zajmowały czas i uwagę „członków i zastępców członków” RDiM każe wątpić w to, że to oni dyktują na jakie rzeczywiste problemy młodych zwrócić uwagę rządzącym.
Reasumując – zamiast formułowania własnych myśli – postanowiłem posłużyć się komentarzem jaki na fanpage RDiM zamieścił Łukasz Korzeniowski – przypuszczam, że z 6-u osób o tych personaliach, mających swe profile na Fb – to ten Łukasz Korzeniowski:
„Znów kolejna kadencja, w której Rada będzie się bała zwrócić uwagę MEN, bo oni są nie od tego. Rada powinna być głosem młodzieży i wszystkie krytyczne uwagi wykładać na stół w MEN – i tylko krytyczne (a jest co wykładać). A nie zajmować się przymilaniem rządzącym.”
Włodzisław Kuzitowicz
Dzisiejszy felieton w całości poświęcam jednemu tematowi: prawom ucznia pełnoletniego w systemie szkolnym, a konkretnie w mikrosystemach prawnych, zapisanych w statutach niektórych szkół ponadpodstawowych.Oczywistym powodem tej decyzji jest informacja, jaką zamieściłem na OE w piątek: „Choć najlepsze w rankingu – Liceum Politechniki Łódzkiej łamało prawa swoich uczniów”. A konkretnie jeden wątek tamtej informacji: że w statucie Publicznego Liceum Ogólnokształcącego Politechniki Łódzkiej (P LO PŁ) istniał zapis, iż pełnoletni uczniowie byli zobowiązani do przynoszenia usprawiedliwień swoich nieobecności na zajęciach szkolnych podpisanych przez ich rodziców lub opiekunów prawnych.
Nie ukrywam, że ten news stał się kamyczkiem, który spowodował całą lawinę moich wspomnień podobnych spraw, w tym jednej sprzed kilkunastu lat, też z łódzkiego liceum, oraz mojego napisanego w tej sprawie tekstu. A był to tekst tak znaczący, gdyż po raz pierwszy opublikowany w ostatnim, drukowanym wydaniu – „pożegnalnym”- „Gazety Edukacyjnej”, w czerwcu 2006 roku, przedrukowany później w „Gazecie Szkolnej”. I był to mój debiut na łamach tego tygodnika, od tego zaczęła się moja tam systematyczna obecność jako felietonisty i autora licznych tekstów problemowych. Oto fotokopia tego artykułu w „Gazecie Edukacyjnej”
Artykuł ten tak się zaczyna: „Król okazał się nagi z chwilą, gdy świadom swej pełnoletniości uczeń jednego z łódzkich liceów zaczął domagać się od dyrektora szkoły prawa do samodzielnego usprawiedliwiania swoich nieobecności na lekcjach.”
Tym liceum było XXI LO im. B. Prusa w Łodzi. A wszystko zaczęło się 16 września 2005 roku od artykułu Marcina Markowskiego w łódzkim dodatku „Gazety Wyborczej”, zatytułowanego „18-letni uczeń sam się usprawiedliwi?” Oto lead tego artykułu:
„18-letni uczeń walczy o swoje prawa. – Za dwa miesiące będę pełnoletni. Byłem ciekawy, jak zmieni się moja sytuacja prawna w szkole. Zacząłem przeglądać przepisy i okazało się, że będą mógł sam sobie usprawiedliwiać nieobecności na lekcjach – mówi Bartek Gryndzia, uczeń XXI LO w Łodzi.”
Z tego co pamiętam dyrektor tej szkoły nie ugiął się, ale i uczeń nie „odpuścił”. Znalazł kilku sobie podobnych i – jako pełnoprawni obywatele – założyli stowarzyszenie „VETO”. Opisał to ten sam redaktor, 6 listopada tego samego roku, także w łódzkim dodatku GW, w publikacji „Pierwsze sukcesy nowego stowarzyszenia”:
[…] On, Rafał [Tarsalewski – uczeń z I LO w Pabianicach (OE)], oraz Michał Tyran i Adam Latuszkiewicz (pozostali założyciele stowarzyszenia) są tegorocznymi maturzystami. Powołali Veto po głośnej sprawie, której bohaterem był Bartek – starł się z samym ministerstwem i wywalczył prawo do samodzielnego usprawiedliwiania nieobecności na lekcjach dla pół miliona pełnoletnich uczniów w Polsce. Przyznają, że działalność w stowarzyszeniu pochłania sporo czasu, ale nie zaniedbują nauki. Nie zraża ich również chłodne przyjęcie ze strony kadry pedagogicznej szkół. […]
Problem wywołany przez Bartka Gryndzię żył dalej w przestrzeni publicznej, (nie tylko na łamach „Gazety Edukacyjnej”), aż 8 czerwca 2006 roku stał się tematem interpelacji poselskiej posła Romana Czepe:
Interpelacja nr 4866 do ministra edukacji narodowej w sprawie uprawnień pełnoletnich uczniów, w tym prawa do usprawiedliwiania swej nieobecności. Wnoszący: Roman Czepe – poseł z listy PiS, okręg Białystok. Poseł Czepe w swej interpelacji pytał:
„Czy ministerstwo zamierza uregulować od strony formalnoprawnej prawa i obowiązki pełnoletnich uczniów w szkole, w tym kwestie usprawiedliwiania przez nich swej nieobecności? Czy ministerstwo zamierza podjąć publiczną debatę w tej sprawie?”
Warto przywołać także dwa fragmenty tej interpelacji:
[…] Analiza tego tematu, a nawet szeroka debata publiczna w tej sprawie, wydaje się konieczna. Wymusza ją zresztą samo życie. We wrześniu br. Bartek G. z Łodzi, powołując się na Kodeks cywilny oraz konstytucję, która daje pełnoletnim ˝pełną zdolność do czynności prawnych˝, wywołał dyskusję na temat samodzielnego usprawiedliwiania nieobecności przez pełnoletnich uczniów. Zarówno Ministerstwo Edukacji Narodowej, jak i dyrektor liceum Bartka stwierdzili wtedy, że jest to sprzeczne ze statutem szkoły. Sprawa jednak nie jest oczywista, ponieważ, jak zauważył Rzecznik Praw Obywatelskich, statut nie może stać ponad konstytucją. Jak przyznał mediom rzecznik MEN, konstytucji należy przestrzegać, a statut szkolny nie może odbierać praw, jakie daje ona pełnoletniemu uczniowi (obywatelowi). […]
Pełnoletność metrykalna nie zawsze jednak idzie w parze z dojrzałością psychiczną, a dając pełnoletnim uczniom prawo do samodzielnego usprawiedliwiania swoich nieobecności, należałoby wymagać również odpowiedzialności. Samodzielność to własna zdolność decydowania oraz własna odpowiedzialność. Trudno mówić o pełnej samodzielności uczniów, skoro są utrzymywani przez rodziców. To zapewne i te przesłanki sprawiły, że w niektórych krajach wiek człowieka, w którym otrzymuje on prawną samodzielność i zdolność działania, jest wydłużony o kilka lat (np. w Szwajcarii i Japonii wynosi on 20 lat, a w Austrii – 21).[…]
Przypomnę jeszcze, że był to czas, gdy większość sejmową miała koalicja, współtworząca rząd: PiS – LPR – „Samoobrona”, a ministrem edukacji w randze wicepremiera był – wtedy prezes LRP – Roman Giertych.
x x x
Wczoraj zamieściłem na OE obszerny tekst, który tak zapowiedziałem:
Nie dajmy się zamknąć w mrocznej izbie pisowskiej wizji edukacji! Poniżej prezentujemy aktualne stanowisko Parlamentu Europejskiego – nie „brukselskich urzędników” – w sprawie przyszłości europejskiej edukacji, w kontekście pandemii COVID-19:
A pod tą zapowiedzią tytuł: „Rezolucja Parlamentu Europejskiego z dnia 22 października 2020 r. w sprawie przyszłości europejskiej edukacji w kontekście COVID-19”, i – nieomal w całości – cały tekst tej rezolucji.
Materiał ten był moją, przyznam – impulsywną odpowiedzią na informacje o tym, że w MEiN powstał zespół, który będzie modyfikował podręczniki do historii, języka polskiego i WoS i że są w nim tacy eksperci jak dr Artur Górecki, dr Robert Derewenda oraz nasz dobry znajomy, były szef łódzkiego nadzoru pedagogicznego – oczywiście także doktor – Grzegorz Wierzchowski. Właśnie na tę smutę wyzierającą z owych newsów szukałem odtrutki. Znalazłszy – niezwłocznie ją upubliczniłem.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy jeszcze tego samego dnia znalazłem na moim fejsbukowym profilu, pod linkiem do tego materiału, taki oto komentarz:
Przyznam – podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Pierwszą moją reakcją było oburzenie, wręcz gniew: „Jak ten „koleś” może tak deprecjonować owoc pracy eurodeputowanych – demokratycznie wyłonionej emanacji większości Europejczyków?”. Po chwili rozpocząłem gorączkowe poszukiwania informacji „kto zacz”, kto tak bezpardonowo obszedł się nie tylko z dokumentem, ile z jego twórcami. Już „na wejściu” stwierdziłem, że nazwisko to jest mi znane, że napisał to nauczyciel jednego z warszawskich, znanych, liceów, że…
Nie ważne. Postanowiłem, że felieton będzie o problemie, nie o osobie, więc autor tego komentarza pozostanie anonimowy. Jednak faktem jest, że napisał to nauczyciel z ponad 40-letnim stażem, stażem „zaliczonym” w kilku, ale zawsze renomowanych, warszawskich liceach, człowiek, którego trudno posądzać o „zaściankowe” postrzeganie świata i kompleksy „prowincjusza”.
Tym bardziej zaskakujące są te słowa o „żyjących, za ‚nasze’ jak pączki w maśle eurokratach”. A już zupełnie poniżej poziomu jest owa zjadliwa sugestia interesowności wykonanej pracy: „ciekawe ile wytworzenie tego kwitu kosztowało”. Pewnie autor tych słów nosi w sobie jakieś głębokie urazy, ktoś z jego dawnych liderów bardzo go zawiódł, może nawet skrzywdził. I to dlatego teraz nikomu już nie wierzy, wszystkich posądza jedynie o „robienie kasy”… A – jego zdaniem – do parlamentu (pewnie nie tylko europejskiego) ludzie idą wyłącznie dla apanaży i lekkiego życia… Podczas gdy my, szeregowi nauczyciele, w pocie czoła i za psie pieniądze…
Dzisiejszy felieton będzie inny od tych, do których przyzwyczaiłem czytelników. Jego tematem nie będzie żadne wydarzenie minionego tygodnia, ani „gorący” problem polskiej edukacji. Postanowiłem, że będzie to tekst, który w całości poświęcę pamięci Juliusza Cyperlinga – Człowieka, z którym moja znajomość datuje się na lat kilkadziesiąt – poznaliśmy się latem 1969 roku, co odnotowałem w eseju wspomnieniowym „Mój rok 1969, czyli lato w Poddąbiu z Leokadią”.
Do opisanych tam faktów dodam dziś jeszcze, że po powrocie do Łodzi Julek pełnił w Komendzie Hufca Polesie tę sama jak na obozie funkcję – instruktora k-o. To przede wszystkim z jego inspiracji budynek Komendy był nie tylko bazą centrali organizującej i koordynującej działalność wszystkich drużyn i szczepów, miejscem odpraw i szkoleń kadry instruktorskiej, ale również – w pewnym stopniu – także ośrodkiem kultury. Obok tradycyjnych konkursów piosenki harcerskiej i przeglądu małych form scenicznych, Julek wprowadził zwyczaj wieczorów poezji – w tym najbardziej pamiętnym był ten poświęcony poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – zorganizowany w roku, gdy harcerzom kazano świętować stulecie urodzin Lenina (sławna kampania „Iskra 70”), a książek z poezją tego „ideowo obcego” poety w zasadzie nie było. To także Julek stał za pomysłem zorganizowania projekcji filmów oświatowych o tematyce wychowawczej, autorstwa Wojciecha Fiwka z łódzkiej WFO, na której był ich twórca, z którym mogliśmy o jego pracy porozmawiać.
Gdy w 1971 r. zrezygnowałem z pracy w ZHP, nasze drogi rozeszły się. Rok później Julek został magistrem polonistyki i rozpoczął, trwającą kilkadziesiąt lat, pracę dziennikarza w „Dzienniku Łódzkim”. Po początkowym okresie, w którym zdobywał doświadczenie jako reporter „terenowy”, działający na obszarze ówczesnego województwa skierniewickiego, wyspecjalizował się w roli recenzenta teatralnego. I przez wiele, wiele lat tylko z tego źródła zdobywałem informacje o redaktorze Juliuszu Cyperlingu.
Foto: Zbiory Piotra Sobczaka
Juliusz Cyperling jako dziennikarz-reporter
Kolejny rozdział naszej współpracy zaczęliśmy pisać, z Jego inicjatywy, już w III RP. Wszystko zaczęło się jesienią 1999 roku, kiedy, bez zapowiedzi, Julek odwidził mnie w ZSB nr 2, której to szkoły byłem wtedy szósty rok dyrektorem. Tak jakby tych 28 lat nie było – od pierwszych minut spotkania znów rozmawialiśmy jak „starzy, dobrzy znajomi”. A celem Jego wizyty było wysondowanie możliwości ulokowania w „mojej” szkole siedziby projektowanego przez Jego żonę – Małgorzatę – Centrum Szkoleniowo-Promocyjnego „Edukacja” – pierwszego w Łodzi, niepublicznego ośrodka doskonalenia nauczycieli. Nie będzie to zaskoczeniem, gdy potwierdzę, że już wkrótce ośrodek ten rozpoczął – pod kierunkiem Małgorzaty Cyperling – swoją działalność, a nasze systematyczne kontakty stały się regułą.
Muszę tu wyjaśnić, że w tym czasie Juliusz nie pracował już jako dziennikarz w redakcji żadnej łódzkiej gazety – był Dyrektorem Regionalnym Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych w Łodzi, a jego biuro mieściło się nieopodal – przy ul. Kopcińskiego 29 (na posesji, administrowanej przez ŁCDNiKP). Wcześniej Juliusz założył wydawnictwo edukacyjne dla dzieci i młodzieży „Cypniew”. Zwracam uwagę, że nie nie było to wydawnictwa o tematyce teatralnej, a nawiązujące do tematów z obozu w Jarosławcu, do pamiętnej „Wio Leokadio”…
Wkrótce po rozpoczęciu działalności CSz-P „Edukacja” powstało czasopismo „Gazeta Edukacyjna” – wychodzący nieregularnie periodyk, bezpłatnie kolportowany do łódzkich szkół – której redaktorem naczelnym został Juliusz Cyperling, a wydawcą było Centrum „Edukacja”. Przy oczywistej funkcji promocyjnej – informowanie nauczycieli o ofercie Centrum – stała się ona miejscem popularyzowania dorobku nauczycieli, a także upowszechniania postępu pedagogicznego.
Po utworzeniu w 2003 roku Wyższej Szkoły Pedagogicznej – to ona stała się wydawcą tej gazety, a Julek nadal był jej naczelnym. Wszystko toczyło się harmonijnie aż do lata 2005 roku. To wtedy rozpoznano u Julka złośliwy nowotwór mózgu, który, mimo intensywnej terapii i dwu zabiegów chirurgicznych, stał się przyczyną Jego przedwczesnej – bo w wieku 55-u lat – śmierci. Stało się to właśnie 13 lutego 2006 roku.
O tym w jakim stopniu to tragiczne wydarzenie miało wpływ na moje, emeryckie, życie opisałem już w Felietonie nr 275. „W 13-ą rocznicę „poczęcia” mojego nowego wcielenia…”. Nie dziwcie się przeto, że utrwalanie pamięci o Juliuszu Cyperlingu uważam za mój obowiązek. Ale nie tylko z tego powodu – bo swoim niespektakularnym, ale dziś już tak rzadko spotykanym – po prostu dobrym – życiem na to zasłużył.
W poniedziałek 1 lutego, opatrując ten materiał tytułem „Raczyński demaskuje prawdę o przyczynach problemów psychicznych uczniów” zamieściłem post z bloga Roberta Raczyńskiego „Eduopticum”, zatytułowany „Wirus zrobiony w kozła”.
Pierwszym zdaniem, od którego zacząłem wprowadzenie do przytaczanego tekstu było: „Robert Raczyński, tajemniczy bloger, którego biografii nawet Googl nie zna...”
Wkrótce po pojawieniu się tego materiału na stronie OE pan Robert Raczyński zamieścił taki oto komentarz:
Dziękując Gospodarzowi za zainteresowanie i atencję, chciałbym uchylić rąbka tajemnicy, sugerując, że być może moja biografia nie jest warta uwagi Google’a, być może nie mam w niej nic, co takiej uwagi by wymagało, być może wreszcie nie mam najmniejszej ochoty spowiadać się Sieci ze szczegółów własnej psychologii i fizjologii, jak to obecnie jest powszechnie przyjęte. Szczerze mówiąc, to ostatnie wydaje się najbliższe prawdy – taki ekshibicjonizm mnie po prostu mierzi. Pozdrawiam serdecznie, RR.
Nie był to pierwszy raz… Nie pierwszy raz odoływałem się na stronie OE do tekstu pana Raczyńskiego, i nie pierwszy raz zareagował on na to nieomal natychmiast. Ten pierwszy raz miał miejsce 20 maja ub. roku, kiedy zamieściłem materiał, zatytułowany „Druzgocąca krytyka publicystyki, promującej zmiany w edukacji. Prowokacja?” Cztery dni później – 24 maja, napisałem felieton zatytułowany „Kładka porozumienia między blogerem Raczyńskim a różowym kisielem”, i jeszcze tego samego dnia, o godz. 22:38, pojawił się pod moin tekstem baaardzo długi komentarz. Jeśli kogoś ciekawi tamta wymiana poglądów – odsyłam do źróda, czyli do linku tamtego materiały z 20 maja oraz do felietonu. Dla potrzeb dzisiejszego tekstu przypomnę jedynie, że i wtedy usiłowalem dowiedzieć się więcej kim jest ten surowy krytyk naszej edukacyjnej i okołoedukacyjnej rzeczywistości, ale i wtedy miałem z tym trudności. Napisałem wtedy:
Kolego Raczyński – aktualnie najprawdopodobniej nauczycielu w którejś łódzkiej szkole. Tylko nie wiem w której konkretnie, bo jak informuje Googl mogą to być nawet dwie: XXIII LO – ale tam nie figuruje Pan w wykazie członków rady pedagogicznej, a na pewno w VIII LO im. A. Asnyka, prowadzącym nauczanie w klasach dwujęzycznych – ale tym drugim językiem jest j. niemiecki.
Tamten komentarz z 24 maja 2020 r. Robert Raczyński zakończył takimi słowami:
Robert Raczyński (niefigurujący w wykazie członków rad pedagogicznych XXIII i VIII LO – wszystkim swoim koleżankom i kolegom przesyłam ukłony).
Wtedy nie prostowałem tej, nie do końca trafionej, aluzji do moich wątpliwości (niefigurujący w wykazie członków rad pedagogicznych XXIII i VIII LO), ale doszedłem do wniosku, że pisząc dzisiejszy felieton, nie ukrywam – zmotywowany poniedziałkowym komentarzem „blogującego anglisty” – najpierw doprecyzuję jak to było wtedy, i co dzisiaj ustaliłem;
Przypomnę co napisałem w maju ub. roku: „jak informuje Googl mogą to być nawet dwie: XXIII LO – ale tam nie figuruje Pan w wykazie członków rady pedagogicznej, a na pewno w VIII LO im. A. Asnyka, prowadzącym nauczanie w klasach dwujęzycznych”
I nie wycofuję tych słów, bo właśnie Googl wtedy, i teraz, informowal, że w XXIII LO w Łodzi, w roku szkolnym 2019/2020 j. angielskiego uczyły dwie panie: Monika Gajewska i Małgorzata Szczecińska. Natomiast wyraźnie napisałem, że w VIII LO im. A. Asnyka ten pan pracuje na pewno!
Żeby zakończyć ten fragment „śledczy” dodam, że dzisiaj ponownie wszedłem na stronę mojego ulubionego XXIII LO im.ks. prof. Józefa Tischnera, poszukałem „głębiej”, cofnąłem się do wykazu kadry nauczycielskiej z roku szkolnego 2017/2018 i JEST!
Felieton pisany w niedzielę, 31 stycznia 2921 roku, nie może mieć innego tematu wiodącego, niż Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i jej – już 29. – Finału. Bo tego fenomenu masowej, acz w skali roku – jednorazowej dobroczynności od samego początku byłem świadkiem, zawsze datkowiczem, a bywało że i czynnym, choć w bardzo ograniczonej skali (w mojej „Budowlance”) – współorganizatorem zbiórki.
Jestem świadkiem także w ostatnich latach, gdy WOŚP „gra”niejako w „w świecie równoległym”, to znaczy równoległym do oficjalnej linii partii, która uznała jej działalność za niezgodną z „racją stanu”. I to jest w tym najbardziej absurdalne – jeśli wgłębić się w znaczenie tego pojęcia:
Racja stanu (fr. raison d’État, łac. ratio status) – nadrzędny interes państwowy, interes narodowy, wyższość interesu państwa nad innymi interesami i normami, wspólny dla większości obywateli i organizacji działających w państwie lub poza jego granicami, ale na jego rzecz.(Wikipedia)
Bo to znaczy, że powszechną mobilizację obywateli, aby wsparli swymi datkami potrzeby najbardziej zaniedbanych obszarów ochrony zdrowia i lecznictwa nie jest działaniem, kierownictwo partii PiS i jej „wyznawcy”nie uznają za działania, które – ich zdaniem – powinny mieć priorytet nad innymi interesami i normami, i stać się wspólnym celem większości obywateli i organizacji działających w państwie lub poza jego granicami.
A że od paru lat „Partia i Rząd” takie właśnie zajęły stanowisko, to powszechnie wiadomo:
Jeszcze gdy pan Waszczykowski był ministrem spraw zagranicznych – zabronił swoim podwładnym – polskim dyplomatom pracującym za granicą i reprezentującym RP – angażowania się w działania na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Także pan były minister obrony – Antoni Macierewicz zabronił polskim żołnierzom i wojskowym pomagania Orkiestrze. Także ministrowi Mariuszowi Błaszczakowi też nie podobało się, że Straż Pożarna gra z Owsiakiem. Oczywiście także wszystkie kanały telewizji podległej Jackowi Kurskiemu nie są już, jak to było do 24 Finału, medialnym partnerem WOŚP.
Ale, jak widać po efektach, ani Jurkowi Owsiakowi i jego współpracownikom oraz dziesiątkom tysięcy wolontariuszy, ani milionom Polek i Polaków nie przeszkodziło to w dalszym CZYNIENIU DOBRA. Oto jak obstrukcja rządzących wpłynęła na „wyniki finansowe” zbiórek WOŚP w kolejnych latach – graniczna data przełom roku 2015/2016:
Grafika: Marta Kondrasiuk (www.wiadomosci.gazeta.pl)
Po takim rozbudowanym uzasadnieniu podjęcia akurat tego tematu muszę „na tym przykładzie” podjąć problem wolontariatu uczniowskiego – jako ustawowej formy realizacji funkcji wychowawczej szkoły:
Art. 1. Prawa oświatowego, określając zadania systemu oświaty, zawiera w punkcie 12. stanowi, że „jednym z zadań systemu oświaty jest kształtowanie u uczniów postaw prospołecznych, w tym poprzez możliwość udziału w działaniach z zakresu wolontariatu, sprzyjających aktywnemu uczestnictwu uczniów w życiu społecznym.”
Ciekawe, czy we wszystkich polskich szkołach uczniowie, którzy dzisiejszą niedzielę spędzili na kwestowaniu z puszkami WOŚ, będą mogli, a przede wszystkim czy będą chcieli, pochwalić się tym swoim wychowawcom?
Bo jeżeli „ciału pedagogicznemu” ich szkoły bliżej jest do poglądów kierownictwa MEiN, albo do Konferencji Episkopatu Polski (która zezwoliła Kai Godek prowadzić zbiórkę podpisów pod projektem „Stop LGBT” na terenach parafii, ale w sprawie zbiórki WOŚP „nie zajęła stanowiska”), to trudno oczekiwać, że spotka się z ich aprobatą…
Wierzę, że znakomita większość dzisiejszych uczniów-wolontariuszy zna definicję wolontariatu:
Wolontariat (łac. voluntarius – dobrowolny) – dobrowolna, bezpłatna, świadoma praca na rzecz innych osób lub całego społeczeństwa, wykraczająca poza związki rodzinno-koleżeńsko-przyjacielskie.
I nikt tą dzisiejszą aktywnością nie posłuży się, aby – dzięki punktom, przewidzianym w szkolnym regulaminie oceny zachowania – zredukować ujemne noty, otrzymane za… upicie się na szkolnej dyskotece.
Bo wtedy to nie byłby już wolontariat, a praca „za punkty”, czyli – w pewnym sensie – nie „bezpłatna”…
Kończę pisanie tego felietonu, gdy dziennikarka sprzed Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie TVN podała, że na koncie „Orkiestry” jest już ponad 70 milionów zł.!
Włodzisław Kuzitowicz
Chyba powinienem zacząć ten felieton od choćby kilku zdań na temat pierwszego tygodnia „naocznej” nauki najmłodszych klas szkół podstawowych. Wszak tyle było komentarzy, najczęściej przestrzegających przed taką decyzją rządu i wieszczących jej złe skutki. I co teraz można przeczytać, wysłuchać, obejrzeć na ten temat w polskich mediach, po pierwszych pięciu dniach szkolnych doświadczeń?
Niewiele, to za dużo powiedziane. Po długich poszukiwaniach „w sieci” znalazłem informacje, ze środy 20 stycznia, podane przez dwa portale: FORSAL – „MEiN: w 99,4 proc. szkół podstawowych uczniowie klas I-III uczą się stacjonarnie” i „Portal Samorządowy” – „W 99,4 proc. szkół podstawowych uczniowie klas I-III uczą się stacjonarnie”:
W obu przypadkach autorzy tych informacji, powołując się na MEiN, podali ten sam komunikat;
W 14 360 szkołach podstawowych w klasach I-III nauka w środę była prowadzona w trybie stacjonarnym – poinformowało MEiN, podając, że chodzi o 99,4 proc. szkół podstawowych. W 15 podstawówkach w klasach I-III nauka odbywała się w trybie zdalnym, a w 68 w trybie mieszanym. […] Dane te pokazują stan ze środy z godz. 13.00 i pochodzą od kuratorów oświaty.
Zastanawia mnie, dlaczego jest to wiadomość z second hand, bo na oficjalnej stronie MEiN nic o tym nie znalazłem. I w ogóle nigdzie nic nie znalazłem o tym jak przebiegało nauczanie po powrocie uczniów edukacji zintegrowanej do szkół. Nawet Urząd Miasta Łodzi nie poinformował o tym, choćby w krótkiej informacji. Zero informacji także na stronach lokalnych mediów…
Ale szybko sam znalazłem wytłumaczenie. Zadziałało stare prawo mass-mediów: „Jeśli pies pogryzł pana – to żadna informacja. Ale gdy pan pogryzie psa – to będzie news na pierwsze strony gazet i paski telewizyjnych wiadomości.” Skoro w zasadzie we wszystkich szkołach praca idzie normalnie, to o czym tu pisać…
Tym bardziej, że pojawił się inny temat – Tomasz Rzymkowski nowym sekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji i Nauki. Wczoraj zamieściłem o tym wydarzeniu bogaty materiał „34-latek z Lublina, urodzony w Kutnie, wiceministrem od kształcenia i nadzoru”.
Pierwsze co mi przyszło do głowy, gdy poczytałem informacje biograficzne o tym „wychowanku” pana Czarnka, mając w pamięci wszystkie znane fakty, ujawniające światopogląd także tego ostatniego, to wizja zmiany nazwy tego ministerstwa, na najbardziej oddającą istotę zainteresowań i przekonań obu panów, czyli na taką, jaka funkcjonowała w II Rzeczypospolitej:
Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego
Jednak wracając do tego konkretnego przypadku – nie mogę się pohamować przed próbą odpowiedzi na podstawowe pytanie, jakie zwykle pojawia się, gdy jakiś nowy polityk obejmuje ważne, rządowe stanowisko: „Jakie są jego kompetencje, które uzasadniają powierzenie mu takich właśnie obowiązków?”
„Ta ostatnia niedziela...” chciałoby się zaśpiewać, gdybym był uczniem, który od jutra ma znowu zasiąść przed komputerem i uczestniczyć w namiastce procesu edukacyjnego, jakim są tzw. „lekcje zdalne”. Bo ci uczniowie, którzy od jutra, mimo siarczystego mrozu, pomaszerują do szkoły i będą pobierać naukę w „bańkach szkolnych”, przy zachowaniu reżimu sanitarnego, na pewno tej piosenki nigdy nie słyszeli….
A w związku z pomysłem tych baniek szkolnych, jako remedium na bezpieczny pobyt uczniów w szkole w czasie epidemii, to niepotrzebnie narobiło się tyle złośliwych komentarzy (np. w „Gazecie Wyborczej” – TUTAJ). I o co chodzi – o te lekcje angielskiego? Przecież one nie są obowiązkowe! W „ramówkach” dla klas I – III obowiązkowe są tylko lekcje edukacji wczesnoszkolnej, w wymiarze 20 godzin tygodniowo. Jak się te lekcje angielskiego nie odbędą, to tylko czysty zysk dla fundatorów owych zajęć. Dziwię się tylko, znając przekonania pana ministra Czarnka, że nie pomyślał co z katechetami/katechetkami w konsekwencji tworzenia tych baniek… A może ubrać ich w strój, jaki w szpitalach kowidowych noszą lekarze i pielęgniarki? No nie, co ja gadam, wszak sutanna najleepiej chroni przed wirusem…
Okazuje się, że ten angielski dla pierwszaków, to najwięszy problem koncepcji baniek szkolnych. Bo przecież żadnym problemem nie jest zorganizowanie nauki tak, aby dzieci z każdej klasy uczył/a tylko jedna/en nauczyciel/ka, która/y z nikim innym nie będzie mial/a kontaktów społecznych bez maseczki (herbata/kawa, kanapka, może i papieros na przerwie…), aby dzieci miały salę lekcyjną na oddzielnej kondygnacji i tylko dla siebie (koedukacyjną?) łazienką z WC… Wszak pan Czarnek znakomicie orientuje się w realiach struktury architektonicznej polskich szkół, tych budowanych od czasu słynnych „tysiąclatek”, bo nie będę odwoływał się do szkolnych inwestycji z czasów przedwojennych. Szkolne budynki 6-o, 8-o kondygnacyjne w dużych miastach (w których samych oddziałów klas pierwszych jest tyle, nie licząc drugich i trzecich) to wszak i w Lublinie jest normą…
Ale nie będą już dłużej zgłębiał koncepcji „baniek”, bo… bo mam niesympatyczną asocjację słowną. I nie chodzi tu o bańki, jakie w dzieciństwie stawiała mi ciocia Hela, gdy się przeziębiłem…
x x x
Stali czytelnicy płci obojga wiedzą, że jestem na etapie pisania wspomnień – ostatni taki tekst zamieściłem wczoraj. Na tej fali (wspomnień, nie łódzkiego kompleksu basenów) podejmą jeszcze temat, trochę „niepolityczny” z punktu widzenia idei zapobiegania ocieplaniu klimatu, jakim jest atak – jak to media zapowiadały – „syberyjskiej bestii”, czyli mroźnego wyżu znad Rosji, który przyniósł i nad nasz kraj dawno niewidziane o tej porze roku mrozy i śnieżyce.