Archiwum kategorii 'Felietony'
Nie będę ukrywał, że się napracowałem nad przygotowaniem, zredagowaniem i zamieszczeniem na stronie OE zapowiedzianego w poprzednim felietonie eseju, który ostatecznie dostał tytuł „Zlikwidować zawodówki – postulat wcale nie taki absurdalny” i został wczoraj opublikowany. Dlatego ten dzisiejszy felieton od początku nie planowałem bardzo ambitnie – nie będzie w nim nic o którymkolwiek z wydarzeń, odnotowanych w ramach „aktualności”.
Jednak, będąc wiernym lejtmotywom moich publikacji, nie mogę nie skomentować tekstu Tomasza Tokarza, który zamieścił na swoim fejsbukowym profilu 1 czerwca, a ja udostępniłem go na stronie OE następnego dnia.
Przypomnę, że tekst ten zaczyna się od pytania:
Czy mi może ktoś wyjaśnić, czemu jakieś wymysły Czarnka o tym, że do lektur uzupełniających (uzupełniających czyli nieobligatoryjnych – tam już jest pełno różnych rzeczy – ale to nauczyciel sam wybiera, co zrealizuje) chce dodać pozycje JP II (myślę, że on sam nie ogarnia, że takie już tam są) budzą takie dziwaczne reakcje?
Przyznam, że trochę mnie zaskoczyło to pytanie, które sformułował – jak by nie było – nie byle kto, bo nie tylko doktor nauk humanistycznych i wykładowca akademicki, ale i – jak sam się przedstawia – „trener kompetencji społecznych, trener kompetencji cyfrowych, nauczyciel, coach”. Jednak gdy doczytałem ten wpis do końca nie miałem wątpliwości: oto kolejny przypadek prowokacji, adresowanej do określonego zbioru fejsbukowych „znajomych” kolegi doktora – w znaczącym procencie – nauczycieli.
Bo jak inaczej wytłumaczyć to pytanie: „Czy naprawdę nie można tego olać i zając się ważniejszymi sprawami?” Tym bardziej, ze on wie, że oni też o tym wiedzą iż „jak ktoś zechce to go (JP II) przerobi jakimś streszczeniem i tyle. Odczyta dwa wiersze i idziemy dalej.”
Jednak w odróżnieniu od prowokacji Wiesława Mariańskiego z 29 maja – przynajmniej ja tak to odebrałem – w tym przypadku Tomaszowi Tokarzowi chodziło o wywołanie u nauczycieli reakcji: „Co on napisał! Ja tak właśnie robię.” Ale kolega doktor na tym nie poprzestał. Chciał czytających to nauczycieli wkur..zyć – bo w zakończeniu posta napisał:
Problemem jest mentalność urzędnicza nauczycieli i przekonanie, że jak władza coś tam sobie powie – to już trzeba bezwględnie robić – kartkówki, karty pracy, odpytywania, zmuszanie do czytania…
Czy to mu się udało? Nie wiadomo. Mija piąta doba od tamtego wpisu, a pod postem są tylko trzy komentaże, z tego dwa w tym samym duchu „oskarżycielskim”, a ten trzeci – trochę przewrotnie optymistyczny: „Kojący post. Tego było trzeba.” [Zobacz – TUTAJ]
Tak sobie myślę, że szkoda, iż kolega Tokarz nie stosuje wobec środowiska nauczycielskiego takich samych „sposobów” motywowania, jakie lansuje w edukacji swoich uczniów:
Kiedy nastolatki mają jakieś trudności z uczeniem się wystarczy powiedzieć jedno z poniższych z zdań. Od razu humor im się poprawia i wraca energia do robienia tego, do czego zostali przeznaczeni. Te magiczne frazy to:
„Weź się w garść. Robota czeka”
„Nie ma się czym martwić/przejmować, nie wymyślaj”
„Przestać sie użalać – nie zachowuj się jak dziecko”
„Nie przesadzaj, ja miałem gorzej i przeżyłem”
„Oj tam. Czy Ty wiesz co to są prawdziwe problemy?”
[Źródło: www.facebook.com/tomasztokarzIE]
Czy dr Tokarz rzeczywiście wierzy, że zastosowanie „wielkiego kwantyfikatora” i twierdzenie, że „problemem jest mentalność urzędnicza nauczycieli” jest słuszne? Bo to, w domyśle, znaczy, że wszystkich nauczycieli. A przecież to nieprawda! I on o tym dobrze wie. Więc dlaczego tak pisze?
Fakt, że i takie nauczycielki i tacy nauczyciele też w szkołach pracują. Ale nawet jeśli podchodzą do swojej pracy według zasady że „jak władza coś tam sobie powie – to już trzeba bezwzględnie robić”, to nie zawsze dlatego, że taką mają „pasywną” naturę. Często dzieje się tak z powodów bardzo zrozumiałych: zależności dyscyplinarnej od przełożonych: nauczycieli od „służalczej(-go”) – czy zawsze? – dyrektorki(-a), jej/jego – od „organu prowadzącego”, którym wszak bywa także wójt, starosta czy prezydent miasta, wybranych dzięki poparciu aktualnie sprawujących w państwie władzę.
A tu zbliża się czas oceny pracy, kończy się kadencja dyrektorowania, a rodzinę utrzymać trzeba, mąż (żona) właśnie stracił(a) pracę, a w miasteczku nie ma alternatywy zatrudnienia…
Nie każdy ma ten luksus pracy w niezależnej od nikogo szkole i jeszcze kilka innych możliwości zarabiania pieniędzy….
I nie wszyscy są gotowi do takich zachowań, jak pokazują to opozycjonistki i opozycjoniści na Białorusi…
Włodzisław Kuzitowicz
Niepostrzeżenie powstała w „Obserwatorium Edukacji” taka nowa „świecka, tradycja”, że w dniu, który w kalendarzu jest zaznaczony kolorem czerwonym i nazwany „Boże Ciało” nie są zamieszczane żadne aktualności ani inne teksty, poza pisanym przeze mnie – jego redaktora – materiałem, określanym jako esej, albo felieton nadzwyczajny.
Tak było przed dwoma laty, gdy był to „Esej na Boże Ciało. O przemożnej sile woli ludu. I jak to się ma do modernizacji edukacji”.Tekst ten zakończyłem takimi zdaniami:
Pozostało jeszcze wyjaśnienie, jaki związek mają moje refleksje wokół tekstu prof. Śliwerskiego z początkowymi akapitami tego eseju, dotyczącymi genezy Święta Bożego Ciała?
Moim zdaniem mają, bo jakakolwiek teoria i wynikająca z niej strategia reformy polskiej edukacji nie byłaby podjęta, to i tak siła polityczna sprawująca władzę „tu i teraz” postąpi zgodnie z wiekową tradycją: uczyni tak, jak dowie się, że życzy sobie tego jej elektorat!
Przed rokiem (prawie, bo było to 11 czerwca) tekst ten nosił już tytuł „Felieton nadzwyczajny: „Boże Ciało” w czasach zarazy, a sprawa… systemu edukacji”. Zakończyły go takie zdania:
Może to doświadczenie okresu pandemii, które jak u wierzących prawdziwie w Boga (a nie u tych „niewierzących ale praktykujących”) nie spowodowało, że brak procesji zachwiał ich wiarą, tak i w gronie polityków (przynajmniej niektórych), dyrektorów szkół, nauczycieli, ale i rodziców aktualnych i przyszłych uczniów spowoduje gotowość do dokonania (nareszcie !!!) zdecydowanych kroków w kierunku rzeczywistego zreformowania sposobu nabywania przez kolejne pokolenia młodych Polaków kompetencji (a nie wkuwania i rozwiązywania testów), potrzebnych im do efektywnego funkcjonowania w rolach, w jakich przyjdzie im żyć za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat….
Bo coś co było „od zawsze” nie musi być zawsze, tylko dlatego, że było „od zawsze”!
Och, jakim ja okazałem się niepoprawnym optymistą!
Nawet w najczarniejszych snach nie mogłem przewidzieć, że od 19 października tego (2020) roku nie tylko polską edukacją, ale – jakby tego było mało – także nauką, zarządzać będzie niejaki Przemysław Czarnek – czterdziestotrzy- latek, który szkołę ostatni raz widział, gdy w roku 1996 odbierał świadectwo maturalne w lubelskim II LO im. Hetmana Jana Zamoyskiego, a który swój – tak dziś manifestacyjnie głoszony – światopogląd konserwatywno-katolicki formował ostatecznie podczas studiów prawniczych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
Bo nie wiadomo, czy na wywiadówki do szkół, których uczniani były jego dzieci: Julka i młodszy – Mateusz, chodził on, czy raczej jego żona – Katarzyna.
Musimy – mam nadzieję, że tylko na jakiś czas – zapomnieć o reformowaniu naszego systemu szkolnego, a w zasadzie – systemu edukacji, a jeszcze głębiej rzecz ujmując – filozofii funkcjonowania tego systemu. Na razie stoimy przed codziennością „znoszenia” kolejnych „pomysłów” pana ministra na zmienianie polskiej szkoły. Ale już wkrótce będziemy musieli zmierzyć się z ich wdrażaniem.
x x x
Ale koniec tych reminiscencji sprzed lat. Jaki widzę aktualny temat z naszego, szkolnego podwórka, który z dzisiejszym świętem kościelnym, i „od zawsze” (nawet za „komuny”) świętem państwowym, uznałem za możliwy do powiązania z nim?
Tym tematem jest „temat tygodnia”, czyli decyzja rządu o rozpoczęciu, już od 7 czerwca, akcji szczepień dzieci powyżej 12. roku życia szczepionką Pfizer, a nie tą (wg kościelnych ekspertów) wyprodukowaną z abortowanych płodów. Więcej o tym jak tę akcję wyobraża sobie władza powiedział we wtorek 1 czerwca minister Czarnek w Radiu Zet. Potwierdził, że szczepienia dzieci, tak jak wszystkich obywateli, będą dobrowolne. Oczywiście w przypadku niepełnoletnich „pacjentów” owa dobrowolność dotyczy decyzji ich rodziców.
Minister powiedział jeszcze: „W czerwcu rozpoczniemy akcję informacyjną w szkołach na temat szczepień. Po wakacjach w drugim tygodniu września będziemy zbierać kwestionariusze medyczne, a w trzecim tygodniu września rozpocznie się akcja szczepień w szkołach.[…] Akcja szczepień w szkołach będzie uzależniona od tego, ilu chętnych będzie w poszczególnych placówkach. To znów dyrektorzy szkół będą decydować o tym, czy chcą, żeby na terenie szkoły zorganizować punkt szczepień, to jest możliwe,[…]
A co do tego ma Boże Ciało?
Niestety – niewiele, a nawet wcale. Ale mogłoby mieć, gdyby… Gdyby nasz polski „sojusz tronu z ołtarzem”, czyli ministra edukacji z polskimi biskupami, mógł zaowocować, na przykład „listem pasterskim”, wyrażającym pozytywny stosunek władz kościelnych do akcji szczepień uczniów. Listem, który byłby odczytywany podczas nabożeństw, sprawowanych w ramach tego święta. Bo, być może, w ten sposób rodzice dzieci, które mogłyby we wrześniu zostać zaszczepione, a którzy mają dziś obiekcje, bądź są przeciwni tym szczepieniom, zostaliby do tej akcji przekonani przez to, przez nich uznawane za wiarygodne, źródło.
Niestety, według informacji płynących z opublikowanych w maju wyników najnowszego sondażu, przeprowadzonego przez Centrum Badawczo-Rozwojowe BioStat, jedynie niecałe 53 procent rodziców deklaruje, że zamierza swoje dzieci zaszczepić:
Źródło: www.medonet.pl
Niestety – listu takiego nie ma, tu i ówdzie procesje będą chodziły od ołtarza do ołtarza (bo w tym roku nie ma „odgórnego” ich zakazu, ale też i obowiązku ich odbywania), ale ów autorytet z ponad tysiącletnią tradycją nie zostanie zaangażowany w sprawę ze wszech miar mieszczącą się w systemie katolickich wartości: „Miłuj bliźniego swego…” i „Nie zabijaj”…
Włodzisław Kuzitowicz
Temat tego felietonu narodził się wczoraj, kiedy na fejsbuku zobaczyłem taki oto postulat Wiesława Mariańskiego:
Źródło: www.facebook.com
Wiedziony tym impulsem zareagowałem na ten pomysł taką oto „propozycją”:
Źródło: www.facebook.com
Po jakimś czasie pod jednym i pod drugim obrazkiem pojawiły się komentarze. Pod postulatem likwidacji liceów ogólnokształcących jako pierwsze pojawiło się – ze wszech miar zrozumiałe – pytanie znanej liderki grupy „Budzący się Poloniści”, podpisującej się Aneta Ja-Pa:
„Dlaczego?”
Bardzo szybko pojawiła się odpowiedź Janusza Cichego – nauczyciela w Zespole Szkół Spożywczych i Hotelarskich w Radomiu.
Bo coraz słabiej przygotowują do studiów.
Bo produkują bezrobotnych bez kompetencji zawodowych.
Bo dają bezradność życiową.
Bo technika (dawniej zwane liceami zawodowymi) dają lepsze przygotowanie, łącząc wiedzę z umiejętnościami praktycznymi i też są drogą do studiów akademickich.
Ale najbardziej „wzruszył” mnie komentarz Doroty Zarębskiej-Piotrowskiej (doktor na Uniwersytecie Jagiellońskim, psycholog kliniczny/społeczny; zajmuje się kreatywnością, psychologią twórczości):
A może wszystkie szkoły. Zlikwidować. Zostaną kółka parafialne. I jednoznaczny, gładki przekaz. Bez przeszkód. Ksiądz da radę. A co..?
Mój postulat także doczekał się kilku komentarzy, ale ten pierwszy, który okazał się najbardziej „diagnostycznym” był pytaniem, jakie zadała mi pewna st.. znajoma o długim stażu znajomości:
Włodek, co Tobie…
No właśnie. Pora na na wywiązanie się ze złożonego w odpowiedzi na to pytanie zobowiązania: „Ale pełnej wypowiedzi na ten temat udzielę w jutrzejszym felietonie””.
A więc – do dzieła!
Dzisiaj będzie zgodnie z zasadą, iż należy „oddawać co cesarskie cesarzowi…”. Poświęcę (nomen omen) ten felieton niedawno ujawnionemu planowi ministra Czarnka. A punktem wyjścia tych dociekań był fragment informacji, jaką w czwartek o pobycie ministra Czarnka w szkole specjalnej w Warcie zamieściło Radio Łódź. W jej ostatnim zdaniu zawarta była taka wiadomość: „Ogólnopolskie zakończenie roku szkolnego 25 czerwca, z udziałem min. Przemysława Czarnka, ma odbyć się w sieradzkiej Szkole Podstawowej nr 10.
Przywołałem ten news, gdyż jest on oznaką „nowego”, którego, wszystko na to wskazuje, będziemy wkrótce – w sferze „liturgii vipowskiej” urzędu z Al. Szucha – świadkami. Bo jeszcze tak niedawno, gdy decydentem był tam – w okresie od 4 czerwca 2019 do 19 października 2020 – Dariusz Piontkowski (urodzony we wsi Sielec, gmina Boćki, powiat bielsko-podlaski, województwo podlaskie), były marszałek województwa podlaskiego, to takie ogólnopolskie celebracje odbywały się – oczywiście – w Podlaskiem:
>Zakończeniu roku szkolnego 2018/2019 – w Zespole Szkolno–Przedszkolnym w Ogrodniczkach w województwie podlaskim.
>Inauguracja roku szkolnego 2019/2020 – w Zespole Szkół Zawodowych im. Stanisława Staszica w Wysokiem Mazowieckiem, woj, podlaskie.
Z nowym ministrem (od 19 października 2020) Przemysławem Czarnkiem sprawa jest bardziej skomplikowana. Urodził się w Kole (woj. wielkopolskie), ale dzieciństwo, do ukończenia szkoły podstawowej, spędzał w Goszczanowie – wsi leżącej ok. 29 km na wschód od Kalisza i ok. 27 km na północny zachód od Sieradza. Jednak do liceum (II LO im. Hetmana Jana Zamoyskiego) uczęszczał już w Lublinie, gdzie później studiował na KUL, na którym ukończył także studia doktoranckie, a później był nauczycielem akademickim. Była nawet wojewodą lubelskim.
Co prawda w Wikipedii na stronie poświęconej wsi Goszczanów nie ma nic o tym, czy była tam szkoła podstawowa, to udało mi się ustalić, że aktualnie takowa szkoła tam funkcjonuje. Ale nic nie wiadomo, czy działała już w latach 1984 – 1992, kiedy Przemek Czarnek był w wieku szkolnym. Na stronie szkoły nie m zakładki „Historia szkoły”, ale jest „Absolwenci”. I to na tej podstawie można wyciągnąć wniosek, że pierwsi absolwenci opuścili jej mury w roku 2014. To by znaczyło, że nie było jej w latach gdy w mieszkał tam młody Czarnek. Wniosek ten potwierdza zdjęcie, dostępne na szkolnej stronie www – takich szkół nie budowano w PRL.
Tak więc nadal nie wiadomo w której pobliskiej miejscowości pobierał naukę przeszły minister edukacji. Ale bez wątpienia było to gdzieś niedaleko Goszczanowa – więc na ziemi sieradzkiej.
I, jak widać, do ziemi sieradzkiej pan minister Przemysław Czarnek ma sentyment do dzisiaj!
A teraz kolejna zagadka: Co sprawiło, że miejscem ogólnopolskiej uroczystości zakończenia roku szkolnego 2020/2021 będzie akurat Szkoła Podstawowa nr 10 im. Bolesława Zwolińskiego w Sieradzu? Pierwsze co się nasuwa, to polityczne konotacje jej kierownictwa z partią rządząca. Aktualnie – od 1 września 2017 roku – dyrektorką szkoły jest nauczycielka matematyki – Helena Rajewska – która poprzednio była dyrektorką Gimnazjum nr 3 im. Unii Europejskiej w Sieradzu. To ta sama data, od której nie było już rekrutacji do klas pierwszych gimnazjów, a dotychczasowi uczniowie klas szóstych kontynuowali naukę w klasach siódmych swoich podstawówek.
Koleżanka Rajewska nie trwała na swym dotychczasowym stanowisku aż do „sztandar wyprowadzić”, lecz przystąpiła do konkursu na dyrektora SP nr 10, gdyż dotychczasowa dyrektorka – Kazimiera Gotkowicz – postanowiła nie ubiegać się o kontynuowanie swej „posługi”. Dlaczego? Bo osiągnęła wiek emerytalny i… i zapewne miała już wtedy inne plany. Dziś wiemy, że została kandydatką do Rady Miejskiej Sieradza w wyborach 2018 roku. I – zdobywając 2436 głosów – radną została. Pytanie: z jakiej listy kandydowała? Z Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość!
(Źródło:www.portalsamorzadowy.pl)
To zapewne zwykły przypadek, że gościem Radia Łódź Nad Wartą w dniu 7 maja br. była pani dyrektor Szkoły Podstawowej nr 10 w Sieradzu – Helena Rajewska. Opowiadała tam jak w kierowanej przez nią szkole funkcjonował Powszechny Punkt Szczepień przeciw COVID -19. I nie dała się sprowokować do krytyki decyzji ministra o powrocie uczniów do szkoły – na parę tygodni przed końcem roku szkolnego. I mówiąc o formule uroczystości zakończenia roku szkolnego w kierowanej przez nią, dużej (43 oddziały) szkoły, nie wspomniała nawet słowem o wizycie ministra. Była dyskretna, czy jeszcze o tym nie wiedziała?
Nie udało się znaleźć żadnej informacji o sympatiach politycznych dyrektorki SP nr 10 w Sieradzu.
I tylko zupełnie nie pasuje do układanki powodów „dlaczego minister akurat tam…” fakt, że pani Rajewska przez lata dyrektorowała Publicznemu Gimnazjum Nr 3 im. Unii Europejskiej w Sieradzu.
I – na przykład – 9 maja 2014 portal <Sieradz Nasze Miasto> zamieścił relację, zatytułowaną „Sieradz. Święto patrona PG nr 3”. Oto jej fragmenty:
Święto patrona PG nr 3 było połączone z obchodami 10. rocznicy wejścia Polski do Unii Europejskiej. Nie zabrakło występów artystycznych. Uczniowie odebrali nagrody w dwóch konkursach. W uroczystościach święta szkoły w Gimnazjum nr 3 uczestniczyli i samorządowcy z Sieradza. Przybyła także poseł Parlamentu Europejskiego Jolanta Skrzydlewska oraz Jan Kamiński Łódzki Kurator Oświaty. […] Można było obejrzeć wystawę fotografii dotyczących projektu realizowanego przez szkołę oraz pokazującą przemiany, jakie zaszły w Sieradzu przez 10 lat członkostwa w Unii Europejskiej. Uczniowie przygotowali okolicznościową gazetkę.
[Źródło:www.sieradz.naszemiasto.pl]
No cóż – mówią, że każdy jest kowalem swojego losu. Ja tylko, z czystej życzliwości, przypomnę koleżance Rojewskiej, że „łaska pańska na pstrym koniu jeździ”. Że to prawda, zwłaszcza w wydaniu „panów z PiS”, niechaj jako dowody posłużą jej losy dwu kolejnych wicekuratorek w łódzkim organie nadzoru….
A dla pana ministra mam także radę: Na przyszłość, zanim podejmie decyzję, niech lepiej sprawdza wygląd dyrektorek odwiedzanych szkół. Bo jak małżonka – pani doktor Katarzyna Czarnek – zobaczy to zdjęcie…
Foto:www.sieradz.naszemiasto.pl
Helena Rajewska – dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 10 im. Bolesława Zwolińskiego w Sieradzu.
Włodzisław Kuzitowicz
Dzisiaj nie może być o niczym innym – tylko o miejscu edukacji w perspektywicznym programie partii rządzącej – nazwanym przez jego twórcę/twórców „Polski Ład”. Mam dziwne podejrzenie, graniczące z pewnością, że autor/autorzy tej nazwy za wzór swego pomysłu miał/mieli „New Deal” (Nowy Ład) – program reform ekonomiczno–społecznych wprowadzonych w Stanach Zjednoczonych przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta w latach 1933–1939.
Nie wiem jak to jest u Was, ale u mnie ta paralela, czy jak kto woli – „dyskretna aluzja” do owego programu amerykańskiej administracji, wywołuje raczej uśmiech politowania, niż „patriotyczną dumę”!
Osobiście wysłuchałem „na żywo” trzy przemówienia trzech liderów, trzech „członów” współtworzących – rzekomo – „Zjednoczoną Prawicę”: Jarosława Kaczyńskiego – bo to wszak „człowiek numer jeden” w tym towarzystwie, Jarosława Gowina – bo to twarz drugiego członu tej „kryptokoalicji”, partyjki (pono 2000 członków) o pełnej nazwie „Porozumienie Jarosława Gowina” i – już z czystej ciekawości co on powie – Zbigniewa Ziobro – prezesa, także nielicznego (podobno 5000 członków?) tworu o przewrotnej nazwie „Solidarna Polska”.
Czego się nie robi dla zaspokojenia ciekawości, a tak naprawdę to dlatego, że nie chciałem wiedzy o tej konwencji i prezentowanych tam informacjach o owym programie „Polski Lad” czerpać „z drugiej ręki”, czyli z zamieszczanych w Internecie relacji najróżnorodniejszych mediów.
Odpuszczę sobie pisanie o tym co myślałem słuchając liderów owych dwu „wypełniaczy” (do limitu większości sejmowej), jak również tych fragmentów przemówienia właściciela Fiony i Czarusia, które nie dotyczyły – choćby pośrednio – edukacji. Problemy tam poruszane znam jedynie „ze słyszenia” – niech recenzują to specjaliści.
Przyznam się teraz, że zamieszczony wczoraj wieczorem materiał „Dr Kaczyński i dr Kołacz – dwaj Polacy – dwie krańcowo różne wizje celów edukacji” zredagowałem właśnie po to, aby móc się do niego teraz odwoływać.
Pierwszą refleksją, jaka mi towarzyszyła już po wysłuchaniu początkowej, wprowadzającej części przemówienia Kaczyńskiego była smutna konstatacja faktu, że dla „kierowniczej siły narodu” ważne są różne aspekty zycia gospodarczego i społecznego Polaków, ale nie edukacja. Nie zasłużyła sobie ona na to, aby stać się samodzielną nazwą jednego z pięciu członów tego programu, jakie wymienił prezes PiS. I nawet przez myśl mi nie przeszło na tym etapie owego przemówienia, że pojawi się ona jedynie w roli „formy pracy”, realizującej zadanie, nazwane „kwestią tożsamości”!
Dla twórców „Polskiego Ładu” owych kilkanaście lat edukacji szkolnej nie jest czasem, w którym dzieci, zanim staną się dorosłymi ludźmi, mają dowiadywać się obiektywnej prawdy o świecie, poznawać fundament wiedzy ludzkości, a przede wszystkim nabywać kompetencje, które umożliwią im funkcjonowanie w ich przyszłych rolach: zawodowych, rodzinnych, członków społeczności lokalnych, obywateli swojego państwa. Okazało się, że według nich to czas, w którym SYSTEM ma ich „urobić” na hiper-patriotów, maszerujących 11 listopada ulicami polskich miast i miasteczek w Marszach Niepodległości, z flagami, pochodniami i wyrzutniami rac, którzy będą święcie (i bezrefleksyjnie) wierzyli, że Polska jest krajem, który idzie „do przodu, jeszcze dalej, jeszcze wyżej. Ciągle w górę.”
Wybaczcie, ale w tym momencie przypomniało mi się inne państwo, które w swym hymnie miało, i od niedawna ma ponownie, słowa, że oni są über alles…
W minionym tygodniu w obszarze moich (naszych) zainteresowań dominowały dwa tematy-problemy: powrót do nauczania stacjonarnego, a w tle – egzaminy ósmoklasistów i właśnie odbywające się już – maturalne, oraz informacja o zamrożeniu, w perspektywie najbliższego roku, płac nauczycielskich. Oba te tematy, jak pod mikroskopem, można było wysłuchać (a później obejrzeć na You Tube) podczas debaty, jaką w czwartek wieczorem, 6 maja, w studiu naszego lokalnego Radia Łódź poprowadził redaktor Tomasz Lasota.
Przyznam się, że gdyby nie podglądanie od czasu do czasu bloga profesora Śliwerskiego, to nigdy bym się o niej nie dowiedział. To mi nasunęło pytanie o słuchalność takich debat w ogóle, a w środowisku oświatowym – w szczególności….
Informację, którą o owym profesorskim poscie zamieściłem w piątek, opatrzyłem – nie ukrywam – lekko ironicznym tytułem: „Prof. Śliwerski chwali się uczestnictwem w debacie na antenie Radia Łódź”.
I w ramach tego felietonu postanowiłem „pociągnąć” ten temat, dzieląc się z Wami kilkoma refleksjami, zrodzonymi na kanwie wysłuchania owej debaty na You Tube.
Zacznę od rozwinięcia myśli od której zaczął także prof. Śliwerski: „…odbyła się Debata Radia Łódź, którą poprowadził redaktor Tomasz Lasota, jak zawsze dbający o rzetelny dobór uczestników.”
Pominę tu stylistykę zwrotu „Debata Radia Łódź”, a zajmę się tymi którzy tam debatowali, aby skonfrontować profesorską opinię o „rzetelnym doborze uczestników”. Wypada zacząć od przypomnienia tematu/tematów owej debaty. Tak zostały one sformułowane na stronie Yoy Tube:
Matury w pandemii. Jak przebiegają? Czy uczniowie dobrze przygotowali się w trakcie nauki zdalnej? Kiedy powrót do nauki stacjonarnej i jak powinno się to odbywać? Obawy uczniów i nauczycieli – oto tematy dzisiejszej debaty.
A w takiej kolejności przedstawiono tam jej uczestników:
Goście programu: Magdalena Marciniak – dyrektor Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2 w Sieradzu, Marek Ćwiek – prezes łódzkiego oddziału ZNP, Roman Laskowski – Przewodniczący Sekcji Oświaty łódzkiej Solidarności, Waldemar Flajszer – łódzki kurator oświaty oraz prof. Bogusław Śliwerski – Wydział Nauk o Wychowaniu UŁ.
Redaktor Lasota we wprowadzeniu powiedział: „Porozmawiamy dziś o edukacji. Za nami, dobiega końca, pierwszy tydzień egzaminów maturalnych, to drugie takie matury w pandemii. Wyzwanie – zarówno dla uczniów, dla nauczycieli, dla dyrektorów, dla wszystkich organizatorów oświaty. Porozmawiamy o tym z naszymi gośćmi…” I przedstawił dyskutantów w takiej właśnie, jak powyżej napisałem, kolejności, bo też tak uszeregowano „okienka” z obrazkami, jako że była to debata online.
I już na tym etapie zrodziły się moje pierwsze wątpliwości co do słuszności opinii, że redaktor Lasota rzetelnie dobrał uczestników owej debaty. Mam na myśli zaproszenie obu panów liderów nauczycielskich/oświatowych związków zawodowych. I nie mam tu na myśli personalnych zarzutów o niekompetencję tych panów (dodam, że znam obu osobiście i cenię ich zaangażowanie oraz kompetencje w związkowych tematach), a zgłaszam moje zastrzeżenia „strategicznie” – w świetle regulacji zapisanej już w pierwszym artykule stosownej ustawy: „Związek zawodowy jest dobrowolną i samorządną organizacją ludzi pracy, powołaną do reprezentowania i obrony ich praw, interesów zawodowych i socjalnych.”
[Źródło: www.isap.sejm.gov.pl]
No cóż, pan redaktor Lasota nie był pierwszym pracownikiem mediów, który związkowców traktuje jak ekspertów nieomal we wszystkich, nieraz głęboko merytorycznych i specjalistycznych, tematach polskiej edukacji…
Jednak ja, po wysłuchaniu całej debaty, mam inne wyjaśnienie celu zaproszenia panów Ćwieka i Laskowskiego. Wbrew pierwszej informacji prowadzącego, od 31 minuty podjęto jednak tematy pracownicze: szczepienia nauczycieli, a od 37. minuty – o wynagrodzeniach nauczycieli. Najprawdopodobniej pan redaktor wiedział już na etapie ustalania listy dyskutantów, że ten temat także będzie podjęty. Szkoda tylko, że w jednej, niespełna godzinnej, debacie połączono te dwa tak ważne – każdy oddzielnie – problemy: powrotu uczniów do stacjonarnej nauki i zamrożenia wynagrodzeń nauczycieli.
Na przyszłość proponuję Panu Redaktorowi Lasocie, aby łączył tematy bardziej pokrewne – na przykład: płace nauczycieli z tematem obniżki płac, a ostatnio także redukcji etatów t.zw. „pracowników niepedagogicznych” w łódzkich szkołach i placówkach oświatowych.
Ale wracam do analizy trafności doboru pozostałych dyskutantów. Zaproszenia kuratora oświaty jest wobec tak zadeklarowanego tematu debaty czymś oczywistym. Oczywistym także dlatego, że wszyscy wiemy jakiej opcji politycznej służy Radio Łódź. Natomiast mnie bardzo pobudził do aktywności „dziennikarza śledczego” udział w debacie pani dyrektor Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2 w Sieradzu – Magdaleny Marciniak. Przyznam, że stało się to za sprawą jednego „wtrętu” red. Lasoty. Otóż po wypowiedzi kuratora Waldemar Flajszera, w której zaprezentował on postawę popierającą uruchomienie nauczania stacjonarnego – powiedział on: „Pani dyrektor nie ma teraz innego wyjścia, niż poprzeć pana kuratora…”
Dzisiejszy felieton, pisany jak zwykle w niedzielę, wypadło mi pisać w środeczku naszej polskiej, majowej, triady obchodów – w Dniu Flagi. Wczorajsze Święto Pracy uhonorowałem esejem okolicznościowym, jeszcze nie wiem czy tak samo postąpię jutro z dniem kolejnej – już 230. – rocznicy uchwalenia „pierwszej w Europie i drugiej w świecie Konstytucji”.
Ale wiem jedno: nie będę dmuchał w trąbkę fetowania dnia, który dopiero w 2004 roku, Sejm, zdominowany przez ugrupowania lewicowe, uchwalił, że właśnie 2 maja, dzień po wywieszaniu flagi państwowej z okazji 1 Maja, i dzień przed wywieszaniem flagi z okazji Święta Konstytucji 3 Maja będzie Dniem Flagi. Tak sobie myślę, że „lewaki”, mające w sercach pamięć żołnierzy w polskich mundurach, wywieszających biało-czerwoną na kolumnie Zwycięstwa (Siegessäule) oraz na Reichstagu w Berlinie, przemycili w ten sposób kultywowanie pamięci zwycięstwa komunizmu nad faszyzmem… No, w wersji lait – Słowian nad Germanami!
Tak na marginesie dwie refleksje o fladze:
Pierwsza – ja, przez dwa i pó roku, podczas odbywania służby wojskowej na okręcie, każdego dnia, stojąc na baczność, asystowałem przy wciąganiu polskiej bandery na maszt na rufie, będąc przez te dwa i pół roku indoktrynowanym do mało patriotycznych wartości…
Refleksja druga – w mojej okolicy od ponad dwu lat na jednym z balkonów sąsiedniego bloku i od ponad roku na jednym z nielicznych domków jednorodzinnych po parzystej stronie ulicy Pienistej, wiszą polskie flagi państwowe. Każdego dnia, świątek piątek… A przecież ta sama ustawa, która wprowadziła Dzień Flagi określa, że choć każdy obywatel ma prawo i może legalnie eksponować barwy narodowe nie tylko z okazji świąt państwowych, narodowych czy lokalnych, ale także z okazji uroczystości i wydarzeń z życia prywatnego, które chce uczcić w sposób wyjątkowy, nie znaczy, że upoważniła go do potraktowania flagi państwowej jak stałego elementu wystroju swojego miejsca zamieszkania… I co? I nic. Nikomu to nie przeszkadza…
x x x
Wracam do tradycji coniedzielnych felietonów, w których dzielę się moimi refleksjami, zrodzonymi pod wpływem wydarzeń minionego tygodnia.
Dziś będzie to kilkanaście myśli, jakie powstały po przeczytaniu apelu „Protestu Uczniowskiego” i rozporządzenia MEiN o powrocie uczniów do szkół.
Zacznę od zacytowania fragmentu tekstu z petycji „Protestu Uczniowskiego” :
„Nie widzimy sensu wracać do szkoły na ostatnie resztki roku szkolnego, nabawimy się tylko i wyłącznie stresu, a zwłaszcza ósmoklasiści i maturzyści”
Rzecz w tym, że maturzyści liceów i techników zakończyli swój rok szkolny i odebrali świadectwa ukończenia szkoły w piątek 30 maja, egzaminy maturalne rozpoczną się 4 maja, a zgodnie z podpisanym rozporządzeniem MEiN uczniowie szkół ponadpodstawowych mają rozpocząć naukę w trybie hybrydowym od 17 maja.
Bardziej skomplikowana sytuacja jest z ósmoklasistami.
Egzamin ósmoklasisty rozpocznie się 25 maja, więc w praktyce młodzież z ósmych klas ma szansę wrócić do szkół tylko na sześć dni lekcyjnych. A właściwie mniej, bo nauka hybrydowa zakłada, że mają uczyć się naprzemiennie, więc to, ile czasu faktycznie spędzą przed egzaminami w szkole, zależy od tego, jak ich dyrektor zorganizuje w niej pracę.
I tylko pozostaje do rozstrzygnięcia co mają zrobić ósmoklasiści w piątek 28 maja? Bo do 27 będą pisać testy. Mają tego dnia przyjść do szkoły, czy raczej odpocząć po egzaminacyjnym wysiłku?
Jednak najbardziej trudnym do zrozumienia jakie cele przyświecały kierownictwu MEiN przy podejmowaniu ich decyzji o powrocie uczniów do szkół, jest ta sekwencja faktów:
Od 31 maja br. wszyscy uczniowie i słuchacze uczą się już stacjonarnie w swych szkołach i placówkach.
„Po drodze” jest jeszcze w czwartek 3 czerwca – Boże Ciało.
Zakończenie roku szkolnego 2020/2021 odbędzie się w piątek 25 czerwca
W tygodniu od 17 do 21 czerwca w szkołach odbędą się rady klasyfikacyjne.a później plenarne. Jak świat światem nie tylko nauki, ale i sprawdzianów w te dni – od lat – już nie było. Co najwyżej poprawianie ocen.
Tak więc tak naprawdę na ewentualne zajęcia (dydaktyczne?) pozostanie 10 dni „roboczych”.
Mam nadzieję, że zwycięży rozsądek i w żadnej szkole, żadna nauczycielka i żaden nauczyciel nie zechce tych dni zamienić w horror. A wręcz przeciwnie – będą to dni radości ze spotkania „w realu” i odreagowywania stresów i izolacyjnych depresji.
Autor: thinkstockphotos.com
Włodzisław Kuzitowicz
To będzie nietypowy i krótki felieton. W zasadzie będzie to mój rozbudowany komentarz do serii informacji o wyczynie dyrektora XXXIV LO w Łodzi, pana Dariusza Jakóbka i medalowi, jakim nagrodził go za to minister Czarnek.
Zakładam, że wszyscy którzy to czytają znają sprawę – nie będę opowiadał jak to ów dyrektor stawił bohaterski opór ideologizacji uczniów i upolitycznianiu szkoły i jakie spotkały go za to szykany ze strony „lewackiego” organu prowadzącego. Ale za to, wybaczcie, podzielę się z Wami kilkoma refleksjami i przemyśleniami, jakie zrodziła w mojej głowie ta sytuacja.
Zacznę „od końca”, czyli od nagrody, jaką pan dyrektor dostał od ministra za swój heroiczny czyn, czyli od Medalu Komisji Edukacji Narodowej. Jak wiemy, minister Czarnek skorzystał z uprawnień, jakie daje mu Rozporządzenie MEN z dnia 20 września 2000 r. w sprawie szczegółowych zasad nadawania „Medalu Komisji Edukacji Narodowej”, trybu przedstawiania wniosków, wzoru, a konkretnie jego trzeci paragraf: „Medal nadaje minister właściwy dla spraw oświaty i wychowania z własnej inicjatywy, albo na wniosek...” Mógł, chciał, to dał. I wara komukolwiek do tego!
Tyle tylko, że w tym samym akcie prawnym zapisano, że medal ten jest „nadawany za szczególne zasługi dla oświaty i wychowania, w szczególności w zakresie działalności dydaktycznej, wychowawczej i opiekuńczej, twórczości dla dzieci i młodzieży oraz kształcenia i doskonalenia nauczycieli:[…] nauczycielom legitymującym się co najmniej siedmioletnią wyróżniającą się działalnością dydaktyczną, wychowawczą i opiekuńczą, inicjującym i podejmującym nowatorskie formy i metody pracy edukacyjnej, […]
Chwilę popatrzyłem na powyższe zdanie i nagle zrozumiałem: Pan Jakóbek dostał medal za podjęcie „nowatorskiej formy i metody pracy…” I o co tutaj mieć pretensje? Wszak ocena co jest nowatorstwem zależy od oceniającego. A kulturalni ludzie wiedzą, że de gustibus non est disputandum.
Teraz będę obserwował dalszy rozwój wypadków. Skoro magistrat zawiesił dyrektora Jakóbka w jego obowiązkach, a organ nadzoru nie dopatrzył się złamania prawa (o czym w wywiadzie dla portalu <DoRzeczy.pl> zakomunikował pan minister: „Dyrektor tego LO wydał regulamin zgodnie z prawem oraz w uzgodnieniu z radą pedagogiczną i radą rodziców bez zastrzeżeń że strony tych gremiów” [www.dorzeczy.pl]), to dyrektor wróci na swe dotychczasowe stanowisko. To tak, jakby urząd miasta zobaczył od kuratorium gest Kozakiewicza…
Teraz puszczam wodze mojej wyobraźni:
A wyobrażam sobie, że organ prowadzący będzie chciał odzyskać – nie tylko „twarz”, ale i utracony teren. Jako były dyrektor szkoły wiem, jak łatwo jest uderzyć… nie tylko psa, ale i dyrektora szkoły, jeśli się tego chce. A kij zawsze się znajdzie. I nie trzeba czekać na potknięcia prawne czy obyczajowe. Wystarczy jedna dobra kontrola finansów…
Jeśli to moje proroctwo się ziści – należy się spodziewać odwołania pana Jakóbka ze stanowiska – tym razem w oparciu o niepodważalne dowody…
I wtedy minister Czarnek będzie mógł kontynuować swoje działania „rekompensacyjne”. Są wszak jeszcze inne medale, i niekoniecznie od razu „Virtuti Militari”... Proponuję „Order Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej” – klasa do uzgodnienia z nadającym ordery.
A że na co dzień orderami nie doładuje się konta w banku, należy przewidzieć awans pana Dariusza Jakóbka do pracy w Stolicy, w historycznym gmachu przy Aleji Jana Chrystiana Szucha 25. Za takie prześladowania i bohaterską walkę o „prawo i sprawiedliwość” w oblężonej placówce przy ul. Wapiennej w Łodzi należy mu się co najmniej stanowisko/etat dyrektora departamentu.
Ostatnia moja dla ministra dobra rada: Nie trzeba tego czynić kosztem krzywdy któregokolwiek z pracujacych tam, też zasłużonych i bezgranicznie oddanych „sprawie” dyrektorów departamentów. Proponuję specjalnie dla dyrektora Jakóbka powołać nowy – „Departament Walki z Ideologizacją i Upolitycznianiem Szkół”.
Wodzisław Kuzitowicz
…Nieoceniony Googl poinformował mnie, że 18. kwietnia to Międzynarodowy Dzień Ochrony Zabytków, Dzień Pacjenta w Śpiączce, oraz Dzień Krótkofalowca. Ponadto dowiedziałem się, że to dzień imienin Bogumiły, Bogusławy i Ryszarda, oraz: Alicji, Amedeusza, Apoloniusza, Bogusława, Marii i Sabiny. Jednak najbardziej zaintrygowały mnie trzy imiona „starożytne”: Eleuteriusz, Eleutery, Flawiusz, i – co dla kogoś kto sam nosi imię Włodzisław jest bliskie – osoby o imionach: Gosław, Gosława i Gościsław.
Dlaczego o tym piszę? Bo jakoś wypada felieton zacząć, a moje psychiczne mechanizmy immunologiczne jak mogą tak nie dopuszczają do mojej świadomości tematów minionego tygodnia. Bo ile można o ministrze Czarnku, jego homiliach o edukacji i nauce, a zwłaszcza o naszej polskiej naszości, i jej od tej zgniłej europejskiej – wyższości.
Z resztą i tak nic lepszego od Wiktorii Korzeckiej nie napiszę. Także nie mam nic do dodania na temat robienia przez magistrat łódzki oszczędności budżetowych poprzez wycinanie etatów sprzątaczek, woźnych i konserwatorów. Tak nawiasem mówiąc to taki nieoczekiwany efekt pandemii. W takich hotelach czy restauracjach są „tarcze”, które mają ochronić ich pracowników przed zwolnieniami. Ale pracowników niepedagogicznych? Wszak szkoły to nie wyciągi narciarskie.A już na pewno nie kasyna…
Pozostaje mi napisanie kilku zdań, w których ujawnię moje refleksje wokół – już ogólnopolskiej – „sprawy dyrektora Jakóbka”.
Nie będę wypowiadał się o tym co myślę na temat decyzji nadzorującej łódzką oświatę pani wiceprezydent Moskwa-Wodnickiej, ani stanowiska, jakie w tej sprawie zajął minister Czarnek. Obie reakcje były do przewidzenia i nie były dla mnie zaskoczeniem. Natomiast napiszę co sobie pomyślałem, gdy poznałem „kuchnię” tej sytuacji – jako były dyrektor szkoły, także z uczniami w wieku, w którym mieli już swoje przekonania.
Jak ja zachowałbym się w analogicznej sytuacji?
Co prawda „za moich czasów” nie było jeszcze zdalnego nauczania, a z łączności internetowej były tylko e-maile, ale i wówczas obowiązywało prawo oświatowe, mówiące o tym, że szkoła ma być wolna od polityki.
Ale to nie polityka różnicowała na co dzień postawy uczniów „mojej Budowlanki”. Przede wszystkim (a byli to w ogromnej większości chłopcy) były to różnice w ich kibicowskich sympatiach klubowych. A ŁKS i RTS Widzew były wówczas w tej samej klasie rozgrywek i dwa razy w roku rozgrywane były derby Łodzi! Trochę starsze od dzisiejszych dwudziestolatków osoby pamiętają co się wtedy działo, gdy spotkali się jedni z drugimi…
Pierwsze co aż się prosiło aby wpisać do szkolnego regulaminu, to było zapisanie tam zakazu przychodzenia do szkoły z klubowymi szalikami, czy innymi insygiami swoich ulubieńców. Przy okazji afery w łódzkim XXXIV LO przypomniałem sobie jak ja wtedy postąpiłem.
Spotkałem się z Zarządem Samorządu Szkolnego i opowiedziałem im o tym, jak to jest w oazach na afrykańskich pustyniach i na sawannie, gdzie są źródła wody – jedyne wodopoje dla okolicznych dzikich zwierząt. Że przychodzą tam napić się zarówno zwierzęta drapieżne, jaki i te, które w normalnych warunkach są łupem tamtych. Przy wodopoju obowiązuje „zawieszenie broni” – lwy nie polują na gazele… „A wy przychodzicie do szkoły, aby tutaj, wszyscy na jednych prawach, poić się wiedzą z tego źródła. Więc proponuję, aby i w naszej szkole było jak przy afrykańskich wodopojach – nikt na nikogo nie poluje!”
I zaproponowałem, aby do regulaminu wpisać zakaz manifestowania swej przynależności do kibiców tej czy tamtej drużyny. I metafora ta na tyle przemówiła do ich wyobraźni, że zaakceptowali ten projekt i od tej pory nigdy w szkole do konfliktów na tym tle nie doszło.
Nie wiem jak to jest w szkole kierowanej przez pana Jakóbka z symbolami religijnymi, ale w ZSB nr 2 przy Kopcińskiego krzyż wisiał na ścianie jedynie w salce, gdzie prowadzone były lekcje religii. I mimo, że szkoła sąsiadowała z kościołem oo. Salezjanów, a jednym z katechetów był ksiądz z owej parafii – nigdy nie miałem z tamtej strony żadnej próby wymuszenia zmiany tej zasady.
Bo tak się „ułożyłem” z księdzem proboszczem. Za to prowadzony tam oddział SALOS-u (Salezjańskiej Organizacji Sportowej) po bardzo preferencyjnej stawce wynajmował na swoje zajęcia szkolną salę gimnstyczną, a po godzinach lekcyjnych młodzież SALOS-u mogła korzystać ze szkolnego boiska.
Tak rozumiałem rozdział kościoła od państwa w naszej mikro-skali
Zastanawiam się jak zachowałbym się teraz, gdybym nadal był dyrektorem szkoły i gdyby to jej uczennice i/lub uczniowie w swoich awatarach na Teamsach zamieszczali kontrowersyjne postacie lub symbole. Po zapoznaniu się z tekstem „Joker czy Deadpool – dyrektor rozstrzyga, jaki bohater to stosowny awatar” nie mam wątpliwości: postąpiłbym według tej samej procedury, którą zastosowałem przy wprowadzeniu zakazu przychodzenia do szkoły w klubowych szalikach. Wypracowalibyśmy – wraz z samorządem uczniowskim – takie zasady, które zapobiegałyby obrażaniu uczuć i przekonań innych, a które byłyby zaakceptowane przez wszystkich.
I do takiego sposobu zarządzania szkołą pana dyrektora Jakóbka namawiam na przyszłość – bo zakładam, że po okresie zawieszenia – nadal będzie kierował XXXIV LO.
Włodzisław Kuzitowicz
Konsekwentnie realizuję złożoną w czwartek 8 kwietnia, pod zamieszczonym materiałem „Profesor od teorii wychowania o poglądach austriackiego anarchisty i polskich szkołach”, deklarację:
Jest wiele wątków w tym wywiadzie, które proszą się o szersze skomentowanie. Jednak ich zakres przekracza formułę tego komentarza, dlatego obiecujemy, że w najbliższym niedzielnym felietonie redaktor OE podejmie ten problem.
Nie będę odnosił się do głównego nurtu wywodów profesora, dotyczących treści książki Ivana Illicha i jego idei „odszkolnienia szkół”. Wszak każdy ma prawo wierzyć w jakieś idee. Byli precież bardzo liczni, którzy zawierzyli idei innego Iljicza – Uljanowa, znanego raczej jako Lenin, i – jak się okazało – życie nie potwierdziło słuszności owych modeli funkcjonowania społeczeństw. Jeśliby koncepcja Ivana Illicha odszkolnienia szkoły mogła była zostać bez problemów wprowadzona w życie – zapewne już dawno stałoby się to powszechną praktyką w wielu państwach Europy i świata.
Ale nie dziwię się, że prof. Śliwerski tak promuje tą koncepcję – on już wcześniej miał skłonności do fascynowania się ideami niemieszczącymi się w głównym nurcie. Wszak nie przypadkiem temat jego pracy habilitacyjnej (w 1993 roku) to „Przekraczanie granic wychowania. Od ‚pedagogiki dziecka’ do antypedagogiki”. Wielu czytającym ten tekst pojęcie „antypedagogika” niewiele mówi, ale ja akurat poznałem ten nurt współczesnej pedagogiki, negujący formę wychowania opartą na zasadzie „sterowania” życiem dziecka, „z pierwszej ręki”. Początki lat dziewięćdziesiątych XX wieku to okres mojej bliskiej z ówczesnym doktorem Śliwerskim współpracy, to czas, gdy będąc dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej mogłem użyczyć lokalu na zorganizowane przez mojego byłego „kolegę z pracy” (w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UŁ) spotkania łódzkich pedagogów z Hubertusem von Schönebeck’iem – szwajcarskim prawnikiem z nauczycielską praktyką, autorem książki „Antypedagogika. Być i wspierać zamiast wychowywać”.
A skoro już mowa o początku lat dziewięćdziesiątych nie mogę nie przywołać tego fragmentu z wywiadu:
„… powstało w Łodzi w latach 90. pierwsze tego typu liceum, do którego nie trzeba było zdawać egzaminów wstępnych, a przymus szkolny został zastąpiony m.in. zawieraniem indywidualnych kontraktów poszczególnych uczniów z nauczycielami obowiązujących w programie przedmiotów, by mogli uczyć się w dowolnym tempie, korzystając z nauczycielskich konsultacji lub zajęć. W 2021 r. świętują 25-lecie działania Autorskie Licea Artystyczne, w których ten model elastycznej, otwartej na młodego ucznia edukacji doskonale się sprawdza, gdyż został wzbogacony o tutoring, czyli objęcie opieką w realizacji planu własnego rozwoju przez nauczyciela tych uczniów, którzy sami go wybiorą do tej roli.”
Szkoda, że profesor tak powierzchownie wspomniał o owym wartym pamiętania dziele grupy praktyków, bo nic nie wiem, aby ktokolwiek ze świata pedagogiki ich wtedy wspierał. Na wszelki wypadek przypominam, że na OE zamieściłem już jakiś czas temu, w materiale „Było w Łodzi takie liceum… Dalej jest, ale już nie całkiem takie….” linki do obszernego materiału wspomnieniowego autorstwa Marka Grondasa – lidera tamtego projektu, realizowanego w łódzkim 44 Liceum Ogólnokształcącym.
A swoją drogą to nie wiem dlaczego wspominając owe lata profesor nie napomknął nawet o pewnej inicjatywie, która pod jego przywództwem skupiła grupę gotowych na działania osób, w tym i mnie, która nazywała się Stowarzyszenie „Szkoła dla Dziecka”. To właśnie ono miało w naszych planach stać się organem prowadzącym dla niepaństwowej szkoły podstawowej, mającej wcielać w życie owe idee „odszkolnionej szkoły”. Napisałem „naszych”, bo ja zadeklarowałem gotowość podjęcia się roli dyrektora tej placówki, a miałem nią kierować z grupą znakomitych współpracowniczek, takich jak: Agnieszka Pfeiffer, która po latach została wicedyrektorką w Krajowym Ośrodku Wspierania Edukacji Zawodowej i Ustawicznej, Monika Marcinkowska-Bachlińska – psycholożka, która przez następne lata wiele dobrego zrobiła dla młodych ludzi jako terapeutka, czy Anna Sowińska, która po latach starała się realizować te idee w kierowanej przez nią przez kilka lat niepublicznej szkole podstawowej, działającej przy Wyższej Szkole Informatyki. A teraz jest, wraz z mężem Robertem, liderką ruchu upowszechniania metodyki szkół daltońskich i prowadzi Gabinet terapii „Pod skrzydłami Anny Sowińskiej”.
Cóż, projekt nie został zrealizowany, gdyż upatrzony przez nas na siedzibę naszej szkoły budynek po zlikwidowanym właśnie przedszkolu na Retkini, ówczesna wiceprezydent Łodzi nadzorująca oświatę – Elżbieta Hibner, pracująca poprzednio na Politechnice Łódzkiej, przekazała na poprowadzenie tam liceum ogólnokształcącego … swoim znajomym z tejże politechniki…
Po tej decyzji idea projektu przestała zajmować ówczesnego doktora Śliwerskiego, stowarzyszenie stało się martwą strukturą, a po latach jeden z jego członków przeniósł jego siedzibą gdzieś poza Łódź. Dziś nie ma już po Stowarzyszeniu „Szkoła dla Dziecka” nawet śladu…