Archiwum kategorii 'Felietony'

 

Tydzień po jubileuszowym 500-ym felietonie, na tydzień przed wigilią, zasiadłem do pisania kolejnego  z postanowieniem, że będzie krótko i treściwie. Mam do wyboru: refleksje o wydarzeniach, jakich byliśmy światkami w minionym tygodni – w skali  ogólnopolskiej (zaprzysiężenie  rządu „Koalicji 15 października”, powołanie nowego kierownictwa ministerstwa edukacji, odwołanie z urzędu Małopolskiego Kuratora Oświaty pani Barbary Nowak),  albo o  wydarzeniach  z naszego „łódzkiego podwórka”…

 

Po chwili zastanowienia zdecydowałem: wydarzenia z krajowej polityki, w tym te z obszaru edukacji, są wystarczająco  nagłaśniane i komentowane przez osoby, posiadające o wiele większe rozeznanie w  tych tematach niż ja, jedynie zdalny obserwator.  Przeto przystępuję do podzielenia się z moimi refleksjami, jakie zrodziły się po uczestniczeniu w lokalnym wydarzeniu – w pogrzebie Wojciecha Walczaka.

 

A był to bardzo nietypowy pogrzeb. Gdy  tuż przed godziną 12-ą wszedłem na Cmentarz Komunalny na Dołach zobaczyłem na środku Alei Zasłużonych rozstawiony namiot firmy „Skrzydlewska”, obok wykopany grób i kilka grup rozmawiających półgłosem osób. Zazwyczaj uroczystość pogrzebowa ma swój początek w kaplicy – w części katolickiej, lub w budynku pożegnań – po lewej stronie Alei Zasłużonych.  Ale okazało się, że tym razem jedynym miejscem pożegnania będzie ów rozstawiony namiot, gdyż – jak to napisano w zamieszczonym przez rodzinę nekrologu –  msza św. odbyła się w kościele pw. św. Barbary w Głownie. I – jak to w Łodzi bywa – prawdopodobnie korki na trasie przejazdu spowodowały, iż kolumna samochodów z ciałem Zmarłego,  Jego rodziną i licznymi żałobnikami dojechała na ul. Smutną z ponad 15-minutowym spóźnieniem.

 

A teraz o kilku zaskoczeniach, jakie było mi dane przeżyć podczas tej uroczystości:

 

Pierwszym był widok  przygotowanych  pod namiotem 4 krzeseł, przeznaczonych dla najbliższej  rodziny. Bo tylko dwa z nich zostały zajęte – przez żonę i córę Zmarłego. Nie było dwu synów…

 

Kolejnymi zaskoczeniami były osoby zabierające głos, wspominające i żegnające Zmarłego. W imieniu Władz Łodzi pożegnał byłego radnego Rady Miasta nie jej przewodniczący, a występujący w  imieniu Pani Prezydent Zdanowskiej jej zastępca – pan wiceprezydent Adam Wieczorek. Skoro żegnano Osobę, która była aktywna w obszarach edukacji i wychowania, spodziewałem się, że spotkam w tej roli panią wiceprezydent  Małgorzatę Moskwa-Wodnicką, która w Łodzi nadzoruje oświatę. Jednak wystąpił wiceprezydent , zajmujący się miejską służbą zdrowia, pomocą społeczną i osobami  niepełnosprawnymi…

 

Nie będę wymieniał i komentował wystąpień najliczniej zabierających glos kolegów i współpracowników  Zmarłego. Nieomal wszystkie ich wspomnienia dotyczyły Jego lat szkolnych i studenckich, działalności w ruchach opozycji antykomunistycznej, okresu strajku studentów z roku 1981, tworzenia Niezależnego Związku Studentów. O Jego okresie kierowania łódzkim kuratorium oświaty wspomniała w imieniu ówczesnych pracowników pani Maria Piotrowicz. I to było moje kolejne zaskoczenie!

 

Bo wszak żyje Jego ówczesny zastępca, kolega z czasów strajku, były nauczyciel I LO im. M. Kopernika – Paweł Gniazdowski. Spodziewałem się także iż spotkam na tym pogrzebie Jerzego Posmyka i  Czesława Białkowskiego, których do pracy w KOiW  wprowadził wówczas Wojciech Walczak … Niestety, nie dostrzegłem ich wśród żałobników…

 

I NIKT nie powiedział nic o tym, że Wojciech Walczak, magister psychologii, pracował, w swoim zawodzie, jeszcze przed niespodziewanym awansem na kuratora, w jednej z dwu poradni wychowawczo-zawodowych na Bałutach, że już po odejściu z kuratorium otworzył prywatną działalność poradnianą…

 

x           x           x

 

I jeszcze wyjaśnię skąd moja obecność na tym pogrzebie. Uznałem, że jestem Mu winien obecność na tym ostatnim pożegnaniu. Otóż odegrał On w mojej biografii pewną rolę. Czytelnicy esejów wspomnieniowych mogli się z tym dowiedzieć, że kilkakrotnie  występował w roli tego przysłowiowego „Palca Bożego”. Po raz pierwszy usłyszałem o Nim i spotkałem Go podczas owego strajku studentów, którego był jednym z dwu przywódców. [Więcej TUTAJ] Ale tak naprawdę poznaliśmy się kilka tygodni po Jego nominacji na kuratora, kiedy ja byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, i gdy podczas mojej wizyty w Jego gabinecie usłyszałem, że choć owym dyrektorem zrobiła mnie Jego komunistyczna poprzedniczka, to on nie widzi powodu, aby mnie z tej funkcji odwołać. [Więcej TUTAJ ].

 

I jeszcze dwa razy Jego decyzje wpłynęły – w ostatecznym rachunku pozytywnie – na moją drogę zawodową. We wrześniu 1992 roku zdecydował, że dyrektorem nowo utworzonej po likwidacji WPWZ poradni specjalistycznej nie ja będę, co spowodowało, że zacząłem szukać nowej pracy. [Więcej  TUTAJ ] Po latach nie mam wątpliwości – wyszło mi to na dobre, bo stało się impulsem do czegoś nowego.  A tym „nowym” była niespodziewana możliwość  przystąpienia do konkursu na dyrektora Zespołu Szkół Budowlanych nr 2,  i – mimo że startował w niej nauczyciel z tej szkoły, szef miejscowej komórki nauczycielskiej „Solidarności” – wygrania tej „rywalizacji”. I choć bezpośrednim sprawcą tego był ówczesny dyrektor Wydziału Szkół Zawodowych w Łódzkim Kuratorium Oświaty – Jerzy Posmyk, to przecież nie mogło się to odbyć bez poparcia kuratora Walczaka. [Więcej  TUTAJ ]

 

I teraz to już wszystko, o czym chciałem opowiedzieć w związku z pogrzebem Człowieka, który na pochówek w Alei Zasłużonych zapracował w młodzieńczym wieku…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 

Od dnia, w którym jesienią 2013 roku rozpocząłem moją działalność redagowania i publikowania w Internecie tego informatora oświatowego – „Obserwatorium Edukacji” minęło już 10 lat, 3 miesiące i 5 dni. W tym czasie polską edukacją kierowali: do listopada tego roku Krystyna Szumilas, po niej – do listopada 2015 roku – Joanna Kluzik-Rostkowska.  Po objęciu rządów przez PiS – w gmachu przy ul. Szucha w Warszawie zaczęła rządzić Anna Zalewska. Po niej – od czerwca 2019 do października 2020 – ministrem edukacji i nauki był Dariusz Piontkowski. I od tej daty aż do powołania „czternastodniowego” rządu Mateusza Morawieckiego – Przemysław Czarnek!

 

Także w Łodzi mogłem obserwować działania kilku kuratorów oświaty. Gdy pisałem ten mój pierwszy felieton, od ponad trzech lat był nim dr Jan Kamiński – były dyrektor I LO w Łodzi. W konsekwencji przejęcia władzy przez rząd tzw. „Zjednoczonej Prawicy”  mogłem recenzować (a było co!) aktywność – nie tylko oświatową – Grzegorza Wierzchowskiego, a  po jego odwołaniu – od października 2020 roku – starałem się zdobywać informację o jego następcy – Waldemarze Flajszerze.

 

Te „wypominki” są tłem, które postanowiłem zarysować, abyście także uświadomili sobie, że wszyscy żyjemy „w ciekawych czasach”, i że te moje cotygodniowe felietony pisane były w tak bardzo zróżnicowanych okolicznościach, niestety – nie przyrody, a polityki.

 

Jak wiadomo – rocznice i jubileusze są zazwyczaj okazją do wspomnień. Pozwólcie, że i ja pójdę dalej tym tropem.

 

Pierwszą okazją do takiego wspominania był Felieton nr 200. JUBILEUSZ, czyli coś się kończy, coś zaczyna, który zamieściłem 17 grudnia 2017 roku.

 

To tam, cofając się do początku mojej felietonowej aktywności, przywołałem tytuły kilku, które uznałem za warte przypomnienia:

 

23 lutego 2014 Skąd wzięło się u mnie czarnowidztwo w sprawach przyszłości polskiej edukacji

 

11 października 2015 – Demokratura ante portas! Nie siedź w domu, głosuj mądrze”

 

1 lutego 2016 –  Zasłona dymna, czyli ogólnopolska debata o systemie oświaty

 

17 kwietnia 2016Komentarze i didaskalia łódzkiej debaty o edukacji

 

29 maja 2016 Polska szkoła miedzy ewaluatorem a rewizorem

 

30 czerwca 2016Felieton nadprogramowy: Koniec złudzeń – PiS rządzi i decyduje!

 

30 października 2016 – „Moja gorzka satysfakcja: że jest tak, jak to przewidziałem przed rokiem!

 

 

A później już przy każdej kolejnej okazji – co 50 felietonów – kontynuowałem to przywoływanie najbardziej – w mojej ocenie – znaczących tekstów. [Patrz plik pdf  „Linki do wyróżnionych felietonów”  –  TUTAJ]

 

Teraz wymienię jedynie tytuły owych „jubileuszowych” felietonów (podlinkowane):

 

30 grudnia 2018  –  Felieton nr 250. Tekst, który powstał „z okazji” – na przekór przeciwnościom losu

 

15 grudnia 2019  –  Felieton nr 300. O tym co i jak było, ale też o tym co i jak będzie. W moich felietonach.

 

6 grudnia 2020 –  Felieton nr 350. Po okolicznościowym wstępie – o bankructwie „pamięciowej szkoły”

 

28 listopada 2021  –  Felieton nr 400. Kolejna okazja do małego résumé zamieszczonych dotąd felietonów

 

4 grudnia 2022  – Felieton nr 450. O potrzebie niepozorowanej reformy w szkolnictwie zawodowym

 

x          x          x

 

Tyle reminiscencji z przeszłości. Pora na bardziej ogólne przemyślenia – o tym co i jak było, ale także o tym jak widzę przyszłość tej mojej formy aktywności.

 

Kiedy czytałem, choć tylko pobieżnie, owe teksty wspominanych felietonów uświadomiłem sobie jak bardzo przez owe minione 10 lat oddalałem się od codziennej rzeczywistości oświaty, oglądanej z poziomu szkoły. Widać to po tym jak różnią się felietony pisane w pierwszych latach funkcjonowania OE, kiedy minęło dopiero 8 czy nawet 10 lat od mojego przejścia „w stan spoczynku” – po 12-u latach kierowania moją „Budowlanką”, od tych, z ostatnich lat, kiedy nie tylko upływ czasu zacierał obrazy szkolnej rzeczywistości. Przede wszystkim miałem coraz mniej znajomych osób „z pierwszej linii”, których mogłem odwiedzić, lub choćby zadzwonić i porozmawiać, poznać ich zdanie na interesujące mnie tematy. Bo i oni stawali się emerytkami i emerytami… Do tego doszły zmiany kadrowe na kierowniczych stanowiskach, będące nie tylko skutkiem ich kadencyjności, ale także zmianami, do których dochodziło z przyczyn politycznych.

 

Dziś – z perspektywy tego upływającego czasu – mogę powiedzieć, iż z pozycji „panoramicznego obserwatora”, opisującego i utrwalającego codzienność oświatową w jej różnorodności, stałem się „kibicem” działań fundacji, stowarzyszeń i nieformalnych ruchów nauczycieli i uczniów, którzy są „drożdżami” przemian oświatowych – na miarę wyzwań przyszłości, a na pohybel tzw. „pruskiej szkole”.  I nie mam wątpliwości, że tak już zostanie.

 

Tym bardziej, że w miarę jak staję się z roku na rok coraz starszy, jak przybywa mi kolejnych lekarzy o coraz to innych specjalnościach, których muszą odwiedzać – w praktyce stałem się domatorem, który nie może już sobie pozwolić nie tylko na kilkudniowe wyjazdy „w Polskę”, aby uczestniczyć w kongresach i konferencjach, ale nawet na „zaliczanie” konferencji i szkolnych uroczystości w moim mieście – bo nie daję rady wysiedzieć na krześle dłużej niż 2 godziny, bez możliwości wyprostowania kręgosłupa na leżance.

 

Dlatego oceniam realistycznie co może być w nadchodzącej przyszłości nie tylko z moimi felietonami, ale z podstawową formą mej aktywności – redagowaniem „Obserwatorium Edukacji”. Będę w coraz to większym stopniu obserwatorem i kibicem wydarzeń edukacyjnych, reagującym na to, co mogę poznać dzięki współczesnej technologii informacyjnej i zapisowi wydarzeń, i bardzo sporadycznie tych wydarzeń naocznym światkiem.

 

I nie podejmę się prognozowania jak długo to potrwa. Mogę jedynie zadeklarować, że nie zaprzestanę zamieszczania kolejnych nowych materiałów, w tym cotygodniowych felietonów, tak długo, jak długo moje palce będą trafiały we właściwe literki na klawiaturze laptopa, a mój umysł będzie zdolny zrozumieć to co wzrok i słuch mu dostarczył, potrafi to przeanalizować i wytworzyć „produkt końcowy” w postaci zamieszczanych materiałów i – oczywiście – felietonów, opatrywanych kolejnymi numerami, zaczynającymi się na 5.., a może nawet i 6.., O zaliczeniu 700. felietonu boję się marzyć….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Przeglądając materiały które zamieszczałem w minionym tygodniu – pod kątem problemów tam poruszanych  – nie znalazłem żadnego, skomsntowaniu którego chciałbym poświęcić ten felieton.  Nie muszę chyba przekonywać, że w wielu z nich przekazywałem po prostu godne upowszechnienia informacje i przemyślenia cenionych przeze mnie autorów lub instytucji. Ale nawet wiadomość o tak „nośnym” politycznie charakterze, jak powołanie czternastodniowego ministra edukacji, nie zasługuje na to, abym  marnował mój czas i pisał o owym kabaretowym skeczu. Natomiast fakt, że pani mecenas Monika Horna-Cieślak przeszła zwycięsko przez głosowania  w Sejmie i Senacie i od 11 grudnia polskie dzieci  – te narodzone, a nie tylko te poczęte – będą wreszcie, po pięciu latach, miały rzeczniczkę ich praw, w żadnej wersji ewentualnego komentarza nie zostałoby słowami akurat takiego komentatora „ubogacone”. Także nie widzę sensu, abym komentował kolejną znakomitą decyzję personalną parlamentu – o powołaniu do składu Państwowej Komisji d.s. Pedofilii pani mecenas Karoliny Bućko.

 

Także nie uważam się za osobę kompetentną, abym odniósł się – w jakikolwiek sposób – do opublikowanego Polskiego Raportu Międzynarodowego Badania Kompetencji Obywatelskich ICCS 2022. Natomiast obiecuję, że wkrótce do wyników owego raportu powrócę,  oddając  głos bardziej ode mnie  przygotowanym autorom.

 

Przeto „o tem że dumać na… „ – no nie, nie „paryski bruku”, ale na IV piętrze girkowskiego bloku na łódzkim osiedlu mieszkaniowym?

 

Tak sobie pomyślałem, że może to dobra pora, abym podzielił się pewną refleksją – tym razem z naszego łódzkiego podwórka. A jest to pewien porównawczy ciąg myślowy, który wywołany został strzępkami informacji, dochodzących z kilku niezależnych od siebie źródeł łódzkiego środowiska oświatowego, na które nałożyły się moje osobiste doświadczenia jako dyrektora „Budowlanki”.

 

Najpierw zastanawiałem się czy powinienem tę część felietonu zatytułować „Opowieść o dobrym i złym policjancie”, czy raczej „Sługa dwóch panów”.

 

Bo rzecz dotyczy sytuacji dyrektorów szkół publicznych, którzy mają nad sobą dwie władze: jedną – tzw. „organu prowadzącego”, czyli ukonstytuowaną jako efekt wyborów samorządowych do gmin, powiatów i miast, i drugą – „organu nadzoru” – czyli kuratorium oświaty, urzędu będącego realizatorem polityki oświatowej ministra edukacji, czyli kolejnej, również będącej skutkiem wyborów, ale tych ogólnokrajowych – do Sejmu – władzy.

 

Już ponad 20 lat temu bywała to – przynajmniej w Łodzi – najczęściej dwuwładza, ale pochodząca z przeciwnych obozów politycznych. Gdy w kuratorium rządził przedstawiciel lewicy, to w mieście prawicy. Po kolejnych wyborach było odwrotnie… I na własnej skórze odczułem, że kiedy lewicowy magistrat chciał mi zlikwidować szkołę, to mogłem iść po wsparcie do „solidarnościowego” kuratora.  A kiedy prawicowemu prezydentowi podpadłem, to stał za mną kurator. Ale po paru latach miałem dość tych – zmieniających się rolami – raz złych, raz dobrych policjantów. A nie potrafiłem – jak niektórzy – być sługą dwóch panów. I dlatego poszedłem na emeryturę…

 

Czemu zacząłem od tej reminiscencji?  Bo od kilku lat, jako „zdalny” obserwator łódzkiego środowiska oświatowego, dostrzegam nowe zjawisko. Mam taką hipotezę, że jest to efekt zbyt długiego sprawowania, bez przerwy, władzy przez tę samą siłę polityczną. Od marca 2016 roku do 21 sierpnia 2020 roku ŁKO był „wyrazisty” w swych poglądach Grzegorz Wierzchowski. Efektem jego przekonań była np. kontrola nasłana do naszej zaprzyjaźnionej SP nr 81 – z powodu umożliwiania przez jej dyrektorkę prowadzenia zajęć z edukacji seksualnej przez „Fundację SPUNK”. Ale wtedy dyrektorka tej szkoły mogła liczyć, że łódzki magistrat stanie „murem” w jej obronie. Jak wiadomo – Wierzchowskiego już bardzo dawno nie ma na urzędzie, a koleżanka Będzińska-Wosik nadal kieruje „swoją” szkołą…

 

Nowym kuratorem został Waldemar Flajszer z Pabianic, ale przez lata swych rządów nie zapisał się podobnymi do swego poprzednika decyzjami i wystąpieniami. W mojej ocenie , mimo radykalnego ministra, ten kurator, a już na pewno na tle pani kurator Nowak, był raczej nijaki… Można chyba powiedzieć, że przejdzie do historii jako „kurator od przeprowadzki”. Bo to podczas sprawowanie przez niego tego urzędu siedziba ŁKO (którą jeśli ktoś nie znal tej lokalizacji, to jedynie po oficjalnym adresie by jej nie odnalazł) została przeniesiona z dotychczasowego adresu przy Al. T. Kościuszki do budynku po byłej dyrekcji Lasów Państwowych – na przeciw siedziby łódzkiego Muzeum Sztuki – na rogu ulic Gdańskiej i Więckowskiego.

 

A jaka jest historia ostatnich ośmiu lat władzy magistrackiej w Łodzi? Przez wszystkie te lata, od grudnia 2010 roku, urząd prezydenta miasta sprawuje Hanna Zdanowska z PO – z wykształcenia inżynier budowlany, z poprzedniej pracy szefowa firmy tekstylnej i dyrektorka Łódzkiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Nic dziwnego, że nadzór nad łódzką edukacja sprawowali zawsze jej zastępcy. W 2010 roku był to Krzysztof Piątkowski (początkowo z PiS, ale w 2011 został wykluczony z tej partii) Od 2014 roku, kiedy Piątkowski został posłem, wiceprezydentem został Tomasz Trela z SLD. Bo to był koszt koalicji z lewicą, jaką za sprawowanie władzy w Łodzi musiała zapłacić PO. Gdy i on w wyniku wyborów w 2019 roku został posłem – jego miejsce zajęła Małgorzata Moskwa-Wodnicka – także z SLD. Od niedawna jest wiceprzewodniczącą zarządu krajowego Nowej Lewicy.

 

I to pod ich skrzydłami, od prawie 10-u lat  funkcjonował  Wydział Edukacji UMŁ. To oni – moim zdaniem – mieli decydujący głos o obsadzie stanowiska dyrektora Wydziału Edukacji. Nie mogę się powstrzymać od pokazania jak ewoluował poziom osób, którym to stanowisko było powierzane.

 

Na początku tego okresu – w drodze postępowania konkursowego – od kwietnia 2011 roku – dyrektorką została Małgorzata Zwolińska, która przedtem – od 1985 r. – pracowała w SP nr 71 przy ul. Rojnej, najpierw jako pedagog szkolny, a od roku 1991 jako jej dyrektorka. Zrezygnowała z tej posady na własną prośbę w czerwcu następnego roku – z tego co wiem – bo nie odnalazła się „w roli”. \

 

Po niej – od września 2012 roku – Wydziałem Edukacji kierowała Beata Jachimczak – wtedy już  z tytułem doktora habilitowanego. Jednak zanim rozpoczęła karierę naukową przez trzynaście lat była nauczycielką w Szkole Podstawowej nr 111 w Łodzi.  Jako dyrektorka wydziału łączyła tę funkcję z pracą na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Kierowała wydziałem do marca 2015. Zastąpił ja Krzysztof Jurek – przed powołaniem na to stanowisko był dyrektorem 43 gimnazjum w Łodzi. Stracił to stanowisko w pierwszych dniach listopada 2016 roku – w niejasnych okolicznościach pogłosek,  jakoby w czasie gdy dyrektorował  w gimnazjum dopuści się tam przekrętów finansowych. Na jego miejsce dyrektorką Wydziału Edukacji została Berenika Bardzka, która pełniła tę funkcję  przez 5 lat –  do 2021 roku.

 

Tą zmianą karuzela przyśpieszyła. Od 11 czerwca 2021 roku fotel dyrektorski zajęła pani Elżbieta Modrzejewska (przedtem zatrudniona w ŁKO), a po niej  – od 2022 roku – najpierw p.o. – dyrektorem został pan Jarosław Pawlicki – wcześniej zastępca dyrektora tego wydziału. I jest na tym stanowisku do dzisiaj. Z tego co wiem, to nigdy nie pracował w szkole – zanim został zatrudniony w Wydziale Edukacji był nauczycielem akademickim na Wydziale Nauk o Wychowaniu w UŁ. Nie mogę się powstrzymać od informacji, że te dwie ostatnio wymienione osoby na pewno maja poglądy lewicowe…

 

Po co o tym wszystkim, tak dokładnie, napisałem? Bo uznałem, ze to upoważni mnie do takiej oto  konkluzji:

 

Wieloletnie sprawowanie władzy rzez tą samą siłę polityczną zawsze skutkuje „zaniżaniem” standardów, z którymi owa partia szła do wyborów. Zawsze w celu utrzymania się jak najdłużej „na stołkach” przez ich ludzi.  W przypadku łódzkiej PO kolejne kompromisy umożliwiały kariery osobom, coraz mniej przygotowanym do pełnienia powierzanych im stanowisk. A efekty tego obserwuję już od dłuższego czasu – nie tylko na przykładzie wykazanych powyżej zmian na funkcji dyrektora Wydziału Edukacji. Jak choćby ciekawa droga jaką przeszedł w ostatnim czasie pan Piotr Szymański (do niedawna dyrektor SP nr 153  – z przerwą na pracę w WE UMŁ), niedawna historia ze schedą po dyrektorze ŁCDNiKP  – Januszem Moosem, czy dochodzące do mnie informacje o zamiarach rezygnacji z kierowania szkołą przez ich wieloletnich dyrektorów…

 

Ale o tym więcej napiszę w jednym z następnych felietonów.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

 

Treść dzisiejszego felietonu jest efektem strumienia moich wspomnień i skojarzeń, jakie uruchomiła informacja o II Szczycie dla Edukacji, który odbył się w miniony czwartek w Warszawie. Przyznam się, że nie wiedziałbym o tym wydarzeniu, gdyby nie koleżanka dyrektor łódzkiej SP nr 81 – Bożena Będzińska-Wosik, na której fejsbukowy profil zaglądam od czasu do czasu. I to z tego źródła dowiedziałem się, nie tylko że takie wydarzenie dzień wcześniej się odbyło, ale że ona w nim uczestniczyła – nie tylko jako obserwatorka:

 

 

I dopiero wtedy zacząłem gorączkowe poszukiwania informacji o przebiegu owego Szczytu, co zaowocowało zamieszczonym w piątek na OE materiałem O czym rozmawiano wczoraj podczas II Szczytu dla Edukacji”. Także to Bożenie (bo od ładnych paru lat jesteśmy „po imieniu”) zawdzięczacie, że mogliście zapoznać się z plikiem „Obywatelski Pakt dla Edukacji” – bo to ona mi uświadomiła, że jest on dostępny w Internecie.

 

I gdy już materiał ten był opublikowany, nie tylko na OE ale także na Facebooku, zacząłem snuć owe refleksje i wspom- nienia…

 

Początkiem była myśl, że skoro Bożena Będzińska-Wosik była tam – najprawdopodobniej – jedyną przedstawicielką łódzkiego środowiska oświatowego, że – jak się od niej dowiedziałem w rozmowie telefonicznej – ma swój wkład w wypracowanie owych 10 obszarów kluczowych dla lepszej szkoły, to nie tylko nie jest to przypadkiem, ale wręcz konsekwencją wielu, wielu lat jej pracy, jako „sprężyny” zmian  – nie tylko w kierowanej przez nią szkole, ale także jako inicjatorki ruchu „Budzących się szkół” w Łodzi i województwie.

 

I tu zaczęły się wspomnienia. Kiedy ja dowiedziałem się o „Budzącej się Szkole”? Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem dyrektorkę SP nr 81 w Lodzi?

 

Internet wie  (prawie) wszystko.  I dlatego mogłem potwierdzić, że stało się to 31 października 2015 roku, kiedy w pierwszym dniu prac 3 Kongresu Polskiej Edukacji, odbywającego się w Międzynarodowym Centrum Konferencyjnym w Katowicach, po raz pierwszy usłyszałem – podczas wystąpienia Margret Rasfeld (byłej dyrektorki Ewangelickiej Szkoły Zintegrowanej w Berlin-Centrum) – o niemieckich „budzących się” szkołach. W swym bardzo ekspresyjnie wygłoszonym wykładzie przekazała syntezę istoty tego ruchu:

 

W szkołach koncentrujemy się głównie na brakach ucznia. Nauczyciele rejestrują przede wszystkim jego niepowodzenia, a nie osiągnięcia. Lepiej jest dać dzieciom więcej „luzu”, a będą one miały więcej odwagi w samodzielnym dochodzeniu do wiedzy. Bo czemu tak naprawdę służą oceny szkolne? Przecież one różnicują, a więc dzielą, prowadzą do rywalizacji. Liczne badania dowodzą, że oceny tak naprawdę nie dają uczniom prawidłowego komunikatu. Dzieci potrzebują informacji zwrotnej co mają poprawić, co jest dobre. Oceny tworzą ducha konkurencji. A powinniśmy dzieci uczyć umiejętności współpracy, by nie konkurowali ze sobą”.

 

Także na tym Kongresie miała swoje wystąpienie dyrektorka, dla mnie wówczas po prostu jednej z łódzkich podstawówek, wcześniej mi zupełnie nieznana, pani Bożena Będzińska-Wosik. Jednak cale to katowickie wydarzenie  okazało się „łabędzim śpiewem” resortu edukacji, kierowanego przez Joannę Kluzik-Rostkowską, działającego  w ramach rządu PO – PSL pod kierownictwem premiera Donalda Tuska.

 

Trzy tygodnie później, w niedzielę 25 października, odbyły się wybory, których wynik doprowadził do powstania nowego rządu, w którym urząd Ministra Edukacji Narodowej objęła Anna Zalewska.  I tak zaczął się ośmioletni okres „mrożenia” przez władze wszelkich oddolnych ruchów  społecznych, które dążyły do unowocześnienia polskich szkół, w tym do zmiany metod nauczania i sposobów organizowania środowiska szkolnego. Jednak nie oznaczało to, że te inicjatywy zanikły – wręcz przeciwnie – w wielu środowiskach sytuacja ta stawała się dodatkowym motorem do podejmowania działalności.

 

Czytaj dalej »



 

No to jedziemy….  Znaczy – w przenośni. Tym razem nie musiałem się zastanawiać o czym będę pisał w tym felietonie. Bo od wtorkowej konferencji w łódzkim Instytucie Europejskim wiedziałem, że od refleksji z tego wydarzenia rozpocznę. Przypominam, że chodzi o konferencję, która odbyła się pod szyldem „Co ze zdrowiem psychicznym dzieci i młodzieży? ”

 

Już  przed tygodniem zastanawiałem się nie tyle nad merytoryczną ofertą tego wydarzenie, co nad jej ideą i ofertą, proponowaną przez – wszak o ściśle wyznaczonych w statucie – zakresach zadań poradni- organizatora, a innymi placówkami – zwłaszcza Łódzkiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli. Przypomnę ten fragment:

 

[…] Już czytając program tej konferencji pomyślałem, że powinni w niej uczestniczyć wszyscy pedagodzy i psycholodzy szkolni z łódzkich szkół – z obu poziomów edukacji. I po chwili przyszła mi myśl druga: wszak wszyscy oni mają swoich metodyków w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i KP. A ci co pracują w szkołach ponadpodstawowych mają jeszcze Poradnię dla Młodzieży!

 

Odpuszczam na tę chwilę tą ostatnią wymienioną placówkę i zatrzymam się przy ŁCDNiKP i sięgnąłem po informację jaką to ofertę przedstawiło  tymże szkolnym pedagogom i psychologom owo Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli. Zrobiłem to z tym większą ciekawością, że nie zaglądałem tam od niedawnej zmiany na stanowisku dyrektora tej placówki, kiedy to wielo, wieloletniego jej dyrektora – Janusza Moosa zastąpiła  (co prawda „na tym czasem”) mało komu znana pani Karolina Południkiewicz .

 

Gdy już wszedłem na stronę Centrum i odnalazłem plik z ową ofertą na ten rok szkolny przeżyłem szok: dokument ten ma 182 srtony!!! Aby nie być gołosłownym zaprezentuję choć spis treści, ale tak naprawdę jest to jedynie wykaz ośrodków i pracowni, które przedstawiają tam swoją ofertę:[…]

 

Kto chciałby zobaczyć ową ofertę odsyłam – TUTAJ

 

Przyznam się, że – mimo trudności, jakich przysparza mi stan zdrowia mojego organizmu – choć na krotko, ale musiałem na ową konferencję pojechać i na własne oczy i uszy zobaczyć jak ona przebiega. Opisałem to w relacji i nie ma sensy teraz do tych spostrzeżeń i pierwszych refleksji wracać. Ale nie wspomniałem tam, że bardzo chciałem sprawdzić jak zachowali się  – kierownictwo i pracownicy wspomnianych w zeszłotygodniowym felietonie owych „innych podmiotów” – byli czy nie byli…

 

Otóż Poradnia dla Młodzieży była reprezentowana przez dwie osoby, w tym jej wicedyrektorkę – panią Anną Arent. Natomiast NIKOGO nie uda o mi się zidentyfikować jako pracownika ŁCDNiKP. Może wśród owych ponad 200 uczestniczek i uczestników „zginęli w tłumie”…

 

Kilka dni później odbyłem rozmowę telefoniczną z jedną z długoletnich pracownic owej placówki doskonalenia nauczycieli, od której dowiedziałem się że kierownictwo ŁCDNiKP nie tylko nikogo na tę konferencję nie wydelegowało, ale w ogóle nie poinformowało o niej swoich pracowników.

 

W mim przekonaniu to bardzo symptomatyczny wskaźnik polityki programowo-organizacyjnej, jaką wdraża nowa „tymczasowa” dyrektorka Łódzkiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli…  Ale do tego wątku jeszcze powrócę w najbliższej przyszłości.

 

x          x          x

 

I jeszcze jedno – tym razem zdalnie przeżywane – wydarzenie z ubiegłego tygodnia  dostarczyło mi „materiał” do refleksji. Oczywiście mam na myśli środowe spotkanie w „Akademickim Zaciszu” – z cyklu „Wirtualny Uniwersytet Pedagogiczny”, gdzie jako jedyny rozmówca prof., Lepperta wystąpił dr hab. Jacek Pyżalski, prof. UAM w Poznaniu.

 

A moje refleksje zrodziły się z wniosków, jakie wysnułem, porównując do tego spotkania z prof. Pyżalskim wszystkie, dotąd odbyte, rozmowy przeprowadzone w owym WUP-ie. A były to – przypomnę:

 

4 października – z dr. hab. Maksem Chutorańskim – pracownikiem w Katedrze Pedagogiki ogólnej, Dydaktyki i Studiów Kulturowych Uniwersytetu Szczecińskiego, z którego prof. Leppert wypytywał o pedagogikę i edukację w antropocenie.

 

11 października – z  82-letnim profesorem Zbigniewem Kwiecińskim, członkiem rzeczywistym PAN, autorem wielu  publikacji dotyczących socjologii szkoły, oświaty i pedagogiki, którego prof. Leppert rozpytywał o polską pedagogikę współczesną.

 

18 października – z dr hab. Krzysztofem Rubachą, profesorem Instytutu Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu, uznanym metodologiem, autorem wielu opracowań z zakresu problematyki, która była przedmiotem tej rozmowy: „O badaniach edukacyjnych (nad edukacją)”.

 

25 października – z prof. Bogusławem Śliwerskim z  Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego, z którego prof. Leppert rozpytywał o to „Co łączy pedagogikę jako dyscyplinę naukową i praktykę edukacyjną (a raczej praktyki edukacyjne)”.

 

8 listopada – z prof.  Mirosławę Nowak-Dziemianowicz z Akademii WSB w Dąbrowie Górniczej, kiedy poszukiwana była odpowiedź na pytanie „o stawanie się człowiekiem”, czyli w jaki sposób przebiega ten proces  w relacji z samym sobą, z innymi ludźmi oraz ze światem.

 

Uznałem, że przypomnienie owych spotkań, ich tematów oraz rozmówców, którzy na zadawane im przez prof. Lepperta pytania odpowiadali, pozwoli mi dobitniej wyeksponować problem, który chcę dzisiaj, nazwać po imieniu, a który nazywa się „język(i), którym(i) posługują się naukowcy.”

 

A mam na myśli dwie skrajne jego (ich) wersje –  to jakim językiem posługują się uczeni (oczywiście mam na myśli tych z nauk pedagogicznych!), skoncentrowani na zgłębianiu nauki, jej wzbogacaniu o własne badania i przemyślenia oraz utrwalaniu swych osiągnięć w publikacjach, oraz ci drudzy – którzy także czytają publikację innych uczonych, prowadza liczne własne badania i publikują ich wyniki, ale wszystko to robią w celu podzielenia się owymi zdobyczami wiedzy ze światem praktyki – i czynią to w języku możliwie zrozumiałym dla tych, którzy w tym świecie funkcjonują.

 

Nie zaskoczę Was tym, gdy oświadczę, iż jako były wieloletni prelegent TWP, upowszechniający wiedzę o wychowaniu wśród nauczycieli i rodziców uczniów łódzkich szkół, opowiem się za językiem, którym swoim licznym słuchaczkom i słuchaczom przekazuje owoce swoich badań empirycznych prof. Jacek Pyżalski!!!

 

I nigdy nie będę wpadał w zachwyt, że jakiś profesor postanowił przykuć uwagę publiki jakimś nietypowym określeniem – patrz „antropocen”, czy kiedyś  mój były „kolega z pracy”, lansując antypedagogikę…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



Po tym jak napisałem wczorajszy esej okolicznościowy jestem dziś bardziej w stadium regeneracji sił twórczych, niż erupcji kolejnych gejzerów błyskotliwych przemyśleń. Co nie zmienia faktu, że mam „poczucie obowiązku” – jak się czytelniczki i czytelników przyzwyczaiło do niedzielnych felietonów, nie można ich zawieść.

 

Jeśli spodziewacie się, iż rzucę się łapczywie do komentowania ogłoszonej w piątek „Umowy koalicyjnej” jaką podpisało pięciu panów w imieniu trzech komitetów wyborczych, które wspólnie uzyskały 246 głosów, co pozwala im planować przejęcie władzy, nie tyle całej umowy, ile tych jej pięciu punktów, które już wcześniej wyselekcjonowałem w dniu ich opublikowania, to jesteście w błędzie. Nie uważam za właściwe, aby emeryt oświatowy z osiemnastoletnim stażem zabierał w tej sprawie głos. Niechaj czynią to ci, którzy są aktualnie zaangażowani w szkolnictwo, są jego aktywnym podmiotem, bądź mają kompetencje innego rodzaju do opiniowania propozycji zawartych dla edukacji w owym dokumencie.

 

Ja – nie okrywam, że z pewną złośliwością – zwrócę jedynie Waszą uwagę na wizualny komunikat, jaki popłynął z transmitowanego w telewizjach przebiegu owego wydarzenia. Otóż uderzył mnie tam obraz pięciu facetów, strojących swe „liderskie piórka” za mikrofonami, a chwilę później obserwowałem jak owe mikrofony są w pośpiechu przenoszone (symetrycznie  – na lewą i prawą stronę) przez . . . wyłącznie kobiety.

 

Źródło: https://www.youtube.com

 

 

I to wszystko miało miejsce na wspólnej imprezie partii, które wielokrotnie głosiły, iż będą dbały o parytety kobiet i mężczyzn we władzach, w rządzie, że będą stały na straży równouprawnienia kobiet…

 

x          x          x

 

Na tematy, którymi mogły mnie zainspirować inne wydarzenia minionego tygodnia także nie mam chęci wypowiadania swoich opinii i komentarzy. Dlaczego? Bo nie muszę – sam jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem…

 

Czy to znaczy, że na tym zakończę ten felieton?  No nie, nie ma tak dobrze…

 

Otóż jest jeden problem, który nie daje mi spokoju od dnia, w którym poznałem program konferencji na temat „Co ze zdrowiem dzieci i młodzieży, przygotowanej przez Specjalistyczną Poradnię Doradztwa Zawodowego i dla Dzieci z Wadami Rozwojowymi w Łodzi na temat „Co ze zdrowiem dzieci i młodzieży”. Na pierwszy rzut mojego oka (kogoś, kto jest nie tylko twórcą tej nazwy, ale i autorem jej pierwszego statutu) wydało mi się, że ta problematyka niebardzo mieści się w zakresie działania tej placówki, zarysowanego jej nazwą. No, bo z problemami  zdrowia psychicznego tej kategorii mieszkańców Łodzi na co dzień radzą sobie (lub nie) poradnie psychologiczno-pedagogicze, dawniej nazywane dzielnicowymi, dziś noszące w nazwie jedynie cyfry – od 1 do 6, oraz dwie których nazwa określa przedmiot ich zainteresowań: Specjalistyczna Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna dla Młodzieży i Specjalistyczna Poradnia Wspierania Rozwoju i Terapii.

 

Już czytając program tej konferencji pomyślałem, że powinni w niej uczestniczyć wszyscy pedagodzy i psycholodzy szkolni z łódzkich szkół – z obu poziomów edukacji. I po chwili przyszła mi myśl druga: wszak wszyscy oni mają swoich metodyków w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i KP. A ci co pracują w szkołach ponadpodstawowych mają jeszcze Poradnię dla Młodzieży!

 

Odpuszczam na tę chwilę tą ostatnią wymienioną placówkę i zatrzymam się przy ŁCDNiKP i sięgnąłem po informację jaką to ofertę przedstawiło  tymże szkolnym pedagogom i psychologom owo Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli. Zrobiłem to z tym większą ciekawością, że nie zaglądałem tam od niedawnej zmiany na stanowisku dyrektora tej placówki, kiedy to wielo, wieloletniego jej dyrektora – Janusza Moosa zastąpiła  (co prawda „na tym czasem”) mało komu znana pani Karolina Południkiewicz .

 

Gdy już wszedłem na stronę Centrum i odnalazłem plik z ową ofertą na ten rok szkolny przeżyłem szok: dokument ten ma 182 srtony!!! Aby nie być gołosłownym zaprezentuję choć spis treści, ale tak naprawdę jest to jedynie wykaz ośrodków i pracowni, które przedstawiają tam swoją ofertę:

 

 

Aby choć wstępnie zorientować się w charakterze tej oferty kierowanej do pedagogów i psychologów pokaże 3 przykłady:

 

 

 

Zainteresowanych całością owej przebogatej (!)  oferty odsyłam do pliku „Oferta edukacyjna ŁCDNiKP”  –  TUTAJ

 

A jeśli ktoś byłby zainteresowany, czy  organizacja konferencji na temat Co ze zdrowiem dzieci i młodzieżyprzez, wszak specjalistyczną, Poradnię Doradztwa Zawodowego i dla Dzieci z Wadami Rozwojowymi nie wykroczyła aby poza ich zakres zadań – odsyłam do strony z ofertą tej placówki  –  TUTAJ

 

FINITO !

 

Sami widzicie jakie są skutki tego, gdy mnie poniesie „misyjne wzmożenie informacyjne”…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Dzisiaj zacznę ten tekst nietypowo: nie od jakiegoś – wybranego z minionego tygodnia – wydarzenia z obszaru edukacji, a od osobistego zwierzenia o prywatnej lekturze, której od pewnego czasu się oddaje. Nie jest to lektura na jeden czy kilka wieczorów, gdyż tom ten liczy 520 stron, czyli księga ta ma 260 kartek, i choć nie ma twardych okładek, waży prawie kilogram – dokładnie 84 dkg. Jej format też robi wrażenie  – 23,5cm. na 16,5 cm. Jest co trzymać w  rekach, zwłaszcza, że najczęściej czytam, gdy – dla sprawienia ulgi schorowanemu kręgosłupowi, po dłuższym siedzeniu przed laptopem – kładę się na wersalce i w pozycji „półleżącej” biorę ową księgę – czasem nawet w jedną rękę, bo drugą mam zajętą głaskaniem mojej goldenki Sendi – i czytam, z uwagą, strona po stronie.

 

Po takiej wstępnej charakterystyce tego dzieła pora na informację bibliograficzną:

 

Michelle Obama, BECOMING. Moja historia. Przełożył Dariusz Żukowski, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019. [Więcej o książce – TUTAJ]

 

Przyznam się, że w dniu kiedy piszę ten tekst jestem dopiero na 210 stronie – za mną jest autobiograficzna, szczera i bez krygowania się powadzona opowieść o dzieciństwie i młodości autorki tej autobiografii – przyszłej Pierwszej Damy Ameryki, o latach przeżytych w South Shore – dzielnicy Chicago oraz wspomnienia o kolejnych etapach jej edukacji – aż do ukończenia studiów prawniczych. Dowiedziałem się także o początkach jej znajomości z Barakiem Obamą, okresie ich narzeczeństwa, i już za mną jest lektura o ich ślubie, weselu i podróży poślubnej – co miało miejsce w 1992 roku .

 

Ale jeden fragmencik tej opowieści (str. 183) zapalił w mojej głowie czerwone światełko. Są to słowa, w których autorka wspominając drogę edukacyjno-zawodową Baraka, pisze tak:

 

„Poczuł ulgę gdy skończył prawo, i zależało mu na tym, by jak najszybciej porzucić abstrakcyjną domenę wiedzy akademickiej na rzecz zajęć bardziej absorbujących i zakotwiczonych  w rzeczywistości.”

 

Opisywana decyzja Baraka Obamy miała miejsce na początku lat 90-ych XX wieku, kiedy przyszły pierwszy czarnoskóry prezydent USA miał 30 lat.

 

Co to ma wspólnego z tradycyjnym nurtem tych felietonów? Dlaczego akurat to zdanie tak mi się utrwaliło i w jakim celu go przytoczyłem? Bo przeczytałem je mając świeżo w pamięci rozmowę jaką w „Akademickim Zaciszu” prowadzili dwaj profesorowie pedagogiki na temat „Co łączy pedagogikę jako dyscyplinę naukową i praktykę edukacyjną (a raczej praktyki edukacyjne)”.

 

Uświadomiłem sobie podczas tej lektury, że młody absolwent Harvard Law School – jednego  z wydziałow pierwszej na świecie uczelni wyższej – Uniwersytetu Harvarda w Cambridge, wydziału założonego w 1817, będącego najstarszą szkołą  prawniczą w Stanach Zjednoczonych –  już 32 lata

 

A ja muszę dziś – w  2023 roku – oświadczyć, że w ową środę 23 października, po zakończeniu  „zdalnego” uczestniczenia w owej debacie dwu uczonych, prezentowanej w ramach Wirtualnego Uniwersytetu Pedagogicznego, czułem nie tylko niedosyt, ale wręcz rozczarowanie. Bo nie tylko, że tak naprawdę nie usłyszałem tam nic, co przekonałoby mnie, że owa dyscyplina naukowa jaką jest pedagogika (już „za moich czasów” określana ją – na wyrost – „nauką praktyczną”) jest w polskich uczelniach uprawiana – jak nauka medycyny – w codziennym związku uczonych z wykonywaną przez nich, wybraną formą praktycznego wdrażania postulatów  tej nauki, ale nawet nie doczekałem się, choćby projektu, urzeczywistnienia moich marzeń o prawdziwych i w pożądanym wymiarze czasowym  odbywanych, studenckich praktykach pedagogicznych!

 

Może to jest przyczyną, że tak wielu absolwentów pedagogiki, podobnie jak uczynił to przed kilkudziesięcioma laty Barak Obama z uniwersyteckim prawem , tę pedagogikę, postrzeganą  jako abstrakcyjną domenę wiedzy akademickiej, porzucają  na rzecz zajęć zakotwiczonych w rzeczywistości. Tak jak uczyniłem to przed 40-om laty ja, a po mnie inni moi „koledzy z pracy”…

 

Wiem, wiem, jest w Polsce, na polskich uczelniach wyższych, kilkoro profesorek/ów i doktorek/ów habilitowanych, dających na co dzień dowody ich silnych i bliskich związków z praktyczną działalnością szkół i innych placówek oświatowych, wychowawczych czy nawet opiekuńczych-wychowawczych, niestety, przeniesionych przed laty do resortu pomocy społecznej.

 

Ale są też – godne szacunku i uznania, jak choćby Gospodarz „Akademickiego Zacisza” – wyjątki.

 

I – niestety –  mam przekonanie, że nie zmieni tego stanu nawet kilka takich spotkań, zorganizowanych przez prof. Romana Lepperta.  I nie oczekiwałbym, że – jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej – zmieni to minister przyszłego rządu koalicji demokratycznej, odpowiedzialny za szkolnictwo wyższe.  Mam przekonanie, że zmiana będzie możliwa tylko „oddolnie”. Już widzę oczyma mojej wyobraźni zawładnięcie przez owych „partyzantów zmiany”  Komitetem Nauk Pedagogicznych PAN, reanimację i powrót do założycielskiej idei współpracy teoretyków i praktyków  w ramach Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego (wiem co mówię, bo byłem uczestnikiem pierwszego, założycielskiego zjazdu PTP ), a także wynajdywanie przez aktywistów licznych ruchów społecznych, zrzeszających nauczycieli, rodziców i uczniów „eduzmieniaczy”– otwartych na codzienną współpracę z praktykami młodych pracowników nauki i włączanie ich do swoich stowarzyszeń…

 

STOP! Znowu dałem się ponieść mojemu – zapewne wrodzonemu – romantycznemu optymizmowi….

 

 

Włodzisław Kuitowicz



 

To ostatnia niedziela października – przed nami dni wspominania naszych bliskich  zmarłych. Ale nie będę wybiegał w przyszłość – „rozliczę się” z ostatniego rozdziału przeszłości.

 

A czuję się winien wyjaśniania stałym czytelniczkom i czytelnikom pewnych niekonsekwencji, jakich jestem sprawcą „w temacie” pojawiania się na OE informacji o kolejnych spotkaniach w „Akademickim Zaciszu”. Jak wiadomo przez cały miniony rok akademicki – począwszy od  października 2022 roku, kiedy zamieściłem informację o środowym spotkaniu w „Akademickim Zaciszu”, gdzie rozmawiano na temat „Po co nam uniwersytet” – zawsze w czwartek umożliwiałem wszystkim zainteresowanym, którzy poprzedniego dnia nie mogli lub przeoczyli  to wydarzenie, aby mogli od razu na OE kliknąć  podany link i nadrobić tą zaległość.

 

A w tym miesiącu, po tym jak 28 września zarejestrowałem pierwsze po wakacjach spotkanie w „Akademickim Zaciszu („Pytanie o sens edukacji” ), a 5 października odnotowałem inaugurację „Wirtualnego Uniwersytetu Pedagogicznego” – rozmową na temat pedagogiki i edukacji w antropogenie, zacząłem mieć wątpliwości: czy taka tematyka owego WUP jest tym, na co czeka „target” mojego „Obserwatorium Edukacji”? Zamieściłem jeszcze w kolejny czwartek (12 października) informację o spotkaniu w AZ, ale tylko ze względu na jego temat i osobę zaproszonego tam gościa: Rozmowa o współczesnej polskiej pedagogice z nestorem tej dyscypliny, gdyż tym nestorem był ceniony przeze mnie prof. Zbigniew  Kwieciński.

 

Ale już tydzień później, w kolejny czwartek, nic nie wspomniałem  o środowej rozmowie  w AZ, kiedy na temat badań edukacyjnych (nad edukacją) wypowiadał się prof. dr hab. Krzysztof Rubacha, m. In. autor książki „Metodologia badań nad edukacją”  – dyrektor Instytutu Nauk Pedagogicznych UMK.

 

Jednak gdy nadeszła kolejna środa, od wielu dni zapowiadana przez prof. Lepperta jako dzień spotkania w AZ na temat „Co łączy pedagogikę jako dyscyplinę naukową i praktykę edukacyjną (a raczej praktyki edukacyjne)”, i kiedy dowiedziałem się, że na ten właśnie temat będzie wypowiadał się mój „stary” znajomy (znamy się od 1976 roku)-  prof. Bogusław Śliwerski z  Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego, nie mogłem tego nie obejrzeć i wysłuchać. I – oczywiście – następnego dnia, jak to było tradycją,  zamieściłem materiał informacyjny. Był on jednak bardzo lapidarny, gdyż za dużo wspomnień i emocji wzbudziły we mnie niektóre fragmenty wypowiedzi prof. Śliwerskiego, a ich uzewnętrznianie w tej formule byłoby wykroczeniem poza przyjęte przeze mnie zasady. .

 

 

Ale w felietonie, przynajmniej o niektórych usłyszanych tam opowieściach Gościa „Akademickiego Zacisza” chyba mogę tu po kilka zdań napisać.

 

Czytaj dalej »



 

Siadając do napisania tego felietonu mam świadomość, że dzisiejsza niedziela w istotny sposób różni się od tej sprzed tygodnia. Wtedy nie mogłem  podjąć żadnego tematu, który miałby jakikolwiek związek z wyborami. Dzisiaj, po siedmiu dniach od wieczoru wyborczego, mogę już bez obaw skomentować to ważne dla wszystkich wydarzenie.

 

Ale zacznę od przypomnienia moich (zapewne nie tylko moich) obaw, o których napisałem na tydzień przed „października piętnastego” w felietonie nr 491:

 

„…czytając kolejne publikowane wyniki sondaży poparcia dla poszczególnych komitetów wyborczych nie potrafię być spokojny. Ta świadomość, że podawane tam  procentowe wskaźniki poparcia mogą  zawierać „2% błędu statystycznego”, że wielu zwolenników PiS może krępować się deklarowania ankietującym swojego poparcie dla tej partii,  że… , że może powtórzyć się sytuacja jak z wieczoru wyborczego w Słowacji – boję się, że możliwa jest trzecia kadencja rządów partii Kaczyńskiego.

 

I co wtedy będzie z edukacją, jak bardzo pogłębi się ingerencja rządzących w system szkolny, w programy nauczania, w status zawodowy nauczyciela, ale i w poziom wynagrodzeń nauczycielskich? A co będzie z ruchem eduzmieniaczy, ‘Budzących się szkół’?”

 

Najbardziej stresującymi były ostatnie dni przed i dwa dni po wyborach. Ostatni sondaż jaki opublikowało Radio Zet przewidywał takie wyniki:

 

„W ostatnim dniu kampanii wyborczej przed niedzielnymi wyborami parlamentarnymi Radio ZET opublikowało wyniki sondażu […]:

 

Respondenci odpowiedzieli, że Prawo i Sprawiedliwość sięgnie po 34 proc. głosów. Ankietowani wskazywali najczęściej, że Koalicja Obywatelska zdobędzie 30 proc. głosów, Lewica i Trzecia Droga po 10 proc., a Konfederacja 8 proc.

 

W dniu wyborów, tuż po godzinie dwudziestej pierwszej,  podano wyniki „exit pool”. Warto je tutaj przywołać:

 

Według wyników exit poll przeprowadzonych przez Instytut IBRIS wybory parlamentarne 2023 wygrało 41,2 proc. z wynikiem Prawo i Sprawiedliwość. Na drugim miejscu uplasowała się Koalicja Obywatelska, otrzymując – 25,5 proc. głosów. Kolejne miejsca zajęły: Trzecia Droga – 13,8 proc., Lewica – 8,1 proc., Konfederacja – 7,4 proc.”

 

Od tej chwili byliśmy skazani na cierpliwość – trzeba było poczekać do popołudnia  17 października, kiedy znane już były oficjalne wyniki wyborów, podane przez Państwową Komisję Wyborczą:

 

Jak podała podczas konferencji Państwowa Komisja Wyborcza, frekwencja w wyborach parlamentarnych wyniosła 74,38 proc.

 

W podziale na poszczególne komitety wyborcze, PiS zdobył 35,38 proc. głosów, KO — 30,70 proc., Trzecia Droga — 14,40 proc., Nowa Lewica — 8,61 proc., Konfederacja — 7,16 proc., Bezpartyjni Samorządowcy — 1,86 proc.; Polska Jest Jedna — 1,63 proc.

 

W przeliczeniu na mandaty do Sejmu, PiS zdobyło 194 mandaty, KO — 157; Trzecia Droga — 65; Nowa Lewica — 26; Konfederacja — 18”

 

I od tej chwili można już było prześledzić na ile trafne są informacje podawane na podstawie sondaży (nie wnikam już w to, że w zależności od tego kto ten sondaż przeprowadzał – wyniki potrafiły  bardzo się różnić), na ile wiarygodne są dane exit poolu i jak to się ma to do ostatecznych wyników ogłoszonych przez PKW. Tak dla ciekawości – własnej, ale i Was,  Czytelniczki i Czytelnicy – zrobiłem takie porównanie:

 

W pierwszej kolumnie – dane z sondażu dla Radia Zet”, w drugiej – z Exit poolu, w trzeciej – oficjalne dane z PKW:

 

PiS                       34%          41,w%            35,38%

KO                        30%          25,5%            30,70%

Trzecia Droga         10%          13,8%             14,4%

Lewica                    10%           8,1%              8,61%

Konfederacja            8%            7,4%              7,16%

 

Niechaj każdy sam wyciągnie  wnioski dla siebie, czy należy w przyszłości traktować sondaże poważnie, czy jednak nie…

 

x           x           x

 

I na koniec jeszcze  kilka zdań o tym co dla nas, ludzi dla  których ważna jest przeszłość polskiej oświaty, jest ważne, kiedy myślimy o Polsce pod nowymi rządami zwycięskich partii koalicji demokratycznej, o tym kto będzie kierował ministerstwem edukacji – nie ważne czy połączonym ze szkolnictwem wyższym, czy nie.

 

Już w czwartek 19 października zamieściłem obszerne fragmenty tekstu z „Portalu Samorządowego”, zatytułowanego Ruszyła giełda nazwisk. To oni mogą zastąpić ministra Czarnka

 

Oto syntetyczna informacja, zaczerpnięta ze strony RMF24:

 

„Platforma Obywatelska stawia na resorty siłowe i finanse. Polska 2050 na dyplomację i klimat. PSL chce zawładnąć gospodarką, a Lewica stawia na edukację. Takie są szczegóły rozmów o tworzeniu nowej koalicji.”

 

Czy taka wersja obsady tego stanowiska jest dla oświaty dobrym rozwiązaniem? Nie podejmuję się tu i teraz snuć na ten temat prognoz. Trochę się boję takiego przeskoku z jednaj (prawicowo-narodowej) skrajności w drugą – lewicowo-liberalną.

 

A czy  kandydatka tej partii  na ów fotel – pani Agnieszka Dziemianowicz-Bąk (lat 39) – jest tą osobą, która sprawdzi się w roli ministry edukacji?  Nie podejmuję się wyrokować w tej sprawie. Ale wiem jedno: wolę  kogoś, kto – potencjalnie – może nie zawieść nadziei, od  powrotu na ten urząd osoby, która już raz tam była i – przez swojego premiera – została odwołana i zastąpiona dziennikarką…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

Bardzo trudno, będąc redaktorem „Obserwatorium Edukacji”, pisać o edukacji w wyborczą niedzielę, kiedy do godz. 21-ej obowiązuje tzw. „cisza wyborcza”.  Skąd takie przekonanie? A no stąd, że cokolwiek pozytywnego, albo krytycznego napisałbym o tym czy innym elemencie systemu oświaty, mogłoby to być uznane za zakamuflowane popieranie jednej a krytykowanie drugiej, startującej w tych wyborach, partii.

 

To może pójdę dziś w stronę wspomnień i refleksji o mojej własnej drodze zawodowej? Od kiedy mogę mówić, że stałem się nauczycielem?  I czy ja tak naprawdę byłem takim klasycznym belfrem?

 

Gdy dziś przypominam sobie początki mojej drogi zawodowej, to nie ma tam takich wspomnień. Bo nie miała z tą profesją nic wspólnego maja etatowa praca w ZHP (lata 199 – 1971), nie była nią niespełna roczna praca w Łódzkim Domu Kultury (połowa września 1971 – sierpień 1972). Czy zatrudniając się 1 września 1972 roku w Państwowym Domu Dziecka w roli wychowawcy, a rok później obejmując stanowisko wicedyrektora d.s. domu dziecka w ośrodku szkolno-wychowawczym, tylko dlatego, że ten typ placówki należał do systemu, nadzorowanego przez Ministerstwo Oświaty i Wychowania, pozwala mi uznać, że to wtedy stałem się nauczycielem? Bo domy dziecka były uwzględnione w obowiązującej od kwietnia 1972 roku „Karcie praw i obowiązków nauczyciela”. Pewnie formalnie mógłbym tak to uznać, ale do dzisiaj dobrze pamiętam, że nie tylko nie myślałem o sobie jako o nauczycielu, ale w praktyce – w kontaktach ze szkołami, których uczennicami i uczniami byli moi podopieczni, funkcjonowałem raczej w roli „p.o. rodzica” – który był co najwyżej partnerem nauczycieli, nigdy ich  kolegą…

 

I dopiero od 1975 roku, kiedy zostałem zatrudniony  w Zakładzie Pedagogiki Społecznej w  Instytucie Pedagogiki i Psychologii UŁ  na stanowisku starszego asystenta, mogłem o sobie powiedzieć, że jestem nauczycielem akademickim. I wtedy także zostałem członkiem ZNP.

 

Formalnie byłem nim także po 1983 roku, kiedy porzucając karierę akademicką zostałem wychowawcą w młodzieżowym ośrodku wychowawczym. I znowu tak naprawdę byłem w.z. tatą, nie belfrem. Po raz pierwszy stanąłem przy tablicy od września 1987 roku, kiedy podjąłem pracę w łódzkim  IKN ODN jako nauczyciel-metodyk, a moją szkołą bazowa (jak to się wtedy określało) było XXIII LO na Widzewie.

 

Jednak ta „przygoda” trwała tylko rok, bo od 1 września 1988 roku – przez następne 4 lata – pracowałem na stanowisku dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej. Co prawda nadal opłacałem składki członkowskie na rzecz ZNP, ale ani przez chwilę nie czułem się wtedy belfrem. Tym bardziej, ze moje „godziny” realizowałem jako dyżurant w Młodzieżowym Telefonie Zaufania. Czyli znowu – jak poprzednio w domach dziecka czy w młodzieżowym ośrodku wychowawczym – byłem wychowawcą, choć tylko „telefonicznym”…

 

I dopiero ostatnie 12 lat mojej etatowej aktywności zawodowej – na funkcji dyrektora Zespołu Szkół Budowlanych – byłem bez wątpienia i formalno-prawnie nauczycielem. Ale i w tej roli ostatnie lata bycia dyrektorem moje obowiązkowe godziny realizowałem jako „pedagog szkolny”.

 

Przedstawiłem skróconą wersję przebiegu mojej pracy „na etacie” i wynika z tych wspomnień prosty wniosek:

 

Za moim mistrzem – prof. Aleksandrem Kamińskim – śmiem twierdzić, że „zawodem moim było wychowawstwo”.  Nie nauczycielstwo…

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz