Realizując deklarację, jaką złożyłem w zakończeniu poprzedniej częci moich wspomnień: Rozdział VIII cz. 5. Ostatnie lata, polityczne tło, świadoma decyzja i pożegnanie”, prezentuję kolejny, IX rozdział moich wspomnień, który zatytułowałem „Powrót do pracy w szkolnictwie wyższym”. Będzie on tekstem jednolitym, to znaczy opublikowanym jako całość, jednak wewnętrznie podzielonym na części – z przyczyn wyłącznie merytorycznych.

 

 

Okoliczności, które sprawiły, że mogłem ponownie stać się wykładowcą w szkole wyższej

 

Zacznę od przypomnienia, że raz już byłem nauczycielem akademickim – w latach 1975 – 1983, kiedy to pracowałem jako starszy asystent w Zakładzie Pedagogiki Społecznej, (przekształconym w 1981 roku w Katedrę)  na Uniwersytecie Łódzkim. Jak to opisałem w 5. części rozdziału IV  „Pierwsze kroki w mojej pracy naukowej. I o jej końcu” – decyzję o rezygnacji z robienia doktoratu, i co za tym idzie – z kontynuowania po wrześniu 1983 roku pracy na UŁ, podjąłem już w 1982 roku, kiedy to ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że robienie karieru naukowej w tej dyscyplinie nie jest moim powołaniem. Jednak odchodziłem z tej pracy z poczuciem, że będzie mi brakowało jej ulubionego przeze mnie nurtu – dydaktycznego…

 

I ta potrzeba dzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem z młodymi adeptami studiów pedagogicznych tkwiła we mnie przez lata.  Aż tu nagle… Może nie tak nagle, ale w wyniku kilku zupełnie nieprzewidywalnych zdarzeń taka możliwość nie tylko się pojawiła, ale nawet zrealizowała. A było to tak:

 

Najpierw musiała pojawić się pani Aniela Bednarek z propozycją ulokowania w budynku szkolnych warsztatów przy ul. Pomorskiej Wyższej Szkoły Informatycznej (WSInf).  Ale o tym już opowiedziałem. Teraz o tej nieprzewidywalnej w chwili powstania tej uczelni sytuacji. Jak już wspomniałem – WSInf z roku na rok się rozrastała i przez kolejne trzy lata rozwijała swoją działalność. Po tym czasie uczelnia na tyle okrzepła  – także finansowo – że mogła sobie pozwolić na zakup własnej siedziby. Były to budynki po nieczynnych od kilku lat zakładach ARELAN przy ul. Rzgowskiej 17a. I był jeszcze inny efekt tej prosperity – prawo do otwarcia oddziału zamiejscowego w Opatówku pod Kaliszem. I właśnie tam, od października 1999 roku, po otrzymaniu zgody na otwarcie drugiego po informatyce  wydziału – pedagogicznego, w październiku 1999 roku, uruchomiono studia zaoczne na tym kierunku. Pierwszym dziekanem tego wydziału został dr hab. Tadeusz Szewczyk.

 

I to był drugi, sprzyjający dla realizacji moich cichych pragnień, element tej sytuacji. Muszę  przypomnieć, że w latach 1975-76 Tadeusz Szewczyk, pracujący wówczas w Wojskowej Akademii Medycznej, w Katedrze Nauk Społecznych, prowadził także gościnnie zajęcia dydaktyczne w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ, w której wówczas pracowałem. To wtedy poznaliśmy się, jako że uczestniczył on także w seminariach pedagogiki społecznej, prowadzonych przez panią doc. dr hab. Irenę Lepalczyk –  ówczesną kierownik Zakładu Pedagogiki Społecznej..

 

I oto, po 20-u latach, spotkaliśmy się: ja, jako dyrektor szkoły-gospodarza, udzielającego przestrzeni dla zajęć dydaktycznych owej szkoły wyższej, i on – nowo powołany dziekan Wydziału Pedagogiki WSInf… I to od niego wyszła inicjatywa, abym poprowadził w Opatówku, od II semestru, zajęcia dla studentów I roku pedagogiki – na początku – oczywiście – z pedagogiki społecznej: wykłady  i ćwiczenia.

 

 

Moje praca wykładowcy w Wyższej Szkole Informatyki

 

I dzięki takim okolicznościom od lutego 2000 roku datuje się mój powrót do roli dydaktyka w szkole wyższej. Zaczęło się od tego, że raz na kilka tygodni, jeździłem do Opatówka w soboty i w niedziele. W kolejnych latach zajęć przybywało – już nie tylko pedagogika społeczna była moim przedmiotem, ale także – na powołanym kierunkach „Pedagogika  opiekuńcza” oraz „Praca socjalna” – takie przedmioty jak: „Metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej”, „Prawne podstawy pracy opiekuńczo-wychowawczej”, „Prawne podstawy pracy socjalnej”. Były jeszcze i inne, ale po latach ich nazwy zatarły się w mojej pamięci. Tym bardziej, że po roku od uruchomienia tych studiów w Opatówku otwarto także kierunki pedagogiczne w głównej siedzibie WSInf w Łodzi. A po kolejnym roku w łódzkiej siedzibie WSInf otwarto także studia stacjonarne na wydziale pedagogicznym.

 

Doszło do takiej sytuacji, że nie miałem żadnego wolnego weekendu, gdyż co dwa tygodnie jechałem na sobotę i niedzielę do Opatówka, a w „przemienne” soboty i/lub niedziele miałem zajęcia w Łodzi. Do tego przynajmniej jednego popołudnia w dni robocze miałem wykłady i ćwiczenia na studiach stacjonarnych w Łodzi.

 

Podczas weekendowych pobytów w Opatówku, gdzie zajęcia odbywały się w miejscowym Zespole Szkół Ogrodniczych, który miał obok budynku dydaktycznego także budynek internatu, wykładowcy, którzy mieli zaplanowane zajęcia na sobotę i niedzielę, nocowali  w pokojach tegoż internatu. Po sobotnich zajęciach stało się zwyczajem, że na kolację chodziliśmy do pobliskiego motelu „Czarnuszka”, gdzie zespół przyjezdnych dydaktyków – z bardzo odległych dyscyplin – integrował się.

 

I  o jeszcze jednej, tym razem nie dydaktycznej, a w pewnym sensie opiekuńczo-wychowawczej funkcji, jaką mi właścicielka szkoły – Aniela Bednarek – powierzyła muszę opowiedzieć. Dokładnie nie pamiętam, ale zapewne było to w trzecim roku mojej tam pracy, kiedy zostałem mianowany Pełnomocnikiem Kanclerza WSInf do spraw studenckich. W dniach mojego pobytu w Opatówku oraz w określonym dniu tygodnia w siedzibie Szkoły w Łodzi miałem dyżur, podczas którego przyjmowałem studentów w sprawach próśb o odroczenie opłat czesnego – zazwyczaj z ważnych powodów rodzinnych lub losowych.  Także w tym czasie rozpatrywałem skargi i odwołania, które przekazywały mi dziekanaty – w Opatówku i w siedzibie Szkoły przy Rzgowskiej.

 

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że w przytłaczającej większości rozpatrywanych przeze mnie podań przychylałem się do prośby i podejmowałem decyzję o odroczeniu wpłaty, a nierzadko także o umorzeniu części miesięcznych rat.

 

Jako że moja decyzja, jako pełnomocnika Kanclerza WSIinf, była ostateczna – oficjalnie nikt nie mógł jej podważyć. Jednak informacje o finansowych skutkach moich decyzji docierały do pani Bednarek, przeto nie byłem zaskoczony, kiedy po roku funkcja pełnomocnika ds. studenckich została zlikwidowana i od tej pory decyzje te podejmowała osobiście pani kanclerz…

 

Lata mijały, z każdym kolejnym rokiem spadała liczba studentów na kierunkach pedagogicznych, malała liczba godzin dydaktycznych, co skutkowało ograniczeniem oferty dydaktycznej dla osób, które nie były zatrudnione w uczelni na etatach. Tracili na tym tacy „wolni strzelcy” jak ja. Skutkiem tego procesu była coraz mniejsza oferta kierowana pod moim adresem, a w konsekwencji jej brak.

 

Ostatnie zajęcia dla studentów pedagogiki na Rzgowskiej w Łodzi poprowadziłem 4 czerwca 2009 roku. Trochę dłużej wygaszanie tego kierunku trwało w oddziale zamiejscowym w Opatówku –  ostatni raz byłem tam w roli wykładowcy  5 lutego 2011 toku – aby wpisać studentom do indeksu oceny z ostatnich dwu prowadzonych tam przeze mnie przedmiotów: „Prawne podstawy pracy opiekuńczej” i „Prawne podstawy pracy socjalnej”.

 

 

Moje praca wykładowcy w Wyższej Szkole Pedagogicznej

 

Ale – jak już wiecie – od roku akademickiego 2002/2003 powstała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, której właścicielką była Małgorzata Cyperling (poprzednio właścicielka działającego w ZSB nr 2 przy ul. Kopcińskiego Centrum Szkoleniowo-Promocyjnego „EDUKACJA”), a jej pierwszą siedzibą był budynek  po zlikwidowanych warsztatach szkolnych przy ul. Pomorskiej. Nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że i ta uczelnia zaproponowała mi poprowadzenie wykładów i ćwiczeń – tradycyjnie – najpierw z pedagogiki społecznej – bo ten przedmiot na kierunkach pedagogicznych zawsze jest na drugim semestrze pierwszego roku studiów.

 

Jednak sytuacja zaczęła się radykalnie zmieniać, kiedy po roku WSP przeniosła swoją siedzibę do budynków po dawnych warsztatach szkolnych Technikum Włókienniczego przy ul. Żeromskiego i kiedy rektorem szkoły został… profesor Bogusław Śliwerski. Z roku na rok wzrastała liczba powierzanych mi do prowadzenia przedmiotów – wykładów i/lub ćwiczeń na studiach tak zaocznych jak i stacjonarnych. Zostałem także wykładowcą, a jednego roku także kierownikiem, podyplomowych studiów organizacji i zarządzania oświatą.

 

Gdy w roku akademickim 2008/2009 uczelnia pobiła swój rekord w rekrutacji na I rok studiów – zapisało się  ok. 1000 studentów, z tego ponad 800 na studia zaoczne – naprawdę miałem dużo roboty. Wykłady dla studentów niestacjonarnych nie mogły już odbywać się w żadnej z auli przy Żeromskiego – w tym celu wynajęto aulę Sołtana na Politechnice Łódzkiej. Poza wykładami i ćwiczeniami, prowadzonymi z kilku przedmiotów – w obu trybach studiów – zostałem jeszcze kierownikiem specjalności „pedagogika opiekuńcza”.

 

Jednak i ta uczelnia zaczęła odczuwać  ujawniające się z każdym kolejnym rokiem powszechne zjawisko drastycznego spadku kandydatów na studia w szkolnictwie niepaństwowym, które było oczywistym skutkiem coraz mniej licznych roczników kończących szkoły  średnie, a także wyczerpaniem się „zasobów” osób aspirujących do wyższego wykształcenia, którzy w minionych latach nie mieli szansy ich realizacji w systemie uczelni państwowych.

 

Konsekwencją tego procesu była coraz mniejsza liczba studentów na kolejnych latach, a co za tym idzie –  mniejsze zapotrzebowanie na zajęcia dydaktyczne. Pierwszymi, którzy tracili na tym były osoby na umowach o dzieło – godziny musiały być dla etatowych doktorów i profesorów.

 

Ostatnie zajęcia na WSP,  a był to test wiadomości – także  z pedagogiki społecznej –  dla studentów I roku, odbyłem 2 lutego 2011 roku. I tak – tym razem definitywnie – zakończyłem mój drugi – tym razem jedenastoletni – okres aktywności w roli nauczyciela szkoły wyższej.

 

 

Co jeszcze należy do obowiązków prowadzącego zajęcia dydaktyczne, oprócz ich prowadzenia

 

Jeśli ktoś nie zna „kuchni” pracy dydaktycznej w szkole wyższej, to mu wyjaśnię, że zajęte ma się nie tylko godziny „czystego” wykładu czy ćwiczeń. Trzeba najpierw opracować ich program, czyli tzw. sylabus , który musi uzyskać aprobatę dziekana. Przed każdym wykładem trzeba było przygotować jego konspekt i materiały „wsparcia”, czyli – w pierwszych latach dwutysięcznych były to podstawowe tezy i bibliografia tematu na foliach, które się wyświetlało na ekranie rzutnikiem, ale już  na „przełomie wieków”, kiedy i ja skomputeryzowałem się i opanowałem sztukę posługiwania się programem Power Point – także przygotowanie do każdego wykładu serii takich slajdów. W celu zilustrowania  przygotowałem plik zawierający pierwsze slajdy cyklu wykładów z „Pedagogiki pracy” (TUTAJ), a jako przykład całego takiego wsparcia wykładowcy – plik ze slajdami do pierwszego wykładu „Pedagogika pracy jako subdyscyplina pedagogiczna” – TUTAJ

 

Oczywiście prawie każdy przedmiot w formule wykładu kończył się egzaminem, większość była na zaliczenie z oceną. Z powodu dużej liczby studentów – ocena  takiego egzaminu lub zaliczenia zależała od punktacji osiągniętej na teście wiadomości, którego dziesiątki, bywało że i setki kartek z odpowiedziami musiałem sprawdzić, aby ustalić ocenę. To jeszcze nie koniec – zwykle kilkanaście procent osób takiego sprawdzianu nie zaliczało – musiałem przygotować, przeprowadzić i ocenić test poprawkowy.

 

 

Jedyne posiadane przeze mnie zdjęcie zrobione w Opatówku  podczas pisania przez studentów testu wiadomości

 

Natomiast ćwiczenia zaliczałem na podstawie prac pisemnych – zazwyczaj na wybrany przez studentkę/studenta jeden z trzech zaproponowanych przeze mnie tematów, których opracowanie dawało mi podstawę do określenia stopnia opanowanie przewidzianej w programie przedmiotu wiedzy oraz umiejętności jej zastosowania przy rozwiązaniu określonego w temacie problemu. To oczywiście generowało kolejne godziny spędzone w domu nad czytaniem tych opracowań.

 

I tu muszę pochwalić się jeszcze jedną umiejętnością, którą nu siałem posiąść  jako samouk. Otóż w dużej ilości sprawdzanych prac, które studenci przysyłali mi jako pliki pisane w programie Word na adres mailowy, zwykle trafiało się kilka takich tekstów, które wydawały mi się „podejrzanie naukowe”, co rodziło przypuszczenie, że nie jest to praca własna studentki/studenta. Nie dysponowałem wówczas żadnym programem specjalnym do wykrywania plagiatów, ale pomyślałem sobie, że autor nadesłanej pracy zapewne szukając tekstu na zadany temat wpisywał go do wyszukiwarki plików i w ten sposób znajdował opracowania, z których fragmenty zamieszczał na zasadzie „kopiuj-wklej”. Przeto i ja postępowałem podobnie. Podejrzany o przekopiowanie do pracy zaliczeniowej „cudzy” fragment kopiowałem i wklejałem do Googl’a. Bez pudla otrzymywałem informację o autorze i tytule  pracy z której „skradzione” zostały te treści.

 

Mając takie dowody informowałem osobę która mi przysłała taką niesamodzielną pracę o moim odkryciu, podając źródło z którego przesłane mi teksty pochodziły – wzywając do samodzielnego napisania i przesłania pracy zaliczeniowej ponownie.

 

Bardzo szybko rozeszła się wśród studentek i studentów informacja, ze „pan Kuzitowicz to się nie da nabrać!” i w zasadzie otrzymywałem już wyłącznie studenckie prace własne – powołujące się na cytowane źródła, z podaniem notki bibliograficznej.

 

 

Moje pionierskie doświadczenia w nauczaniu zdalnym

 

I muszę opowiedzieć o jeszcze jednym doświadczeniu w obszarze dydaktyki szkoły wyższej, jaki było mi dane zdobyć. Tym razem rzecz działa się w pierwszej ze startujących w „BUDOWLANCE” szkół wyższych – w Społecznej Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania”. Albowiem to stamtąd otrzymałem propozycję poprowadzenia zdalnej edukacji z grupą polskich  studentek i studentów, przebywających aktualnie na terenie Anglii – generalnie w Londynie. A żeby było ciekawiej – także nazwy zajęć (przedmiotów) były nietypowe.

 

Nie będę tu opisywał szczegółów całej procedury, ale powiem jedynie, że zajęcia te prowadziłem w drugich semestrach dwu kolejnych lat: wiosną 2010 i wiosną 2011roku. Za pierwszym razem tematem moich zdalnych  (raz w tygodniu, w soboty, od 21-ej godzinny czat z wszystkimi chętnymi” konsultacji, a przedtem przygotowanego materiału dydaktycznego było „Zarządzanie w działalności opiekuńczo-wychowawczej”, zaś w następnym roku – „Projektowanie działalności wychowawczej”. W każdym z tych dwu przypadków musiałem wcześniej opracować i złożyć w WSPiZ plik ze skryptem do tych zajęć, oraz plik w Power Point z moim opracowaniem materiałów spierających opracowany skrypt. Fragmenty umów zawieranych przeze mnie na prowadzenia tych zajęć  –  TUTAJ

 

Oba te „dziełka” były zamieszczane na stronie uczelni, studiujące zdalnie z nich korzystali dowolnie, zaś czaty służyły indywidualnym konsultacjom. Zaliczenie zajęć, podobnie jak w zajęciach tradycyjnych, odbywało się na podstawie pracy nadesłanej na mój specjalnie dla tego celu stworzony adres poczty elektronicznej. Wpisy do indeksów dokonywałem już podczas spotkania  „w realu”, w siedzibie uczelni przy ul. Kilińskiego 98.

 

 

Moje „trzy grosze” w programie „Praktyka na miarę szyta…”

 

W zakończeniu opowieści o moim powrocie do roli nauczyciela akademickiego postanowiłem jeszcze pochwalić się moim udziałem w zrealizowanym przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Łodzi w latach 20010 – 2012 projekcie unijnym „Praktyka na miarę szyta. Program praktyk pedagogicznych podnoszących jakość kształcenia w zawodzie nauczyciela”. Podczas trwania projektu byłem odpowiedzialny za promocję tych działań i kontakty z mediami, ale miałem także swój udział w powstaniu publikacji, która zwieńczyła ten projekt: Dobre praktyki pedagogiczne szansą innowacyjnej edukacji”.  Spis treści tej publikacji – TUTAJ. Tak się dobrze składa, że jest ona nie tylko dostępna w wersji książki drukowanej (zapewne w nielicznych bibliotekach), ale także – powszechnie – poprzez repozytorium  –  TUTAJ

 

Oto jej okładki:

 

 

Informując o tych moich dwu publikacjach, a także o funkcji rzecznika prasowego projektu stworzyłem swoisty przyczółek do tematyki kolejnego, już X rozdziału moich wspomnień. Będzie on zatytułowany „Moja nowoodkryta pasja redaktora e-mediów i publicysty”. Dowiecie się tam jak to się stało, że zostałem redaktorem naczelnym internetowej „Gazety Edukacyjnej” i jak to skutkowało moją aktywnością publicystyczną w kilku tradycyjnie wydawanych  periodykach. No i w jakich okolicznościach założyłem „Obserwatorium Edukacji”.

 

O tym  wszystkim będziecie mogli przeczytać  już za parę tygodni – chciałbym, aby stało się to jeszcze w jedną z sobót  lipca.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź