W oczekiwaniu na „owocobranie” działań szefa połączonych resortów z Szucha i z Hożej, dotrzymując danego przed tygodniem słowa, będę dziś snuł moje refleksje na tematy, które w ubiegłym tygodniu stały się przyczyną moich – silniejszych lub słabszych – emocji…

 

Zacznę od moich myśli, które zostały wywołane podczas lektury posta z bloga Anny Konarzewskiej „Być nauczycielem…”, zatytułowanego „O potrzebie czułości w edukacji…” Już w trakcie czytania, gdy z treści tego tekstu zorientowałem się o czym koleżanka Konarzewska pisze, nabrałem wątpliwości, czy użycie w tytule słowa „czułość” było właściwe. Chcąc sam siebie sprawdzić czy moje obawy są słuszne, sięgnąłem do wiedzy internetowo dostępnych słowników.

 

Już Wikipedia poinformowała mnie, że słowo to ma aż 9 znaczeń, przy czym na pierwszym miejscu napisano tam, że „czułość” to cecha…

 

Ale nie było tam linku do precyzyjniejszej definicji. Szukałem więc dalej. Słownik PWN poinformował, że „czuły” ma 4 główne znaczenia, w tym pierwsze dwa, to ”odnoszący się do kogoś z tkliwą miłością, serdecznością; też: będący wyrazem takich uczuć” i „wrażliwy, wyczulony na coś”.

 

Trochę się uspokoiłem, bo ja tym słowem posługuję się właśnie w tym pierwszym znaczeniu i nie użyłbym go dla określenia moich relacji z uczniami. Aby nie nadawać komunikatu, który może zabrzmieć dwuznacznie – wolałbym mówić o potrzebie bycia empatycznym, wrażliwym właśnie na sygnały stanów psychicznych, wysyłane, nie zawsze werbalnie, przez uczniów.

 

Ale może jestem za stary, zbyt „konserwatywny” na dzisiejsze czasy, może – nie będąc polonistą – nie zinterioryzowałem tak bardzo, cytowanych w tm poście przez Annę Konarzewską, tekstów naszej noblistki – Olgi Tokarczuk.

 

 

x           x           x

 

 

Drugim tekstem, a właściwie fragmentem jednego z całej ich serii, zamieszczonych 8 października, którym dałem tytuł „Podstawowe pytania i próby odpowiedzi na nie refleksyjnego Tomasza Tokarza”, z którym nie do końca się zgadzam, jest ten oto akapit, zacytowany z fejsbukowego profilu dra Tokarza, który został tam przez niego zamieszczony rankiem 7. października:

 

Otóż moim zdaniem jeśli 15-latek (po 8 latach regularnego kształcenia a nawet 11 jeśli liczyć przedszkole), rzeczywiście nie ma zielonego pojęcia o tym co go interesuje i w jakim kierunku powinien zmierzać to jest to najlepszym dowodem na potężny kryzys szkoły i niespełnianie przez nią swojej podstawowej funkcji: czyli przygotowania młodego człowieka do dojrzałego życia.

 

Mam w tej sprawie całkowicie odmienny pogląd. I to nie tylko z powodu moich osobistych doświadczeń, które mogą stanowić empiryczny dowód potwierdzający tezę całkowicie przeciwną:

 

Po ukończeniu szkoły podstawowej (wówczas był to wiek lat 14-u) uważałem, że chcę zostać astronomem i dlatego postanowiłem kontynuować edukację w łódzkim „Koprze”. Gdy to się nie udało i realizując decyzję ojca wyuczyłem się na murarza-tynkarza – w wieku lat 17-u byłem przekonany, że będę czynnie uprawial literaturę. I dlatego muszę studiować polonistykę. I co? Gdy już to osiągnąłem, to w 20. roku życia zrezygnowałem z tej ścieżki „kariery”, bo… bo zdiagnozowałem u siebie zupełnie inne powołanie: chcę być wychowawcą, pedagogiem… I dopiero na tym etapie rozwoju osobistego „wiedziałem w jakim kierunku powinienem  zmierzać’

 

Mam także inne niż dr Tokarz zdanie, który uważa iż 15-latek powinien już wiedzieć co go interesuje i w jakim kierunku powinien zmierzać, gdyż los sprawił, iż w latach 1988 – 1992 byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi, której jednym z celów działalności było poradnictwo zawodowe. Sprowadzało się to bardzo często do wydawania dokumentu, który „urzędowo” potwierdzał „kim nasz klient ma być”! W praktyce nierzadko determinowało to przyszłe życie młodego człowieka.

 

Ów system poradnictwa (nie od razu do tej wiedzy doszedłem) tak naprawdę był elementem większej całości, którym była „planowa gospodarka socjalistyczna”. To „centrala” przewidywała które gałęzie gospodarki będą rozwijane, jakie zawody będą potrzebne za 5 i więcej lat, a co za tym idzie – jakie powinny powstawać szkoły zawodowe i ilu powinny mieć uczniów…

 

Szczególnie dobitnie prawda ta do mnie dotarła podczas „braterskiej” wizyty w ówczesnym, „partnerskim” z Łodzią miastem w NRD –  Karl-Marx-Stadt (dziś Chemnitz) – jesienią 1988 roku. Był to już ostatni etap funkcjonowania państwa NRD i rządów Ericha Honeckera. Chyba w żadnym innym państwie tzw. KaDeeLów nie działał tak arbitralny system selekcji uczniów. Jeszcze przed ukończeniem ichniej 10-latki (do której szły dzieci w wieku 6-u lat) uczniowie byli diagnozowani przez działające tam poradnie i otrzymywali orzeczenia, w których była ściśle określona ich dalsza kariera szkolna, a później – zawodowa, w konsekwencji – życiowa.:

 

-Przyuczenie do zawodu albo szkoła zawodowa (typu naszej ZSZ)

 

-3-letnie Berufsausbildung mit Abitur – szkoła zawodowa z maturą (coś jak polskie technikum)

 

-2-letnia Erweiterte Oberschule – rozszerzona szkoła średnia – coś jak 2-letnie liceum, kończące się maturą.

 

I rodzice, nie mówiąc o ich dzieciach, nie mieli nic do powiedzenia. To dlatego już na zawsze jestem przekonany, że takie wczesne wybory „kim chciałbym zostać”, nawet jeśli nie są skutkiem zewnętrznej, arbitralnej decyzji, nie mają sensu w wolnej gospodarce rynkowej.

..

A co dopiero mówić o sytuacji, w której dziś żyjemy: uczniowie, ich rodzice oraz nauczyciele. W sytuacji, w której zasoby światowej wiedzy podwajają się co 4-5 lat! W której prognozuje się, że za 25 lat zniknie ok. 40% dzisiaj wykonywanych zawodów. Czy w ogóle możliwe jest, aby dzisiejszy nauczyciel odpowiedział sobie realistycznie na pytanie, które dr Tokarz postawił dwa dni wcześniej – 5 października:

 

Co z tego, czego uczę, może okazać się przydatne różnym ludziom, niezależnie od profesji? Jakie kompetencje potrzebne w każdej branży mogę rozwijać za pomocą mojego przedmiotu?

 

Bo – moim zdaniem – dzisiaj szkoła w ogóle powinna odejść od modelu instytucji „wbijającej” do głowy możliwie dużej ilości bitów wiedzy (której?), bo ta jest, albo wkrótce będzie, powszechnie dostępna „w chmurze”. Co za tym idzie – wypracowana jeszcze w XIX wieku struktura sortowania wiedzy w przedmioty nauczania mija się całkowicie z prawdziwym sensem i funkcjonalnym celem współczesnej instytucji kształcącej: rozwijanie i doskonalenie kompetencji, gdzie pod pojęciem „kompetencja” rozumiemy konglomerat trzech atrybutów: wiedzy, umiejętności i postawy.

 

 

Reasumując:

 

Nie oczekujmy, że uczniowie kończący podstawówkę doskonale wiedzą kim chcą zostać w dorosłym zyciu. Nie wszyscy są jak Iga Świątek, która już w wieku 10-u lat wiedziała, że chce wygrywać wielkie turnieje tenisowe. A nawiasem dodam, że akurat w jej karierze szkoła stanowiła jedynie nic nie wnoszący balast… No, może z wyjątkiem lekcji j. angielskiego…

 

Nawet jeżeli ten czy owa dziś twierdzi że chce być, jak tata i/lub mama – lekarką, prawnikiem czy dziennikarzem, to nie ma żadnej pewności, czy na dalszych etapach dorastania nie będą chcieli (lub musieli) zmienić te plany. Przeto pozostańmy przy zadaniu dla nauczycieli, aby czynili serwowaną uczniom wiedzę ciekawą, aby budzili ich zainteresowania, a na już rozbudzone – odpowiadali swoją ofertą trenera, coach’a, tutora…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź