Od zawodowego harcerza do magistra, który do doktoratu się przymierza…

 

Cz. 1: Od maja 1968r. do września 1971r.

 

Choć ten nowy rozdział mojego życia faktycznie zaczął się od niedzieli 28 kwietnia 1968 roku, która była moim pierwszym dniem po powrocie z pokładu OH „Bałtyk” do Łodzi, to jego, jeszcze ogólnikową, zapowiedź mogłem poznać już w grudniu poprzedniego roku. Opisałem to w eseju „Od kandydata na murarza do marynarza. Cz. II c – wątek służby w Marynarce Wojennej”. To wtedy, podczas ostatniego urlopu „z wojska”, gdy złożyłem wizytę „mojej” komendantce – dh. Rosel-Kicińskiej, usłyszałem od niej takie słowa: „Ale gdy tylko druh przyjedzie do Łodzi, to bardzo proszę, już następnego dnia, przyjść na Gdańską do Komendy Chorągwi”. Wtedy nawet nie pomyślałem, że to nie było tylko towarzyskie zaproszenie…

 

Tak jak miałem przykazane – już 29 kwietnia, w poniedziałek przed południem, zameldowałem się w sekretariacie KCh Ł ZHP. Po chwili siedziałem już w gabinecie komendantki, która… bez zbędnych „nawijek”, poinformowała mnie, że jest dla mnie przygotowany etat instruktora w dziale akcji letniej i zimowej Komendy Chorągwi – z dniem 2 maja, bo pierwszego jest święto.

Foto:www.wikimapia.org

 

W tej zabytkowej willi Zygmunta Richtera już wtedy mieściła się, przy ulicy – wówczas była to ulica Gdańska, dziś Stefanowskiego – Komenda Chorągwi Łódzkiej ZHP

 

 

I tak oto mogłem przekonać się, że dh. Anna Rosel-Kicińska nie jest osobą, która – skoncentrowana na własnej karierze – nie przywiązuje wagi do spraw „maluczkich”, lecz że jest rzadko spotykanym w tamtych czasach człowiekiem, który poczuwa się do odpowiedzialności – nawet w przypadku, gdy ktoś inny dawno zapomniałby o sprawie… Bo uważała, że to ona mnie zawiodła i dlatego musiałem 3 lata spędzić w wojsku, zamiast studiować pedagogikę… Dziś nie mam wątpliwości, że ten etat był „załatwiony” wyłącznie po to, abym mógł od razu po wojsku podjąć pracę…

 

Jak było zaplanowane, tak się stało. Nie będę tu opisywał szczegółów tego czym tam się zajmowałem – przywołam tylko trzy sytuacje, które – każda w innych kontekstach – miała swoje dalsze konsekwencje, a jedna – nawet historyczne konotacje.

 

Pierwszym moim zadaniem było organizacyjne przygotowanie wyjazdowych posiedzeń komisji d.s. zatwierdzania obozów – w pięciu łódzkich hufcach. Oczywiście nie ja byłem decydentem, ale do mnie należało „logistyczne” zapewnienie sprawnego przebiegu każdego takiego „wyjazdowego” posiedzenia. Wspominam o tym dlatego, gdyż stało się to dla mnie swoistym szkoleniem w zakresie prawnych przepisów, dotyczących prowadzenia obozu harcerskiego. Nigdy wcześniej nie byłem samodzielnym komendantem, odpowiedzialnym prawnie i finansowo za takie przedsięwzięcie. Dzięki tej serii, w ptraktyce, na zasadzie obserwacji uczestniczącej, poznałem wszystkie formalności – w tym prawne wymogi, związane z pełnieniem funkcji komendanta obozu. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że już za rok będę samodzielnie prowadził taki obóz w Poddąbiu…

 

Podczas Akcji Letniej ’68, ale dopiero w połowie sierpnia, otrzymałem dwa zadania „wyjazdowe”. Pierwszym było konwojowanie transportu (półciężarówką) kilku namiotów na nadmorski obóz do Lubiatowa, gdzie na kilka nocy miała zamieszkać delegacja skautów ze Słowenii – wtedy jednej z republik Jugosławii. Utkwiły mi w pamieci obrazy modzieży w „niepionierskich” mundurach, uśmiechniętych, kontaktywnych – wszak język słoweński należy do rodziny języków słowiańskich.

 

Ale w drodze powrotnej, już nie pamiętam co było tego powodem, miałem na kilka dni wstąpić na zgrupowanie obozów Hufca Łódź-Śródmieście w Trzmielewie k.Białego Boru. Przypominam – był sierpień 1968 roku. Obozy te rozbite były na Pomorzu Zachodnim – w regionie Polski, w którym od końca II Wojny Światowej stacjonowały jednostki Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, w tym – działała największa w tej części kraju baza lotnicza w Kluczewie k. Stargardu.

 

Dziś wiemy, że w nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 roku wojska państw Układu Warszawskiego dokonały inwazji na Czechosłowację. My, siedząc tego wieczoru przy ognisku o niczym nie wiedzieliśmy. Ale zwróciły naszą uwagę, nieomal bez przerwy przelatujące nad naszymi głowami, wielkie samoloty. Ktoś nawet zażartował: „Co to, bombowce lecą? Wojna?”

 

Na drugi dzień jeden z instruktorów który miał radyjko tranzystorowe, w zaufaniu, powiedział, że słuchał „Wolnej Europy”, że mówili tam o napaści sowietów i ich sprzymierzeńców na Czechosłowację. Wtedy zrozumieliśmy co nad nami lata. I gdzie leci…

 

Jednak nie miałem czasu przeżywać „bratniej pomocy Armii Zaprzyjaźnionych”, gdyż zostałem zaangażowany w rozwiązanie trudnego problemu wychowawczego „tu i teraz”. Do dziś pamiętam jedynie te fakty, które były związane bezpośrednio ze mną. Otóż na jednym z podobozów doszło do pobicia jednego z uczestników obozu przez kilku innych „kolegów”. O mojej roli w rozwiązaniu tego problemu opowiem w późniejszym czasie – po opracowaniu odnalezionych materiałów archiwalnych.

 

x             x             x

 

Po tej akcji letniej, w oparciu o postępowanie podjęte jeszcze przed wakacjami, rozkazem Komendanta Chorągwi z dnia 14 września 1968 roku przyznano mi stopień harcmistrza.

 

x             x            x

 

Trzecim wspomnieniem z okresu pracy w Komendzie Chorągwi jest mój udział w zimowisku dla harcerek i harcerzy ze starszoharcerskich drużyn artystycznych, jakie na przełomie 1968/1969 zorganizowano dla nich w Krakowie. Formalnie komendantką była niejaka Halina Kwiatkówna – szefowa łódzkich drużyn tej specjalności – „w cywilu” kierowniczka Miejskiego Ośrodka Metodycznego w Łódzkim Domu Kultury przy ul. Traugutta. Zapamiętajcie to nazwisko, gdyż postać ta odegra wkrótce swoja ważną rolę w kolejnym etapie mojej biografii. Zostałem tam oddelegowany jako nieformalny szef tego przedsięwzięcia, gdyż Kwiatkówna nie była instruktorką ZHP, i nie miała pojęcia o formalnościach prowadzenia zimowiska. Za to była genialna jako merytoryczna kierowniczka – to jej uczestnicy zawdzięczali przebogaty program. Wspomnę tylko, że „zaliczyliśmy” nie tylko Zamek na Wawelu, krakowskie muzea i najważniejsze zabytki (w tym Ołtarz Wita Stwosza), także oba teatry (im. Słowackiego i Stary), ale też takie krakowskie specjalności, jak teatr Cricot 2 z Tadeuszem Kantorem i kabaret „Jama Michalika”. Nie pamiętam już dokładnie gdzie mieszkaliśmy – to było jakieś schronisko młodzieżowe. Kołacze mi sie po głowie jakiś adres z terenu „Wola Justowska”. Za to Nowy 1969 Rok powitaliśmy w Bronowicach – podobno w karczmie, która była miejscem słynnego wesela Lucjana Rydla z dziewczyną z tychże Bronowic – opisanego przez Stanisława Wyspiańskiego. Dodam tylko, że na to zimowisko „wkręciłem” jako studenta PWSSP Jurka Cz. – tego samego o którym wspominałem przy okazji opowieści o moim terminowaniu u boku dr Majewskiej.

 

Jest jeszcze jeden powód, dla którego wspominam mój pobyt w Krakowie na zimowisku. Bo dzięki temu, w praktyce, przećwiczyłem wszystkie formalności prowadzenia – nie ważne, że zimowiska, ale w taki sam sposób prowadzona jest dokumentacja obozu harcerskiego. Wszystko w tym obszarze było tu moim obowiązkiem – Halina Kwiatkówna tylko podpisywała się w miejscach, które jej wskazałem. Od tamtego czasu książka finansowa, teczka rachunków i faktur, umowy – to wszystko nie miało już dla mnie tajemnic.

 

Za 7 miesięcy, jako komendantowi kursu dla drużynowych w Poddąbiu, będzie mi ta wiedza jak znalazł. Ale póki co wróciłem do Łodzi. Nie spodziewając się żadnych przełomów, pracowałem nadal na Gdańskiej, tyle, że już pod nowym kierownictwem…

 

x             x             x

 

Uważni czytelnicy kolejnych odcinków moich wspomnień zapewne czekają na informację co z moimi planami studiowania pedagogiki. Oczywiście – nie byłbym sobą, gdybym jeszcze w czerwcu nie złożył do rekrutacji UŁ stosownych dokumentów, jako kandydat na wieczorowe studia pedagogiki. Aby wzmocnić moje szanse – dołączyłem wycinki z tygodnika „Bandera” z moimi artykułami – większość z nich (nie licząc tego debiutanckiego reportażu „Rejs jeden z wielu”) było dowodem moich wychowawczych pasji, ujawnianych w tej publicystycznej aktywności. Był tam także ilustrowany zdjęciem wycinek z dziennika „Żołnierza Wolności”, gdzie reporter informował o marynarzu-bibliotekarzu, który nie tylko przynosi z biblioteki Portu Wojennego Oksywie na okręt książki, ale jeszcze zachęca do ich wypożyczania, czytając kolego co ciekawsze ich „kawałki” – podczas obierania ziemniaków.

 

Jakież było moje rozczarowanie, gdy zamiast listu z informacją o terminie i miejscu egzaminu wstępnego otrzymałem pismo, informujące że zwracają mi przesłane dokumenty, gdyż są to studia dla pracujących i obowiązuje wymóg minimum dwu lat stażu pracy. Nie było w tej kopercie żadnego z załączonych przeze mnie wycinków prasowych. W ten sposób bezpowrotnie utraciłem moje pamiątki..

.

 

 

Mój indeks Państwowego Zaocznego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych

 

Mogę się i dziś pochwalić, że w tej trudnej sytuacji zachowałem się bardzo racjonalnie. Nie rozpaczałem, nie demonstrowałem fiksacyjnych zachowań typu „bicie głową w mur biurokracji”. Nie pamiętam kto mi to poradził (może była to Halina Kwiatkówna?), ale od 1 października 1968 roku byłem już słuchaczem dwuletniego Państwowego Zaocznego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych, które miało swoją siedzibę w Łódzkim Domu Kultury. W ten sposób ów dwuletni czas karencji przed możliwością podjęcia prawdziwych studiów wyższych mogłem wykorzystać do stopniowego wchodzenia w rytm zdobywania wiedzy. Tym bardziej, że w programie tego Studium były takie przedmioty, jak: pedagogika, psychologia, socjologia, oświata dorosłych, a wykładowcami byli pracownicy naukowi Uniwersytetu Łódzkiego.

 

x           x           x

 

Zanim przejdę do kolejnego etapu mojej pracy w ZHP muszę jeszcze wrócić do wątku partyjnego. Pamiętacie, jak opowiadałem o okolicznościach mojego akcesu do PZPR. Jak wiecie – wydarzyło się to jesienią 1967 roku – dzięki tej decyzji mogłem „załatwić” syna wiceministra i przywrócić kolegom prawo do wychodzenia na ląd. Rzecz w tym, że zostałem wówczas jedynie „kandydatem na członka partii”, pełne prawa członkowskie otrzymywało się po roku tego kandydowania i pozytywnej uchwale członków POP o przyjęciu „w szeregi”. Tyle tylko, że ja w kwietniu pożegnałem nie tylko ową POP, ale w ogóle – OH „Bałtyk” i Gdynię.

 

Po powrocie do Łodzi, po rozpoczęciu pracy w Komendzie Chorągwi, nikomu nie przyznałem się do tamtego kandydowania. Zakładałem, że „co było to nie jest”, że wszystko pójdzie w zapomnienie i mi się upiecze…

 

I tu nie doceniłem procedur, obowiązujących w strukturach PZPR. Po wielu miesiącach, już dokładnie nie pamiętam kiedy, ale chyba już jesienią 1968 roku, zaczepił mnie w przejściu kolega – także etatowy instruktor Komendy Chorągwi – kierownik jednego z wydziałów i poprosił, abym przyszedł na chwilę rozmowy „w ważnej sprawie”. Pełnił on na Gdańskiej funkcję sekretarza POP. Tą ważną sprawą była informacja, że właśnie wezwali go do Komitetu i przekazali mu moje dokumenty, które otrzymali z odpowiednich organów partyjnych Marynarki Wojennej. I jak on ma rozumieć fakt, iż do tej pory nie zgłosiłem u niego faktu rozpoczęcia w POP na okręcie stażu kandydackiego.

 

Całe szczęście, że tym I sekretarzem był mój dobry znajomy, jeszcze z Hufca Polesie, ten sam, który udzielał mi owych zbawiennych rad jak dobrze przeżyć wojsko. Próbowałem mu wyjaśnić, że ja tak naprawdę to nie chciałem zapisać się do PZPR, tylko rozegrać sprawę z synem wiceministra i żeby to jakoś „zagubił”.. Niestety – dowiedziałem się, że jest to niemożliwe, a w ogóle, to żebym się nie wygłupiał – jedyne co może dla mnie zrobić, to wyciszyć sprawę owej zwłoki w zgłoszeniu przynależności.

 

I tak się stało… Od tamtego czasu, aż do jesieni 1980 roku, byłem szeregowym członkiem tej „przewodniej siły narodu”, płaciłem składki i uczestniczyłem w zebraniach. No, nie będę udawał, że później nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bez tej legitymacji w kieszeni o wiele mniej prawdopodobne byłyby moje „awanse” – o których opowiem za niedługo…

 

x           x           x

 

Aby opowiedzieć co „zadziało się” w moim zyciu w roku 1969 i później, muszę na chwilę wrócić jeszcze do roku poprzedniego. A wydarzyła się w tedy niezwykle dla mnie ważna zmiana: dotychczasowa komendantka – dh. Anna Rosel-Kicińska z dniem 7 czerwca 1968 roku przestała pełnić swoje obowiązki, gdyż… (nie, nie, nikt jej nie odwołał), gdyż przyjęła propozycję i została dyrektorką Działu Programów dla Dzieci i Młodzieży Polskiego Radia. Po latach nie mam wątpliwości dlaczego tak bardzo mnie mobilizowała, abym niezwłocznie po powrocie z wojska zgłosił się do niej, na Gdańską. Zapewne już wtedy wiedziała, że jej dni w Łodzi są policzone, i jeśli przyjdę za późno, to już tego etatu dla mnie nie będzie.

 

Funkcję komendanta chorągwi objął po niej Józef Niewiadomski, który przez kilka lat (od 1957 do 1963 roku) był zastępcą komendanta – w czasach gdy komendantami byli: druhna hm Władysława Matuszewska (1957 – 1961) – i dh hm Zbigniew Kuba-Matuszewski (1961–1962). Nie wchodząc w szczegóły – został on powołany na tę funkcję w czasach popaździernikowej odwilży i pierwszych lat po reaktywowaniu ZHP, gdy na kierownicze funkcje w harcerstwie wracali przedwojenni instruktorzy. Już wtedy po cichu mówiło się, że Niewiadomski jest tam po to, aby Partia miała kontrolę nad tym, co się w tej organizacji dzieje. Rosel-Kicińska takiej „kontroli” nie potrzebowała. Ale teraz uznano, że w sytuacji jej nagłego odejścia nie ma co szukać kogoś innego – „towarzysz Józef będzie najlepszy”. Bo Niewiadomski był już wtedy kimś, kogo nazywało się „aparatczykiem” – mimo młodego wieku (35 lat) mial już za sobą staż na partyjnych stanowiskach, a w 1966 ukończył Wyższą Szkołę Nauk Społecznych przy KC PZPR w Warszawie.

 

Dziś, z perspektywy minionych lat, mogę powiedzieć, że Józef Niewiadomski nie funkcjonował w roli komendanta jak bezduszny funkcjonariusz – w mojej ocenie zachowywał, na miarę tamtych czasów, przyzwoity balans między oczekiwaniami tych, którzy go tam postawili, a tym czego oczekiwali od niego instruktorzy harcerscy – ci starsi, ale także i ci młodsi, działający w hufcach, szczepach i drużynach. Tak przynajmniej go zapamiętałem i przez wszystkie lata, gdy spotykaliśmy się przy różnych okazjach, aż do jego śmierci, witałem się a nim serdecznie, bez bagażu przykrych zaszłości.

 

x           x           x

 

Bo też – tak to dzisiaj widzę – najprawdopodobniej jego pomysłem był mój powrót do macierzystego hufca Polesie. A – dla lepszego wyjaśnienia – cofając się kilka lat, było tak:

 

Po moim wyjeździe do wojska sporo się w hufcu Polesie zmieniło. Przede wszystkim zmieniła się siedziba Komendy Hufca – z ul. Kopernika 60 została przeniesiona na ul. Zakątną nr 83 (dziś ulica ta została nazwana imieniem poległego w Bitwie Warszawskiej porucznika Stefana Pogonowskiego).

 

Foto:www.mapio.net

 

W tym budynku, przy ul Zakątnej 83 (dziś Pogonowskiego) mieściła się od 1967 roku siedziba Komendy Hufca ZHP Łódź-Polesie.

 

 

Zmieniło się także kierownictwo – od marca 1967 roku komendantem nie była już dr. Halina Lech (działała dwie kadencje – w latach 1964 – 1967), a został nim zupełnie mi nieznany (wcześniej nie działał w Polesiu) Kazimierz Kubiak. Nie wiedziałem wtedy i nigdy tej wiedzy nie posiadłem, co było powodem, iż „kierownicza siła narodu” uznała, że trzeba dokonać zmiany na tym stanowisku. Zapewne długo szukano, aż – nie mam wątpliwości, że to on – druh Niewiadomski, postanowił zaeksperymentować z owym 25-latkiem, w swoim czasie członkiem KH Polesie i namiestnikiem zuchów, czyli „dać” mnie na Polesie. Ale… Ale aby ryzyko nie było za wielkie, ustalono, że na początek zostanę – pracującym „na pełnym etacie” – zastępcą komendanta, a funkcję komendanta obejmie – „z doskoku”, bo „społecznie” dh Janusz Wdówka, który był już komendantem tego hufca w latach 1959 – 1963. Jeśli Kuzitowicz się sprawdzi, będzie mógł po okresie „próby” działać samodzielnie – postanowiono.

 

W tamtych czasach „demokracji kierowanej”, choć wybory władz w ZHP formalnie odbywały się w formule głosowania, przepowadzanego podczas organizowanych co 2 lata konferencji, zaskoczeń nie było. Jak ustalili decydenci – tak delegaci na III Konferencję Sprawozdawczo-Wyborczą Hufca Łódź Polesie – w dniu 28 lutego 1969 roku – wybrali. I w ten oto sposób od początku marca 1969 roku rozpoczął się kolejny podrozdział mojej harcerskiej „kariery”.

 

Najważniejsze wydarzenia tych lat opisałem już w dwu esejach wspomnieniowych: „Mój rok 1969, czyli lato w Poddąbiu z Leokadią” i Mój rok 1970 – jak komendant hufca został studentem pedagogiki.

 

Dziś dodam do tamtych wspomnień kilka uzupełniających informacji. Zacznę od tego, że rok 1969 nie skończył się przecież na kursie drużynowych w Poddąbiu. Do informacji podanych już w tym drugim eseju – o moich inicjatywach integrujących środowisko drużynowych i pozostałych instruktorów Hufca – dodam jeszcze, że te pierwsze miesiące w nowej roli była dla mnie wielką próbą „w obu kierunkach”. Mam tu na myśli, że musiałem nie tylko budować swój autorytet wśród kadry instruktorskiej, w tym także u tych „starych”, od lat działających w swoich „matecznikach”, w czasie kiedy ja byłem tylko zastępowym w 60 ŁDH na Nowym Złotnie, ale także aby nie narazić się przełożonym, i to nie tylko tym po linii służbowej, ale i „aparatowi” partyjnemu.

 

Bo nie ma co udawać, że Partia nie wtrącała się do harcerstwa, a więc i w moją działalność musiała mieć wgląd. Jako urzędujący szef poleskich harcerzy, bo druh Wdówka przychodził do KH dwa razy, a po kilku miesiącach tylko raz w tygodniu, aby podpisać rachunki i inne dokumenty i – oczywiście – wysłuchać mojej relacji o bieżących sprawach. Jak to się elegancko określało – „reprezentowałem Komendę Hufca przed władzami Dzielnicy”. A te władze, to Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej (PDzRN) z jego przewodniczącą (nie było jeszcze urzędów dzielnic i ich naczelników), Inspektor Oświaty, czyli szef Wydziału Oświaty PDzRN i – oczywiście – Komitet Dzielnicowy PZPR. W tym ostatnim – moim „prowadzącym” był tamtejszy sekretarz propagandy. Taka adekwatna nazwa tego stanowiska!

 

Nie miejsce tu na rozwijanie tego wątku mojej nowej roli – powiem tylko, że od początku do końca przyjąłem strategię „amortyzatora” bodźców. Na spotkaniach w KD Partii relacjonowałem „ogólne” kierunki pracy Hufca, zaś wysłuchując wskazówki i instrukcje towarzysza sekretarza – znakomitą ich większość zachowywałem do swojej wiadomości, pozostałym instruktorom Hufca przekazując jedynie te, których już w żaden sposób nie mogłem przemilczeć. Na przykład – udziału harcerzy w pochodzie 1-Majowym… A poza tym w hufcu działaliśmy według zasady „róbmy swoje…”

 

Czas szybko mijał – po obozie w Poddąbiu zorganizowałem wspomniane już spotkanie szkoleniowo-integracyjne w ośrodku kolonijnym Inspektoratu Oświaty w Grotnikach, a w czasie zimowych ferii świątecznych – wspomniane już zimowisko w Lutowiskach, gdzie powitaliśmy w opisanych tam okolicznościach nowy, 1970 rok.

 

x           x           x

 

Ale zanim wyjechaliśmy w Bieszczady – 12 grudnia 1969 roku – partyjni decydenci uznali, że towarzysz Niewiadomski bardziej przyda się im w strukturach PZPR i zadecydowali o jego odwołaniu z funkcji komendanta Chorągwi Łódzkiej. Pewnie była to nagła decyzja, bo na jego następcę ad hoc znaleźli nikomu wcześniej nieznanego Władysława Okasa – jeśli dobrze pamiętam – wcześniej dyrektora, dopiero co zlikwidowanego, Studium Nauczycielskiego. Jego krótka kadencja trwała do 31 sierpnia 1970 roku i nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnego faktu, którego on byłby autorem.

 

x           x           x

 

Kolejne miesiące mijały na „rutynowych” formach aktywności – rajdy, opisana przy okazji wspomnienia o Julku Cyperlingu działalność kulturalno-oświatowa [Zobacz TUTAJ], a także przygotowania do kolejnej skcji letniej – w tym wyjazd kwatermistrzowski (gazikiem, udostępnionym przez dyrekcję WFF z Łąkowej), którym zjeździliśmy różne bieszczadzkie zakamarki w poszukiwaniu terenu na letni obóz. Ostatecznie wybór padł na Nasiczne – uroczą łąkę nad potokiem o tej samej nazwie, na szlaku Dwernik – Berehy. Pierwszy obóz odbył się tam już latem tego roku.

 

Ja osobiście spędziłem te dwa wakacyjne miesiące częściowo w roli wizytatora „nawiedzającego” obozy hufca (np. koło Człuchowa i nad morzem, k. Mielna), a drugi miesiąc – jako „rezydent” na zgrupowaniu obozów w pobliżu Dzwirzyna k.Kołobrzegu, gdzie komendantem był Heniek, ten sam Heniek – były przyboczny w złotniańskiej drużynie zuchów, „ojciec duchowy” piosenki „To właśnie my” z Lutowisk. Więcej o tym obozie – TUTAJ

 

Po obozach, gdy już wszyscy ściągnęli do Łodzi – 2 września 1970 roku – odbyło się nadzwyczajne posiedzenie Rady Hufca, który to organ, w okresie między konferencjami sprawozdawczo-wyborczymi był najwyższą władzą. Rada przyjęła rezygnację dh hm. Janusza Wdówki z funkcji Komendanta Hufca i powierzyła tę funkcję dotychczasowemu zastępcy, czyli mnie.

 

x            x           x

 

Ale zanim opowiem o ostatnim roku mojej harcerskiej „kariery”, muszę jeszcze wrócić do wątku studiów. Miesiące mijały, a ja nie opuszczałem żadnych zajęć na Państwowym Zaocznym Studium Oświaty i Kultury Dorosłych, zdawałem kolejne egzaminy i zaliczałem kolejne semestry. Ale nie zapomniałem o moim głównym celu, jakim było rozpoczęcie „prawdziwych” studiów pedagogicznych na UŁ. Nawet przygotowania do Akcji Letniej 1970 roku nie przeszkodziły mi w przygotowaniu się do egzaminu wstępnego. Jak już to wspominałem – egzamin, do którego przystąpiło prawie 200 kandydatek i kandydatów, zdało i zostało studentami tylko około 40 osób. Wśród nich i ja.

 

 

Pierwsza strona upragnionego indeksu UŁ

 

Ale jest jeszcze jedna historia, którą muszę tu opowiedzieć, a która jest integralnie związana z wątkiem mojej długiej drogi do studiów i przeszkodą, jaką była w niej służba w Marynarce Wojennej. Bo właśnie to doświadczenie spowodowało takie moje zachowanie w sytuacji, którą za chwilę opiszę.

 

W październiku 1970 roku, jeden z młodych instruktorów – 19-letni drużynowych 23 ŁDH przy 136 Szkole Podstawowej, podczas pobytu w Komendzie Hufca zwierzył mi się, że ma poważny problem życiowy. Przed wakacjami powinęła mu się noga na maturze z polskiego, którą zdawał w Technikum Elektrycznym na Karolewie. Teraz pracuje jako konserwator wind osobowych, ale właśnie dostał powołanie do wojska. Jest załamany…

 

Co Waszym zdaniem mógł zrobić słuchający go, 26-letni komendant hufca, który na swoje studia musiał czekać 5 lat, zaliczając „po drodze” 3-letnią służbę w Mar-Wojce? Tylko jedno.

 

Zaproponowałem mu, że postaram się, aby został przyjęty do Policealnego Studium Oświaty i Kultury Dorosłych, dzialającego w ŁDK. Tego samego, w którym sam studiowałem przez ostatnie dwa lata, w którym znałem wykładowców i – co najważniejsze – dyrektora tego Studium.

 

Jako że ów pechowiec zaakceptował mój plan – najprędzej jak to było możliwe – odbyłem rozmowę z owym dyrektorem, zapewniłem, że przyjęcie, w drodze wyjątku, jest bardzo uzasadnionym ze społecznego punktu widzenia rozwiązaniem. I poręczyłem za owego kandydata.

 

Dyrektor Studium podjął decyzję o dopisaniu Marka Millera – bo to są personalia tego „szczęściarza” – do listy słuchaczy I roku, wystawił stosowne zaświadczenie do WKU, co załatwiło sprawę odroczenia od służby wojskowej. Co było dalej? Marek w następnym roku zdał egzamin poprawkowy z j. polskiego, po dwu latach zdal egzaminy wstępne na socjologię na UŁ, skończył ją w 1978 roku, broniąc pracę magisterską p.t.„Styl życia reporterów”. Po latach wyszła ona jako książka pod tytułem Reporterów sposób na życie”. Po sierpniowym strajku w Stoczni Gdańskiej, w nowatorski sposób, zebrał materiały do książki, będącej reporterską relacją z wydarzeń tego strajku. Jeszcze w stanie wojennym była ona czytana w Radiu „Wolna Europa”, a w 1983 roku wyszła w podziemiu pod tytułem „Kto tu wpuścił dziennikarzy”. Kim dziś jest ów niedoszły konserwator wind – zobacz TUTAJ

 

Opowiedziałem o tym nie dlatego, aby pochwalić się jaki to ja byłem dobry, ale aby dać przykład, że możliwe jest „spłacanie długów wdzięczności” niekoniecznie tym osobom, które uczyniły ci przysługę. Dług taki można spłacić innym ludziom, którzy też znaleźli się w potrzebie, a którym teraz ty możesz pomóc. A dobrym to okazał się ów Marek, bo nie zmarnował szansy, którą dostał od Losu… Bo to nie tyle ja, a właśnie Los zrządził, że akurat tego dnia przyszedł on do Komendy Hufca, że przełamał się i opowiedział mi o swoim problemie. Bo mógł nie przyjść, nie powiedzieć mi… Mogło mnie tego dnia, akurat o tej porze, nie być…

 

x            x           x

 

Tak mnie „wciągnęło” to wspomnienie „koła ratunkowego” dla Marka Millera, że nie poinformowałem jeszcze o kolejnej zmianie na funkcji Komendanta Chorągwi Łódzkiej. W ostatnim dniu wakacji 1970 roku „na odcinek harcerstwa” Komitet Łódzki PZPR tym razem postawił sprawdzoną towarzyszkę, ale z harcerskim dorobkiem – niejaką druhnę Genowefę Adamczewską. Przyszła ona z hufca widzewskiego, podobno była nauczycielką, ale gdzie i czego uczyła – nigdy nie udało mi się ustalić. Za to nikt wśród nas, jej nowych podwładnych, nie mial wątpliwości, że miała mocny fundament dorobku partyjnego, co potwierdziła jej dalsza, po 20 stycznia 1973 roku, kariera, kiedy zakończyła swą misję na Gdańskiej i kontynuowała partyjną drogę życiową w Komitecie Łódzkim PZPR. Po jej nominacji na komendantkę, ja osobiście nie miałem z nią częstych kontaktów – aż do ostatnich dni sierpnia 1971 roku. Ale o tym jeszcze nie teraz.

 

x           x          x

 

Wracam do głównego nurtu wspomnień, czyli zapamiętanych wydarzeń, które dziś, po prawie pół wieku, uznałem za warte przypomnienia. Będą to epizody, zapamiętane z różnych powodów. Ale zanim przejdę do tej części, najpierw pewna informacja, która swój początek ma w sprawach formalnych, a zakończy się zupełnie prywatnie.

 

Otóż po tym jak dowiedziałem się, że zostanę komendantem, stanąłem przed problemem: kto będzie moim zastępcą. Trudność polegała na tym, że przełożeni chcieli, aby była to osoba, która zostanie także zatrudniona na etacie. A takich osób, które spełniałyby te oba wymogi: że oni by tego chcieli, i ja widziałbym ich na tym stanowisku – wówczas nie było. Odchodzący komendant – Janusz Wdówka wyszedł z propozycją „awaryjną”: do czasu znalezienia rozwiązania docelowego, funkcje – społecznie – pełnić będzie nauczyciel fizyki w XXVI LO i komendant szczepu w tej szkole – Zygmunt Bartkowski. A że znałem go na tyle dobrze, iż nie miałem wątpliwości, że się dogadamy, i on zgodził się na to tymczasowe rozwiązanie – tak też się stało.Mówią, że prowizorki najdłużej trwają – ale nie w tym przypadku. Oczywiście – jak to w serialach – ciąg dalszy nastąpi. Ale nie teraz.

 

Wracam do obiecanych „fleszy pamięci”. Nadam im, dla lepszego ich wyodrębnienia, podtytuły:

 

 

Historia z „Barankiem”

 

Podobnie jak przed rokiem w Grotnikach – także i w tym roku zorganizowałem we wrześniu integracyjny wyjazd dla instruktorów – tym razem do ośrodka kolonijnego w okolicach Tuszyna pod Łodzią. Pojechała tam liczna grupa – głównie młodych instruktorów, w tym jeden, który dopiero co zgłosił swoją chęć działalności w naszym hufcu. Był tak na oko „dobrze po dwudziestce”, niewiele o sobie opowiadał, przyznał się, że nie należał do ZHP, ale teraz ta organizacja go zainteresowała. Nie wyrażał chęci kończenia kursu dla drużynowych, twierdził, że na pewno przyda się w komendzie do pracy organizacyjnej…

 

Jeszcze przed wyjazdem zadeklarował, że ma pomysł na ognisko intetgracyjne: zorganizuje baranka, którego upieczemy na rożnie nad ogniskiem! To będzie fantastyczne! Był niezwykle entuzjastycznie do tego pomysłu nastawiony – stwierdził, że wszystko bierze na siebie, żebym się niczym nie martwił.

 

Ale ja zacząłem się coraz bardziej martwić. Cała ta sytuacja: nadgorliwy facet „znikąd”, który bardzo łatwo nawiązuje kontakty z instruktorami, wciąga ich w rozmowy na różne tematy, a o którym nic konkretnego nie można się dowiedzieć. Zaczęła mi świtać pewna myśl, którą przy najbliższej nadarzającej się okazji postanowiłem wcielić w życie.

 

Jak pomyślałem – tak zrobiłem. Wtajemniczyłem w mój pomysł zaufanych współpracowników i w czasie, gdy uczestnicy – w tym „on”, już wtedy z racji swojej „namolności” pomysłu pieczeni barana zwany ”Barankiem” – byli „w terenie”, dokonaliśmy rewizji pozostawionego przez niego bagażu. O dziwo – jednym z pierwszych znalezionych przedmiotów był portfel, a w nim… dowód osobisty. Wtedy była to kilkustronicowa książeczka, w której. m.in. były stempelki, potwierdzające zatrudnienie posiadacza dowodu. Jakież było nasze zdumienie, gdy zobaczyliśmy tam kilka pieczątek z różnych przedsiębiorstw, wbijanych tam co parę miesięcy. Ale najcenniejszym znaleziskiem tej – zdawaliśmy sobi spraw, że nielegalnej – rewizji, były zatknięte za oprawkę dowodu, odcinki comiesięcznych pocztowych przekazów pieniężnych na nazwisko naszego „gorliwca”, których nadawcą była Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej…

 

Wszystko stało się jasne. Koleś był wtyką SB, przysłanym, aby tajne służby miały na bieżąco rozeznanie co (i o czym) w poleskim harcerstwie piszczy… Tyle tylko, że przysłali d…ę nie agenta. Gdy tylko wszyscy wrócili do budynku, poprosiłem „Baranka” do mojego pokoju i w obecności owych zaufanych współpracowników poinformowałem go o naszym odkryciu. Już dziś nie pamiętam czy i jak gość się tłumaczył – wiem jedno: oświadczyłem mu, że jeszcze dziś ma opuścić ten budynek i nigdy więcej w hufcu się nie pokazywać. Jego sprawa co powie swoim przełożonym, ale radzę mu, aby nie skarżył, że go zrewidowaliśmy i „odtajniliśmy”, bo się tylko ośmieszy i narazi. Niech wymyśli inny powód rezygnacji z dalszej „działalności” wśród poleskich harcerzy, a my ze swojej strony też nikomu o tym nie powiemy.

 

Baranek” jeszcze tego wieczora zniknął i więcej o nim nie słyszeliśmy. Słowa dotrzymałem – historię z „barankiem” opowiadam dopiero teraz – po 50-u latach. Pewnie SB przysłało kolejną „wtykę”, ale ten/ta był/a już bardziej inteligentny/a…

 

x           x           x

 

Grudzień – wieści z Wybrzeża i zimowisko

 

Jesienne miesiące szybko mijały, zbliżała się pora tradycyjnego wyjazdu kadry na zimowisko. Ale wcześniej miały miejsce tragiczne wydarzenia w Trójmieście, o których my, tu w Łodzi, niewiele byśmy wiedzieli, gdyby nie, zagłuszane, ale jednak słyszalne „Radio Wolna Europa”. Atmosfera i w naszym mieście była podła – wszyscy odczuwali skutki wprowadzonej przez władze 12 grudnia podwyżki cen mięsa i innych artykułów spożywczych. Podrożał także węgiel, tkaniny, dywany… Cóż z tego, że potaniały telewizory o 13%, lodówki o 15%, pralki o 17%, odkurzacze o 15%., maszyny do szycia o 10% i magnetofony o 21%…

 

Pamiętam z tamtego okresu, że nakazano mi, abym – bez zbędnej dyskusji – przyjął i zmagazynował w pomieszczeniach Komendy Hufca kilkadziesiąt łóżek polowych – na wypadek ewentualnego skoszarowania tam „sił porządkowych”. Jak wiadomo – do rozruchów w Łodzi nie doszło, ale atmosfera zrobiła się mało „feryjna”.

 

Dzięki temu, że protesty nie rozlały się z Wybrzeża na cały kraj możliwy był nasz tradycyjny wyjazd na instruktorskie zimowisko – tym razem w okolice Zakopanego. To dziwne, ale z zimowiska w Lutowiskach pamiętam tak wiele, a z tego – o rok późniejszego – prawie nic. Nawet lokalizacja zatarła mi się w pamięci tak bardzo, że dziś nie potrafię ze stuprocentową pewnością podać nazwy miejscowości, a co dopiero określić nazwę konkretnego obiektu, w którym mieszkaliśmy.Generalnie kojarzy mi się nazwa Poronin. Jednak pamiętam, że jeszcze przed tą miejscowością skręcało się z zakopianki w prawo – w kierunku na Suche i Ząb. Nic więcej nie mogę sobie przypomnieć. A z samego tam pobytu pamiętam jedynie kulig – był udany!

 

x           x           x

 

Konferencja sprawozdawczo-wyborcza – ponowny wybór…

 

Foto: zbiory Leszka Margiela

 

Stempel pamiątkowy

 

W lutym 1971 roku mijały 2 lata od poprzednich wyborów władz Hufca – musiała odbyć się kolejna konferencja sprawozdawczo-wyborcza. Podobnie jak po poprzedniej nie zachowały się żadne materiały archiwalne – pozostają jedynie strzępki, zawodnej, ludzkiej pamięci. Pamiętam że odbyła się ona w auli Technikum Włókienniczego przy ul. Żeromskiego, że – jak na społeczno-polityczny kontekst wydarzeń w kraju – było na niej w miarę możliwości normalnie. Dla potrzeb tych wspomnień istotna jest informacja, że delegaci potwierdzili mój mandat na funkcji Komendanta Hufca, ale zaszła istotna zmiana na funkcji mojego zastępcy. Dotychczasowy zastępca – Zygmunt Bartkowski – definitywnie zrezygnował i należało bezzwłocznie ten vacat zagospodarować.

 

Foto: zbiory Leszka Margiela

 

Fragment sali podczas IV Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej. Za stołami siedzą delegatki i delegaci – instruktorzy Hufca Łódź Polesie. Zaznaczony żółtą obwódką– dh. Leszek Margiel. To dzięki jego domowemu archiwum mogłem w wielu przypadkach ustalić opisywane w tym wspomnieniu fakty.

 

 

Szanse na ostateczne powołanie zastępcy komendanta wzrosły, gdyż pojawiła się – zainteresowana tą pracą – kandydatka! Była nią druhna harcmistrz Krystyna Cyganiak – młoda instruktorka, działająca kiedyś w Ośrodku im.„Szarych Szeregów” – którego twórcą i liderem był dh hm. Jerzy Miecznikowski – w kadencji 1965- 1967 zastępca komendanta Hufca Polesie. Gdy reaktywowano w 1957 roku harcerstwo – Krystyna Cyganiak była uczennicą SP nr 6 na Karolewie, a jej pierwszą drużynową była tam druhna Blanka Kuchczyńska, także harcerska „wychowanka” druha Jerzego, która w czasie tej opowieści pełniła funkcję zastępcy Komendanta Chorągwi Łódzkiej ZHP, wtedy, gdy komendantką była Genowefa Adamczewska.

 

Dziś już nie pamiętam kto z tą inicjatywą wystąpił – faktem jest bezspornym, że już z dniem 1 lutego 1971 roku druhna Krystyna została zatrudniona jako instruktorka Komendy Hufca, a w wyniku decyzji Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej – od marca tego roku zaczęła pełnić funkcję Zastępcy Komendanta Hufca Polesie.

 

x           x           x

 

Wypada przed zakończeniem tej opowieści, choć szczątkowo, udokumentować ikonograficznie jak prezentował się ów – jak się wtedy mówiło – najmłodszy hufcowy w Polsce! Postanowiłem pokazać dwa zdjęcia, ilustrujące dwie, skrajne, formy występowania w roli Komendanta Hufca. Oba zdjęcia ze zbiorów własnych:

 

 

Podczas capstrzyku drużyn Hufca Polesie w Parku im. J. Poniatowskiego – w towarzystwie Władz – dokonuję „przeglądu pododdzialów”. Od lewej idą: Sekretarz Propagandy KD PZPR Polesie, Komendantka Chorągwi Łódzkiej ZHP, W-ce Przewodniczący PDzRN Polesie i Komendant Hufca Polesie.

 

 

 

Komendant Hufca podczas wizyty na spotkaniu drużyn zuchowych w jednej ze szkół. Obok mnie stoi drużynowa – gospodyni tego spotkania  – Ewa Goss. Po latach spotkamy się w obszarach łódzkiej oświaty, gdy ja będę dyrektorem ZSB nr 2, a ona – już jako Ewa Kłos – nauczycielką biologii w VIII LO im. A. Asnyka i metodyczką tego przedmiotu w ŁCDNiKP

 

x           x           x

 

Obozy nad Jasieniem k. Bytowa – pamiętna tragedia

 

Czas płynął, zbliżała się kolejna akcja letnia. Dziś już nie pamiętam kto podsunął lokalizację nad jeziorem Jasień koło Bytowa. Faktem jest, że po zwiadzie kwatermistrzowskim projekt ten zatwierdziłem – tym bardziej, że w wiosce o tej samej co jezioro nazwie był nowy, dopiero co oddany do użytku, budynek czteroklasowej szkoły podstawowej – znakomicie nadający się na kolonię zuchową.

 

 

Teren zgrupowania obozów i kolonii zuchowej nad Jeziorem Jasień k, Bytowa

 

 

Był to już ten czas, gdy coraz lepiej układała mi się współpraca z nową zastępczynią, przeto zapadły decyzje, że podzielimy się obowiązkami w ten sposób, iż komendantem pierwszego turnusu zgrupowania w Jasieniu będę ja, a drugiego – druhna Krystyna Cyganiak.

 

Wspominając obóz w Jasieniu nie mogę nie przypomnieć mojego autorskiego projektu, aby w jednym z podobozów zamieszkali… wychowankowie Państwowego Domu Dziecka im. Janusza Korczaka z ulicy Siewnej. Placówka ta mieściła się w pofabrykanckiej wilii przedwojennego właściciela wykończalni i farbiarnia Adolfa Schmidta. Już za rok zacznie się tam budowa „gierkowskiej” inwestycji – Fabryki Wyrobów Obiciowych VERA, a budynek domu dziecka zostanie zburzony. Zapamiętajcie tę informację – już niedługo będzie ona potrzebna, jako tło jednego z „niespodzianych” wątków mojej biografii.

 

Ale w lipcu 1971 roku dzieci z tego domu dziecka, ze swoimi wychowawcami, a przede wszystkim z dyrektorką tej placówki – panią Wiesławą Polak – w roli komendantki podobozu – spędziły prawie cztery tygodnie pod namiotami, na skraju wsi Jasień. Także nazwisko pani dyrektor zapamiętajcie – i ono powróci jeszcze – za 17 lat – w równie, jak wszystkie inne, nieprzewidywalnej konfiguracji moich losów….

 

Z tego lipcowego turnusu muszę przypomnieć jeszcze dwa fakty. Pierwszy, to obecność na nim, w charakterze „gościa do specjalnych zadań”, mojego kolegi ze studiów zaocznej pedagogiki na UŁ – Janka Walachniewicza – zapalonego filmowca-amatora, który przyjechał tam ze swoją kamerką (8mm) i dokumentował życie obozowe. Także wydarzenia na kolonii zuchowej. Pozostały z jego pracy dwie rolki taśmy, której dziś nie ma na czym wyświetlić…

 

Drugim wydarzeniem była niezapowiedziana wizyta (bo nie wizytacja) władz – harcerskiej, miejskiej i partyjnej. Kierowane przeze mnie zgrupowanie dostąpiło tego wyróżnienia, że odwiedziła nas ekipa z ówczesnym, dopiero co „wybranym”, pierwszym sekretarzem KŁ PZPR – tow. Bolesławem Koperskim, któremu towarzyszyła Komendantka Chorągwi Łódzkiej ZHP oraz władze Dzielnicy Łódź-Polesie. Sam nie wiem czemu zawdzięczaliśmy ten „zaszczyt” – bo wszak nie najwyższemu wskaźnikowi „uharcerzenia” w poleskich szkołach. Może to ten pomysł, aby na obóz zabrać dzieci z domu dziecka? To taki dobrze sprzedający się w prasie temat…

 

x           x           x

 

Foto: www.google.com

 

Jezioro Jasień – pomost. Zdjęcie z lat późniejszych, ale oddaje sytuację z roku 1971.

 

 

Po wymianie turnusów postanowiłem pozostać w Jasieniu jeszcze kilka dni – w roli gościa – nie wtrącając się w działania komendantki tego zgrupowania. Tak „na wszelki wypadek”… A nuż przydam się do czegoś…I tylko dlatego byłem obecny owego tragicznego poranka – 5 sierpnia – kiedy jeszcze przed oficjalna pobudką obudziły mnie krzyki” „Ratownik, ratownik! Janusz się utopił!!!

 

Obudzony – wrzuciłem coś na siebie i pobiegłem nas jezioro. Tam, w miejscu wyznaczonego kąpieliska, gdzie był drewniany pomost, trwały już poszukiwania. Obozowy ratownik raz po raz nurkował i po wypłynięciu meldował: „Nic nie znalazłem!” Dopiero za którymś razem wynurzył się trzymając bezwładne ciało Janusza – jak na ironię – instruktora wf na jednym z podobozów. Wraz z oboźnym – Grzegorzem Niedźwieckim – przyszli tam na pół godziny przed pobudką, aby się umyć i być gotowymi do działania – każdy w swojej roli. Janusz miał wkrótce poprowadzić poranną gimnastykę…

 

Natychmiast po wydobyciu Janusza ratownik przystąpił do usuwania wody z układu oddechowego i do wykonywania sztucznego oddychania. Mijały minuty – bez efektów. Po około 40 minutach od utonięcia przyjechała karetka pogotowia z Bytowa. Także starania tych ratowników nie powiodły się. Lekarz stwierdził zgon...

 

Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak bardzo wstrząsnęła nami wszystkimi ta tragedia.

 

Zmarłym był instruktor szczepu przy Szkole Podstawowej nr 192 przy – wtedy – ul. Gwiazdowej (dziś Krzemieniecka 24a), 20-letni student Uniwersytetu Łódzkiego – Janusz Mielczarek.. Śledztwo wykazało, że w całym wydarzeniu nikt nie zawinił – jedynie brawura ofiary. Niepotrzebnie, zamiast dokonać – jak towarzyszący mu Grzegorz Niedźwiecki – toalety porannej, stojąc w wodzie po kolana przy pomoście, z okrzykiem „sport to zdrowie!” – skoczył z końca owego pomostu do wody. Grzegorz w tym czasie, stojąc twarzą do brzegu, mył zęby i tylko słyszał ten okrzyk, nie widział tego momentu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że nie słyszy odgłosów pływającego Janusza. Gdy się odwrócił – zobaczył gładką powierzchnię wody… On pływać nie umiał.

 

Sekcja zwłok wykazała, ze Janusz miał nierozpoznaną wadę serca, a bezpośrednim bodźcem zatrzymania akcji serca był szok termiczny…

 

Tych godzin i dni nigdy nie zapomnę. Pomagałem wyciągać Janusza z wody, potem przy załadunku do samochodu pogotowia ratunkowego (wtedy jeszcze karetki zabierały osoby zmarłe), a po kilku dniach, gdy dojechała do szpitala w Bytowie matka Janusza – ubierałem go do trumny w mundur harcerski i towarzyszyłem jej w podróży do Łodzi. I byłem na pogrzebie…

 

Nie było to pierwsze utonięcie harcerza podczas akcji letniej w czasie gdy byłem w kierownictwie Komendy Hufca Polesie.

 

W roku poprzednim – 1970 – podczas obozu wędrownego utonęła na plaży niestrzeżonej w Łebie harcerka z drużyny przy Technikum Fotograficznym z ul. Zielonej. Uczestniczyła w obozie, prowadzonym przez nauczyciela tej szkoły i harcmistrza – komendanta działającego tam szczepu. Także i wtedy towarzyszyłem jej rodzinie w drodze do Lęborka i z powrotem – ze zwłokami ich córki…

 

Nigdy przedtem, i nigdy potem, nikt podczas akcji letniej Hufca Polesie nie utonął.

 

x           x           x

 

Na pożegnanie Akcji Letniej 1971 roku Komenda Chorągwi zorganizowała dla jej instruktorów oraz komend hufców, jako formę podzięki za trudy poniesione przez nich w jej przeprowadzenie, tygodniowy pobyt w Zakopanem – z bogatym programem pieszej turystyki górskiej. Pojechaliśmy tam – oczywiście – „w komplecie”, czyli druhna Krystyna i ja. Niestety – dla mnie ta atrakcja szybko się skończyła: po kilku dniach zostałem, decyzja komendantki Chorągwi – w trybie nagłym – odwołany do Łodzi. Powodem – zdaniem dh. Adamczewskiej – była konieczność osobistego zadziałania w sprawie… suszących się, przywiezionych z obozów, zmoczonych deszczami namiotów, rozłożonych przed magazynem sprzętu KH Łódź-Polesie. Rzecz w tym, iż mieścił się on w piwnicach budynku przy ul. Gdańskiej, w którym działał… Urząd Stanu Cywilnego. Nie pomogły moje wyjaśnienia, że na miejscu jest kwatermistrz Hufca, że był to doświadczony i odpowiedzialny instruktor, który – jak zapewniłem o tym komendantkę – na pewno sprawę, możliwie szybko, załatwi.

 

Oczywiści, gdy dotarłem do Łodzi, po namiotach nie było już śladu. Jako że wyschły – zostały złożone i schowane do magazynu. Mój przyjazd był całkowicie zbędny. Dla mnie cała ta absurdalna sytuacja stała się przysłowiową „kroplą, która przelała czarę goryczy”. Po raz kolejny, także na tym przykładzie, przekonałem się, że kierownictwo całej struktury harcerskiej jest tylko pozornie autonomiczne, w rzeczywistości bezwolnie realizuje każde polecenie miejskich władz partyjno-rządowych. Bo w tym przypadku nie miałem wątpliwości, że komendantka Adamczewska otrzymała od jakiegoś ważniaka telefon, bo z kolei do niego musiał ktoś równie ważny, a zapewne zainteresowany uroczystością zaślubin, poskarżyć się na nieestetyczne otoczenie USC. A ona musiała wykazać się gorliwością w rozwiązaniu tego strasznego problemu!

 

I w ten sposób, druhna Gienia, nieświadomie, przyśpieszyła moją, od dłuższego czasu dojrzewającą, decyzję o rezygnacji z funkcji komendanta hufca i w ogóle – z etatowej pracy w ZHP. Powodów miałem kilka: Po pierwsze – nigdy nie myślałem o tej pracy (jak wielu innych „koleżanek” i „kolegów”), jako o trampolinie do kariery w strukturach peerelowskiej władzy. Po drugie – nigdy nie widziałem siebie jako „zawodowego harcerza” – miałem świadomość, że studiując pedagogikę powinienem zacząć budowanie swojego przyszłego warsztatu pracy w jakiejś placówce oświatowo-wychowawczej. I od paru miesięcy pojawił się jeszcze trzeci powód: podjęliśmy z Krysią Cyganiak decyzję o zawarciu związku małżeńskiego. A nie wyobrażałem sobie, abyśmy – jako mąż i żona – stanowili tandem kierujący Hufcem Polesie…

 

I te wszystkie okoliczności razem wzięte spowodowały, że zanim uczestnicy zakopiańskiej eskapady turystycznej wrócili do Łodzi – ja podjąłem decyzję o rezygnacji z mojej funkcji i z etatu w harcerstwie. Z odpowiednim podaniem zameldowałem się u Komendantki Chorągwi, oświadczając jej, że jest to moja nieodwołalna decyzja. Ta próbowała jeszcze przekonać mnie jak bardzo złą podjąłem decyzję, a na końcu – pogodzona już z sytuacją – zapytała mnie, gdzie zamierzam pracować, bo „nie może tak być, aby szef organizacji młodzieżowej szczebla powiatu nie odchodzi na porządne stanowisko”. Żebym dał jej kilka dni, „to ona skonsultuje się z kim trzeba i da mi znać.” Odparłem, że dziękuję, że nie trzeba, bo pracę już mam. Na pytanie co to za praca odpowiedziałem, że nie jestem jeszcze upoważniony do informowania o tym.

 

Rzecz w tym, że wówczas nie miałem jeszcze zielonego pojęcia gdzie i co będę robił, ale za żadne skarby nie chciałem zawdzięczać „towarzyszom” mojej dalszej ścieżki zawodowej. O tym jak bardzo miałem rację, dostanę potwierdzenie z najmniej spodziewanego źródła – za 5 lat. Ale o tym w swoim czasie…

 

Fakt faktem – 30 września 1971 roku, po 3 latach i 5 miesiącach, zakończyłem pracę w ZHP. Aby przeciąć wszelkie domysły, że ja tak ładnie uzasadniam koniec mojej harcerskie kariery, a naprawdę to się nie sprawdziłem – informuję, że rozkazem Naczelnika ZHP L 11/71 z dnia 2 listopada 1971 roku przyznano mi „Krzyż za Zasługi dla ZHP”

 

 

 

Legitymacja Odznaczenia „Krzyż Za Zasługi Dla ZHP”

 

x             x             x

 

Zanim ostatecznie zakończę wspominanie tego etapu mojej biografii, nie mogę nie wspomnieć dwu osób, bez których nie wyobrażam sobie mojego funkcjonowania na Zakątnej. Oboje z nich od dawna już nie żyją.

 

Pierwszą z nich była druhna Krystyna Ołdak – formalnie – sekretarka w KH. Ale tak naprawdę była to „dusza” tego miejsca, „alfa i omega” wiedzy o Hufcu. Najlepiej opisuje Jej pozycję określenie: „Komenda się zmieniała – Druhna Krystyna była stała!”

 

Drugim był prawdziwy gospodarz wszystkiego co materialne w Hufcu – Jan Cielepa – pełniący obowiązki kwatermistrza Hufca. To on zadecydował o suszeniu mokrych namiotów na dziedzińcu przed USC, on także, nie potrzebując niczyjego rozkazu, zarządził ich schowanie, kiedy wyschły. Klasyczna „szara eminencja” – zawsze gdzieś na drugim planie, nie wypinający piersi po medale, ale zawsze niezbędny i niezastąpiony.

 

 

x            x           x

 

 

Z dniem 1 października tego roku podjąłem pierwszą – w pewnym stopniu zgodną z kierunkiem moich studiów – prawdziwą pracę zawodową w…. Łódzkim Domu Kultury.

 

Ale dlaczego właśnie tam, co należało do zakresu moich obowiązków, a przede wszystkim kto w tym zwrotnym momencie mojego życia podał mi rękę – o tym, ale także co dalej robiłem do czasu ukończenia studiów, dowiecie się w kolejnej części moich wspomnień: „Cz. III-2: Od października 1971 do września 1975 roku”.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź