Archiwum kategorii 'Felietony'

 

Gdy przed dziesięcioma laty, 4 września, zamieszczałem na specjalnie stworzonej przeze mnie stronie „Obserwatorium Edukacji” pierwszy tekst, był to czas, kiedy łódzką oświatą zarządzała w imieniu UMŁ dyrektorka Wydziału Edukacji dr hab. Beata Jachimczak, urząd  prezydenta miasta już trzeci rok sprawowała Hanna Zdanowska, edukacją w MEN, już drugi rok, kierowała Krystyna Szumilas, a Łódzkim Kuratorem Oświaty był dr Jan Kamiński – były wieloletni dyrektor I LO  im. M. Kopernika w Łodzi. Ech, łza się w oku kreci – jakże to były inne czasy…

 

Owym pierwszym materiałem była ilustrowana relacja z wydarzenia, które odbyło się dwa dni wcześniej – 2 września 2013 roku: Łódzka inauguracja roku szkolnego 2013/2014”.

 

Gdy dzisiaj patrzę na to moje pierwsze „dzieło”, to widzę ślady moich braków w obsłudze panelu administracyjnego tej strony. Ale – jak to mówią – „pierwsze koty za płoty”. Nie to  jest w tych „śladach historii” najważniejsze. Warto jeszcze raz zapoznać się z przebiegiem zrelacjonowanego tam wydarzenia i porównać do aktualnie posiadanych obserwacji przebiegu podobnych uroczystości. Bo choć jeden element w otoczeniu się nie zmienił – nadal urząd prezydenta miasta piastuje Hanna Zdanowska, to jakże inaczej odbywają się dzisiaj podobne wydarzenia…

 

Dla mnie o wiele bardziej bolesną jest lektura zamieszczonego tego samego dnia „Felietonu na dzień dobry”. Bo porównując moje ówczesne zamierzenia z dzisiejszą formułą tego mojego informatora oświatowego widać wyraźnie jak wiele nie udało się, mimo moich wysiłków, zrealizować.

 

Najbardziej boli mnie klęska w realizacji tych planów:

 

Szczególnie serdeczne powitanie kieruję do tych z Was, Szanowni Czytelnicy, którzy mając bezcenny kapitał wiedzy, doświadczeń i własnych przemyśleń, wyniesionych z wielu lat nauczycielskich pracy, zechcą się nim podzielić z pozostałymi czytelnikami „Obserwatora Edukacji”, nadsyłając swoje materiały: artykuły, polemiki, opisy swojej pracy i uzyskiwanych jej efektów, a także relacje z zasługujących na upowszechnienie wydarzeń szkolnych.

 

Niestety – od wielu już lat nikt do mnie takich materiałów nie przesyła. Możecie to sprawdzić klikając w którąkolwiek zakładkę pod nazwą „Dobre praktyki”. No cóż – widać nie udało mi się zaistnieć na stałe w świadomości dyrekcji i nauczycieli szkół i przedszkoli jako platforma, na której warto popularyzować swoje osiągnięcia…

 

Muszę pogodzić się z tym i – jak długo pozwoli mi na to zdrowie – redagować OE jako miejsce, gdzie zapracowana/y nauczyciel/ka,  nie tracąc czasu na przeczesywanie Internetu „ co nowego o edukacji”, znajdzie ten materiał, który ja wyszukałem i uznałem za wart udostępnienia.

 

To tyle z okazji dzisiejszego jubileuszu. Deklaruję, że będę redagował „Obserwatorium Edukacji” dopokąd siły i sprawności umysłowo-manualne mi pozwolą.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Za nami ostatni tydzień tegorocznych wakacji. Upłynął on – przynajmniej z mojego, emeryckiego punktu oglądu rzeczywistości oświatowej – pod znakiem pożegnań wieloletniego dyrektora ŁCDNiKP – mgr inż. Janusza Mossa, wyczekiwania na decyzję „kto po nim”, a także spotkań i „narad” dyrektorów placówek oświatowych, tradycyjnie organizowanych przez organy: prowadzący – Urząd Miasta Łodzi i nadzoru – Łódzkiego Kuratora Oświaty.

 

Ale dla mnie jako osoby „prywatnej” był to czas wspomnień ważnego dla mojej biografii zawodowej wydarzenia sprzed równo trzydziestu lat. W dniu 1 września 1993 roku, objąłem obowiązki dyrektora Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. A że była to ta sama szkoła, której przed 65-oma laty – także 1 września 1958 roku – zostałem uczniem – tym większe było to osiągnięcie życiowe. Stali czytelnicy moich esejów wspomnieniowych znają ten rozdział mej biografii, a kto nie czytał, albo już nie pamięta szczegółów – odsyłam do owych tekstów – TUTAJ

 

Także 1 września, ale 20 lat wcześniej – w 1973 roku (czyli równo 50 lat temu) po raz pierwszy zwrócono się do mnie per „panie dyrektorze”. Pamiętam, ze przez kilka dni, zanim się do tego tytułu przyzwyczaiłem, oglądałem się za siebie – do kogo ta osoba się zwraca… To także ważna data na mojej drodze zawodowej – był to dzień, w którym – w wieku 29 lat – objąłem pierwszą kierowniczą funkcję w systemie łódzkiej oświaty – zostałem zastępcą dyrektora ds. domu dziecka w  Ośrodku Szkolno-Wychowawczym nr 2 przy u. Praussa. Opisałem ten dwuletni okres w eseju zatytułowanym „Moje trzy lata pracy w opiece nad dzieckiem”.

 

Ale wracam do tego co wydarzyło się „tu i teraz”, czyli po 27 sierpnia tego roku, a co wywołało potrzebę mojego komentarza.

 

Po chwili zastanowienia postanowiłem nie rozwijać tematu braku koordynacji pomiędzy Wydziałem Edukacji UMŁ a Łódzkim Kuratorium Oświaty, bo w zasadzie już to skomentowałem – w tytule zamieszczonego na OE materiału: „Kto komu chciał zrobić „na złość”: ŁKO – UMŁ, czy UMŁ – ŁKO?

 

To retoryczne pytanie zawiera lekko zakamuflowany mój na ten temat pogląd, że oba te organy nie tylko że nie potrafią ze sobą współpracować, ale nawet porozumieć się w tak oczywistej sprawie, jaką było uzgodnienie  niekolidujących ze sobą terminów zebrań kadry kierowniczej podległych im (w systemie dwuwładzy) placówek. No cóż – to jest efekt polityki, to znaczy że rządy PiS doprowadziły do takich podziałów, że nie tylko w Sejmie niemożliwe jest jakiekolwiek współdziałanie partii rządzącej z partiami opozycyjnymi, ale – okazuje się, że niemożliwe jest porozumienie w tej tak prostej sprawie pisowskiej  władzy kuratoryjnej z „platformianą” władzą w Urzędzie Miasta Łodzi.

 

To teraz już najwyższy czas, abym napisał kilka dodatkowych informacji na temat owej niespodzianej decyzji o powołaniu pani Karoliny Południkiewicz na funkcję dyrektora ŁCDNiKP. Będzie to swoisty aneks do zamieszczonych wczoraj w materiale Zaskakująca decyzja władz miasta w sprawie kierownictwa ŁCDNiKP” informacji.  

 

Cytując notkę biograficzną, zaczerpniętą ze strony INNOPOLIS, po słowie „pedagog” dopisałem w nawiasie znak zapytania, gdyż według zdobytych przeze mnie „z dobrze poinformowanych źródeł” informacji dowiedziałem się, że nie ma ona uprawnień pedagogicznych, bo i ukończone przez nią studia  przygotowały ją do zupełnie innej działalności – już wówczas poinformowano tam iż prowadzi ona warsztaty kulinarne z dziećmi i młodzieżą.

 

Natomiast zaistniała ona w łódzkim środowisku oświatowym dzięki zupełnie innym kompetencjom – pozyskiwaniu środków z projektów unijnych, a szczególnie dzięki  umiejętności pisania owych projektów. I to spowodowało, że zainteresował się jej osobą ośrodek łódzkiej władzy oświatowej, co zaowocowało zatrudnieniem jej – w okresie gdy dyrektorką Wydziału Edukacji UMŁ była Beata Jachimczak (lata 2012 – 2015) –  w tymże wydziale jako szefowej oddziału ds. projektów unijnych. Potwierdzeniem tego jest dostępna do dzisiaj w Internecie informacja o realizacji projektu „Kompleksowe wsparcie szkół – sukces edukacji” – gdzie występowała w roli, mającego swą siedzibę w ŁCDNiKP,  koordynatora.[Więcej o tym TUTAJ]

 

Gdyby to wtedy dyrektor Moos wiedział, że to ona zasiądzie w gabinecie dyrektora ŁCDNiKP po jego odejściu ze stanowiska, to zapewne nigdy by jej na teren Centrum nie wpuścił…

 

To na razie tyle o owej pani od warsztatów kulinarnych i projektów unijnych. Będę obserwował jej działania w tej nowej roli i relacjonował na stronie OE.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

P.s.

 

Jutro – wyjątkowo – będzie jeszcze jeden „jubileuszowy” felieton. Bo 4 września przypada 10 rocznica zamieszczenia pierwszego materiału na stronie „Obserwatorium Edukacji”



 

Zacznę od tego, że złożę oświadczenie iż nie mam fobii na tle Czarnka, choć był on w minionym tygodniu „bohaterem” aż czterech zamieszczonych na OE materiałów. Po prostu było to efektem zbiegu okoliczności, polegającym na tym, że w tym okresie wakacyjnym NAPRAWDĘ innych wartych upowszechnienia informacji nie znalazłem. A przy okazji, nieświadomie, dostarczyłem dowodów na tezę, postawioną i uzasadnioną przez dr Tomasza Tokarza, że ów pan stał się w ostatnim czasie (trwającej już w pełni kampanii wyborczej)  bardzo aktywnym członkiem partii PiS, bo chce aby się o nim dużo mówiło, gdyż Czarnek tylko czeka, by się przesiąść na innego konia – on chce być premierem, może prezydentem”.

x          x         x

 

Drugim tematem, o którym postanowiłem dziś podzielić się z Wami moimi refleksjami jest post, zamieszczony przez prof. Śliwerskiego na jego blogu we wtorek 22 sierpnia, zatytułowany  „Inflacja diagnostycznego kiczu oświatowego”.  Sam autor  zdefiniował w tym tekście co to takiego, pisząc:

 

To nadmierne zwiększanie podaży niepoprawnych metodologicznie raportów z diagnoz społecznych poprzez ich publikowanie przez osoby, podmioty społeczne lub gospodarcze w celu uzyskiwania określonych korzyści. 

 

W pełni zgadzam się z opinią profesora, że „Czytelnicy nie muszą mieć wiedzy z zakresu metodologii badań społecznych czy humanistycznych, toteż wprowadzanie ich w błąd interpretacją danych, które zostały uzyskane w niewłaściwy, niepoprany sposób, jest kreowaniem postprawdy, budowaniem fałszywej świadomości społecznej, do czego zarazem przyczyniają się dziennikarze, publicyści, działacze organizacji pozarządowych, byle tylko zaistnieć, sprzedać, zarobić…

 

I nie mam sobie w tym kontekście nic do zarzucenia, gdyż zamieszczając niektóre z takich opracowań na stronie „Obserwatorium Edukacji” nie czynię tego aby zaistnieć, a zwłaszcza  aby na tym zarobić, a jedynie w calach informacyjnych – że takie opracowanie powstało.

 

Natomiast mnie przy okazji lektury tego posta zrodziła się taka refleksja:

 

Dlaczego uczeni pedagodzy, zwłaszcza o tak „głośnych” nazwiskach i wypracowanej latami pozycji w środowisku naukowym pedagogiki, jak prof. Śliwerski czy przywołany w tym poście prof. UAM Jacek Pyżalski przez tyle lat na takie praktyki nie reagowali, dlaczego środowisko kompetentnych w zakresie metodologii badań społecznych pracowników naukowych nie powołało jakiegoś gremium, które opiniowałoby powadzone w obszarze edukacji i upowszechniane w mediach diagnozy oraz sondaże? Czy nie warto aby powstała, w ramach struktur Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN  – może nie komisja, nawet nie sekcja, ale choć  zespół ds. poprawności prowadzonych w obszarze edukacji  badań i publikacji raportów o ich wynikach?

 

x          x          x

 

Trzeci temat to przejaw mojej skłonności do dociekliwości. W tym przypadku owa dociekliwość została rozbudzona materiałem ze strony Radia Łódź o tym, że nauczyciele i rodzice domagają się dymisji dyrektorki szkoły w podłódzkim Justynowie. Pominąwszy treść komentarzy jakie pod tą wiadomością można przeczytać (a zwłaszcza niejakiego Romana, który dość późno ujawnia, że jest nauczycielem tej szkoły), może nie zainteresowałaby mnie ta informacja – wszak nie jest to pierwszy i zapewne nie ostatni bunt przeciw dyrektorce/owi szkoły) – gdyby nie nazwisko owej pani: Derecka.  A że nazwisko to nie jest tak popularne w Polce jak Nowak czy Kowalski, to nie dziwcie się, że od razu skojarzyłem sobie, że może to nie przypadkowa zbieżność…

 

Tak się składa, że w środowisku łódzkiej oświaty jest to nazwisko od dawna znane: wszak nosi je Dorota Derecka  –  nie od dzisiaj wszak dyrektorka Wydziału Kształcenia Ogólnego i Zawodowego ŁKO, której mąż – Tomasz Derecki – od 1 września 2007 do 31 grudnia 2018 był dyrektorem XII LO w Łodzi, a od stycznia 2019 r. – w czasach, gdy kuratorem w Łodzi był jeszcze (niesławnej pamięci) Grzegorz Wierzchowski, a ministrem edukacji – Dariusz Piontkowski – po wygraniu postępowania rekrutacyjnego – został starszym specjalistą w Wydziale Pragmatyki Zawodowej Nauczycieli w Departamencie Współpracy z Samorządem Terytorialnym MEN.

 

Nie dziwcie się przeto, że próbowałem poszukać w Internecie informacji o owej dyrektorce z Justynowa. Pierwsze co udało mi się (dzięki jej oświadczeniu majątkowemu) ustalić, to fakt, iż  nie jest to nazwisko przyjęte w wyniku zamążpójścia:

 

 

Natomiast gorzej z datą urodzenia tej pani – nie wiem jak wy, ale ja nie potrafiłem wyczytać z tego dokumentu jaki został tam podany rok, bo na pewno nie jest to 1919…

 

A gdy w wyniku dalszych poszukiwań wyczytałem w artykule „Gazety Wyborczej” z 1 sierpnia 2016 roku, że osoba o tym samym imieniu i nazwisku – Ewa Derecka, po nierozstrzygniętym konkursie na stanowisko dyrektora SP nr 11 na łódzkiej Retkini, była przez Wydział Edukacji UMŁ przymierzana na to stanowisko (a wcześniej owa Ewa Derecka pracowała w tym wydziale), ale nic z tego nie wyszło – dyrektorką została i była nią do ub. roku  Joanna Krajewska. Ale nie wiem na 100%, że tamta Ewa Derecka i ta z Justynowa to ta sama osoba…

 

Za dużo w tej historii niewiadomych, zbyt wiele niedopowiedzianych faktów, aby wyciągać z tego jakieś przydatne dla obiektywnej ich oceny wnioski.

 

Może ktoś z Was, Czytelniczki i Czytelnicy, orientuje się jak to jest z ową panią Ewą Derecką – będę wdzięczny za informację. Tak po prostu – dla porządku, aby nie było niedomówień….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 



 

Przed tygodniem zająłem się datą nadchodzących wyborów do polskiego parlamentu. Dziś napiszę kilka zdań o pierwszych „ciekawostkach” z list kandydatów na posłów, ogłaszanych przez Platformę Obywatelską. Bo wszak to „trzon” polskiej opozycji, która chce zawalczyć z PiS-em o władzę po wyborach.

 

Najpierw kilka informacji z łódzkiego podwórka. Przed kilkoma dniami została ogłoszona przez władze PO lista kandydatów do Sejmu z okręgu łódzkiego. TUTAJ] Dla nas najważniejszą była informacja o umieszczeniu na jej 10. miejscu naszego dobrego znajomego – Marcina Józefaciuka z „Rzemieślnika”. Dla nas najcenniejszy w tej wiadomości jest już sam ten fakt, świadczący o tym, że lokalni politycy PO docenili walory naszego „kolegi po fachu” – niezależnie od tego, czy „z dziesiątki” ma on realne szanse na zdobycie mandatu posła.

 

Ja  mam nadzieję, że jest to możliwe – wszak nie tylko miejsce na liście daje na to szansę – ważna jest także popularność osoby i jej „medialna siła” przekonywania…

 

Że to nie tylko moje naiwne oczekiwanie niech świadczy decyzja Hanny Gill-Piątek, która kandyduje z ostatniego – 20. miejsca i twierdzi, że to jest jej atutem.

 

I na koniec jeszcze jeden temat, którego inspiracją jest post prof. Śliwerskiego z 17 sierpnia br.  pt. Destrukcyjne dla polskiej oświaty byłe ministrzyce jedynkami KO”. Zdecydowałem się przytoczyć tu fragment tego tekstu:

 

Wprawdzie portal ONET podał informację, że: „Donald Tusk na ostatniej prostej postanowił zamieszać na listach wyborczych Koalicji Obywatelskiej. Nie pozwolił na start do Sejmu kilku znanym politykom partii, a niektórzy pewniacy do „jedynek” musieli obejść się smakiem”, ale nie jest to zgodne z prawdą. Tak zwanymi „jedynkami” mianował obie ministrzyce edukacji – Krystynę Szumilas i Joannę Kluzik-Rostkowską, które doprowadziły do głębokiego kryzysu w polityce oświatowej, na czym skorzystało Prawo i Sprawiedliwość w kampanii wyborczej w 2015 roku.  

 

To zdumiewające, że obie panie posłanki tak kurczowo zabiegają o dostanie się do Sejmu kolejnej kadencji, a nawet nie raczyły rozliczyć się przed opinią publiczną ze swojej destrukcyjnej polityki oświatowej. Czyżby sądziły, że Polacy nie pamiętają ich decyzji, które doprowadziły do zniszczenia etosu autonomii szkół i nauczycieli oraz demokratyzacji ustroju szkolnego? Kandydują do Sejmu tak, jakby ich aktywność polityczna nie była zaprzeczeniem roli edukacji w rozwoju i konsolidacji polskiej demokracji.

 

Ja także pamiętam rządy polską oświatą w wykonaniu obu tych pań. Także nie mam o ich „osiągnięciach” dobrego zdania. Ale… Ale czy w obliczy zbliżającej się „historycznej” konfrontacji wyborczej miedzy PiS-em i ich zwolennikami a partiami opozycyjnymi – jakiekolwiek „grzechy” z lat minionych można każdej z nich przypisać – to teraz dobry moment, aby to przypominać i nagłaśniać?

 

Pożyjemy, zobaczymy. Ja nie jestem zwolennikiem sypania piachu w przedwyborcze tryby opozycji.

 

A mój najbardziej zapamiętany – najgorszy minister edukacji minionego trzydziestolecia – Roman Giertych, jak chce niechaj się wystawia pod osąd obywatelek i obywateli…

 

Ale podobno już zrezygnował?…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

No to jedno już wiemy: do urn wyborczych pójdziemy w niedzielę 15 października. Ta data wielu Polkom i Polakom kojarzy się z imieninami Jadwigi i Teresy. Ale w dokładniejszych kalendarzach można dowiedzieć się, że tego dnia imieniny mają także panie o imieniu Gościsława albo Tekla, a także panowie, którzy mają imiona Brunon lub Sewer.

 

To będzie bardzo ryzykowne takie rodzinno-towarzyskie spotkanie u solenizantki lub solenizanta. Bo kilka toastów „za zdrowie i pomyślność” może rozluźnić hamulce i doprowadzić do wymiany informacji kto na kogo głosował i dlaczego. A w konsekwencji może dojść nie tylko do „pyskówki”, ale nawet – u bardziej krewkich gości – do rękoczynów…

 

Dzień 15 października dla nauczycielek i nauczycieli jest to data łatwa do zapamiętania, bo to dzień po Dniu Edukacji Narodowej. W tym roku większość świątecznych obchodów odbędzie się zapewne w czwartek i/lub w piątek, czyli w ostatnim dozwolonym terminie prowadzenia agitacji wyborczej. Już widzę oczyma wyobraźni te okolicznościowe uroczystości z udziałem pisowskiego kierownictwa ministerstwa edukacji, a także pań i panów kuratorów – nominatów tej partii, którzy nie odpuszczą sobie możliwości wygłaszania peanów na temat wszelakiego dobra, jakie (dzięki nim) od ośmiu lat spada na polską oświatę i na nauczycieli w szczególności. No i te medale i finansowe nagrody… Założę się będzie ich w tym roku bardzo, bardzo dużo –  bo wszak „góra” zakłada, że nie będzie wypadało tak wyróżnionej osobie, aby nie zagłosowała na PiS…

 

Nie tylko ja, ale chyba nikt nie potrafi dzisiaj wiarygodnie przewidzieć która partia będzie zwycięska, czy będzie władna samodzielnie stworzyć rząd, a jeśli nie –  z kim będzie budowała koalicję. Nie podejmę się takiej prognozy nawet na podstawie publikowanych co i rusz badań sondażowych – tym bardziej że ich różniące się od siebie wyniki nie tylko zależą od metodologii tych sondaży, ale także od podmiotu, który taki sondaż zamówił.

 

Przeto ja, nie popadając w dołek beznadziei, „ku pokrzepieniu serc” wspomnę jeszcze, że tego dnia, obok kilku innych nietypowych świąt, kalendarze informują, że jest to „Międzynarodowy Dzień Naprawy”. Co prawda jego inicjatorzy mieli na myśli rzeczy (odzież, urządzenia domowe itp.), przeznaczone do wyrzucenia, ale ja proponuję poszerzyć podmioty tej naprawy. Ja proponuję rozszerzenie tej interpretacji o naprawę systemu społeczno-politycznego naszego państwa.

 

Bo nic na tym świecie nie jest wieczne, także żadna władza. Uczy nas tej prawdy historia. Bo nawet Cesarz Francuzów – Napoleon Bonaparte, który podbił prawie całą Europę – także przegrał kolejne bitwy i musiał ustąpić. I tak się składa, że właśnie 15 października minie 205 lat od dnia, kiedy brytyjski okręt „Northumberland” z obalonym cesarzem Napoleonem Bonaparte dopłynął do wyspy św. Heleny, gdzie pozostał on na zesłaniu aż do dnia śmierci w 1821 roku.

 

I przy tej okazji jeszcze jedna, wierzę że zasadna także w naszej sytuacji politycznej, uwaga. Napoleon przegrał, bo pokonała go koalicja państw europejskich: Austrii, Rosji, Wielkiej Brytanii, i kilku mniejszych państw (Portugalia, Królestwo Neapolu, Królestwo Sycylii, Szwecja).

 

Parafrazując słynne hasło komunistów, kończę ten felieton wezwaniem: ”Przeciwnicy PiS-u z  wszystkich partii – łączcie się”!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Dzisiejszy felieton nie będzie o jakimkolwiek aktualnym wydarzeniu z obszaru edukacji, bo nic takiego co wywołałoby u mnie potrzebę skomentowania, nie wydarzyło się w minionym tygodniu. Uznałem, że to doskonała okazja, aby podzielić się z Wami serią wspomnień, związanych z „okrągłymi” rocznicami ważnych dla mojej biografii wydarzeń.

 

Bezpośrednim bodźcem do takiej decyzji było moje poniedziałkowe spotkanie z Kamą i jej mężem Tomkiem Krawczykami – w ogródku restauracji „Tawerna na terenie łódzkiej „Manufaktury”.  Zaprosiłem  ich tam w przededniu okrągłej 10-ej rocznicy poprzedniego naszego tam spotkania – 1. sierpnia 2013 roku. Bowiem to wtedy, z inicjatywy Kamy – osoby, która w tym samym jak ja dniu otrzymała wypowiedzenie z pracy w dziale PR Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi – została skonkretyzowana, złożona przez nią wcześniej, propozycja uruchomienia w Intrernecie mojej prywatnej strony – pod nazwą „Obserwatorium Edukacji”. Umożliwiło mi to kontynuowanie mojej aktywności redaktorskiej, którą od września 2006 roku prowadziłem jako redaktor naczelny „Gazety Edukacyjnej”, wydawanej przez WSP, a która to decyzją pani kanclerz tejże prywatnej uczelni – z przyczyn ekonomicznych – została zakończona 13 lipca owego 2013 roku.

 

Po 10-u latach nie mam wątpliwości, że gdyby nie Kama, która znając kwalifikacje swego męża Tomka, dzięki którym stał się on moim „mistrzem” w dziedzinie obsługi programu administracyjnego tej strony, i dzięki której strona ta ma taką właśnie grafikę (w tym tytułową fotografię autora OE na tle ulicy Piotrkowskiej), nie przeżyłbym owych dziesięciu lat jako starzejący się emeryt oświatowo-wychowawczy, który dzięki Nim ma każdego dnia własną płaszczyznę aktywności – co prawda tylko w Internecie, ale zawsze to lepsze niż oglądanie seriali w telewizji…

 

 

Dlatego chciałem IM – symbolicznie – w tym samym co przed dziesięcioma laty miejscu, a teraz jeszcze na stronie OE  – SERDECZNIE PODZIĘKOWAĆ.

 

x          x          x

 

Przy okazji obchodów  dziesiątej rocznicy redagowania tego informatora oświatowego uświadomiłem sobie, że w moim życiu lata, których ostatnią cyfrą była trojka, wydarzało się coś ważnego, co miało wpływ  na przebieg mojej „kariery”.

 

Zaczęło się w 1963 roku, kiedy zdałem maturę w XIII LO, po zaledwie 14 miesiącach bycia uczniem tej szkoły. W tym samym roku dostałem się na studia polonistyczne na UŁ, ale także przeżyłem „objawienie” podczas kolonii letniej dla „trudnej młodzieży” w Grabownie Wielkim. I to był zwrotny punkt, dzięki któremu nie zostałem nauczycielem j. polskiego, a pedagogiem-wychowawcą…

 

10 lat później – w 1973 roku – zostałem, w wieku 29 lat, zastępcą dyrektora d.s. domu dziecka w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym. I to dzięki temu mogłem po dwu latach nie tylko obronić pracę magisterską, zatytułowaną „Ośrodek Szkolno-Wychowawczy – model a rzeczywistość”, ale jeszcze tego samego roku rozpocząć  kolejny rozdział mojego życia w roli starszego asystenta w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ.

 

Rok 1983 był rokiem kolejnej radykalnej zmiany w mojej biografii. To wtedy pożegnałem się – w wyniku już wcześniej podjętej decyzji o rezygnacji z kariery naukowca-pedagoga i powrocie do praktyki w oświacie – z pracą na UŁ. I w tym roku po raz pierwszy, na własnej skórze, odczułem  jakie są skutki narażenia się Partii (za oddanie legitymacji PZPR po ogłoszeniu Stanu Wojennego). Ale dzięki tym obstrukcjom zostałem wychowawcą w Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym Nr 2 (dla dziewcząt) przy ul. Drewnowskiej w Łodzi i uzupełniłem swoje kwalifikacje o ukończenie podyplomowych studiów z zakresy resocjalizacji w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.

 

W 1993 roku, po dekadzie kilkakrotnego zmieniania miejsca pracy, w drodze wygranego konkursu na to stanowisko, zostałem dyrektorem Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi – szkole, która była kontynuatorką tradycji Technikum Budowlanego nr 1, którego byłem uczniem do lutego 1962 roku.

 

Po dekadzie pełnienia tej funkcji, w maju 2003 roku, przestąpiłem do konkursu o kolejne 5 lat kadencji na tym stanowisku. Było to w czasie, gdy prezydentem łodzi był prawicowy polityk Jerzy Kropiwnicki, a dyrektorką Wydziału Edukacji UŁ była – nominowana przez niego – Maria Piotrowicz. I właśnie to wydarzenie stało się punktem zwrotnym w moim myśleniu o przyszłości. Bo konkurs ten wygrałem, ale od zaufanych osób „dobrze poinformowanych” dowiedziałem się, że owe dwa głosy przeciw mojej kandydaturze oddała owa pani Piotrowicz i inspektor Wydział – na jej wyraźne polecenie.  A ponieważ w tym roku zaczęła swoją działalność Wyższa Szkoła Pedagogiczna, w której dostałem możliwość prowadzenia zajęć dydaktycznych, mając w pamięci, że z tą władzą miasta jest mi nie po drodze, po  kolejnych dwu latach, odszedłem na emeryturę.

 

 

I takie były moje „lata trzecie” – począwszy od roku, w którym zdałem maturę…

 

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Dzisiejszy felieton będzie miał charakter retrospektywny – nie będę wyszukiwał  jakiegoś aktualnego wydarzenia, aby – tak trochę „na siłę” – uczynić go wiodącym tematem. Jako że  dzisiejsza niedziela wypada mniej więcej w połowie wakacji, uznałem iż jest dobry czas na snucie refleksji wokół tematów, które nie są jedynie newsem medialnym, a towarzyszą naszej codziennej pracy w obszarze oświaty od lat….

 

I przypomniałem sobie, że – także podczas wakacyjnej przerwy w pracy szkół – przed sześcioma laty napisałem cykl felietonów pod wspólnym tytułem „Refleksji starego praktyka o szkole, która ma szansę na przebudzenie”.

 

Był to czas zmiany na stanowiskach ministerialnych w resorcie edukacji. 4 czerwca 2019 roku, w konsekwencji wybrania jej na posłankę PiS do Parlamentu Europejskiego, została odwołana minister Anna Zalewska (pełniła urząd ministra edukacji od 16 listopada 2015 roku) a na jej miejsce prezydent Duda powołał wcześniej nieznanego poza Podlasiem, byłego nauczyciela historii w I LO w Białymstoku –  Dariusza Piontkowskiego.

 

Pierwszy tekst, opublikowany już 25 czerwca, zawierał moją autorską typologię nauczycieli i propozycję przeprowadzenia autodiagnozy: „Który z powyższych, skrótowo zaprezentowanych, typów nauczyciela najbardziej opisuje mój styl i sposób działania?” A do wyboru było tam scharakteryzowanych sześć typów  –  zobacz TUTAJ

 

Kontynuacją tego wątku o typach nauczycieli był kolejny odcinek, w którymposługując się metodologicznym schematem procedury diagnozy rozwiniętej starałem się poprowadzić czytelnika po ścieżce autodiagnozy,  czyli samopoznania.

 

W kolejnych dwu tygodniach zaproponowałem czytelnikom rozważanie o tym, że wbrew medialnemu szumowi, przepisy nowego prawa oświatowego (nie dotyczy to szczegółowej treści załączników do rozporządzeń o podstawach programowych) nie tylko nie stanowią przeszkody w działaniach nauczycieli pragnących zmiany w sposobach edukowania młodych Polaków, ale w niektórych ich fragmentach (zacytowałem konkretne zapisy) dają oręż do ręki „rewolucjonistów”. Takim „kałasznikowem”, który może przesądzić o wygranej w tej wojnie o szkołę aktywnego ucznia, może okazać się – zalecana tam – metoda projektów!

 

W kolejnym felietonie, zatytułowanym „Panorama edukacyjnych środowisk progresyjnych”, chciałem czytelników, zwłaszcza tych wahających się jeszcze, którzy być może nie mają rozeznania o skali ruchów drążących skałę tradycyjnej (czytaj – dziewiętnastowiecznej w swym podstawowym modelu) szkoły, wzmocnić świadomością faktu, że nie będą osamotnieni w tej „rewolucji”, że jest  wiele „adresów”, pod którymi będą mogli znaleźć nie tylko wsparcie duchowe, ale i konkretne porady w sytuacjach dla nich nowych i trudnych.

 

Kolejne dwa felietony o numerach 180 i 181, choć każdy z innego powodu, uważam za niezwykle ważne dla podstawowych założeń całej tej serii. Pierwszy z nichO budowaniu gmachu nowej szkoły ze starych cegieł napisałem po to, aby uświadomić wszystkim, że w swych głównych założeniach współcześnie tworzone wizje szkoły przyszłości zawierają idee, które głosili, często także wdrażali je do praktyki edukacyjnej, liczni poprzednicy. Konkluzją tego tekstu, zawierającego swoisty imienny wykaz owych buntowników wobec modelu pruskiej szkoły „urabiania”, były te zdania:

 

Rzecz w tym, aby nie tkwić w złudnym przekonaniu, że tworząc ten model szkoły przyszłości  jest się „odkrywcą Ameryki”. […] Nie wstydźmy się tego, że będziemy budowali gmach nowej szkoły ze starych, ale wypalanych z dobrej gliny, cegieł dorobku wielu prekursorów…

 

Felieton nr 181 miał tytuł, który mówi wszystko: Rodzice uczniów najważniejszym sojusznikiem zmiany. Podsumowaniem tego cyklu był, zamieszczony 13 sierpnia, Felieton nr 182. Podsumowanie moich refleksji: po co to było + marzenie autora

 

Jeśli pomyśleliście, że wszystko co powyżej napisałem to dowód na mój brak pomysłu na nowy, oryginalny tekst, to jesteście w błędzie. Bo prawda jest taka: Chciałem uświadomić wszystkim jak zmieniła się, niestety – na gorsze, sytuacja w polskiej oświacie przez tych sześć lat. Tym bardziej, że  człowiek, który od 19 października 2020 roku –  dr hab. Przemysław Czarnek, prawnik, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego – nie tylko że nie stworzył lepszych warunków do zmiany na lepsze, ale wręcz przeciwnie – swoimi kolejnym pomysłami jeszcze te warunki pogorszył.

 

Gdy do tego dołożył się COVID z jego ograniczeniami bezpośrednich kontaktów  społecznych oraz niskie płace nauczycieli – sytuacja „eduzmieniaczy” stała się jeszcze trudniejsza. Tym bardziej, że wiele/u dotychczasowych liderek/ów zmiany, najczęściej dyrektorek/ów „budzących się” szkół zdecydowało się przejść na emeryturę, a ich następcy nie zawsze kontynuują proces zmian w tych „osieroconych” szkołach.

 

Cała nadzieja w jesiennych wyborach do parlamentu. Piszę to, przyznając się do upadku mojej wiary w sukces „oddolnej rewolucji”, która miałaby dokonywać się na przekór konserwatywnej władzy państwowej. Oby do tego, czyli do wygranej partii opozycyjnych, doszło – na przekór aktualnym wynikom  sondaży opinii, które nadal są korzystne dla obecnie rządzących.

 

 

Włodzisław Kuitowicz



 

W mijającym tygodniu dwa zamieszczone przeze mnie teksty stały się źródłem moich refleksji. Pierwszym był tekst Aleksandry Korczak Czego uczy polska szkoła? A może lepsze jest pytanie, czego polska szkoła nie uczy. Drugim  jest tekst dr Żylińskiej, który zamieściła na swoim fb profilu i zaczęła od tych słów: Pisać o wynikach Budzących Się Szkół, czy nie pisać? Oto jest pytanie

 

Zakładam, że te teksty przeczytaliście, więc nie będę zamieszczał obszernych cytatów, ale przechodzę do moich przemyśleń.

 

Nie podejmę głównego wątku obszernego tekstu Aleksandry Korczak, którym jest krytyka szkoły utrwalającej stereotypy ról społecznych minionych pokoleń, bo z tym się zgadzam. Skomentuję  za to ten fragment jej tekstu:

 

„Szkoła jest ważna nie tylko dlatego, że przekazuje się w niej wiedzę czy rozwija umiejętności. Szkoła jest ważna też z tej przyczyny, że kształtuje ludzi, którzy w przyszłości będą współtworzyć rzeczywistość społeczną i kulturową. Dlatego oferta pedagogiczna szkół musi być nastawiona i na potrzeby młodych osób, i na wyzwania XXI wieku.”

 

Po przeczytaniu tych słów przypomniała mi się sentencja jednego ze znanych pedagogów, którą usłyszałem jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku. Nie powtórzę już dzisiaj tej myśli dosłownie, ale pamiętając jej sens: „Paradoks szkolnej edukacji polega na tym, ze ludzie których uczono wczoraj, uczą dzisiaj tych, którzy będą żyć jutro”.

 

Że tak jest nie muszę chyba udowadniać, zwłaszcza gdy sobie uświadomimy, że w naszych szkołach pracują w bardzo znacznej przewadze nauczycielki i nauczyciele po 50-ce. W roku szkolnym 2017/2018 średnia wieku polskich nauczycieli  wyniosła 43,9 lat, a rok później wzrosła  do 44,1 lat. [Źródło: www.demagog.org.pl]

 

Taka sytuacja jest nie tylko w Polsce – wg danych Eurostatu – w 2020 r. 388 tys. nauczycieli miało mniej niż 30 lat na trzech poziomach edukacji (7 proc.  całkowitej siły roboczej nauczycieli ) w UE. Tymczasem 2 mln nauczycieli miało 50 lat lub więcej (39 proc. całej kadry nauczycielskiej).

 

Czy w aktualnej sytuacji poziomu płac polskich nauczycielek i nauczycieli jest – w możliwym do przewidzenia czasie – realna zmiana pokoleniowa, która mogłaby złagodzić ten paradoksalny stan?  Jak więc widać – moim zdaniem – na niewiele zdadzą się takie artykuły i apele o „szkołę świata”. W tej sprawie jestem realistą-pesymistą…

 

I jeszcze dwa zdania o pytaniu, które zadała dr Żylińska na fb profilu: „Pisać o wynikach Budzących Się Szkół, czy nie pisać? Oto jest pytanie!” Tu akurat nie mam żadnych wątpliwości. Tak jak nie ma sensu porównywać  pracy niewolników do pracy wolnych ludzi realizujących swoje zainteresowania i pasje, tak nie ma żadnego sensu porównywanie „efektów” określanych w cyfrowo-procentowych wskaźnikach, uzyskanych na testach egzaminacyjnych przez uczniów szkół „tradycyjnych” ze szkołami „wolnymi”, które za swoje cele stawiają rozwój osobowości uczennic i uczniów, ich socjalizację i wyposażanie w kompetencje, które będą im przydatne w każdym miejscu ich przyszłej pracy i przyszłych rolach społecznych.

 

I to by było na dziś wszystko, czym chciałem się z Wami podzielić w tym felietonie.

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



 

Kiedy w czwartek 13 lipca zamieszczałem materiał pt. Samozadowolenie pani wiceminister i prawda o kształceniu do zawodówpomyślałem, że mam na temat kształcenia zawodowego pewien, wyrobiony podczas 12-u lat kierowania zespołem szkół zawodowych, zbiór poglądów, którymi podzielę się z Czytelniczkami i Czytelnikami w najbliższym felietonie. A wczoraj otrzymałem dodatkowy bodziec –  po przeczytaniu Bilansu pożegnalnego Janusza Moosa…”.

 

Tym bodźcem był ten oto fragment tego tekstu, w którym dyrektor Moos przywoływał takie działania:

 

„Kolejne bardzo istotne przedsięwzięcie to wdrożenie do praktyki szkolnej w obszarze całego kraju modelu kształcenia prozawodowego, poprzez zaprojektowanie nowego typu szkoły pod nazwą liceum techniczne. Wprowadziliśmy tam bloki tematyczne, rezygnując z przedmiotów zawodowych, zaprojektowaliśmy liczne zajęcia fakultatywne Był to wielki ruch organizacyjny, innowacyjny i metodyczny, znakomity eksperyment pedagogiczny, który udał się dzięki temu, że przeprowadziliśmy kilkaset konferencji, warsztatów i seminariów, a także zorganizowaliśmy współpracę konsultacyjną z ekspertami z innych krajów, m.in. z Danii – łącznie z wiceministrem oświaty – ponieważ Dania prowadziła już liceum techniczne, w dwu profilach: ekonomicznym i technicznym. My zaproponowaliśmy 12 profili, m.in. elektroniczny, mechaniczny, kształtowanie środowiska, leśnictwo i technologia drewna. Wielka szkoda, że liceum techniczne – wysoko oceniane w badaniach ewaluacyjnych – zostało zaniechane podczas wprowadzania gimnazjów do systemu edukacyjnego.”

 

Że nie jestem w tym temacie teoretykiem snującym swoje wyobrażenia wiedzą ci wszyscy, którzy z moich esejów wspomnieniowych dowiedzieli się, iż w kierowanej przeze mnie szkole – Zespole Szkół Budowlanych nr 2 już w roku szkolnym 1995/1996 otworzyliśmy klasy pierwsze tego liceum w dwu profilach: „kształtowanie środowiska” i „leśnictwo i technologia drewna”.  W kolejnym roku przyjęliśmy pierwszoklasistów w trzecim profilu – „społeczno-socjalnym. […]

 

Koncepcja kształcenia zawodowego w 4-o letnim liceum technicznym  zakładała, że obok programu kształcenia ogólnego (jak w liceach ogólnokształcących), realizowanego na poziomie podstawowym, uczniowie zdobywaliby wiedzę ogólnozawodową, będącą wspólną bazą dla wielu pokrewnych zawodów. I dopiero po jego ukończeniu absolwenci podejmowaliby decyzje, czy chcą kontynuować dalsze kształcenie w szkołach wyższych, czy też wejść na ścieżkę edukacji, prowadzącą do zdobycia tytułu technika w konkretnym zawodzie – ale już w ramach krótkiego cyklu kształcenia (w zależności od zawodu – od 0,5 do 1,5 roku) w policealnych studiach zawodowych.

 

Przypomnę, że w 1998 r w całym kraju działało 145 takich liceów, a w lipcu tego roku  MEN  wprowadziło rozporządzeniem ten typ szkoły średniej do systemy szkolnego. Niestety – licea techniczne działały tylko do roku 2002, kiedy w konsekwencji reformy systemu oświaty z 1999  ostatni uczniowie liceów technicznych zdali maturę.

 

Co prawda twórcy tej reformy w miejsce liceum technicznego przewidzieli licea profilowane, ale i one nie wpisały się na stałe w polski system szkolny. Zainteresowanych odsyłam do opracowania Przemysława Ziółkowskiego z Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy: „Licea profilowane – sukces czy porażka”. [TUTAJ]

 

Nie z wszystkimi opiniami autora tej publikacji się zgadzam. Uważam, że znaczna część zarzutów wobec liceów profilowanych jakie autor wymienił nie byłaby możliwa, gdyby ówczesne władze (ministrem edukacji była wtedy Krystyna Łybacka – SLD) nie „skorygowały” zaprojektowanego systemu arbitralną decyzją o utrzymaniu w systemie czteroletnich techników (reforma przewidywała ich wygaszanie), i gdyby zadbano o powołanie w ich miejsce pełnej palety policealnych studiów zawodowych, gdzie absolwenci liceów profilowanych, którzy nie kontynuują nauki w szkołach wyższych i zdecydują się na uzyskanie, w krótkim cyklu kształcenia, kwalifikacji technika w konkretnym zawodzie, mogliby ja tam uzyskać.

 

W jakim celu  tym wszystkim przypomniałem, odchodząc od konwencji felietonu? Bo bez tych informacji nie mógłbym napisać, że już ponad ćwierć wieku temu byli w Polce ludzie, którzy potrafili przewidzieć przyszłość i wiedzieli, że nieuchronnie zbliża się kres wąskich specjalności zawodowych, których zdobycie zapewni młodym ludziom wykonywanie jednego zawodu przez cały okres ich aktywności.

 

Jak można przeczytać na portalu „Mapa Karier” w publikacji Przyszłość rynku pracy: zawód czy kompetencje?Global Risk Report 2017 podaje, że połowa istniejących stanowisk pracy przejdzie radykalną zmianę ze względu na postęp technologiczny. Sama tylko automatyzacja sprawiła, że w latach 1997-2007 w USA zniknęło 86% miejsc pracy w niektórych gałęziach produkcji.”

 

Ale niemiłościwie nam od prawie ośmiu lat panujące pisowskie kierownictwo ministerstw edukacji uparcie lansuje i szczyci się umacnianiem zeszłowieczngo modelu edukacji zawodowej. Jak poinformowałem o tym w zamieszczonym w czwartek materiale, pani wiceminister Machałek oświadczyła, że „resort po prostu przeprowadził reformę, która uatrakcyjniła i powiązała kształcenie branżowe z rynkiem pracy i kształci w zawodach, które są potrzebne. ‘I młodzi ludzie wiedzą, że będą mieli dobry zawód i będą mogli zarabiać dobre pieniądze’”.

 

Cóż za krótkowzroczność w postrzeganiu przyszłości. Gdyby pani wiceminister pofatygowała się i poduczyła w tematach  nadzorowanego przez siebie obszaru oświaty, to dowiedziałaby się, że pojęcie zawodu ulegnie zapewne w przyszłości znaczącej zmianie…  Być może lepiej już teraz mówić o pewnych zestawach kompetencji zdobywanych przez całe życie niż o sztywnym garniturze wiedzy i umiejętności.” [Źródło: www.mapakarier.org/blog/]

 

I to jest jeszcze jeden powód, dla którego MUSI w październiku nastąpić zmiana w całej strukturze polskiej władzy – ustawodawczej i wykonawczej, a nam najbardziej zależy na resorcie edukacji. Bo już wiemy, że opozycja ma program na naprawę edukacji po wygranych wyborach

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 



 

 

Minął drugi tydzień wakacji – dla felietonisty oświatowego to tzw. „sezon ogórkowy”. Siadając do pisania tego tekstu nie mogłem się decydować które z wydarzeń tego tygodnia o których informowałem na OE uczynić jego tematem. I po chwili zastanowienia kolejno je eliminowałem.

 

No bo co tu mogę dodać do licznych, dostępnych w mediach, komentarzy  o wynikach tegorocznych egzaminów: ósmoklasisty i maturalnego? O pierwszych czternastu podpisanych umowach na sfinansowanie branżowych centrów umiejętności też nie miałem nic ciekawego do dodania. I wtedy przypomniałem sobie informację, zacytowaną z „Portalu Samorządowego”, o środowym spotkaniu przedstawicieli KSOiW NSZZ „Solidarność” z  kierownictwem MEiN. I że po raz pierwszy w niedawno powierzonej mu roli przewodniczącego tej sekcji wystąpił tam dr Waldemar Jakubowski.

 

I dalej moje myśli popłynęły w tym kierunku, to znaczy roli nauczycielskich związków zawodowych, ich przywództwa i wagi „statystycznego zaplecza” członkowskiego w odniesieniu do ogółu pracujących w polskie oświacie  i szkolnictwie wyższym nauczycielek i nauczycieli.

 

Przy okazji oszukiwania w Internecie  informacji na ten temat znalazłem aktualne dane statystyczne  o liczbie nauczycieli (tak, tak – zawsze jest tam mowa o NAUCZYCIELACH). W roku szkolnym 2020/2021, kiedy wszyscy zmagaliśmy się z pandemią, w tym z nauką zdalną, ogółem pracowało w szkołach 513 868 nauczycieli, w tym 423 120 to były kobiety, a 90 748 to mężczyźni, że około 90 proc. nauczycieli w Polsce to kobiety. Ciekawe, że – jak dotąd – feministki nie upomniały się o zmianę we wszystkich dokumentach określenia „zawód nauczyciel” na „zawód nauczycielka”.

 

Zacznę od przypomnienia, że obradujące w dniach 17 – 18 maja w Poroninie XXXI Walne Zebranie Delegatów Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” wybrało nowego przewodniczącego. Dotychczasowy, wieloletni przewodniczący (trzy kadencje, czyli 12 lat) – Ryszard Proksa, były nauczyciel WF i Zespole Szkół nr 1 w Ostrowcu Świętokrzyskim (tak zwany Ekonomik), aktualnie liczący sobie 68 lat, nie ubiegał się już o czwartą kadencje. Do wyborów przystąpiło dwóch kandydatów Roman LaskowskiWaldemar Jakubowski. Już w pierwszej turze głosowania wybrany został dr Waldemar Jakubowski – absolwentem filologii polskiej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego,  dotychczasowy wiceprzewodniczący Regionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ„S”. Nadal jest on w wykazie nauczycieli Szkoły Podstawowej w Chodlu  jako nauczyciel języka polskiego. Nie udało mi się ustalić kiedy, w jakiej uczelni i na jaki temat obronił on pracę doktorską.

 

Przypomnę jeszcze, ze kontrkandydatem, który przegrał te wybory, był Roman Laskowski – także już wieloletni przewodniczący Międzyregionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania Ziemi Łódzkiej NSZZ „Solidarność”.

 

I jeszcze jedna informacja, do której przy okazji dotarłem: sekcja oświaty i wychowania  jest najliczniejszą sekcja w całym Związku Zawodowym „Solidarność” – liczy ponad 43 tys. członków. Niestety – nie wiadomo ilu w tej liczbie jest pracowników administracji i obsługi i ilu już emerytowanych nauczycielek i nauczycieli. Na podstawie mojej skąpej wiedzy zakładam, że czynnych nauczycieli i nauczycielek jest w tej sekcji mniej niż połowa…

 

Przypomnę jeszcze raz, że według GUS w roku szkolnym 2021/2022 nauczycieli zatrudnionych na pełny etat od przedszkola po szkołę ponadpodstawową w skali całego kraju było 515,7 tysięcy! Przy założeniu, że czynnych, pełnoetatowych nauczycielek i nauczycieli do „Solidarności” należy 20 000 osób, daje to niecałe 4% !

 

I to liderzy tego właśnie związku zawodowego reprezentują przed rządem interesy całego środowiska nauczycieli – bo rząd PiS im właśnie daje życzliwiej ucha. Jak wiemy – o wiele słabsze „przebicie” w tej sprawie ma ZNP, który informuje, że jest ich 200 000, skupionych w 16 okręgach wojewódzkich, 1300 oddziałach powiatowych i gminnych, 12 tysiącach ognisk w szkołach i placówkach. Tu także nie wiemy ilu z tej liczby to pracownicy administracji i obsługi, ilu emerytów i emerytek. Ale najprawdopodobniej jest tam zrzeszonych wielokrotnie więcej czynnych nauczycielek i nauczycieli, niż w „Solidarności”.

 

Ale nawet sumując członkostwo w obu tych związkach nietrudno dojść do wniosku, że ok. 4/5 ogółu nauczycielek i nauczycieli pracujących w szkołach i przedszkolach nie należy do żadnego związku zawodowego.

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz