Archiwum kategorii 'Felietony'
Temat prac domowych odżył w sferze mojego zainteresowania po tym, jak Zosia Grudzińska zamieściła na swoim Fb profilu link do zamieszczonego w „Polityce” artykułu Joanny Cieśli „Prace domowe: dlaczego budzą tyle emocji? Nie trzeba ich zakazywać, żeby miały sens”. I to nie tylko z powodu zawartych w nim poglądów, ale także komentarzy, jakie pod tym postem przeczytałem.
Ową wymianę poglądów zapoczątkował tekst Zofii Grudzińskiej, wprowadzający do linku do owego artykułu w „Polityce”:
Już chyba mi się nie chciało czytać po raz kolejny o pracach domowych, ale… wszystko, co bym chciała powiedzieć na ten temat, mówi dr Aleksandra Jasińska – Maciążek w wywiadzie który dla Polityki przeprowadziła Joanna Cieśla. (dziękuję). Pytanie – skoro dziennikarka umiała dotrzeć do takiego źródła wiedzy, czy mogli to uczynić ministerialni decydenci przed opracowaniem niezbyt udanego projektu?
I to zapoczątkowało komentarze:
Jarosław Pytlak
Nie mogli. Ich źródło wiedzy urzęduje w gabinecie Prezesa Rady Ministrów.
Zofia Grudzińska – Jarosław Pytlak
Widzę i czuję twój wk…..w. Niestety w dużym stopniu masz rację, jak sądzę. ale może się czegoś jednak nauczyli po tej burzy, która wybuchła w odpowiedzi na „mądry” projekt „dobrej zmiany”.
Jarosław Pytlak – Zofia Grudzińska
Czuję żal i bezsilność, bo (abstrahując od uwarunkowań politycznych, których mogę być nieświadomy) naprawdę można było rozgrywać różne sprawy lepiej. Włożyliśmy wiele wysiłku, choćby w ramach Parlamentarnego Zespołu ds. Przyszłości Edukacji, a teraz to jak krew w piach. Czuję się jak frajer, którego wykorzystano i wyrzucono na śmietnik. Czuję się też oszukany, bo obiecywano, że w edukacji przestanie rządzić polityka. Czuję się… źle z tym wszystkim, bo widzę błędy, choćby w komunikacji, których można było naprawdę uniknąć.
[…]
Włodzimierz Zielicz – Jarosław Pytlak
A czegóż się można spodziewać w sferze edukacji po osobie, która, będąc wnuczką prezesa PAN z czasów PRL, córką profesora-biznesmena i ministry, studia 1 stopnia (inżynier) kończy 12 lat po maturze i to … na uczelni tatusia(!), po czym pracuje wyłącznie u tatusia i nawet fecetów (Zandberg, aktualny) ma z grona pracowników tegoż tatusia https://pl.wikipedia.org/wiki/Barbara_Nowacka
Elżbieta Tołwińska-Królikowska – Jarosław Pytlak
Chyba Jarku przesadzasz. Nie sądzę, aby premier interesował się takim „bzdetem”, jakim w skali państwa są prace domowe uczniów. Rozumiem, że może naciskać na szybkie ruchy uzdrawiające na już sytuację, ale to minister decyduje jak to zrobić. W tej sprawie w podobnym tempie można to zrobić mądrzej.
Jarosław Pytlak – Elżbieta Tołwińska-Królikowska
Akurat w tym komentarzu miałem na myśli, że to Donald Tusk osobiście, bez oglądania się na kogokolwiek, obiecał likwidację prac domowych, a teraz MEN musi jeść tę żabę. Wściekły jestem za to, bardzo mi przykro. Skądinąd oczywiście zgadzam się, że w innych sprawach premier nie decyduje bezpośrednio, ale w tej jednej jego nieopatrzna (albo wyrachowana?) obietnica wyborcza pociąga za sobą cały szereg dalszych działań.
Aleksandra Pezda
Słuchajcie tak trochę na przekór zapytam. Bo im dłużej trwa dyskusja tym bardziej mnie przekonuje do tego że dobrze robi MEN z tymi pracami (upraszczam oczywiście). Też od początku tłumaczyłam że autonomia że internet i wszędzie się uczymy że korepetycje wezmą itd. Ale im dłużej tym bardziej rozumiem że tej patologii z zadaniami która była przecież i stała się zasadą (wiadomo że nie wszędzie i wiadomo że to patologia i że są świadomi nauczyciele ). Że gdyby je srbitrslnie nie zabronić., to ci którzy dręczyło uczniów nadmiarem zadań oraz „resztę zróbcie w domu” oni by to robili nadal. I nie ma łagodniejsze go sposobu na wprowadzenia takiej zmiany. Czy jest?
[…]
Włodzimierz Zielicz
A tu prof.Hartman – rozsądnie … https://hartman.blog.polityka.pl/…/czy-naprawde…/
x x x
I na tym „głosie”- linku do lektury tekstu prof. Hartmana – w ramach komentarza zamieszczonego przez Włodzimierza Zielicza, zatrzymam się. A to dlatego, że jak dotąd nieczęsto przywoływałem na OE opinie kolegi Zielicza, zaś z poglądami prof. Hartmana najczęściej się nie zgadzałem. Jednak dziś nie mogę udać, że nie jestem wdzięczny koledze Włodzimierzowi za to, że zwrócił mi uwagę na przeoczony przeze mnie tekst w „Polityce”, zaś niektóre fragmenty tekstu profesora uznaję za warte upowszechnienia. A to są te, które po lekturze wybrałem do zacytowania:
[…] A jednak zadania domowe są niezbędne. I to na każdym etapie nauki! Ich całkowite usunięcie z praktyki szkolnej doprowadzi do katastrofy! Pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego. Otóż każdy człowiek wykształcony jest nim dlatego, że sam, w ciszy, pracuje nad swoim wykształceniem. Zwykle polega to na czytaniu, czasem na rozwiązywaniu zadań lub wykonywaniu jakichś ćwiczeń. To bycie sam na sam ze sobą, skupienie na pracy, własna odpowiedzialność za jej rezultat i możliwość jego oceny stanowią o tym, że kształcenie się staje się naprawdę ważną, osobistą sprawą i ambicją człowieka. Młodego, a potem dojrzałego. […]
Nikt nie stał się człowiekiem myślącym i wykształconym przez samo chodzenie do szkoły i na zajęcia uniwersyteckie. To zupełnie nierealne. Jeśli nie nauczymy się samodzielnie pracować nad własnym wykształceniem już w dzieciństwie, nie nabędziemy już tej umiejętności ani tym bardziej nawyku w latach dorosłych. Kasując prace domowe, uczynimy dzieciom i całemu społeczeństwu wielką krzywdę. To niemądry, populistyczny pomysł.[…]
Szkoła powinna też czuwać nad tym, aby dzieci z różnych klas równoległych, mające lekcje z różnymi nauczycielami, miały podobne obciążenia. Jeśli zaś chodzi o treść zadań, to powinny być niezbyt trudne, aczkolwiek nie „mechaniczne”. Warto też dawać dzieciom jakąś przestrzeń dla własnych pomysłów i wyborów, zróżnicować zadania. Jedne dzieci będą potrzebowały popracować nad jednym tematem, a innym przyda się coś innego.[…]
Tydzień temu apelowałem do ministrów Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Edukacji o podjęcie wspólnych decyzji i o działania w sprawie radykalnej zmiany rekrutacji i kształcenia przyszłych nauczycieli, w tym o przywrócenie szkół ćwiczeń przy uczelniach wyższych.
A dzisiaj apeluję do kierownictwa MEN o RZECZYWISTE wsłuchiwanie się w opinie nauczycieli-praktyków, a także pracowników naukowych, (ale nie tych, będących sympatykami, czyli apologetami rządzących) jakie od wielu dni publikowane są w mediach.
Wybaczcie mi, ale ja nadal będę powtarzał, że nikogo nie czyni mądrym fakt nominacji na stanowisko ministra lub ministry. Lub wice… Zwłaszcza, gdy ta nominacja nastąpiła jako kompromis międzypartyjny, a nie w oparciu o posiadane przez nominata/kę merytoryczne i praktyczne przygotowanie do pełnienia tego urzędu.
Włodzisław Kuzitowicz
Nie, nie będę dziś pisał o pracach domowych – ani przeciw ich zadawaniu, ani w ich obronie… Także na jakiś czas odłożyłem kontynuowanie tematu „Co nowego w ŁCDNiKP”. To o czym będzie?
Po takim postanowieniu zapadłem w zadumę…
I to zamyślenie doprowadziło mnie do autorefleksji. Zapytałem sam siebie: „Co, tak naprawdę, jest problemem, który cię najbardziej angażował – czasowo i mentalnie – w minionym tygodniu?” Postanowiłem się „szczerze i otwarcie” przyznać do czegoś, co od wielu tygodni ukrywałem przed „resztą świata”. Bo jest to coś, co – ktoś może powiedzieć, że egocentryczne – jest próbą realizacji postanowienia noworocznego, które tak sobie sformułowałem:
„Włodek – za kilkanaście tygodni będziesz świętował 80-w urodziny. Weź się w garść i do tego czasu scal wszystkie opublikowane na OE eseje wspomnieniowe i zrób z tego jednolity tekst, który może ktoś, kiedyś opublikuje jako autobiografię wcześniaka z Cyganki, który przeszedł bardzo zawiłą drogę zawodową. I zrób to do 11 kwietnia tego roku!”
No i robię to. I to jest prawdziwym powodem, który stoi za ograniczeniem w okresie ferii zimowych liczby zamieszczanych na OE materiałów do jednego. Pochwalę się, ze aktualnie pracuję nad tekstem już XIV rozdziału. Wszystkich będzie XVI.
Dlaczego tak łatwo i bez bicia do tego się przyznałem? Bo właśnie ta praca redakcyjna nad własnymi tekstami stała się okazją do kolejnej refleksji o meandrach mojej dogi jako pedagoga-wychowawcy, który „z niejednego pieca jadł chleb” edukacyjny. I te odżywające wspomnienia bardzo różnych doświadczeń wyniesionych z wielu, często bardzo odmiennych miejsc, w których przyszło mi być pedagogiem-praktykiem, uświadomiły mi, że robiłem to na różne sposoby. I to takie o których mój mistrz prof. Aleksandr Kamiński pisał w „Funkcjach pedagogiki społecznej” (s. 36 – 37), że wychowawcą można być nie tylko w roli intencjonalnego wychowawcy, pracującego jako nauczyciel czy inny etatowy pracownik placówki powołanej do prowadzenia pracy wychowawczej, a także będąc społecznikiem-wolontariuszem (np. tzw. „wychowawca ulicy”), ale też prowadzić oddziaływania wychowawcze jako wychowanie towarzyszące (np. lekarz, policjant, adwokat, a także urzędnik), a nawet jako „wychowanie pośrednie”, które dostrzegał on w takich zawodach, jak dziennikarz, literat, aktor…”
I gdy takie myśli przelatywały przez moją głowę, w ramach rutynowych obowiązków przeglądu co nowego u fejsbukowych znajomych, nagle przeczytałem wczoraj na fanpage „Nie dla chaosu w szkole” post, który doskonale współgra z moimi doświadczeniami „weterana edukacji”. MUSZĘ przytoczyć jego fragment:
[…] Bez wątpienia pensje muszą być podniesione, ale połączyłabym to z określonymi wymaganiami. Na pewno potrzeba tu namysłu. Dać i wymagać – to najlepsza kombinacja. I to powinno się wiązać z dużym wysiłkiem ze strony ministerstwa. Bo resort musi też wiedzieć, czego wymaga. Jeśli nauczyciele nie są przygotowani na takie wymagania, to resort musi im pomóc. Przygotować ich do tych wymogów.
A nauczyciele nie są przygotowani do zmian. Obszar kształcenia i doskonalenia nauczycieli uważam za mocno zaniedbany. To tak, jakby wykształcić chirurga bez umiejętności używania narzędzi, którymi musi się posługiwać.
Na świecie preferowany jest model kliniczny, w którym kształcenie akademickie jest silnie powiązane z praktyką, z codziennymi sytuacjami edukacyjnymi. Ceniony jest silny mentoring, pomoc i wsparcie na etapie przygotowania kandydatów do zawodu. Uczelnie powinny silniej współpracować ze szkołami. Tak jak lekarze mają swoje szpitale kliniczne, tak nauczyciele powinni mieć szkoły ćwiczeń. […]
[Cały tekst – www.facebook.com/NIEdlachaosuwszkole/]
I w tym miejscu spotkały się moje myśli – te ze wspomnień o moich etapach pracy zawodowej – w tym także pracy w WSP, ale nie w roli dydaktyka, a człowieka od mediów, z tymi, które wyzwoliły zacytowane powyżej słowa. Owym punktem wspólnym jest moje głębokie przekonanie o tym, że tryb przygotowania do zawody nauczycielskiego jest w Polsce fatalny. Najsmutniejsza w tym stwierdzeniu jest konstatacja faktu, że najbliższa poprawności droga nabywania nauczycielskich kompetencji była ponad pół wieku temu, gdy działały – najpierw 5-letnie licea pedagogiczne, a później pomaturalne, dwuletnie, studia pedagogiczne. W obu tych formach kształcenia funkcjonowały przy nich szkoły ćwiczeń, gdzie uczniowie/słuchacze najpierw hospitowali lekcje prowadzone przez doświadczonych nauczycieli, a później – pod ich okiem – odbywali pierwsze lekcje, a następnie praktyki nauczycielskie. Ja pamiętam, że także przy Uniwersytecie Łódzkim działała, jeszcze w latach 70-uch ub. wieku, szkoła ćwiczeń, gdzie podobnie jak to było w SN-ach, studenci mogli poznawać szkolną rzeczywistość.
Niestety – późniejsze reformy systemu kształcenia nauczycieli o tym ważnym elemencie zapomniały i dziś przeszłych nauczycieli przygotowują – w znacznym procencie – ludzie, którzy w szkole nigdy nie pracowali!
Gdy o tym jak było a jak jest rozmyślałem – przypomniało mi się, że przed dwoma dniami, kiedy redagowałem kolejny rozdział moich wspomnień o powrocie do pracy w szkolnictwie wyższym, wspominałem projekt unijny, który w latach 2010 – 2012 realizowany był przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Łodzi pod nazwą „Praktyka na miarę szyta. Program praktyk pedagogicznych podnoszących jakość kształcenia w zawodzie nauczyciela”. Nie będę o nim szerzej opowiadał – jego trwałą pamiątką jest publikacja która powstała po jego zakończeniu, zatytułowana „Dobre praktyki pedagogiczne szansą innowacyjnej edukacji”.
Byłoby dobrze, gdyby przeczytali zamieszczone tam teksty nie tylko czytelniczki i czytelnicy tego felietonu, ale także decydenci z obu ministerstw – tego od szkolnictwa wyższego i tego od edukacji. Może ktoś z Was ma tam dojście, aby ten apel przekazać? Bo treść tej książki jest powszechnie dostępna na stronie repozytorium jako plik PDF zobacz
– TUTAJ.
Zmierzając ku końcowemu wnioskowi muszę jeszcze zacytować jeden fragment z owego fejsbukowego postu:
„Popełniliśmy dużo błędów. Zmiany strukturalne są najdroższe, a nic nie wnoszą w istotę procesu dydaktycznego. Jeżeli coś zmieniać, to postawiłabym na nauczycieli. Podniesienie pensji to raz, a dwa – wzmocnienie ich w przygotowaniu do codziennych czynności, umiejętności uczenia uczniów. To jednak przyniesie efekty jedynie w dłuższej perspektywie. Żeby to osiągnąć, trzeba nam innego myślenia o edukacji.”
Podpisuję się pod tymi słowami obiema rękami. Podwyżka płacy nauczycielskiej – tak! Zmiany podstaw programowych, przedmiotów nauczania – też nie zaszkodzą, a nawet mogą poprawić pracę polskich szkół. Ale to wszystko nie wystarczy, aby w dłuższej perspektywie osiągnąć realną poprawę jakości edukacji i jej przystawalności do wyzwań zmieniającego się świata. Tylko nowy sposób rekrutacji, a przede wszystkim kształcenia przyszłych nauczycieli mogą zagwarantować, że nadchodzące pokolenia młodych ludzi nie będą marnowały kilkunastu lat swojego życia na zdobywanie nieprzydatnej do niczego wiedzy.
Panie Dariuszu Wieczorek – Ministrze Nauki i Szkolnictwa Wyższego,
Pani Barbaro Nowacka – Ministro Edukacji!
Spotkajcie się i uzgodnijcie wspólne decyzje i działania w sprawie radykalnej zmiany rekrutacji i kształcenia przyszłych nauczycieli (nie tylko edukacji zintegrowanej) w systemie szkół wyższych – w tym dezyzję o wprowadzeniu obowiązku wsparcia tego procesu siecią szkół ćwiczeń.
Jako puentę tych rozważań zacytuję stare powiedzenie, ironiczne, o nauce pedagogika (Nauka z której nic nie wynika, zowie się z grecka pedagogika) w mojej – na potrzeby tego tekstu – w zmienionej wersji:
Nauka (jak uczyć) z której nic nie wynika, zowie się „teoretyczna dydaktyka”!
Włodzisław Kuzitowicz
Krótko po zamieszczeniu na moim Fb profilu linku do Felietonu nr 506 pojawiło się kilka komentarzy, z których jeden BEZWZGLEDNIE muszę upublicznić wśród innych czytelników „Obserwatorium Edukacji”:
Pierwszym moim działaniem po przeczytaniu tego komentarza było sięgniecie do podstawowego dla tej sprawy dokumentu, jakim jest „Regulamin naboru wniosków do wyróżnień z okazji 600-lecia Łodzi”. Oto jego najważniejszy dla tego tematu fragment:
REGULAMIN NABORU WNIOSKÓW DO WYRÓŻNIEŃ
Z OKAZJI 600-LECIA ŁODZI
[…]
§ 3
KAPITUŁA
1.Wyboru osób wyróżnionych dokona:
a.I etap: ocena formalna – zespół ekspertów z różnych dziedzin powołany przez Dyrektora Muzeum Miasta Łodzi
b.II etap: Kapituła powołana przez Dyrektora Muzeum Miasta Łodzi. Jej skład będzie podany w odrębnym komunikacie na stronie muzeum-lodz.pl.*
2.Dyrektor Muzeum Miasta Łodzi powoła także Honorowych Członków Kapituły.
3.Decyzje Kapituły są ostateczne.
4.Kapituła nie ma obowiązku uzasadniać swoich decyzji oraz przedstawiać informacji z przebiegu obrad.
5.Prace Kapituły są niejawne.
6.Kapituła na podstawie przesłanych zgłoszeń dokona wyboru osób wyróżnionych. Lista osób wyróżnionych zostanie opublikowana na stronie muzeum-lodz.pl.
*Niestety – ta informacja jest niedostępna – ani na stronie Muzeum Miasta Łodzi, ani nigdzie indziej….
Wobec takiej rzeczywistości nie pozostaje mi nic innego, jak BARDZO, BARDZO PRZEPROSIĆ wszystkie osoby, które podpisały się pod wnioskiem o wyróżnienie Pana Dyrektora Janusza Moosa Medalem 600-lecia Łodzi
Włodzisław Kuzitowicz
W miniony piątek, usłyszałem od pewnego znajomego (wyraźnie sympatyka byłego dyrektora ŁCDNiKP) taki komentarz do listy osób wyróżnionych Medalem 600-lecia Łodzi – cytuję z pamięci:
„Jak to możliwe, że wśród tych sześciuset wyróżnionych zabrakło Moosa, a medal otrzymał Józefaciuk!”
Po powrocie do domu uwaga ta nie dawała mi spokoju. Postanowiłem przyjrzeć się bliżej sprawie – oczywiście posługując się informacjami dostępnymi w Internecie. Zacząłem od tego, że ustaliłem iż pierwsza gala wręczenia tych medali odbyła się w Muzeum Miasta Łodzi 23 czerwca 2023 roku. To wtedy tymi medalami wyróżniono 64 osoby – jak napisano – byli to sportowcy, społecznicy, nauczyciele, przedstawiciele świata kultury i sztuki oraz łodzianie, którzy na co dzień pomagają najbardziej potrzebującym.
W tej informacji znalazłem także listę nagrodzonych łodzian. Przeczytałem tę listę – niewiele zamieszczonych tam nazwisk znalem i wiedziałem coś o ich zasługach dla Łodzi. Oto – przykładowo – kilka takich osób:
Leszek Jażdżewski – dziennikarz współtwórca i redaktor naczelny „LIBERTE”
Marek Dziuba – były piłkarz ŁKS i Widzewa sprzed 40-u lat
Witold Skrzydlewski – ze znanej łódzkiej rodziny o tym nazwisku, założyciel klubu żużlowego „Orzeł”
Jan Tomaszewski – piłkarz, były bramkarz – m.in. ŁKS i reprezentacji polski.
Tisa Żawrocka-Kwiatkowski – założycielka i prezeska Fundacji Gajusz, prowadzącej trzy hospicja dla dzieci
Ale są na tej liście także nazwiska, które zapewne nie tylko mnie niewiele mówią, jak choćby te:
Wojciech Filipiak – dziennikarz sportowy znany prawdopodobnie w kręgu kibiców,
Mirosław Misztal – technik samochodowy, który zrobił karierę w biznesie
Maciej Tubis – pianista jazzowy, zapewne znany w wąskim kręgu melomanów.
I właśnie już w tej pierwszej grupie wyróżnionych znalazłem nazwisko znanego mi – do niedawna dyrektora Zespołu Szkół Rzemiosła – Marcina Józefaciuka. Zwracam uwagę, że miało to miejsce na wiele miesięcy przed tym, jak Józefaciuk został posłem z Łodzi….
Z powodu tego o czym napiszę za chwilę, postanowiłem przytoczyć – za Wikipedią – garść informacji o tym wyróżnionym:
Marcin Juzefaciuk – choć urodzony 17 października 1982 w Łodzi, to jednak wychowywał się i mieszkał w Łasku. Do Łodzi przeniósł się w trzeciej klasie liceum. Ukończył filologię angielską w Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi (uzyskał magisterium w 2008). Odbył studia podyplomowe z nauczania informatyki i wychowania fizycznego w Wyższej Szkole Informatyki i Umiejętności w Łodzi oraz studia podyplomowe z zakresu zarządzania oświatą na Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi[.
Pracował w Publicznym Gimnazjum nr 6 w Łodzi oraz XXX Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi, a następnie w Wydziale Edukacji Urzędu Miasta Łodzi. W latach 2017–2022 pełnił funkcję dyrektora Zespołu Szkół Rzemiosła im. Jana Kilińskiego w Łodzi. W 2022 objął stanowisko wicedyrektora tej placówki. W tym samym roku został członkiem Akademii Twórczego Dyrektora Szkoły przy Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego. Nauczyciel siedmiu przedmiotów: języka angielskiego, języka obcego zawodowego, wychowania fizycznego, fizyki, etyki, informatyki oraz języka polskiego w klasie przygotowawczej dla uczniów z Ukrainy.
Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Marcin_J%C3%B3zefaciuk
I teraz doczekaliście się wyjaśnienia co stoi za tym „nibyfelietonem” i co kazało mi zamieścić tyle faktograficznych informacji.
Otóż nie wiem jak dla Was, ale dla mnie także zupełnie niewyjaśnionym brakiem na tej świąteczno-rocznicowej liście był brak na niej Janusza Moosa!
Bo czyż nie zakrawa na kpinę, że medal dosłał 41-letni anglista z zaledwie 15-letnim stażem pracy nauczycielskiej i jedną 5-letnią kadencją (z której świadomie zrezygnował) dyrektora ZSR, który zaledwie rok wcześniej został członkiem Akademii Twórczego Dyrektora Szkoły przy Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego, skoro nie został tym medalem wyróżniony dyrektor tegoż ŁCDNiKP ? !
Wszak nie jest dla nikogo w Łodzi tajemnicą, że tym dyrektorem, który w wieku 85 lat, w tym właśnie jubileuszowym dla miasta roku przeszedł na emeryturę, jest mgr inż. Janusz Moos, człowiek, który w łódzkiej oświacie przepracował – od 1966 roku –57 lat, a który od 1973 roku w naszym mieście NIEPRZERWANIE, choć pod różnymi szyldami, zajmował się doskonaleniem szkolnictwa zawodowego, który w lipcu 1996 roku stworzył i kierował Wojewódzkim Centrum Kształcenia Praktycznego w Łodzi, przekształconym po paru latach w Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego, po raz kolejny przekształcony w 2001 roku, na Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego.
Rozumiem stąd takie oburzenie mojego rozmówcy. Ale…
Ale czyją jest winą ta sytuacja? Czy to ktoś z władz miasta celowo lansował karierę Marcina Józefciuka, a chciał wymazać z pamięci łodzian dorobek Janusza Moosa? Gdy tak nad tym rozmyślałem – nagle przyszło olśnienie. Była nim niewielka notatka, zamieszczona 7 marca 2023 roku na stronie < wyborcza.pl/lodz/ >
To kolejna inicjatywa związana z upamiętnieniem 600-leciem Łodzi. Medale mają dostać osoby, które promują Łódź czy działają na rzecz lokalnej społeczności. Pierwsze będą wręczone już w maju. Kto powinien dostać to wyróżnienie?
– W tym wyjątkowym roku 600-lecia Łodzi chciałabym, byśmy wyróżnili tych, którzy wyjątkowo mocno na jej rzecz pracowali – jednocześnie promując Łódź, będąc żywą reklamą miasta. Mamy dla nich 600 wyjątkowych medali 600-lecia Łodzi. Natomiast decyzję, do kogo powinny trafić – zostawiam łodzianom – zapowiedziała Hanna Zdanowska, prezydentka Łodzi.
I dodała: – To łodzianie wiedzą, kto w waszych małych ojczyznach: na osiedlu, w szkole, w działaniach sportowych czy na każdym innym polu jest takim bohaterem. […]
Kandydatury osób pełnoletnich można zgłaszać do 2 kwietnia. Formularz wniosku będzie można znaleźć na stronie Muzeum Miasta Łodzi.
[Źródło: www.lodz.wyborcza.pl/lodz/]
Zakończę ten tekst – zamieszczony pod szyldem „Felieton” – wnioskiem, który w sposób oczywisty nasuwa się po takiej informacji:
Medale otrzymywali ci łodzianie, którzy w swoich środowiskach mieli ludzi sobie życzliwych i przedsiębiorczych, którzy nie tylko potrafili, ale chcieli doprowadzić do tego, aby ich bohaterowie Medal 600-lecia Łodzi otrzymali.
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że na pełnej liście wszystkich odznaczonych Medalem 600-lecia Łodzi nie ma takich zasłużonych dla miasta osób, jak Iwona Śledzińska-Katarasińska – której zasług dla miasta nie muszę chyba przypominać, Waldemar Bogdanowicz – pierwszy “niesocjalistyczny”, wywodzący się z „Solidarności” prezydent Łodzi (1989–1990) i wojewoda łódzki (1989–1994), czy zupełnie apolityczny Janusz Barański – założyciel, właściciel i prowadzący nieprzerwanie przez 35 lat kultową księgarnie-antykwariat Nike?
A Marcin Józefaciuk takie osoby w swoim otoczeniu miał. A – niestety – nikt z najbliższych współpracowników Janusza Moosa, nawet z grona – wszak bardzo licznego – osób, którzy mu często bardzo wiele zawdzięczali – nie zechciał swojego, ponoć tak szanowanego, a nawet uwielbianego szefa – do tego medalu zgłosić!
Jeśli to pomoże Koledze Moosowi i tym z jego otoczenia, których brak dla niego medalu tak oburza, to im uświadomię, że także nie miał kto wystąpić o taki medal dla także bardzo zasłużonych dla łódzkiego szkolnictwa osób, jak Józef Kolat– który był przez 35 lat dyrektorem – kolejno – trzech szkół zawodowych, a także Aleksandra Bonisławska – która nauczycielką została, gdy w Łódzkim Kuratorium Oświaty i Wychowania rządził Henryk Grenda, a Ministrem Oświaty i Wychowania był Henryk Jabłoński. Pierwszy raz usłyszała skierowany do niej zwrot „pani dyrektor” od nauczycieli i uczniów Szkoły Podstawowej nr 87 przy ul. Minerskiej we wrześniu 1985 roku. I tytuł ten przysługiwał jej już przez następne 34 lata, także przez trzy lata jako szefowej Wydziału Edukacji, aż do przejścia na emeryturę jako dyrektorki ZSO nr 1 na Widzewie-Wschodzie.
Włodzisław Kuzitowicz
Pisząc felieton w niedzielę 28 stycznia 2024 roku nie mogę udawać, że nie wiem, iż jest to niedziela, kiedy po raz 32. odbywa się Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Niestety – uczestniczyć w tym wydarzeniu mogę jedynie zdalnie – oglądając telewizyjne relacje i dokonując przelewu na konto Fundacji. Serce rośnie, gdy widzi się te rzesze, często bardzo młodych, wolontariuszy (płci obojga), kwestujących na ulicach z puszkami Orkiestry. I nie mam wątpliwości, że nie robią tego, aby zrobiwszy sobie zdjęcie, zanieść je do wychowawczyni /wychowawcy klasy, aby zdobyć brakujące punkty i w ten sposób „załatwić” podwyższenie oceny (z) zachowania.
I aby ten temat na dziś wyczerpać nie mogę się powstrzymać przed wspomnieniem mojego pierwszego, osobistego udziału w tym niesamowitym wydarzeniu. Wybaczcie, ale moja prawie osiemdziesięcioletnia głowa nie zapamiętała, czy było to już w pierwszym, czy w drugim roku dyrektorowania łódzkiej „Budowlance”, to znaczy – czy było to podczas 2. Finału – 2. stycznia 1993 roku, czy rok później, też w niedzielę – 3. Stycznia, A le doskonale pamiętam, że w szkole powstał Szkolny Sztab WOŚP, że pieniądze zbieraliśmy na terenie szkoły już w tygodniu poprzedzającym, że w niedzielę nasi uczniowie kwestowali na ulicach, a wieczorem, uczestniczyłem wraz z delegacją naszego szkolnego sztaby w programie, jaki na żywo emitował Łódzki Ośrodek TVP. I pamiętam, że byłem tam „przepytywany” przez dziennikarkę o przebieg tej akcji w naszej szkole.
To tyle o dzisiejszym „temacie dnia”. Mam nadzieję, że i w tym roku zostanie pobity kolejny rekord zebranej kwoty pieniędzy.
A teraz mój komentarz, obiecany wczoraj pod materiałem zamieszczonym ze strony Urzędu Miasta Łodzi:
Niezbędnym wstępem do tego musi być cytat pierwszej części tamtej informacji:
Młodzi ludzie biorą sprawy w swoje ręce i uczą się demokracji. W Łodzi powołana została Łódzka Rada Uczniów „mŁodziacy” – nowy organ doradczy, który będzie reprezentował dzieci i młodzież uczęszczające do szkół prowadzonych przez miasto.
W nowej Radzie zasiada 99 uczniów – to młodzież pochodząca z łódzkich szkół ponadpodstawowych – liceów, techników, szkół branżowych i szkół specjalnych. Każda placówka mogła wyznaczyć dwóch delegatów. Członkowie Rady będą spotykali się regularnie po to, by opracowywać stanowiska i opinie w najbardziej palących kwestiach dotyczących najmłodszych mieszkańców miasta. Ich działania będą miały realny wpływ na decyzje podejmowane przez władze Łodzi oraz politykę edukacyjną miasta. […]
Piszę o tym, gdyż mam wiele uwag, ale i wyjaśnień, do półprawd i przemilczeń, jakie w tym tekście wywołały moją reakcję.
Zacznę od zdradzenia co kryje się pod określeniem „nowy organ doradczy”. Bo być może nie wszyscy pamiętają, że uczniowie łódzkich szkół – nie tylko ponadpodstawowych – mieli już, na mocy uchwał Rady Miejskiej w Łodzi z dnia 28 marca 2007 r., Młodzieżową Radę Miejską.
Warto przypomnieć jakie – w założeniach – były jej cele:
Jej skład stanowiło 40 członków, wybieranych według zasad określonych w Statucie, to znaczy:
Od tamtej pory można znaleźć jedynie bardzo szczątkowe informacje o działalność radnych w jej 9-ciu kadencjach, i to jedynie w Internecie. Ostatni ślad – z lat 2022 – 2024 – TUTAJ
Najwięcej o tym czym owi radni zajmowali się w ramach swojej aktywności można dowiedzieć się na fanpage MRMŁ – ostatni wpis zamieszczono tam 24 sierpnia 2023 roku – TUTAJ
Jaki z tych przypomnieniowych lektur płynie wniosek? Dla mnie oczywisty: Jak bardzo nie staraliby się dorośli uaktywnić społecznie młodych ludzi, nic z tego nie będzie, jeśli nie przekonają ich, że oni NAPRAWDĘ maja tam możliwość wpływu na ich problemy, zaspokajanie ich potrzeb i realizację aspiracji. Wygląda na to, że nie tylko Młodzieżowa Rada przy Ministrze Edukacji była taką fasadową strukturą rzekomego udziału młodzieży w podejmowaniu przez władzę decyzji ich dotyczących.
W mojej ocenie jedynie owe aspiracje bywały w wielu przypadkach głównym motorem ubiegania się przez niektórych nie tylko o wybór do tej rady, a przede wszystkim o zaistnienie tam w kierowniczej roli. I nadzieją, że będzie to dobry start do późniejszej kariery politycznej…
A teraz wracam do tego najnowszego pomysłu łódzkich władz miejskich. Pierwsze co mnie zastanowiło: Czy powołanie tej nowej rady oznacza, że teraz będą działały, równoległe i od siebie niezależne, dwie rady? Bo w Zarządzeniu Prezydenta Miasta Łodzi z dn. 29 sierpnia 2023 roku w sprawie powołania Łódzkiej Rady Uczniów „mŁodziacy” nie ma nic na ten temat. Mam prawo przypuszczać, że Rada Miasta Łodzi nie unieważniła swojej uchwały z dnia 28 marca 2007 roku w sprawie powołania Młodzieżowej Rady Miejskiej w Łodzi – tym bardziej, że 17 listopada 2021 roku taż rada przyjęła uchwałę, zmieniającą – po raz kolejny – statut Młodzieżowej Rady Miejskiej.
Drugim powodem moich refleksji o charakterze poważnych wątpliwości jest – według Zarządzenia w sprawie powołania Łódzkiej Rady Uczniów „mŁodziacy – sposób powoływania jej członków nie będących urzędnikami magistrackimi, którzy mają tam być – jakoby – przedstawicielami uczniów. Cytuję fragment Zarządzenia:
„…po dwóch przedstawicieli każdej ze szkół ponadpodstawowych, wskazanych przez dyrektorów szkół ponadpodstawowych, dla których organem prowadzącym jest MiastoŁódź, którzy uczestniczą w pracach Rady na prawach członków powoływanych do Rady.”
Nie ma ten tryb nic wspólnego z procedurami stosowanymi w systemie demokratycznym. Moim zdaniem owa rada nie może stać się dla młodych ludzi szkołą obywatelskiej aktywności.
I dziwnie jakoś kojarzy mi się termin owej inicjatywy Pani Prezydent Miasta Łodzi z rozpoczynającą się właśnie kampanią wyborczą do kwietniowych wyborów samorządowych. Bo dlaczego w tej radzie mają zasiadają tylko uczennice i uczniowie szkół ponadpodstawowych?…
Włodzisław Kuzitowicz
Źródło: www.4.bp.blogspot.com
Miejsce pracy Ministry/a Edukacji Narodowej – zdjęcie z 2017 roku
Minął pierwszy tydzień wprowadzonego przeze mnie (jednogłośnie!) ograniczania ilości zamieszczanych dziennie materiałów do jednego. I nie żałuję tej decyzji – i tak niewiele było tematów, które zasługiwały na poświęcenie im szczególnej uwagi. Teraz zasiadłem do analizy, co z wydarzeń tych sześciu dni na tyle mnie poruszyło, że napisać w felietonie o tym „musze, bo inaczej się udusze…”.
Dzisiejszy felieton poświęcę jednej bohaterce i jednemu tematowi: pani ministrze edukacji – Barbarze Nowackiej, która dała początek niezliczonej liczbie materiałów i komentarzy, których powodem była jej deklaracja, jaka padła w programie „Tłit” na portalu „Wirtualna Polska”. Na pytanie „Od kiedy uczniowie nie będą musieli już odrabiać prac domowych?” – odpowiedziała: „Jak będzie rozporządzenie, które jest już przygotowane. Od początku kwietnia takie rozporządzenie będzie już funkcjonowało.” Ale już wiadomo, ze na początku rozporządzenie będzie obowiązywało jedynie szkoły podstawowe, ale z czasem wejdzie też na kolejnych etapach edukacji. „Jestem pewna, że po kilku latach funkcjonowania braku prac domowych w szkołach podstawowych, w szkołach średnich też to będzie zniesione” – podkreśliła ministra. [Źródło: www.boop.pl ]
No i rozpętała się burza medialna. Zapewne wszyscy z Was, przynajmniej część z tych opinii przeczytali i/lub wysłuchali. Wiele z nich jest krytycznych wobec takiej arbitralnej i radykalnej metody zarządzania tą delikatną tkanką, jaką jest proces edukacji. Nie będę tu żadnego takiego głosu przytaczał, powiem jedynie, że najtrafniejszym – moim zdaniem – zarzutem, jaki stawiają oponenci, i to nie ci „polityczni”, jest podejmowanie decyzji bez konsultacji społecznych.
Tak sobie myślę, że to musi być trudno, zasiąść tak na tronie (w fotelu ministra/y) i powściągnąć chęć zademonstrowania swojej władzy, danego prawa do podejmowania decyzji bez pytania kogokolwiek o zdanie. Skutki tego są tym gorsze, im mniejszą wiedzę i doświadczenie o przedmiocie swej władzy posiada owa/ów szef(owa). A takich przypadków na urzędzie Ministra Edukacji Narodowej mieliśmy po 1989 roku bez liku. A że ja już dość długo siedzę na tej oświatowo-edukacyjnej zagrodzie, to dziś dam sobie prawo do przyjęcia dla potrzeb tego felietonu roli „historyka-recenzenta” tych wszystkich polityków (och, przepraszam – i polityczek!), którzy zarządzali polską edukacją po 1989 roku.
A nie wiem czy zdajecie sobie sprawę z tego, że pani Barbara Nowacka jest 21 osobą na tym urzędzie. Takie „oczko” mamy… Tylko czy z nim wygramy?…
W tym czasie sześć razy na czele ministerstwa stanęła kobieta, 15 osób posiadało stopień naukowy doktora lub wyższy, pięć razy ministrem edukacji był prawnik. Otworzył ten rozdział polskiej edukacji w gmachu przy ul. Szucha profesor historii Henryk Samsonowicz. Ale u swego boku miał wieloletnią nauczycielkę i dyrektorkę warszawskiego liceum – dr. Annę Radziwiłł. Po nim przejął pałeczkę Robert Głębocki – astrofizyk, rektor Uniwersytetu Gdańskiego, ale nadal miał on możliwość zapytać o wszystko panią dr. Radziwiłł. Od grudnia 1991 roku, na pół roku, zasiadł na tym fotelu Andrzej Stelmachowski – profesor prawa (rolnego). Jednym z jego zastępców był prof. Adam Pilch – uczony z obszaru pedagogiki społecznej, ale który nigdy w żadnej szkole nie pracował. Po nim, także przez kilka miesięcy, ministrem był Zdobysław Flisowski – profesor nauk technicznych, nauczyciel akademicki Politechniki Warszawskiej. Ale podsekretarzem stanu była wtedy Anna Urbanowicz, która ukończyła studia nauczycielskie na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, potem pracowała w szkołach w Częstochowie, Skierniewicach i Łyszkowicach. A kiedy jesienią 1993 roku do władzy doszła koalicja SLD z PSL ministrem edukacji został Aleksander Łuczak – profesor historii na UW, w latach 1983–1986 pełnił funkcję prodziekana Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Ale nadal była tam pani podsekretarz Anna Urbanowicz. Ale już wtedy pojawił się kolejny podsekretarz – Kazimierz Dera. Był on fizykiem po Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, pracował jako nauczyciel w szkole dla „trudnych” dzieci. Pozostał on na swoim stanowisku także po 7 marca 1995 roku, kiedu Łuczaka zastąpił Ryszard Czarny. Ten z kolei studiował – kolejno: socjologię, historię sztuki, nauki polityczne, aby ostatecznie uzyskać dyplom z prawa. Ze szkołą nigdy nie miał nic wspólnego jedynie z Wyższą Szkoła Pedagogiczną w Kielcach, jako dziekan Wydziału Zarządzania i Administracji.
Ale w lutym 1996 roku zawiało… Ministrem został Jerzy Wiatr – nie tylko polityk SLD, ale wcześniej bardzo zasłużony (i wierny) fachowiec byłej PZPR (był członkiem powołanego po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego Zespołu Partyjnych Socjologów przy KC PZPR ), socjolog z wykształcenia i kierunku pracy naukowej, od 1976 roku profesor Uniwersytetu Warszawskiego. A w ministerstwie nadal pracowali: Anna Urbanowicz i Kazimierz Dera.
Gdy nastała kolejna powyborcza jesień 1997 roku i gdy powstał rząd koalicyjny AWS – UW, ministrem edukacji został kolejny profesor, Mirosław Handke – tym razem rektor Akademii Górniczo-Hutniczej, były kierownik Katedry Chemii Krzemianów i Związków Wielkocząsteczkowych. Pamiętam jeden z wywiadow, w którym na pytanie dziennikarza: „A skąd czerpie pan minister wiedze o szkole?” , minister odpowiedział: „Moja siostra jest nauczycielką i jej się zawsze pytam…” Ale on miał większe szczęście niż jego poprzednicy. Sekretarzem stanu w ministerstwie, z ramienia Unii Wolności, została Irena Dzierzgowska, która zanim tam zasiadła była nauczycielką chemii i fizyki w Liceum Medycznym nr 3 w Warszawie, a także wicekuratorką oświaty w kuratorium województwa warszawskiego. I był tam jeszcze jeden podsekretarz stanu – Wojciech Książek, który wcześniej uczył w Zespole Szkół Zawodowych i Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Pucku.
Kiedy po rozpadzie tej koalicji ministrem edukacji został Edmund Wittbrodt – Irena Dzierzgowska i Wojciech Książek pozostali na swoich stanowiskach. Ten z kolei był profesorem nauk technicznych z Politechniki Gdańskiej i przez 28 lat – po ukończeniu studiów – nie znał innej pracy niż ta uczelnia.
Od października 2021 roku, przez kolejne 2,5 roku na urzędzie Ministra – teraz już – Edukacji i Sportu zasiadła pierwsza kobieta – Krystyna Łybacka. Zmiana ta nastąpiła po kolejnych wyborach, kiedy karty (i stanowiska) rozdawał nowy lewicowy premier – lider partii o nowej nazwie Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej (SdRP) – Leszek Miller. Była ona matematyczką z wykształcenia, która także nigdy nie pracowała w szkole, po studiach jedynie w Politechnice Poznańskiej . To za jej rządów w resorcie było 13-oro wiceministrów, z tego 3 w randze sekretarzy stanu. Nie analizowałem kto poza Wojciechem Książkiem (który o dziwo zachował stanowisko) miał w tym gronie praktyczna wiedzę u codziennej pracy w szkole.
Od maja 2004 roku doszło do zmiany premiera – został nim Marek Belka, a ministrem od edukacji i sportu Mirosław Sawicki – były (w latach 1971–1990) nauczyciel fizyki w warszawskich liceach, w tym w XLI Liceum Ogólnokształcącym im. Joachima Lelewela. Wcześniej – w latach 1990–1997 był urzędnikiem w Ministerstwie Edukacji Narodowej, pełnił funkcję dyrektora Departamentu Kształcenia Ogólnego (do 1996), następnie podsekretarza stanu w tym resorcie. Po zmianie struktury resortu na Ministerstwo Edukacji pozostał na stanowisku – aż do końca października 2005 roku. Przez cały czas ministrowania Mirosława Sawickiego na stanowisko podsekretarza stanu powróciła Anna Radziwiłł.
I jeszcze przypomnę, że przez następne kilka miesięcy, gdy premierem nowego rządu PiS został Kazimierz Marcinkiewicz (31 październik 2005 – 5 maj 2006) w MEN rządził Michał Seweryński – profesor nauk prawnych na Uniwersytecie Łódzkim – były rektor (1990 – 1996) tej uczelni. Wtedy, ale już tylko do 14 listopada tego roku, pracowała tam Anna Radziwiłł. Po jej odwołaniu na ten etat zatrudniony został inżynier z Politechniki Warszawskiej – Zdzisław Hensel, ale on nie miał nic wspólnego z oświatą szkolną.
W dzisiejszym felietonie podzielę się z Wami niektórymi refleksjami, jakie miałem w minionym tygodniu podczas przygotowywania kilku zamieszczanych materiałów.
Jako były dyrektor zespołu szkół zawodowych w okresie, w którym rekrutacja do techników odbywała się w oparciu o wyniki egzaminu wstępnego, organizowanego i przeprowadzanego przez szkołę, z wielką uwagą przeczytałem tekst doktora Tomasza Tokarza, zamieszczony na OE pod tytułem „Analiza ew. metod rekrutacji do szkół średnich – po likwidacji egzaminu ósmoklasisty”. Nie będę ukrywał, że w pełni zgadzam się z tym zdaniem, będącym syntezą tego tekstu: „Wydaje mi się, że egzamin w obecnej formule jest najprostszym i najsprawiedliwszym sposobem na rekrutację. Nie mam złej opinii o tym egzaminie.”
Do argumentów, jakie autor tego tekstu tam przedstawił, dodam jeszcze taką refleksję: Niezależnie od wszelkich czynionych przez poprzednią władzę, a zwłaszcza przez panią byłą wiceminister Marzenę Machałek, wysiłków – głównie w płaszczyźnie propagandowej – szkoły zawodowe, zwłaszcza w dużych miastach, przegrywają z ogólniakami w pozyskiwaniu absolwentów szkół podstawowych. W tej sytuacji nie wyobrażam sobie egzaminu wstępnego do technikum, w którym komukolwiek z zasiadających w komisji nauczycieli tej szkoły zależałoby na tym, aby „wykosić” kogokolwiek ze zdających. Uczniami technikum zostawaliby nawet bardzo, bardzo słabi uczniowie. A – co jest wysoce prawdopodobne – i tak szkoła miałaby nada wolne miejsca, i tak przyjmowałaby, z wielką radością, chętnych zgłaszających się „w drugim terminie”, którzy oblali egzamin do liceum i nawet w drugim terminie nie dostali się do żadnego liceum.
Wiec niech zostaną egzaminy ósmoklasisty, a rekrutacja do szkół ponadpodstawowych odbywa się na dotychczasowych zasadach. Najlepiej w systemie elektronicznym i bez ograniczeń w ilości wybranych przez kandydadata/kę, proponowanych przez niego/nią wg stopnia jego/jej oczekiwań.
Kolejnym tekstem, który stał się bodźcem, wywołującym u mnie refleksje „starego praktyka”, był tekst Jarosława Pytlaka – osoby o (chyba) najdłuższym w Polsce stażu na stanowisku dyrektora szkoły. Był to tekst zamieszczony na jego blogu, zatytułowany „O pracach domowych bez emocji i z dystansem do polityki”.
Przedstawiał on tam swoje poglądy, posługując się argumentami z dwu obszarów: obszaru polityki (i używanej tam strategii), którą może prowadzić każda kolejna władza ustawodawcza i wykonawcza, oraz – w trochę węższym zakresie – z obszaru nauki, dostarczającej wyniki przeprowadzonych badań, których przedmiotem były właśnie owe uczniowskie prace domowe oraz ich skuteczność – w ostatecznym efekcie procesu nabywania wiedzy i umiejętności.
Czytając ten tekst nie miałem wątpliwości, że i tym razem mam przed oczyma kolejny dowód na to, iż najważniejszym filtrem, który powoduje, że wszystkie „za” i „przeciw”, że wszystkie poglądy, propozycje i argumenty zostaną ocenione „ bez emocji i z dystansem do polityki”, są lata praktycznych doświadczeń, jakie w analizowanym obszarze rzeczywistości ma osoba prezentująca konkluzję swojej diagnozy!
Tak Jarku – ja także uważam, że rozsądnie proponowane (nie „zadawane”) prace domowe ( w tym – w klasach starszych – o charakterze projektu), których efekty spotkają się – ze strony nauczyciela – z informacją zwrotna o ich jakości (poprawności lub popełnionych tam błędach, ale nie z oceną, zwłaszcza cyfrową, wpisywaną do dziennika), powinny nadal być trwałym elementem dydaktyki szkolnej. I niech nam wszystkim towarzyszy świadomość, że nasi uczniowie będą żyli w epoce powszechnego i łatwego dostępu do zasobów wiedzy, a najważniejszym celem szkoły powinno być – przede wszystkim – budzenie ciekawości oraz potrzeby wiedzy o ludziach i świecie, a także wyćwiczenie umiejętności pozyskiwania, analizowania i krytycznego oceniania tego co poznali. A nie – jak to drzewiej, i dziś jeszcze w wielu szkołach bywa/ło – pamięciowe „wkuwanie”.
I jest jeszcze jeden tekst, który muszę tu, w ramach tego „remanentu tygodnia”, przypomnieć. Jest to tekst prof. Śliwerskiego, z jego bloga PEDAGOG („Lobbyści w MEN – ignorancja górą”, który zamieściłem w środę i opatrzyłem tytułem „Profesor Śliwerski zrównał działania Barbary Nowackiej z jej poprzednikami”.
Ale nie będę się tu popisywał moimi refleksjami, jakie miałem po jego lekturze. Postanowiłem jednak umożliwić, tym wszystkim z Was, którzy czytają zamieszczane przeze mnie materiały jedynie w „Obserwatorium Edukacji” i nie są „bywalcami” mojego fejsbukowego profilu, na którym zawsze są linki do nich na OE, zapoznania się z komentarzami jakie tam się pojawiły pod tekstem prof. Śliwerskiego. Oto link na Fb – TUTAJ
x x x
Korzystając z okazji informuję Czytelniczki i Czytelników, że z powodów natury osobistych problemów postanowiłem, pod pretekstem ferii zimowych – w okresie od poniedziałku 15 stycznia do piątku 23 lutego – ograniczyć dzienną liczbę zamieszczanych materiałów do jednego. Jeśliby zaistniały naprawdę ważne powody – będę oczywiście zamieszczał ich więcej – ale tylko jeśli będą to istotne dla edukacji, „gorące” tematy.
Włodzisław Kuzitowicz
Felieton o tym numerze zamierzałem zamieścić w niedzielę sylwestrową. Miałem go już prawie gotowego, została tylko korekta autorska. Zatytułowałem go „Mój rok 2023 – na tle wydarzeń politycznych i oświatowych”. Był długawy, zawierał analizę zamieszczanych na OE „Aktualności”, i opowieść o tym co ja w owym roku „zdziałałem”. I wtedy, podczas pośpiesznego stukania w klawisze, coś poszło nie tak i cały tekst został BEZPOWROTNIE skasowany! Uznałem to za kolejną interwencję przysłowiowego „palca bożego” i nie podjąłem trudu odtwarzania tego tekstu. Po prostu zrezygnowa- łem z zamieszczenia tego felietonu.
Dzisiaj, w siódmym dniu nowego – 2024 – roku, jednak nie mogę powstrzymać się przed wspomnieniem „historycznych” dla mej biografii ,„okrągłych” rocznic, jakie w minionym roku „obchodziłem”. A był to rok:
60 rocznicy zdania matury w XVIII LO w Łodzi i podjęcia studiów na (wtedy) wymarzonej polonistyce w UŁ. Ale także owej kolonii letniej dla nieletnich przestępców, na której byłem wychowawcą jednej z grup, z której wyniesione doświadczenia stały się tak naprawdę początkiem mojej drogi ku późniejszej pasji uprawianej także zawodowo.
50 rocznicy dnia, w którym zostałem ojcem synka Kubusia. Ale także dnia, w którym – po raz pierwszy – objąłem stanowisko kierownicze w oświacie, rozpoczynając dwuletni okres sprawowania funkcji wicedyrektora d.s. domu dziecka w 2 Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Łodzi
40 rocznicy ostatecznego zerwania z drogą kariery naukowej w Katedrze Pedagogiki Społecznej na UŁ i powrotu (nie bez poważnych przeszkód) do pracy w roli pedagoga-praktyka. I podjęcia pracy, jako wychowawcy w placówce resocjalizacyjnej dla dziewcząt w PMOW nr 2 w Łodzi.
30 rocznicy powrotu do „mojej” Budowlanki, której uczniem zostałem 65 lat wcześniej, a przestałem nim być – z własnego wyboru – w lutym 1962 roku. I to powrót, tym razem – na najbliższe 12 lat – na stanowisko dyrektora tej szkoły, będącej wówczas 32-oddziałowym Zespołem Szkół Budowanych nr 2 w Łodzi.
W tzw. „międzyczasach” w moim życiu były także inne, ważne wydarzenia, których „półokrągłe” rocznice w owym 2023 roku przypadły. A były to:
55 rocznica powrotu do „cywila” po odbyciu 3-letniej służby w Marynarce wojennej.
45 rocznica prawie trzymiesięcznego pobytu w kraju „niesocjalistycznym”, czyli w Szwecji, gdzie byłem na zaproszenie mojego przyjaciela, który dwa lata wcześniej nie wrócił do Polski z legalnego, studenckiego wyjazdu do Londynu, a po roku przeniósł się do Szwecji. Wówczas na własne oczy zobaczyłem jak żyją ludzie w NAPRAWDĘ WOLNYM KRAJU!
35 rocznica niespodziewanego powierzenia mi przez ówczesną kuratorkę oświaty (była nią funkcjonariuszka KŁ PZPR, która wcześniej przez wszystkie poprzednie lata – po moim odejściu z UŁ – blokowała kolejne oferty pracy na bardziej – jej zdaniem – ważne posady w łódzkiej oświacie) funkcji dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi.
25 rocznica „nauczki”, którą musiałem, z godnością, przełknąć, kiedy latem 1998 roku, w konsekwencji wyników wyborów z poprzedniej jesieni, byłem pewnym kandydatem łódzkich władz Unii Wolności na stanowisko wicekuratora oświaty. Kuratora wyznaczała zwycięska wówczas , koalicyjna z UW, Akcja Wyborcza „Solidarność”. Ale niespodziewana decyzja władz krajowych UW o powierzeniu tego stanowiska innemu jej działaczowi, który w wyniku zmian podziału administracyjnego kraju właśnie przestał być wicewojewodą płockim, a był mieszkańcem Kutna, uniemożliwiła łódzkiemu kierownictwu mojej partii realizację wcześniejszych planów. Ale już po dwu latach mogłem dziękować, że po raz kolejny ów „palec”, lub jak kto woli – „koło fortuny” uratował mnie przed poszukiwaniem pracy, gdyż rządowa koalicja rozpadła się, gdyż UW z niej wystąpiło…
x x x
Wybaczcie mi, że aż tyle tych okolicznościowych wspomnień tu przywołałem. Na swoje usprawiedliwienie mam moje głębokie przekonanie, że robienie – od czasu do czasu – takiego „bilansu życia” pozwala odnaleźć jego głębszy sens, i daje tło dla „ponad czasowego” oceniania „wydarzeń dnia”.
I nie dziwcie się, że mam pragnienie znalezienia dowodów na to, iż nie mam powodów do wstydu z przeżytych lat – tym bardziej, że za 95 dni będę świętował 80 urodziny!
A owa perspektywa i doświadczenia minionych lat mojego życia pozwalają mi na „chłodne” analizowanie codziennych doniesień mediów o tym co takiego wydarzyło się w polskiej polityce, w edukacji, a także na wybór tekstów z mediów społecznościowych, które potem zamieszczam w „Obserwatorium Edukacji”.
A jeśli już o tym mowa, to w kilku zdaniach skomentuję dwie z minionego tygodnia.
Pierwszą była informacja z Portalu Samorządowego – „Wiceminister edukacji pyta nauczycieli, czym ma się zająć”. Nie wiem jak Was, ale mnie powaliła liczba 4700 zgłoszonych na profilu wiceministry Izabeli Ziętki komentarzy z opiniami, propozycjami, sugestiami i radami. Z jednej strony powinna cieszyć, że aż dla tylu osób poprawa jakości funkcjonowania szkół jest na tyle ważna, że zdecydowali się na taką formę włączenia się w ten proces, ale z drugiej – współczuję pani wiceministrze. Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Ale chyba nie w tym przypadku: jak z tej góry ziarenek piasku wybrać mniejsze i większe bursztyny…
I jeszcze jeden temat pobudził mnie do refleksji – przy okazji o informacji o odwołaniu kolejnej, trzynastej osoby, pełniącej obowiązki kuratora oświaty – w tym przypadku była to pani Teresa Misiuk. Otóż zgodnie z obowiązującym przepisami nowi kuratorzy powinni być powołani najpóźniej miesiąc po odwołaniu poprzednika. Czyli pierwszy konkurs na Małopolskiego Kuratora Oświaty musi zostać ogłoszony najpóźniej przed 15 stycznia b.r., czyli w najbliższym tygodniu. A potem, zgodnie z obowiązującym regulaminem, przynajmniej 14 dni na składanie ofert. I dopiero wtedy zbierze się komisja konkursowa, która rozpatrzy wnioski, wysłucha kandydatki i/lub kandydatów, i podejmie (albo nie) decyzję komu ten urząd powierzyć.
Będzie to ciekawy test na efekt funkcjonowania starego prawa oświatowego, które zawiera taki zapis:
Konkurs przeprowadza komisja konkursowa powołana przez wojewodę.
W skład komisji konkursowej wchodzą:
1) trzej przedstawiciele ministra właściwego do spraw oświaty i wychowania;
2) dwaj przedstawiciele wojewody;
3) po jednym przedstawicielu organizacji związkowych zrzeszających nauczycieli, […]
[Art. 50.p. 6 Ustawy Prawo oświatowe]
Nie ma silnych – MUSI wygrać kandydat popierany przez aktualnie sprawujących władze. Tak jak poprzednio…
I to by było na tyle.
Włodzisław Kuzitowicz
Tydzień po jubileuszowym 500-ym felietonie, na tydzień przed wigilią, zasiadłem do pisania kolejnego z postanowieniem, że będzie krótko i treściwie. Mam do wyboru: refleksje o wydarzeniach, jakich byliśmy światkami w minionym tygodni – w skali ogólnopolskiej (zaprzysiężenie rządu „Koalicji 15 października”, powołanie nowego kierownictwa ministerstwa edukacji, odwołanie z urzędu Małopolskiego Kuratora Oświaty pani Barbary Nowak), albo o wydarzeniach z naszego „łódzkiego podwórka”…
Po chwili zastanowienia zdecydowałem: wydarzenia z krajowej polityki, w tym te z obszaru edukacji, są wystarczająco nagłaśniane i komentowane przez osoby, posiadające o wiele większe rozeznanie w tych tematach niż ja, jedynie zdalny obserwator. Przeto przystępuję do podzielenia się z moimi refleksjami, jakie zrodziły się po uczestniczeniu w lokalnym wydarzeniu – w pogrzebie Wojciecha Walczaka.
A był to bardzo nietypowy pogrzeb. Gdy tuż przed godziną 12-ą wszedłem na Cmentarz Komunalny na Dołach zobaczyłem na środku Alei Zasłużonych rozstawiony namiot firmy „Skrzydlewska”, obok wykopany grób i kilka grup rozmawiających półgłosem osób. Zazwyczaj uroczystość pogrzebowa ma swój początek w kaplicy – w części katolickiej, lub w budynku pożegnań – po lewej stronie Alei Zasłużonych. Ale okazało się, że tym razem jedynym miejscem pożegnania będzie ów rozstawiony namiot, gdyż – jak to napisano w zamieszczonym przez rodzinę nekrologu – msza św. odbyła się w kościele pw. św. Barbary w Głownie. I – jak to w Łodzi bywa – prawdopodobnie korki na trasie przejazdu spowodowały, iż kolumna samochodów z ciałem Zmarłego, Jego rodziną i licznymi żałobnikami dojechała na ul. Smutną z ponad 15-minutowym spóźnieniem.
A teraz o kilku zaskoczeniach, jakie było mi dane przeżyć podczas tej uroczystości:
Pierwszym był widok przygotowanych pod namiotem 4 krzeseł, przeznaczonych dla najbliższej rodziny. Bo tylko dwa z nich zostały zajęte – przez żonę i córę Zmarłego. Nie było dwu synów…
Kolejnymi zaskoczeniami były osoby zabierające głos, wspominające i żegnające Zmarłego. W imieniu Władz Łodzi pożegnał byłego radnego Rady Miasta nie jej przewodniczący, a występujący w imieniu Pani Prezydent Zdanowskiej jej zastępca – pan wiceprezydent Adam Wieczorek. Skoro żegnano Osobę, która była aktywna w obszarach edukacji i wychowania, spodziewałem się, że spotkam w tej roli panią wiceprezydent Małgorzatę Moskwa-Wodnicką, która w Łodzi nadzoruje oświatę. Jednak wystąpił wiceprezydent , zajmujący się miejską służbą zdrowia, pomocą społeczną i osobami niepełnosprawnymi…
Nie będę wymieniał i komentował wystąpień najliczniej zabierających glos kolegów i współpracowników Zmarłego. Nieomal wszystkie ich wspomnienia dotyczyły Jego lat szkolnych i studenckich, działalności w ruchach opozycji antykomunistycznej, okresu strajku studentów z roku 1981, tworzenia Niezależnego Związku Studentów. O Jego okresie kierowania łódzkim kuratorium oświaty wspomniała w imieniu ówczesnych pracowników pani Maria Piotrowicz. I to było moje kolejne zaskoczenie!
Bo wszak żyje Jego ówczesny zastępca, kolega z czasów strajku, były nauczyciel I LO im. M. Kopernika – Paweł Gniazdowski. Spodziewałem się także iż spotkam na tym pogrzebie Jerzego Posmyka i Czesława Białkowskiego, których do pracy w KOiW wprowadził wówczas Wojciech Walczak … Niestety, nie dostrzegłem ich wśród żałobników…
I NIKT nie powiedział nic o tym, że Wojciech Walczak, magister psychologii, pracował, w swoim zawodzie, jeszcze przed niespodziewanym awansem na kuratora, w jednej z dwu poradni wychowawczo-zawodowych na Bałutach, że już po odejściu z kuratorium otworzył prywatną działalność poradnianą…
x x x
I jeszcze wyjaśnię skąd moja obecność na tym pogrzebie. Uznałem, że jestem Mu winien obecność na tym ostatnim pożegnaniu. Otóż odegrał On w mojej biografii pewną rolę. Czytelnicy esejów wspomnieniowych mogli się z tym dowiedzieć, że kilkakrotnie występował w roli tego przysłowiowego „Palca Bożego”. Po raz pierwszy usłyszałem o Nim i spotkałem Go podczas owego strajku studentów, którego był jednym z dwu przywódców. [Więcej TUTAJ] Ale tak naprawdę poznaliśmy się kilka tygodni po Jego nominacji na kuratora, kiedy ja byłem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, i gdy podczas mojej wizyty w Jego gabinecie usłyszałem, że choć owym dyrektorem zrobiła mnie Jego komunistyczna poprzedniczka, to on nie widzi powodu, aby mnie z tej funkcji odwołać. [Więcej TUTAJ ].
I jeszcze dwa razy Jego decyzje wpłynęły – w ostatecznym rachunku pozytywnie – na moją drogę zawodową. We wrześniu 1992 roku zdecydował, że dyrektorem nowo utworzonej po likwidacji WPWZ poradni specjalistycznej nie ja będę, co spowodowało, że zacząłem szukać nowej pracy. [Więcej TUTAJ ] Po latach nie mam wątpliwości – wyszło mi to na dobre, bo stało się impulsem do czegoś nowego. A tym „nowym” była niespodziewana możliwość przystąpienia do konkursu na dyrektora Zespołu Szkół Budowlanych nr 2, i – mimo że startował w niej nauczyciel z tej szkoły, szef miejscowej komórki nauczycielskiej „Solidarności” – wygrania tej „rywalizacji”. I choć bezpośrednim sprawcą tego był ówczesny dyrektor Wydziału Szkół Zawodowych w Łódzkim Kuratorium Oświaty – Jerzy Posmyk, to przecież nie mogło się to odbyć bez poparcia kuratora Walczaka. [Więcej TUTAJ ]
I teraz to już wszystko, o czym chciałem opowiedzieć w związku z pogrzebem Człowieka, który na pochówek w Alei Zasłużonych zapracował w młodzieńczym wieku…
Włodzisław Kuzitowicz
Od dnia, w którym jesienią 2013 roku rozpocząłem moją działalność redagowania i publikowania w Internecie tego informatora oświatowego – „Obserwatorium Edukacji” minęło już 10 lat, 3 miesiące i 5 dni. W tym czasie polską edukacją kierowali: do listopada tego roku Krystyna Szumilas, po niej – do listopada 2015 roku – Joanna Kluzik-Rostkowska. Po objęciu rządów przez PiS – w gmachu przy ul. Szucha w Warszawie zaczęła rządzić Anna Zalewska. Po niej – od czerwca 2019 do października 2020 – ministrem edukacji i nauki był Dariusz Piontkowski. I od tej daty aż do powołania „czternastodniowego” rządu Mateusza Morawieckiego – Przemysław Czarnek!
Także w Łodzi mogłem obserwować działania kilku kuratorów oświaty. Gdy pisałem ten mój pierwszy felieton, od ponad trzech lat był nim dr Jan Kamiński – były dyrektor I LO w Łodzi. W konsekwencji przejęcia władzy przez rząd tzw. „Zjednoczonej Prawicy” mogłem recenzować (a było co!) aktywność – nie tylko oświatową – Grzegorza Wierzchowskiego, a po jego odwołaniu – od października 2020 roku – starałem się zdobywać informację o jego następcy – Waldemarze Flajszerze.
Te „wypominki” są tłem, które postanowiłem zarysować, abyście także uświadomili sobie, że wszyscy żyjemy „w ciekawych czasach”, i że te moje cotygodniowe felietony pisane były w tak bardzo zróżnicowanych okolicznościach, niestety – nie przyrody, a polityki.
Jak wiadomo – rocznice i jubileusze są zazwyczaj okazją do wspomnień. Pozwólcie, że i ja pójdę dalej tym tropem.
Pierwszą okazją do takiego wspominania był Felieton nr 200. JUBILEUSZ, czyli coś się kończy, coś zaczyna…, który zamieściłem 17 grudnia 2017 roku.
To tam, cofając się do początku mojej felietonowej aktywności, przywołałem tytuły kilku, które uznałem za warte przypomnienia:
23 lutego 2014 – Skąd wzięło się u mnie czarnowidztwo w sprawach przyszłości polskiej edukacji
11 października 2015 – „Demokratura ante portas! Nie siedź w domu, głosuj mądrze”
1 lutego 2016 – Zasłona dymna, czyli ogólnopolska debata o systemie oświaty
17 kwietnia 2016 – Komentarze i didaskalia łódzkiej debaty o edukacji
29 maja 2016 –Polska szkoła miedzy ewaluatorem a rewizorem
30 czerwca 2016 – Felieton nadprogramowy: Koniec złudzeń – PiS rządzi i decyduje!
30 października 2016 – „Moja gorzka satysfakcja: że jest tak, jak to przewidziałem przed rokiem!”
A później już przy każdej kolejnej okazji – co 50 felietonów – kontynuowałem to przywoływanie najbardziej – w mojej ocenie – znaczących tekstów. [Patrz plik pdf „Linki do wyróżnionych felietonów” – TUTAJ]
Teraz wymienię jedynie tytuły owych „jubileuszowych” felietonów (podlinkowane):
30 grudnia 2018 – Felieton nr 250. Tekst, który powstał „z okazji” – na przekór przeciwnościom losu
15 grudnia 2019 – Felieton nr 300. O tym co i jak było, ale też o tym co i jak będzie. W moich felietonach.
6 grudnia 2020 – Felieton nr 350. Po okolicznościowym wstępie – o bankructwie „pamięciowej szkoły”
28 listopada 2021 – Felieton nr 400. Kolejna okazja do małego résumé zamieszczonych dotąd felietonów
4 grudnia 2022 – Felieton nr 450. O potrzebie niepozorowanej reformy w szkolnictwie zawodowym
x x x
Tyle reminiscencji z przeszłości. Pora na bardziej ogólne przemyślenia – o tym co i jak było, ale także o tym jak widzę przyszłość tej mojej formy aktywności.
Kiedy czytałem, choć tylko pobieżnie, owe teksty wspominanych felietonów uświadomiłem sobie jak bardzo przez owe minione 10 lat oddalałem się od codziennej rzeczywistości oświaty, oglądanej z poziomu szkoły. Widać to po tym jak różnią się felietony pisane w pierwszych latach funkcjonowania OE, kiedy minęło dopiero 8 czy nawet 10 lat od mojego przejścia „w stan spoczynku” – po 12-u latach kierowania moją „Budowlanką”, od tych, z ostatnich lat, kiedy nie tylko upływ czasu zacierał obrazy szkolnej rzeczywistości. Przede wszystkim miałem coraz mniej znajomych osób „z pierwszej linii”, których mogłem odwiedzić, lub choćby zadzwonić i porozmawiać, poznać ich zdanie na interesujące mnie tematy. Bo i oni stawali się emerytkami i emerytami… Do tego doszły zmiany kadrowe na kierowniczych stanowiskach, będące nie tylko skutkiem ich kadencyjności, ale także zmianami, do których dochodziło z przyczyn politycznych.
Dziś – z perspektywy tego upływającego czasu – mogę powiedzieć, iż z pozycji „panoramicznego obserwatora”, opisującego i utrwalającego codzienność oświatową w jej różnorodności, stałem się „kibicem” działań fundacji, stowarzyszeń i nieformalnych ruchów nauczycieli i uczniów, którzy są „drożdżami” przemian oświatowych – na miarę wyzwań przyszłości, a na pohybel tzw. „pruskiej szkole”. I nie mam wątpliwości, że tak już zostanie.
Tym bardziej, że w miarę jak staję się z roku na rok coraz starszy, jak przybywa mi kolejnych lekarzy o coraz to innych specjalnościach, których muszą odwiedzać – w praktyce stałem się domatorem, który nie może już sobie pozwolić nie tylko na kilkudniowe wyjazdy „w Polskę”, aby uczestniczyć w kongresach i konferencjach, ale nawet na „zaliczanie” konferencji i szkolnych uroczystości w moim mieście – bo nie daję rady wysiedzieć na krześle dłużej niż 2 godziny, bez możliwości wyprostowania kręgosłupa na leżance.
Dlatego oceniam realistycznie co może być w nadchodzącej przyszłości nie tylko z moimi felietonami, ale z podstawową formą mej aktywności – redagowaniem „Obserwatorium Edukacji”. Będę w coraz to większym stopniu obserwatorem i kibicem wydarzeń edukacyjnych, reagującym na to, co mogę poznać dzięki współczesnej technologii informacyjnej i zapisowi wydarzeń, i bardzo sporadycznie tych wydarzeń naocznym światkiem.
I nie podejmę się prognozowania jak długo to potrwa. Mogę jedynie zadeklarować, że nie zaprzestanę zamieszczania kolejnych nowych materiałów, w tym cotygodniowych felietonów, tak długo, jak długo moje palce będą trafiały we właściwe literki na klawiaturze laptopa, a mój umysł będzie zdolny zrozumieć to co wzrok i słuch mu dostarczył, potrafi to przeanalizować i wytworzyć „produkt końcowy” w postaci zamieszczanych materiałów i – oczywiście – felietonów, opatrywanych kolejnymi numerami, zaczynającymi się na 5.., a może nawet i 6.., O zaliczeniu 700. felietonu boję się marzyć….
Włodzisław Kuzitowicz