Źródło: www.4.bp.blogspot.com

 

Miejsce pracy Ministry/a Edukacji Narodowej – zdjęcie z 2017 roku

 

Minął pierwszy tydzień wprowadzonego przeze mnie (jednogłośnie!) ograniczania ilości zamieszczanych dziennie materiałów do jednego. I nie żałuję tej decyzji – i tak niewiele było tematów, które zasługiwały na poświęcenie im szczególnej uwagi. Teraz zasiadłem do analizy, co z wydarzeń tych sześciu dni na tyle mnie poruszyło, że napisać w felietonie o tym  „musze, bo inaczej się udusze…”.

 

Dzisiejszy felieton poświęcę jednej bohaterce i jednemu tematowi: pani ministrze edukacji – Barbarze Nowackiej, która dała początek niezliczonej liczbie materiałów i komentarzy, których powodem była jej deklaracja, jaka padła w programie „Tłit” na portalu  „Wirtualna Polska”. Na pytanie Od kiedy uczniowie nie będą musieli już odrabiać prac domowych?” – odpowiedziała: „Jak będzie rozporządzenie, które jest już przygotowane. Od początku kwietnia takie rozporządzenie będzie już funkcjonowało.” Ale już wiadomo, ze na początku rozporządzenie będzie obowiązywało jedynie szkoły podstawowe, ale z czasem wejdzie też na kolejnych etapach edukacji. „Jestem pewna, że po kilku latach funkcjonowania braku prac domowych w szkołach podstawowych, w szkołach średnich też to będzie zniesione” – podkreśliła ministra. [Źródło: www.boop.pl ]

 

No i rozpętała się burza medialna. Zapewne wszyscy z Was, przynajmniej część z tych opinii przeczytali i/lub wysłuchali. Wiele z nich jest krytycznych wobec takiej arbitralnej i radykalnej metody zarządzania tą delikatną tkanką, jaką jest proces edukacji. Nie będę tu żadnego takiego głosu przytaczał, powiem jedynie, że najtrafniejszym – moim zdaniem – zarzutem, jaki stawiają oponenci, i to nie ci „polityczni”, jest podejmowanie decyzji bez konsultacji społecznych.

 

Tak sobie myślę, że to musi być trudno, zasiąść tak na tronie (w fotelu ministra/y) i powściągnąć chęć zademonstrowania swojej władzy, danego prawa do podejmowania decyzji bez pytania kogokolwiek o zdanie. Skutki tego są tym gorsze, im mniejszą wiedzę i doświadczenie o przedmiocie swej władzy posiada owa/ów  szef(owa). A takich przypadków na urzędzie Ministra Edukacji Narodowej mieliśmy po 1989 roku bez liku. A że ja już dość długo siedzę na tej oświatowo-edukacyjnej zagrodzie, to dziś dam sobie prawo do przyjęcia dla potrzeb tego felietonu roli „historyka-recenzenta” tych wszystkich polityków (och, przepraszam – i polityczek!), którzy zarządzali polską edukacją po 1989 roku.

 

A nie wiem czy zdajecie sobie sprawę z tego, że pani Barbara Nowacka jest 21 osobą na tym urzędzie.  Takie „oczko” mamy… Tylko czy z nim wygramy?…

 

W tym czasie  sześć  razy na czele ministerstwa stanęła kobieta, 15 osób posiadało stopień naukowy doktora lub wyższy, pięć razy ministrem edukacji był prawnik. Otworzył ten rozdział polskiej edukacji w gmachu przy ul. Szucha profesor historii Henryk Samsonowicz. Ale u swego boku miał wieloletnią nauczycielkę i dyrektorkę warszawskiego liceum – dr. Annę Radziwiłł. Po nim przejął pałeczkę Robert Głębocki –  astrofizyk, rektor Uniwersytetu Gdańskiego, ale nadal miał on możliwość zapytać o wszystko panią dr. Radziwiłł.  Od grudnia 1991 roku, na pół roku, zasiadł na tym fotelu Andrzej Stelmachowski – profesor prawa (rolnego). Jednym z jego zastępców był prof. Adam Pilch – uczony z obszaru pedagogiki społecznej, ale który nigdy w żadnej szkole nie pracował. Po nim, także przez kilka miesięcy, ministrem był Zdobysław Flisowski – profesor nauk technicznych, nauczyciel akademicki Politechniki Warszawskiej. Ale podsekretarzem stanu była wtedy Anna Urbanowicz, która ukończyła studia nauczycielskie na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, potem pracowała w szkołach w Częstochowie, Skierniewicach i Łyszkowicach.  A kiedy jesienią 1993 roku do władzy doszła koalicja SLD z PSL ministrem edukacji został Aleksander Łuczak – profesor historii na UW, w latach 1983–1986 pełnił funkcję prodziekana Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Ale nadal była tam pani podsekretarz Anna Urbanowicz. Ale już wtedy pojawił się kolejny podsekretarz –  Kazimierz Dera. Był on fizykiem po Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, pracował jako nauczyciel w szkole dla „trudnych” dzieci. Pozostał on na swoim stanowisku także po 7 marca 1995 roku, kiedu Łuczaka zastąpił Ryszard Czarny. Ten z kolei studiował – kolejno: socjologię, historię sztuki, nauki polityczne, aby ostatecznie uzyskać dyplom z prawa. Ze szkołą nigdy nie miał nic wspólnego jedynie z Wyższą Szkoła Pedagogiczną w Kielcach, jako dziekan Wydziału Zarządzania i Administracji.

 

Ale w lutym 1996  roku zawiało… Ministrem został Jerzy Wiatr – nie tylko polityk SLD, ale wcześniej bardzo zasłużony (i wierny) fachowiec byłej PZPR (był członkiem powołanego po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego Zespołu Partyjnych Socjologów przy KC PZPR ), socjolog z wykształcenia i kierunku pracy naukowej, od 1976 roku profesor Uniwersytetu Warszawskiego. A w ministerstwie nadal pracowali: Anna Urbanowicz i Kazimierz Dera.

 

Gdy nastała kolejna powyborcza jesień 1997 roku i gdy powstał rząd koalicyjny AWS – UW, ministrem edukacji został kolejny profesor, Mirosław Handke – tym razem rektor Akademii Górniczo-Hutniczej, były kierownik Katedry Chemii Krzemianów i Związków Wielkocząsteczkowych. Pamiętam jeden z wywiadow, w którym na pytanie dziennikarza: „A skąd czerpie pan minister wiedze o szkole?” , minister odpowiedział: „Moja siostra jest nauczycielką i jej się zawsze pytam…”  Ale on miał większe szczęście niż jego poprzednicy. Sekretarzem stanu w ministerstwie, z ramienia Unii Wolności, została Irena Dzierzgowska, która zanim tam zasiadła była nauczycielką chemii i fizyki w Liceum Medycznym nr 3 w Warszawie, a także wicekuratorką oświaty w  kuratorium województwa warszawskiego. I był tam jeszcze jeden podsekretarz stanu – Wojciech Książek, który wcześniej uczył w Zespole Szkół Zawodowych i Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Pucku.

 

Kiedy po rozpadzie tej koalicji ministrem edukacji został Edmund Wittbrodt – Irena Dzierzgowska i Wojciech Książek pozostali na swoich stanowiskach. Ten z kolei był profesorem nauk technicznych z Politechniki Gdańskiej i przez 28 lat – po ukończeniu studiów – nie znał innej pracy niż ta uczelnia.

 

Od października 2021 roku, przez kolejne 2,5 roku na urzędzie Ministra – teraz już – Edukacji i Sportu zasiadła pierwsza kobieta –  Krystyna Łybacka. Zmiana ta nastąpiła po kolejnych wyborach, kiedy karty (i stanowiska) rozdawał nowy lewicowy  premier – lider partii  o nowej nazwie Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej (SdRP)  – Leszek Miller. Była ona matematyczką z wykształcenia, która także nigdy nie pracowała w szkole, po studiach jedynie w Politechnice Poznańskiej . To za jej rządów w resorcie było 13-oro wiceministrów, z tego 3 w randze sekretarzy stanu. Nie analizowałem kto poza Wojciechem Książkiem (który o dziwo zachował stanowisko) miał w tym gronie praktyczna wiedzę u codziennej pracy w szkole.

 

Od maja 2004 roku doszło do zmiany premiera – został nim Marek Belka, a ministrem od edukacji i sportu Mirosław Sawicki – były (w  latach 1971–1990) nauczyciel fizyki w warszawskich liceach, w tym w XLI Liceum Ogólnokształcącym im. Joachima Lelewela. Wcześniej – w  latach 1990–1997 był urzędnikiem w Ministerstwie Edukacji Narodowej, pełnił funkcję dyrektora Departamentu Kształcenia Ogólnego (do 1996), następnie podsekretarza stanu w tym resorcie. Po zmianie struktury resortu na Ministerstwo Edukacji pozostał na stanowisku – aż do końca października 2005 roku. Przez cały czas ministrowania Mirosława Sawickiego na stanowisko podsekretarza stanu powróciła Anna Radziwiłł.

 

I jeszcze przypomnę, że przez następne kilka miesięcy, gdy premierem nowego rządu PiS został Kazimierz Marcinkiewicz (31 październik 2005 – 5 maj 2006) w MEN rządził Michał Seweryński – profesor nauk prawnych na Uniwersytecie Łódzkim – były rektor (1990 – 1996) tej uczelni. Wtedy, ale już tylko do 14 listopada tego roku, pracowała tam Anna Radziwiłł. Po jej odwołaniu na ten etat zatrudniony został inżynier z Politechniki Warszawskiej – Zdzisław Hensel, ale on nie miał nic wspólnego z oświatą szkolną.

 

Ostatnie 18 lat w gmachu na Szucha powinniście już  dobrze pamiętać. Przypomnę jedynie kolejnych ministrów (i ministry!), niezależnie jaką nazwę nosił wówczas ten resort: Roman Giertych,  Ryszard Legutko, Katarzyna Hall, Krystyna Szumilas, Joanna Kluzik-Rostkowska, Anna Zalewska, Dariusz Piontkowski i Przemysław Czarnek. W tym gronie osobisty kontakt z pracą nauczyciela mieli: Katarzyna Hall –  założyła Gdańskie Liceum Autonomiczne, którego została pierwszą dyrektorką, w  1995 utworzyła Sopocką Autonomiczną Szkołę Podstawową. Natomiast Krystyna Szumilas w  latach 1975–1991 pracowała jako nauczycielka matematyki w Szkole Podstawowej nr 6 w Knurowie, zaś Dariusz Piontkowski pracował jako nauczyciel w I Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Białymstoku. Konia z rzędem temu, kto udowodni jak te ich doświadczenia POZYTYWNIE wpłynęły na podejmowane przez nich decyzje o codziennej pracy polskich szkół.

 

Przepraszam Czytających ten tekst, który od szóstego akapitu zatracił charakter felietonu a stał się esejem, ale w innej formule nie potrafiłem tak syntetycznie przywołać przeszłość, mającą dla nas  –  setek tysięcy nauczycielek i nauczycieli, dyrektorek i dyrektorów polskich szkół – tak traumatyzujący wpływ.

 

Kończąc ten temat – już nie o pracach domowych, ale o roli, jaką dla jakości pełnienia urzędu ministra edukacji ma to z jaką wiedzą, ale przede wszystkim z jakim doświadczeniem o codziennej pracy szkół, wyniesionym z wcześniejszych miejsc pracy, zasiada na tym fotelu osoba, od której decyzji będzie zależało wszystko co w tych szkołach – dobrego lub złego – będzie nieuchronnie się działo, wrócę jeszcze na krotko do punktu wyjścia, czyli do osoby ministry Barbary Nowackiej.

 

Już 2 października media informowały o „przeciekach” ze źródeł – ponoć – dobrze poinformowanych, że gotowość do zostania ministrą edukacji wyraziły: Katarzyna Lubnauer, Krystyna Szumilas i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Te same źródła podawały, że Barbara Nowacka ma zostać  szefową Ministerstwa Spraw Zagranicznych. [Zobacz TUTAJ]

 

Informuję o tej atmosferze poprzedzającej ostateczne decyzje w sprawie obsady szefów resortów, gdyż te okoliczności nie mogły nie wpłynąć na stan psychiczny osoby, która – być może – już widziała się na naradach czołowych polityczek i polityków Unii Europejskiej oraz jako zabierającą głos na posiedzeniach ONZ. A tu premier kazał jej zajmować się szkołami…

 

I jeszcze jedną wiedzę warto mieć, aby lepiej zrozumieć biograficzny kontekst naszej nowej ministry – czy jej dotychczasowa droga zawodowa dostarczyła jej wiedzy o pracy szkół. Otóż na podstawie dostępnych w Internecie informacji mogę stwierdzić, że nie.  Opierając się na najobszerniejszej na ten temat informacji, zamieszczonej 8 grudnia ub. roku na portalu FORSAL.PL pt. „Kim jest Barbara Nowacka? Minister edukacji” , gdzie nic na ten temat nie ma, muszę przyjąć, że ostatni raz widziała ona szkołę, gdy pisała w niej maturę…  Ale nawet tego które to było warszawskie liceum nie dowiedziałem się. Jedyne o czym przeczytałem to informacja o tym, że „jako 12-latka zaczęła występować w telewizyjnym programie „5-10-15” i brała w nim udział przez osiem lat m.in. prowadząc „Szortpress”. Działalność społeczną rozpoczęła w 1993 r., jako uczennica liceum, dyżurując przy telefonie zaufania dla kobiet założonym przez Federację na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny.” [Źródło: www.wiadomosci.wp.pl

 

A co do poprzedniej pracy, to już chyba wszyscy wiedzą, że – jako informatyczka z wykształcenia i córka nie tylko Izabeli Jarugi-Nowackiej (która zginęła w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem), ale także dr hab. Jerzego Nowackiego – pracowała jako kanclerz/kancerka(?) Polsko-Japońskiej Akademii  Technik Komputerowych w Warszawie  –  uczelni, której współtwórcą i rektorem jest jej ojciec.

 

Zainteresowanych innymi faktami z jej biografii odsyłam  TUTAJ  i  TUTAJ.

 

 

A może to i dobrze, bo gdyby miała takie nawyki belferki-dyrektorki, jak owa niszczycielka gimnazjów, albo owa nauczycielka i dyrektora szkoły w  jednym ze śląskich miasteczek, której „żelazną rękę” marszałkini Sejmu nie raz odczuli posłanki i posłowie ówczesnej opozycji, to strach pomyśleć…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź