Archiwum kategorii 'Artykuły i multimedia'

Dzisiaj proponujemy lekturę krótkiego i zawsze aktualnego, a przy tym  treściwego tekstu, zamieszczonego na fanpage  grupy „Dealerzy Wiedzy”*:

 

 

Jeszcze o świadectwach – tym razem w Internecie.

 

Mam wrażenie, że w tym roku tych publikacji jest wyjątkowo dużo, a trend podchwytują nawet osoby znane publicznie (patrz link 1). Zrozumiałe jest, że dumni rodzice chcą pochwalić się sukcesami swoich dzieci i samej chęci chwalenia się nie potępiam (nie jestem aż takim radykałem, żeby atakować każdego rodzica, który rąbek świadectwa ujawni po 27 czerwca). Gorzej, jeśli do social mediów trafia cała pierwsza strona świadectwa – tam jest dokładna nazwa szkoły oraz data urodzenia dziecka. Niby niewiele, ale spróbujcie sobie wyobrazić, jak może zostać uśpiona/osłabiona czujność dziecka, jeśli pod szkołą po lekcjach zaczepi je nieznajomy wręczając niespodziewanie prezent w dniu urodzin… a w razie podejrzliwości doda parę pochwał na temat świetnej nauki w poprzednim roku albo wspomni, że zna jego wychowawcę i wymieni go z imienia i nazwiska (to jest na drugiej stronie świadectwa).

 

Jeśli już musicie się pochwalić sukcesami dzieci, anonimizujcie ich dane, proszę. My ich uczymy na co dzień, że to kwestia ich bezpieczeństwa, więc im mniej konkretnych danych osobowych podają w sieci, tym lepiej, najtęższe głowy prowadzą świetne kampanie w tym temacie (patrz link 2), więc i Wy pokażcie im, jak (i że w ogóle) się to stosuje w praktyce.

 

 

1.Przekonajcie np. Posła Tomasz Trela, że nie daje dobrego przykładu swoim wpisem na FB  –  TUTAJ

 

 

2.Jak zawsze mądrego dobrze posłuchać – więc posłuchajcie długiej rozmowy Joanna Ćwiek-Świdecka z Konrad Ciesiołkiewicz właśnie na temat publikacji wizerunku dziecka w Internecie  –  TUTAJ

 

 

3.W tym świetle za jeszcze bardziej zasadny uważam pomysł odejścia od wręczania świadectw promocyjnych, o którym pisałem  –  TUTAJ

 

 

 

 

Źródło: www.facebook.com/DealerzyWiedzy/

 

 

*Robert Górniak, nauczyciel j. angielskiego i wicedyrektor Zespołu Szkół Prywatnych „Twoja Przyszłość” w Sosnowcu, prowadzący serwis „Dealerzy Wiedzy”

 



Oto tekst znanej już nam dobrze Zyty Czechowskiej, zamieszczony wczoraj na portalu „Edunews”:

 

 

                                  Indywidualizacja w szkole i przedszkolu jest możliwa, jeśli tego chcemy

 

 

Obraz, którego autorką jest Lisa Aisato mówi więcej niż tysiąc słów. Mówi o tym, jak bardzo chcemy mierzyć wszystkich jedną miarą. Jak bardzo lubimy porządek, ujednolicenie, równiutkie rzędy, łatwe odpowiedzi. A przecież dzieci to nie są cegły w murze. Każde z nich jest inne – z inną wrażliwością, innym tempem rozwoju, innym pomysłem na siebie. A indywidualizacja? To nie slogan z podstawy programowej. To trudna, wymagająca sztuka – ale jedyna droga, by naprawdę zobaczyć dziecko.

 

Czy indywidualizacja w szkole i przedszkolu jest możliwa?

 

Może nie zawsze, nie w pełni, nie od razu. Ale czy to znaczy, że mamy przestać próbować?

 

Indywidualizacja to nie znaczy „specjalne traktowanie” czy „nierealne wymagania”. To znaczy: dostrzeżenie drugiego człowieka w dziecku. Jego tempa, jego stylu uczenia się, jego mocnych i słabych stron. To gotowość do zadania sobie pytania: czego naprawdę potrzebuje to dziecko, tu i teraz?

 

To uważność, że nie każdy potrzebuje tego samego, żeby się rozwijać. Że jedno dziecko zbuduje wieżę – wysoką, spektakularną – bo ma ku temu potencjał. A drugie z tych samych klocków zbuduje zamek. I to też będzie wartość.

 

Ale co, jeśli nikt tego zamku nie zauważy?

 

Dlaczego tak trudno nam indywidualizować?

 

Bo system jest stworzony pod przeciętność, nie pod wyjątkowość.

 

Bo mamy gotowe szablony, arkusze, wymagania – a nie mamy przestrzeni na refleksję.

 

Bo czasami łatwiej dopasować dziecko do tabelki niż tabelkę do dziecka.

 

Bo nikt nas nie nauczył, jak różnicować, jak planować, jak oceniać sprawiedliwie, ale nie jednakowo.

 

Bo się boimy – że nie zdążymy, że nie podołamy, że to za trudne.

 

Bo mamy przeładowane treściami podstawy programowe.

 

Bo mamy zbyt liczne klasy, w który wiele dzieci potrzebuje dostosowań, a to kolejne wyzwanie.

 

Ale co, jeśli właśnie na tym polega nasza praca?

 

Nie tylko uczyć, ale towarzyszyć.

 

Nie tylko wymagać, ale inspirować.

 

Nie tylko mierzyć, ale zachwycić się.

 

Zmieńmy punkt widzenia

 

Nie każdy musi być w czymś najlepszy, ale każdy powinien dostać szansę, by być sobą.

 

Nie oceniajmy dzieci wyłącznie według jednej miary. Zamiast tego – pytajmy: co cię interesuje? czego potrzebujesz? co chcesz zbudować z tych klocków, które masz?

 

Nie bójmy się różnicować – w zadaniach, w formach, w tempie, w sposobie pracy. Bo równe nie znaczy takie samo.

 

Twórzmy warunki, by rozwijało się nie tylko to dziecko zdolne, ale też to nieśmiałe, to pogubione, to z trudnościami. One wszystkie są warte naszego czasu.

 

Na koniec: indywidualizacja to nie wielkie słowa. To codzienne, drobne wybory nauczyciela, które pokazują dziecku: jesteś ważne. Widzę cię. Wierzę w ciebie.

 

Nie pozwólmy, by jakikolwiek zamek zbudowany z pasji, zapału i marzeń – został zignorowany tylko dlatego, że nie był wystarczająco „wysoki”. Bo może to właśnie on okaże się najpiękniejszy.

 

 

 

Źródło: www.edunews.pl



Oto tekst, zamieszczony wczoraj na blogu „Pedagog”, w którym prof. Boguslaw Śliwerski – znając już wynik sondażu, w którym Barbara Nowacka zajęła I miejsca w rankingu… najgorszych ministrów obecnego rządu –wymienił aż 14 powodów, które do tego „sukcesu” doprowadziły. A tekst poprzedza screen zdjęcia z konferencji prasowej prezesa ZNP – Sławomira Broniarza z 10 czerwca:

 

                                                          Ważne jest, jak się kończy… rok szkolny

 

Nadchodzący rok szkolny 2024/2025 zapowiadał się fatalnie. Danuta Pawłowska opublikowała w dn. 30 sierpnia 2024 roku artykuł na temat wyników ubiegłorocznego egzaminu ósmoklasisty. Okazało się, że najgorzej wypadł sprawdzian wiedzy i umiejętności z  matematyki. „Średni wynik w skali całego kraju wyniósł zaledwie 52 proc. rozwiązanych zadań. A wynik na poziomie 73 proc. lub wyższym uzyskano tylko w 718 szkołach, na ponad 11 tys. wszystkich placówek.

 

Polska była po trudnej kampanii wyborczej do Parlamentu, którą wygrało Prawo i Sprawiedliwość, ale nie było w stanie powołać rządu, w związku z czym władzę objęła Koalicja Obywatelska. Już podgrzewano postulat, by usunąć matematykę z egzaminu maturalnego, by młodzi dorośli maturzyści nie doświadczali stresu.

 

W ramach zawartej umowy koalicyjnej przydzielono resort edukacji oraz szkolnictwa wyższego i nauki partyjnej nomenklaturze, która obsadziła stanowiska kierownicze osobami pozbawionymi kompetencji, a nawet wyobraźni. W III RP szeroko pojmowana edukacja i nauka są tą sferą usług publicznych, które najlepiej nadają się do odwracania uwagi opinii publicznej od spraw kluczowych dla gospodarki i społeczeństwa. Rządzący przyjęli strategię populistycznego zarządzania oświatą, bo zdecydowana większość przyszłych wyborców ma dzieci, wnuki lub prawnuki, które uczęszczają do przedszkoli, szkół lub studiują. Wystarczy zatem zapewnić ich rodzicom adekwatną do wyników sondaży diagnostycznych parcjalną zmianę z zapowiedzią poważniejszych a koniecznych reform w nieco późniejszym okresie.

 

Jeszcze nie rozpoczął się rok szkolny, a już wypuszczano „populistyczny balon obietnic”, z których część, co gorsza, najgorsza, została wprowadzona w życie. Nie pamiętano, jak deformatorka polskiej edukacji Anna Zalewska przyznała przed laty, że jeśli chce się mieć w polityce sukces, a tym była obietnica ulokowania jej na I miejscu na liście kandydatów partii w wyborach do Parlamentu Europejskiego, to trzeba bez skrupułów, pod pozorem konsultacji z ekspertami, wprowadzić w jak najkrótszym czasie oczekiwaną przez wyborców zmianę. Elektorat PiSu żądał likwidacji gimnazjów i przywrócenia poprzedniego ustroju szkolnego. Lud chciał. Lud dostał.

 

Nowa ministra edukacji nie wyciągnęła z tego wniosku, bo nie zna się na zarządzaniu oświatą, co publicznie przyznała, a nawet poszła w swej szczerości jeszcze dalej zapowiadając, że po zwycięstwie Rafała Trzaskowskiego opuści MEN, by pracować u boku przyszłego prezydenta. Zaczął się zatem festiwal błędów, które doprowadziły Barbarę Nowacką w czerwcu 2025 roku do zajęcia I miejsca w rankingu… najgorszych ministrów obecnego rządu. Jednak b. premier RP Leszek Miller (z jej formacji politycznej) miał rację mówiąc, że „nie jest ważne, jak się zaczyna, ale, jak się kończy”.

 

Jakie to były błędy?

 

1.Jak na ironię losu, 1 kwietnia 2024 roku wprowadzono ograniczenie w zadawaniu uczniom prac domowych. Lud chciał. Lud ma. Tylko nie wzięto pod uwagę fundamentalnego prawa nauczycieli do decydowaniu o tym, w jaki sposób mają kształcić dzieci i młodzież. Nic bardziej ich zranić nie mogło.

 

2.Polityka kadrowa zorientowana na przetrzymanie w zawodzie najstarszych stażem nauczycieli. Obietnica wypłacenia im po 45 latach survivalu szkolnego jednorazowej 300 proc. pensji. Powiększa to lukę pokoleniową w profesji, w której zarabia się na wejściu do niej na poziomie minimalnej płacy krajowej. Na domiar wszystkiego zapowiedziano wprowadzenie testów psychologicznych dla nauczycieli na wniosek… „Okrągłego Stołu Uczniowskiego”. Niezły cyrk.

 

3.Zapowiedź darmowych podręczników dla uczniów szkół średnich w czasach, w których nastolatkowie nie potrzebują już żadnych podręczników, tym bardziej tak beznadziejnych, jak za czasów ministerek: Krystyny Szumilas i Joanny Kluzik-Rostkowskiej.

 

4.Działania na rzecz usunięcia religii z edukacji szkolnej w ramach prowadzenia „bezpartyjnej polityki” oddzielenia państwa od Kościoła.

 

5.Szkoła jest więzieniem (Foucault), toteż zapowiedziano podniesienie progu wymaganej do promocji frekwencji uczniów w szkole z 50 proc. do 70 proc.

 

6.”Odchudzenie” podstaw programowych kształcenia ogólnego metodą kreatywnej statystyki. W duchu bezpartyjnej, aideologicznej polityki oświatowej zmiany w kanonie lektur szkolnych, w tym czytania ich fragmentów. wewnątrzkoalicyjny spór o edukację zdrowotną, wychowanie patriotyczne czy łączenie np. geografii z biologią w szkole podstawowej.

 

7.Lekceważenie fluktuacji kadr nauczycielskich stwierdzeniem, że „jest to umowne okno transferowe”. W sierpniu szkoły publiczne zgłaszały 25 tys. wakatów.

 

8.Wymiana kuratorów i wicekuratorów oraz dyrektorów dyrektorów w nadzorze, który z pedagogiką nie ma wiele wspólnego, ale określany jest mianem nadzoru pedagogicznego. Nadzór ma tak nadzorować, by nie nadzorował, z wyjątkiem tych szkół, w których były najniższe wyniki egzaminu ósmoklasisty, bo te trzeba kontrolować a ich nauczycieli zdyscyplinować.

 

9.Kontynuacja programu „Podróże z klasą” ale bez wynagrodzenia nauczycieli za godziny ponadwymiarowe. Przełomowa uchwała sądu Najwyższego w związku z niepłaceniem nauczycielom za godziny ponadwymiarowe.

 

10.Zrządzanie zarządzeniami o powołaniu zespołów np. Zespołu do spraw Praw i Obowiązków Ucznia czy Zespołu do spraw Pragmatyki Zawodowej Nauczycieli.

 

11.Kontrole w szkołach dotyczące wdrożenia przepisów ustawy „Lex Kamilek”.

 

12.Zamiast utworzenia Komisji Edukacji Narodowej zgodnie z podpisanym w 2022 roku Obywatelskim Paktem dla Edukacji, nadano powołanej przy IBE „Radzie do spraw monitorowania wdrażania reformy edukacji  im. Komisji Edukacji Narodowej”.

 

13.Spór o tzw. „godziny czarnkowe”.

 

14.Polityka sondowania poziomu akceptacji społecznej dla chaotycznie, niekompetentnie projektowanych zmian w edukacji.

      

Ciekaw jestem świadectwa, jakie wystawi ministerce prasa, bo poprzednikom nie udzielano promocji na następny rok szkolny. Do dymisji podała się już wiceministra edukacji Joanna Mucha. PR ma odciążyć Barbarę Nowacką od przyczynienia się przez nią i jej gabinet do fatalnej, bo niekompetentnej polityki oświatowej.

 

 

 

Źródło: www.sliwerski-pedagog.blogspot.com/

 



W ramach remanentu kończącego się roku szkolnego, dzisiaj proponujemy zapoznanie się a tekstem i filmem z wystąpienia jego autorki Joanny Goc (wcześniej znana pod nazwiskiem Apanasewicz) na konferencji „INSPIR@CJE WCZESNOSZKOLNE 2025”, która odbyła się w marcu w Warszawie. Tekst ten pochodzi z portalu „Edunews” i został tam zamieszczony w minioną sobotę:

 

 

 

Strategie współpracy szkoły i rodziców na rzecz bezpiecznego rozwoju cyfrowego dziecka

 

Współczesne dzieci nie są „cyfrowe” – są po prostu dziećmi, które dorastają w świecie technologii, tak jak wcześniejsze pokolenia dorastały w świecie książek, radia czy telewizji. Ich naturalna obecność w środowisku online nie oznacza, że mają wrodzoną umiejętność mądrego korzystania z narzędzi cyfrowych. Przeciwnie – to środowisko pełne pokus, bodźców i ryzyka, które wymaga wsparcia, przewodnictwa i refleksji ze strony dorosłych. To, jak dzieci nauczą się korzystać z technologii – czy będzie to rozwijające i bezpieczne doświadczenie, czy źródło napięcia i uzależnienia – zależy przede wszystkim od nas.

 

Dlatego nie wystarczą proste rozwiązania, takie jak zakazy, limity czasowe czy demonizowanie smartfonów. Potrzebujemy strategii – przemyślanego, empatycznego podejścia, które łączy troskę o rozwój dziecka z rozumieniem cyfrowego świata. To również troska o równowagę między światem online i offline, wspieranie dobrostanu psychicznego, rozwijanie kompetencji cyfrowych, a przede wszystkim – tworzenie przestrzeni do rozmowy.

 

Współczesne dzieci potrzebują dorosłych, którzy nie tylko będą znać zagrożenia, ale też pokażą, jak mądrze i etycznie korzystać z technologii. Mądre towarzyszenie to wspólne odkrywanie możliwości, jakie niesie technologia: nauki, komunikacji, tworzenia, budowania relacji. To właśnie świadomość, rozmowa i obecność dorosłego sprawiają, że dziecko nie zostaje samo w cyfrowym świecie – ale uczy się w nim poruszać z uważnością, krytycznym myśleniem i odpowiedzialnością.

 

Bezpieczny rozwój cyfrowy dziecka to zadanie, którego żadna strona – ani szkoła, ani rodzina – nie jest w stanie zrealizować samodzielnie. Dlatego kluczowa staje się współpraca między nauczycielami i rodzicami. Nie jako jednorazowe spotkanie czy seria dyrektyw, ale jako długofalowy proces budowania zaufania, wspólnego szukania rozwiązań i wymiany doświadczeń. Wymaga to zmiany myślenia – rezygnacji z podejścia opartego na kontroli i lęku, na rzecz świadomego kształtowania postaw i nawyków. Bo technologia sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła – to sposób, w jaki z niej korzystamy, nadaje jej znaczenie.

 

Zamiast pytać, jak ochronić dzieci przed technologią, warto zapytać: jak możemy przygotować je do korzystania z niej w sposób odpowiedzialny, uważny i bezpieczny? Odpowiedzi nie znajdziemy w gotowych schematach. Ale możemy je wypracować wspólnie – krok po kroku – zaczynając od refleksji nad własnymi nawykami i przekonaniami.

 

Jak – posłuchajcie mojego wystąpienia na INSPIR@CJACH WCZESNOSZKOLNYCH 2025: 

 

 

Joanna Goc, Strategie współpracy szkoły i rodziców na rzecz bezpiecznego rozwoju cyfrowego dziecka – plik na YouTube  –  TUTAJ

 

 

Pani Joanna prowadzi także bloga „Dla kreatywnych i nie tylko”  –  TUTAJ

 



Dzisiaj proponujemy obszerny tekst, zamieszczony w niedzielę 22 czerwca na portalu „Strefa Edukacji”, który jest zapisem wywiadu, jaki przeprowadziła Magdalena Konczal z dr Waldemarem Jakubowskim – od XXXI Walnego Zebrania Delegatów Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” , w maju 2023 rokuprzewodniczącym KSOiW. Przed tym wyborem był on wiceprzewodniczącym Regionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania Regionu Środkowo-Wschodniego. Uczyniliśmy to z jednego powodu: to pierwsza od bardzo długiego czasu okazja do poznania stanowiska w sprawie aktualnej sytuacji w oświacie tego, drugiego pod względem liczby członów, związku zawodowego, zrzeszającego nauczycieli.

 

Zachęcamy do przeczytania, bo nie wiadomo kiedy będziemy mieli drugą taką okazję:

 

 

Ministerstwo edukacji bardziej słucha samorządów niż nauczycieli

 

 

Foto: Adam Jankowski

 

Dr Waldemar Jakubowski

 

[…]

 

Magdalena Konczal : – Jak Pan ocenia mijający rok szkolny – z perspektywy nauczycieli? Czy udało się osiągnąć coś istotnego, czy raczej był to czas stagnacji?

 

Waldemar Jakubowski: – Ten rok można określić jako czas ciągłych zmian i braku stabilizacji. Nie sądzę, by nauczyciele wspominali go szczególnie dobrze. Choć były podwyżki, to już mało kto o nich pamięta – w rzeczywistości tylko rekompensowały one skumulowaną inflację, więc trudno mówić o realnym wzroście wynagrodzeń. MEN proponuje reformy, ale nie takie, na jakie czekało środowisko pracowników oświaty. Niektóre z nich spotykają się z jednoznacznym negatywnym odbiorem, jak choćby rzeczywisty zakaz zadawania prac domowych, co jest typowym przykładem niepotrzebnego przeregulowania systemu.

 

Pojawiło się też wiele zapowiedzi zmian, które wywołały poczucie niepewności – dotyczącej choćby katechetów, ale nie tylko. Zmiany związane z nauczaniem języka mniejszości narodowych mają wpływ także na nauczycieli drugiego języka obcego. To kolejne wyzwania, przed którymi stają nauczyciele.

 

Niestety, nic nie wskazuje na to, by warunki pracy uległy znaczącej poprawie. Wręcz przeciwnie – atmosfera w szkołach staje się coraz trudniejsza. Rosnąca roszczeniowość rodziców, problemy wychowawcze z uczniami – te kwestie nadal pozostają nierozwiązane. Do tego dochodzą komisje dyscyplinarne – w tym przypadku związki zawodowe są zgodne co do konieczności odrzucenia obowiązującego modelu odpowiedzialności dyscyplinarnej nauczycieli. Jest co prawda program wyjścia z regresu, próba zrobienia choćby kroku naprzód, ale na razie nic się w tym zakresie realnie nie dzieje.

 

M.K. Spróbujmy spojrzeć na te pozytywne aspekty. W tym roku grupa nauczycieli uprawniona do otrzymania bonu na zakup laptopa została rozszerzona. Poza tym jest perspektywa likwidacji tzw. godzin czarnkowych. Dodałby pan coś jeszcze do tej listy spraw, które udało się załatwić?

 

W.J. – Wychodzimy z założenia, że nauczyciel to pracownik jak każdy inny i to na pracodawcy spoczywa obowiązek wyposażenia go w niezbędne narzędzia pracy – to w kontekście bonu na laptopa, program ten krytykowaliśmy od początku. Jeśli chodzi o godziny czarnkowe, rzeczywiście pojawiła się zapowiedź ich zniesienia w ramach szerszego procesu deregulacji. Ale wciąż czekamy na konkretne decyzje.

 

Są też inne pozytywne sygnały – choć nie wynikają one bezpośrednio z działań Ministerstwa Edukacji Narodowej. Od lat apelowaliśmy o uregulowanie niektórych spraw i dziś można mówić o pewnym przełomie, który jest wynikiem uchwały Sądu Najwyższego z lutego 2025 r. Od lat apelowaliśmy o uregulowanie kwestii wycieczek szkolnych i można mieć nadzieję, że to się będzie stopniowo stabilizowało. Chcemy w tym zakresie szczegółowo informować nauczycieli o obowiązujących zasadach prawa, które regulują to zagadnienie, jak choćby o obowiązku zapewnienia minimum 11 godzinnego dobowego wypoczynku.

 

Prowadzimy również akcję informacyjną dotyczącą roszczeń finansowych – nauczyciele mają prawo ubiegać się o należności nawet do trzech lat wstecz. Rozsyłaliśmy do swoich struktur szczegółowe instrukcje, jak domagać się wypłaty za należne godziny nadliczbowe. To ważne, by byli świadomi swoich praw i potrafili o nie zabiegać. Pod tym względem widać poprawę.

 

Na ile te pozytywy są zasługą MEN, a na ile efektami działań związków zawodowych czy innych czynników – to kwestia otwarta. Z mojej perspektywy, rola resortu w tych zmianach była raczej marginalna.

 

Załatwiane są drobne problemy, ale te zmiany mają raczej symboliczny charakter. Jest szumna zapowiedź, że będzie procedowany projekt obywatelski, ale tych zapowiedzi było już kilka, a do tej pory nic się nie zmieniło

 

M.K.Lista spraw wymagających pilnego załatwienia jest znacznie dłuższa niż lista pozytywnych zmian, które udało się wdrożyć. Nadal nie rozwiązano kwestii powiązania nauczycielskich wynagrodzeń z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce, wypłat za nadgodziny po wyroku Sądu Najwyższego czy powrotu urlopów dla poratowania zdrowia dla tych, którzy utracili to prawo wskutek tzw. wcześniejszych emerytur. Oczywiście jest jeszcze szereg innych zagadnie. Które powinno być najpilniej rozwiązane?

 

W.J.Przede wszystkim: ochrona przedemerytalna. To temat, na który jako „Solidarność” od dawna zwracamy uwagę. Niestety, propozycje w tym zakresie albo w ogóle nie zostały uwzględnione, albo mają wręcz karykaturalny charakter. Choć w przepisach pojawił się zapis o ochronie, to katalog wyjątków jest bardzo szeroki, wręcz otwarty. Użyte sformułowania są na tyle ogólne, że dyrektorzy szkół mogą łatwo wykorzystywać te luki. W praktyce oznacza to, że nauczyciele wciąż nie mają realnej ochrony przedemerytalnej – i to jest, moim zdaniem, jedna z najpoważniejszych kwestii do naprawy. Jest to też przykład braku równości wobec prawa, gdy jakiejś grupie zawodowej, w tym wypadku nauczycielom, odmawia się uprawnień przysługujących inny grupom zawodowym.

 

Drugą sprawą są nagrody jubileuszowe. Doceniamy zrównanie uprawnień nauczycieli z pracownikami samorządowymi – to krok w dobrą stronę. Ale co z tymi kilkuset nauczycielami, którzy pracują już 45, a nawet 47 lat, a nadal nie będą mogli skorzystać z nowych zasad naliczania nagrody? Ministerstwo tłumaczy się kosztami budżetowymi. Ale jakie to mogą być koszty, skoro mówimy o tak niewielkiej grupie nauczycieli?

 

I oczywiście – urlopy dla poratowania zdrowia. Ich faktyczna likwidacja w stosunku do osób najbardziej potrzebujących takiego uprawnienia, czyli nauczycieli objętych uprawnieniem do wcześniejszej emerytury, nie jest wprawdzie efektem działań obecnego rządu, ale ta ekipa również nie podjęła żadnych kroków, by tę sytuację naprawdę poprawić. Wręcz przeciwnie – obecne stanowisko jest bardzo twarde i nieprzychylne nauczycielom w tej kwestii.

 

Załatwiane są drobne problemy – jak choćby godzin czarnkowe – ale te zmiany mają raczej symboliczny charakter. Jest szumna zapowiedź, że będzie procedowany projekt obywatelski [ZNP zakładający powiązanie pensji nauczycieli z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce – przyp. red.], ale tych szumnych zapowiedzi było już kilka, a do tej pory nic się nie zmieniło.

 

M.K. Myślę też, że cały czas otwarta pozostaje kwestia uregulowania godzin ponadwymiarowych – tak, by obowiązywały jednolite zasady w całym kraju. Zdarza się przecież, że nauczyciele tracą te godziny na przykład podczas wyjazdów na wycieczki szkolne. Miała to uregulować nowelizacja Karty nauczyciela, ale sprawa wciąż stoi pod znakiem zapytania.

 

W.J. – Właśnie nie stoi pod znakiem zapytania, bo ministerstwo mówi jasno, w komentarzu do naszych postulatów, że nie chce tego uregulować. Tam MEN wskazało, że ten postulat nie zostanie zrealizowany, bo jest to bardzo trudne i sytuacje dotyczą różnych przypadków. A nasze rozwiązania były konkretne i proste. Wynagrodzenie za godziny ponadwymiarowe nie powinno przysługiwać tylko wtedy, gdy ich nieodbycie nastąpiło z przyczyn leżących po stronie nauczyciela lub w związku z przypadaniem w tygodniu pracy dnia ustawowo wolnego od pracy.

 

M.K. – To ciekawe, bo ta zmiana została zapisana w projekcie zmian w ustawie na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. I czytałam, że ta kwestia ma być uregulowana…

 

W.J. – Miała być, ale nie jest, przynajmniej nie w sposób, którego się domagaliśmy. Podejrzewam, że chodzi o nacisk lobby samorządowego. Podobnie jak przesunięcie koniecznych zmian w czasie. Słyszymy ciągle, że może w 2026, a może w 2027 roku, a „może później” – i tak w nieskończoność. To klasyczne przerzucanie się odpowiedzialnością i unikanie rozwiązania konkretnych problemów.

Tymczasem nauczyciele są coraz bardziej sfrustrowani. Nie oszukujmy się – zapowiedzi ministerstwa, a także wyroki sądów i uchwała Sądu Najwyższego, tylko rozbudziły ich oczekiwania. Padają deklaracje: „zaraz się tym zajmiemy”, „spotkajmy się, żeby to rozwiązać”. Do tych spotkań rzeczywiście dochodzi, ale nie przynoszą one żadnych konkretnych efektów.

 

M.K. – Ma Pan na myśli teraz godziny nadliczbowe czy ponadwymiarowe?

 

W.J. – Mowię o obu kwestiach, bo każda z nich wymaga uregulowania. Godziny ponadwymiarowe to odrębna sprawa. Od dawna postulujemy, że jeśli zajęcia nie odbędą się z winy nauczyciela – to rzeczywiście nie powinny być opłacane. Ale jeśli nie doszło do nich z przyczyn niezależnych od pracownika lub z winy pracodawcy – to takie godziny powinny być wypłacane.

 

Weźmy na przykład godziny zajęć indywidualnych. Nauczyciel przychodzi, jest przygotowany, ma gotowy materiał, siedzi w klasie – a uczeń się nie pojawia. Czy to wina nauczyciela? Oczywiście, że nie.

 

Ten nauczyciel poświęcił czas na przygotowanie, często tworzy materiały od podstaw – bo praca indywidualna to zupełnie inny wymiar niż typowa lekcja. Tu nie ma „gotowców” czy schematów, każda jednostka musi być dostosowana do konkretnego ucznia. Czas przygotowania w domu, czas oczekiwania w szkole – to wszystko są realne obowiązki. A mimo to mówi się: „uczeń nie przyszedł, więc nie płacimy”.

 

To niesprawiedliwe i demotywujące. Takie sytuacje jasno pokazują, że obecne przepisy są nieadekwatne do realiów pracy nauczyciela i wymagają pilnej zmiany.

 

M.K. – Albo jak nauczyciel pojedzie na wycieczkę i de facto pracuje jeszcze dłużej, a traci wynagrodzenie za godziny ponadwymiarowe, które mógłby w tym czasie przeprowadzić…

 

W.J. – No właśnie, podobna sytuacja jest w przypadku wuefistów i zawodów sportowych. Jest na zawodach często od rana do wieczora i traci godziny ponadwymiarowe, bo nie przeprowadził zajęć. Przecież to jest nonsens. To są sprawy, które da się załatwić, ale niestety chyba ministerstwo bardziej zaczęło słuchać samorządowców niż nas.

 

M.K. – Czy pana zdaniem istnieją realne szanse na jakiekolwiek podwyżki dla nauczycieli od 1 września 2025 roku?

W.J. – Pojawiły się zapowiedzi, strefa publiczna ma dostać waloryzację inflacyjną, to też podwyżki nie będzie, tylko wyrównanie skutków inflacji, a nawet znacznie poniżej inflacji, bo mowa jest o 3%, co jest złamaniem unijnej dyrektywy o adekwatnych płacach. Były zapowiedzi jakichś większych podwyżek, ale na razie jest cisza na ten temat. Nie mamy jeszcze projektu nowej ustawy budżetowej, więc trudno dziś o tym mówić. A czy coś od września się pojawi? Śmiem wątpić.

 

Oczywiście, teoretycznie można by wygospodarować środki z jakichś rezerw, ale to bardzo mało prawdopodobne. Takie działanie wymagałoby gruntownej przebudowy całego budżetu, zatem musimy czekać na budżet na rok 2026, a propozycje pojawią się wkrótce.

 

M.K. – A z perspektywy oświatowej „Solidarności” – jakich podwyżek oczekujecie?

W.J. – Naszym głównym postulatem jest powiązanie wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej. Domagamy się wprowadzenia tego rozwiązania na stałe – nie w formie kwotowej, lecz procentowej.

 

Jeśli chodzi o dodatek za wychowawstwo – pojawiały się różne pomysły, w tym uzależnienie wysokości dodatku od liczby uczniów, ale to były bardzo skomplikowane algorytmy. My od początku mówiliśmy jasno: dodatek powinien wynosić minimum 10%, a najlepiej 15% wynagrodzenia zasadniczego nauczyciela mianowanego. Realnie, w obecnych warunkach, oznaczałoby to kwotę rzędu tysiąca złotych – i byłaby to rzeczywista, odczuwalna zmiana.

 

Równocześnie zwracamy uwagę na inne ważne kwestie – chociażby na dodatek za trudne warunki pracy. Wciąż nieuregulowana pozostaje sytuacja nauczycieli pracujących z uczniami z orzeczeniami w szkołach ogólnodostępnych. W tym zakresie panuje cisza, a temat jest bardzo istotny.

 

Warto podkreślić, że dodatki to nie są „bonusy znikąd” – one wynikają z realnego wysiłku i specyfiki pracy nauczyciela. Jeśli te obciążenia nie są odpowiednio wynagradzane – jak choćby w przypadku godzin ponadwymiarowych – to mamy do czynienia z formą dyskryminacji zawodowej. I tak właśnie należałoby to określić.

 

M.K. – Wspomniał Pan o uczniach ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – a przecież ich liczba w szkołach stale rośnie. A więc warunki pracy nauczycieli w tym kontekście stają się coraz trudniejsze…

 

W.J. – Zdecydowanie tak, są coraz trudniejsze. Jednocześnie widzimy, że w ramach projektu deregulacyjnego Ministerstwo Edukacji planuje umożliwić zatrudnianie nauczycieli przedszkoli bez pełnych kwalifikacji. Rozumiem, że próbujemy ratować system, ale robimy to w bardzo ryzykowny sposób. Jeśli do szkół i przedszkoli trafią osoby przypadkowe, bez odpowiedniego przygotowania, to rodzi pytania o jakość ich pracy i skuteczność w realizowaniu obowiązków.

 

A przecież kwalifikacje są dziś potrzebne bardziej niż kiedykolwiek. Liczba uczniów z orzeczeniami rośnie – nie mówiąc już o tych z opiniami. To ogromne wyzwanie dla nauczycieli. W niektórych klasach uczniowie wymagający indywidualnego podejścia stanowią już połowę, a nawet ponad połowę grupy.

 

Problem polega na tym, że system tego nie uwzględnia – nie daje narzędzi, by nauczyciel rzeczywiście mógł skutecznie pracować z każdym uczniem. To potężne obciążenie, zarówno emocjonalne, jak i organizacyjne.

 

M.K. – Chciałam zapytać o nadchodzący rok szkolny, bo znów zapowiadanych jest sporo zmian. W szkołach pojawi się jeden z nowych przedmiotów: edukacja obywatelska. Jak oświatowa „Solidarność” ocenia ten przedmiot?

 

W.J. – W naszej ocenie – mimo pewnych prób i zabiegów – tego przedmiotu w obecnym kształcie po prostu nie da się skutecznie wdrożyć. Pomijając już kontrowersyjne kwestie światopoglądowe, choćby związane z tzw. klimatyzmem, wobec którego jako „Solidarność” mamy zdecydowanie krytyczne stanowisko.

 

M.K. – Dlaczego ta podstawa programowa jest nie do zrealizowania we współczesnej szkole?

 

W.J. – To jest podstawa programowa przeniesiona z dawnego WOS-u, gimnazjalnego. Wtedy były zupełnie inne warunki, inna młodzież, inaczej funkcjonująca i teraz to się wtłacza do obecnej szkoły podstawowej. Takie podejście wychodzi z IBE, oni są bardzo przywiązani do formuły gimnazjalnej, czyli żeby tworzyć gimnazjum w  8-klasowej szkole podstawowej. To trochę taka kwadratura koła.

 

M.K. – Od 1 września 2025 r. będziemy mieć też kolejny nowy przedmiot, choć nieobowiązkowy. Mam na myśli edukację zdrowotną.

 

W.J. – Jeśli chodzi o edukację zdrowotną, to oczywiście pojawiają się w niej treści, które budzą kontrowersje – i które, jeśli przedmiot pozostanie nieobowiązkowy, będzie można omijać. Ale pytanie brzmi: jak długo taka sytuacja się utrzyma? Czy w pewnym momencie nauczyciele, uczniowie i rodzice nie zostaną postawieni przed koniecznością uczestnictwa w tych zajęciach?

 

Druga kwestia to zasadność samego przedmiotu. Naszym zdaniem edukacja zdrowotna jest po prostu zbędna, bo wiele jej treści – tych pozytywnych, jak choćby zagadnienia dotyczące zdrowego żywienia – już teraz realizowanych jest w ramach innych przedmiotów. Można je tam z powodzeniem kontynuować. Dlatego zadajemy sobie pytanie: po co wprowadzać nowy przedmiot, skoro jego zawartość można integrować z dotychczasowym programem nauczania?

 

Problemem jest też zamieszanie wokół WDŻ-tu, który ma zostać wycofany ze szkół, mimo że od dwudziestu lat funkcjonuje bardzo dobrze. Znacznie łatwiej byłoby unowocześnić podstawę programową w ramach istniejących rozwiązań, niż tworzyć nowy, nie do końca przemyślany przedmiot.

 

Niepokoi nas również brak jasności co do tego, kto będzie prowadził te zajęcia. Edukacja zdrowotna to przedmiot interdyscyplinarny, który – teoretycznie – mógłby prowadzić prawie każdy nauczyciel. Ale naszym zdaniem to bardzo wymagające zagadnienia, zwłaszcza w aspekcie psychologicznym. Nie powinien ich uczyć „ktokolwiek” – tylko osoba z odpowiednimi kwalifikacjami. Tymczasem nauczyciele mają je dopiero nabywać.

 

W efekcie mamy sytuację, w której najpierw wprowadza się nowy przedmiot, potem może powstaną do niego podręczniki, a jeszcze później zaczniemy szkolić kadrę. To odwrotna kolejność, niż być powinna – i to budzi nasze poważne wątpliwości.

M.K. – W nowym roku szkolnym planowane jest ograniczenie lekcji religii lub etyki do jednej godziny tygodniowo. Jak patrzycie państwo na te zmiany?

 

W.J. – Jeśli chodzi o nauczanie religii, to sprawa jest bardzo poważna. Według wielu prawników, w tym również Trybunału Konstytucyjnego, zmiany wprowadzane przez Ministerstwo w zakresie lekcji religii są po prostu niezgodne z prawem. To nie tylko kwestia społeczna – to także problem prawny.

 

Można to uznać za jedną z bardziej dotkliwych form kapitulacji państwa wobec presji ideologicznej. Zamiast otwartej debaty i współpracy z kościołami oraz związkami wyznaniowymi, ogranicza się nauczanie do jednej godziny tygodniowo – bez realnych konsultacji. Apelowaliśmy o wprowadzenie okresu przejściowego, który pozwoliłby przygotować się na te zmiany.

 

Trzeba też pamiętać o nauczycielach religii. Część z nich ma dodatkowe kwalifikacje i być może odnajdzie się w innych przedmiotach, ale wielu specjalizowało się wyłącznie w tym zakresie. Dla nich ograniczenie godzin to nie tylko kwestia zmiany w grafiku, ale realne zagrożenie dla zatrudnienia. W takim przypadku należałoby przynajmniej zaproponować program przekwalifikowania.

 

Co więcej, istnieje obywatelski projekt ustawy przygotowany przez Stowarzyszenie Katechetów Świeckich, który dotyczy właśnie nauczania religii i etyki. Postuluje on utrzymanie nauki tych przedmiotów w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Projekt ma już zebraną wymaganą liczbę podpisów i zostanie złożony w Sejmie. W naszej ocenie to rozwiązanie bardziej wyważone i respektujące różnorodność światopoglądową. Odpowiada też na rzeczywistą potrzebę kształtowania moralnego uczniów w szkołach podstawowych ponadpodstawowych, bez względu na wyznawany światopogląd, z uwzględnieniem jednak istotnej społecznej potrzeby, jaką bez wątpienia jest wiedza o tym co dobre a co złe.

 

M.K. – Patrząc z perspektywy kolejnego roku szkolnego – jakie są nadzieje oświatowej „Solidarności”? Co chcielibyście, aby udało się załatwić? Jakie sprawy powinny zostać wreszcie rozwiązane?

 

W.J. – Powinien nastąpić istotny przełom w funkcjonowaniu komisji dyscyplinarnych, to rzeczywiście można załatwić. My postulujemy wyrzucenie art. 10. i zbudowanie systemu odpowiedzialności dyscyplinarnej nauczycieli na zupełnie innych zasadach, bo rozumiemy, że zawód zaufania publicznego, jakim jest nauczyciel, wymaga szczególnego podejścia. Natomiast nie może być tak, że o winie nauczyciela orzekają osoby, które nie ma ku temu kompetencji i są dość przypadkowe. To jest bardzo ważny przyczynek do tego, jaka jest atmosfera w szkołach. Przy odrobinie dobrej woli można by tę kwestię załatwić.

 

Są jeszcze te drobniejsze rzeczy, o których mówiłem: nagrody jubileuszowe, dodatki za trudne i uciążliwe warunki pracy. Wydaje mi się, że udałoby się to uregulować bez większego problemu, wymagałoby to jedynie pewnej elastyczności ministerstwa edukacji, ale też ministerstwa finansów i samorządów.

 

Kwestia godzin ponadwymiarowych i nadliczbowych też jest do załatwienia, choć oczywiście to temat trudniejszy. No i najtrudniejszy temat to stałe powiązanie płac z jakimś wskaźnikiem w gospodarce, najlepiej płac zasadniczych z przeciętną w sektorze przedsiębiorstw, jak postuluje to „Solidarność”.

 

 

 

Źródło: www.strefaedukacji.pl

 

 

 

 



W miniony piątek – 20 czerwca, na swoim blogu „Wokół Szkoły” Jarosław Pytlak zamieścił kolejny, wart zapoznania się z nim tekst. Jako że jest on bardzo obszerny, udostępniamy jego wybrane fragmenty, dsylając linkiem do jego pełnej wersji. Wyróżnienie tekstu pogrubioną czcionka i podkreślenie – redakcja OE:

 

 

Nauczyciele jako problem społeczny

 

Obserwując od lat funkcjonowanie systemu edukacji zauważam, że jednym z największych jego problemów są nauczyciele. Stanowią oni źródło kłopotów dla władz państwowych, samorządów, uczniów i ich rodziców. Ba, często budzą niepokój i dezaprobatę także wśród progresywnych przedstawicieli własnego środowiska, a nawet u postronnych obserwatorów, szczególnie tych, którzy noszą w sobie traumę szkolną. Nauczyciele albo czegoś oczekują, albo nie spełniają oczekiwań, albo po prostu trwają w niekoniecznie słusznym przekonaniu, że wykonują jakąś bardzo ważną misję. W istocie, po prostu nie rozwiązują wystarczająco skutecznie aktualnych problemów społeczeństwa, a powszechnie wiadomo, że jeśli ktoś nie rozwiązuje, to sam staje się problemem. Borykamy się z tym stanem rzeczy w różnych kontekstach, co spróbuję tutaj przybliżyć Czytelnikowi, by powiększyć jego apetyt na wakacyjny odpoczynek od myślenia o szkole. Dorzucę do tego niewielkie studium przypadku z zakresu projektowania zmian w edukacji.

 

x           x            x

 

Wydarzeniem pierwszych dni czerwca były w polityce edukacyjnej obrady grupy roboczej, powołanej doraźnie pod egidą MEN, w ramach zespołu ds. pragmatyki zawodowej nauczycieli, w celu ustalenia sposobu wynagradzania za godziny nadliczbowe. To pokłosie precedensowego orzeczenia sądu sprzed kilku miesięcy, korzystnego dla nauczycielki, która zażądała zapłaty za pracę, jaką przez pewien czas świadczyła na rzecz swojej szkoły w wymiarze ponad 40 godzin tygodniowo. Władze nadały bieg tej sprawie akurat przed drugą turą wyborów prezydenckich, najwyraźniej jako gest pod adresem nauczycieli. Niestety, jest ona bardzo trudna, bowiem bezpośrednio uderza w interesy ekonomiczne jednostek samorządu terytorialnego (JST).

 

Podczas czerwcowych obrad grupy roboczej do żadnych ustaleń nie doszło, bo dojść nie mogło. Oczekiwania działaczy nauczycielskich zderzyły się czołowo z pomysłami samorządowców. W efekcie związkowcy zasugerowali odsunięcie przedstawicieli JST od rozmów, co najdobitniej mówi o klimacie debaty. W tej sytuacji ministerstwo zapowiedziało przygotowanie w ciągu trzech tygodni własnych propozycji. Szczęśliwie termin ten przypadnie na wakacje, co nieuchronnie obniży tempo rozwoju wydarzeń oraz temperaturę sporu. […]

 

.

x           x           x

 

Stali czytelnicy bloga „Wokół szkoły” wiedzą, że zazwyczaj występuję w roli rzecznika nauczycieli. Krytycy uważają to za przejaw solidarności zawodowej. Cóż, trudno zaprzeczyć. Długie lata przy tablicy nauczyły mnie dostrzegać specyfikę tej pracy, wynikającą choćby z różnorodności postaw i potrzeb uczniów. Wiem, że nie ma dwóch jednakowych lekcji, każdy uczeń może w każdej chwili mnie zaskoczyć. To jednak tylko pół prawdy. Zarządzając od wielu lat placówką oświatową obserwuję pracę nauczycieli także z boku, okiem dyrektora, z perspektywy bardziej socjologicznej niż pedagogicznej. Widzę marne i wciąż pogarszające się materialne warunki tej pracy, widzę rosnące wyzwania wynikające ze zmian w młodym pokoleniu i z malejącego autorytetu społecznego. Widzę rozmaite napięcia społeczne, które przenoszą się także do zespołu nauczycielskiego. Dlatego staram się pokazywać pracę nauczycieli z perspektywy niedostępnej dla zewnętrznych obserwatorów, szczególnie z myślą o decydentach z politycznego nadania. Obraz szkoły w świetle przepisów, urzędowych procedur i badań statystycznych jest wycinkowy, a surowa ocena, kreowana przez krytyków tej instytucji, nawet jeśli mają sporo racji, niesprawiedliwie odnoszona do całokształtu. […]

 

x          x           x

 

Obecna władza przygotowuje reformę edukacji zakładając, że nowe podstawy programowe, oparte na profilu absolwenta, rozpropagowane w środowisku nauczycielskim i wsparte szkoleniami odmienią oblicze przedszkoli i szkół. Od początku nie ukrywam swojego sceptycyzmu, a jedną z jego głównych przyczyn jest pominięcie kwestii warunków pracy nauczycieli, nie tylko wynagrodzeń, ale także codziennej organizacji pracy. Weźmy za przykład nowy przedmiot, edukację obywatelską, który wejdzie do szkół ponadpodstawowych już od najbliższego września. Władze MEN i bardzo aktywny ostatnio szef zespołu twórców koncepcji tego przedmiotu, prezes Centrum Edukacji Obywatelskiej, Jędrzej Witkowski, roztaczają wizję nowości, która wniesie wiele dobrego do kształcenia młodego pokolenia. Co do zasady, zgadzam się. Szczególnie podoba mi się uwzględnienie w podstawie projektu edukacyjnego i działań obywatelskich. Jako stary harcerz widzę już oczami wyobraźni te rozłożone na dwa lata 100 lekcji nowego przedmiotu, wypełnione grupową aktywnością nastawioną na dobro społeczne. Niestety, te same lekcje muszą jeszcze „obsłużyć” realizację kilkudziesięciu tzw. wymagań szczegółowych, w których treści można doliczyć się więcej niż stu (!) czasowników opisujących wymagane czynności ucznia, typu charakteryzuje, opisuje, wyjaśnia, diagnozuje, analizuje itp. Natychmiast włącza mi się tryb dyrektor-praktyk, który wyświetla komunikat, że nie ma fizycznej możliwości, by to rzetelnie zrealizować. Niezależnie od liczby godzin szkoleń, opracowania fantastycznych kart pracy i innych materiałów, czasoprzestrzeni nie da się zakrzywić.

 

Aby edukacja obywatelska w wydaniu lekcyjnym mogła przynieść znaczące korzyści, powinna być skorelowana ze stworzeniem przestrzeni do działania w szkole i jej najbliższym otoczeniu. […]

Gdy śledzę przygotowania do reformy mam wrażenie, że opierają się na przekonaniu o konieczności ograniczenia destruktywnej roli nauczycieli. Wiem, że oficjalne deklaracje są zgoła odmienne, ale oceniam zapowiedzi, w których dominuje dążenie do ścisłego sformatowania pracy dydaktyczno-wychowawczej, począwszy od matrycy narzuconego efektu, jakim ma być profil absolwenta, poprzez zapowiadane nowoczesne narzędzia, cokolwiek się pod tym kryje (a obawiam się, że kryją się pomysły na bieżący, permanentny pomiar), po szczegółowe zapisy w podstawach programowych, nowe pomysły na podręczniki i sposoby oceniania. Wiara w potencjał nauczycieli ogranicza się o przekonania, że odpowiednie szkolenia sformatują ich na nowo w myśl koncepcji powstałej w Instytucie Badań Pedagogicznych (IBE). Mam wrażenie, że pomija się przy tym przedszkole/szkołę jako instytucję, która nie jest po prostu sumą indywidualnych aktywności zatrudnionych w niej pedagogów.

 

x            x           x

 

Na koniec obiecane studium przypadku. Wpadł mi oto w ręce roboczy materiał IBE dotyczący wprowadzenia w ramach reformy obowiązkowego tygodnia projektowego w klasach 4-8 szkoły podstawowej. W zespole ekspertów zatrudnionych w celu przygotowania rekomendacji do ramowego planu nauczania sugerowaliśmy uwzględnienie projektów w każdej klasie, a w ósmej wprowadzenie wręcz specjalnej lekcji – godziny projektowej, niejako na zwieńczenie tego, co uczniowie nauczą się wcześniej w zakresie pracy zespołowej.

Jakiś czas później, ku naszemu zdumieniu, pomysł projektów został zaprezentowany Radzie ds. Wdrażania Reformy, w postaci… obowiązkowego w każdej klasie szkolnego tygodnia projektowego w listopadzie. W materiale, który ostatnio otrzymałem, nie ma już mowy o konkretnym miesiącu, ale nadal jest to obligatoryjnie tydzień. Ma on być wpisany do planu pracy szkoły na dany rok, ze wskazaniem konkretnego terminu. Tyle dobrego, że można będzie ewentualnie podzielić szkołę na dwie lub więcej części, dla każdej wskazując inny tydzień. W szczegółowych warunkach realizacji dopisano jeszcze, że nie wszystkie cztery obowiązkowe etapy realizacji projektu muszą odbyć się w tym tygodniu, ale zasadnicza część zaplanowanych działań już tak. Oczywiście organizacja pracy musi być dostosowana do wymagań pracy projektowej, tak żeby wszyscy uczniowie mieli zapewnioną opiekę oraz wsparcie nauczycieli oraz żeby możliwa była międzyoddziałowa realizacja projektów (jakże znajoma, ponadczasowa poetyka: „dyrektor zorganizuje i zapewni”!). […]

 

Przypadek tygodnia projektowego (na razie jeszcze nierozstrzygnięty, więc proszę potraktować ten artykuł jako głos w dyskusji, ze strony, było nie było, eksperta uznanego przez IBE) doskonale ilustruje obecne dążenie do precyzyjnego zdefiniowania aktywności nauczycieli/szkoły, w przekonaniu, że bez szczegółowej instrukcji nie da się osiągnąć założonych celów. Czasem z wisielczym humorem mówię, że autonomia dyrektora polega w polskiej szkole niemal wyłącznie na prawie do swobodnego radzenia sobie z utrudnieniami wygenerowanymi przez „górę”. Ten scenariusz ma szansę powtórzyć się także w przypadku tygodni projektowych. A gdyby zmienić tę taktykę?! W tym konkretnym przypadku ograniczyć się do kilku prostych punktów: określenia, co rozumie się przez projekt, narzucenia jego grupowej formy, minimalnej częstotliwości oraz sposobu zaliczania i odnotowywania tego w dokumentacji ucznia?! A resztę pozostawić do uznania ludziom pracującym na co dzień w konkretnej społeczności szkolnej?! Taki mały kredyt zaufania dla ludzkiej inteligencji i dobrej woli…

 

 

 

Cały tekst „Nauczyciele jako problem społeczny”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl/blog/

 



Wczoraj, na portalu „Edunews” zamieszczono krótki, ale zawierający bardzo trafne spostrzeżenia i wnioski, tekst Doroty Janczak, która kieruje Pracownią Dydaktyki Cyfrowej w Ośrodku Edukacji Informatycznej i Zastosowań Komputerów. Wyróżnienie fragmentów tekstu pogrubioną czcionka 0  redakcja OE:

 

 

Odciążenie uczniów od myślenia?

 

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie pomysł, że warto byłoby wprowadzić do szkół więcej myślenia filozoficznego. Takiego, które nie daje gotowych odpowiedzi, ale uczy zadawania pytań. Takiego, które rozwija ciekawość, uważność, refleksyjność. Takiego, które przygotowuje do życia, nie tylko do pracy. A tymczasem… Ministerstwo Edukacji robi coś dokładnie odwrotnego.

 

Cicha zmiana w technikach

 

Od nowego roku szkolnego technika nie będą już zobowiązane do wprowadzenia żadnego z czterech przedmiotów humanistyczno-artystycznych (filozofia, plastyka, muzyka, łacina). Dotąd każda szkoła musiała wybrać jeden z nich – często była to filozofia, uznawana przez wielu dyrektorów za wartościowe uzupełnienie edukacji zawodowej. Teraz – nie musi wybierać żadnego. Nie musi się z tego tłumaczyć. Jeśli dyrektor nie przeznaczy na ten cel godzin własnych – filozofia zniknie z planu lekcji. Po cichu. Bez konsultacji. Bez dyskusji. Bez refleksji.

 

Oficjalny powód? „Odciążenie uczniów”

 

Ale od czego tak naprawdę? Od przedmiotu, który miał uczyć jak myśleć, rozumieć i pytać „dlaczego”? Czy technicy, informatycy, mechanicy i logistycy nie potrzebują umiejętności odróżniania faktu od opinii? Rozumienia etycznych skutków działań technologicznych? Czy świat zdominowany przez AI, algorytmy, automatyzację i dezinformację nie wymaga więcej, a nie mniej refleksji? W świecie BANI (kruchym, niespokojnym, nieliniowym i niezrozumiałym) filozofia nie jest luksusem. To szczepionka przeciwko uproszczeniom, manipulacji i myślowemu lenistwu. To nie jest kwestia wyboru przedmiotu. To jest kwestia tego, jakich ludzi chcemy wychowywać.

 

I niestety – przeszło to po cichu. Bo przecież chodzi tylko o myślenie. Tylko o humanizm. Tylko o filozofię. Tylko o przyszłość.

 

I już słyszę argumenty niektórych: „ale przecież filozofia w szkole to nie uczenie myślenia filozoficznego, to tak nie wygląda”. Może i nie – rzeczywiście, lekcje filozofii w szkole rzadko przypominają uniwersyteckie seminaria. Nie zawsze są przestrzenią do swobodnej debaty czy głębokiej refleksji. Jednak nawet w tej uproszczonej formie, filozofia daje uczniom coś unikalnego: kontakt z pytaniami, które nie mają prostych odpowiedzi. Uczy, że świat nie jest czarno-biały, a każda decyzja – nawet techniczna czy zawodowa – niesie ze sobą konsekwencje etyczne i społeczne. Co więcej, łatwiej jest zmienić tematykę lekcji filozofii – dostosować ją do aktualnych wyzwań – kiedy ten przedmiot nie jest całkowicie wyeliminowany. Jeśli filozofia zniknie z planu lekcji, nie będzie już nawet tej minimalnej przestrzeni na refleksję, na zadanie pytania „dlaczego?”, na chwilę zatrzymania się w biegu codziennych obowiązków.

 

Kolejny kontrargument mógłby brzmieć: „takie myślenie powinno się odbywać na lekcji każdego przedmiotu”. Oczywiście, to prawda – idealnie byłoby, gdyby nauczyciele wszystkich przedmiotów zachęcali uczniów do krytycznego myślenia, zadawania pytań, szukania sensu i rozumienia szerszego kontekstu. Jednak w praktyce często brakuje na to czasu, narzędzi, a czasem i odwagi, czy przygotowania. To właśnie lekcje filozofii mogą być miejscem, gdzie uczniowie dostają solidne podstawy: uczą się rozpoznawać argumenty, analizować pojęcia, dostrzegać różnice między wiedzą a opinią. To kompetencje, które później mogą przenosić na inne przedmioty i na całe życie.

 

W świecie, w którym coraz trudniej odróżnić prawdę od fałszu, a decyzje technologiczne mają realny wpływ na życie milionów ludzi, umiejętność myślenia filozoficznego jest nieoceniona. To nie jest luksus – to konieczność. To nie jest „zbędny przedmiot” – to fundament nowoczesnego, odpowiedzialnego społeczeństwa.

 

Ostatecznie pytanie nie brzmi: „czy myślenie filozoficzne i lekcje filozofii powinny być w szkole?”, ale: „czy stać nas na to, by ich zabrakło?”.

 

Bo jeśli zrezygnujemy z nauki myślenia, rezygnujemy z przyszłości, w której chcemy żyć.

 

 

Notka o autorce:

 

Dorota Janczak od ponad dwóch dekad pomaga nauczycielom odkrywać, jak nowoczesne technologie mogą zmieniać edukację, sprawiając, że nauczanie staje się bardziej angażujące i efektywne. Jest nauczycielem konsultantem i kierownikiem Pracowni Dydaktyki Cyfrowej w Ośrodku Edukacji Informatycznej i Zastosowań Komputerów, członkiem grupy SuperBelfrzyRP, administratorem grupy Edukacja w czasach AI oraz autorem (?)  bloga.. 

 

 

Źródło: www.edunews.pl

 



Oto tekst, który Zyta Czechowska zamieściła w minioną niedzielę na swoim fejsbukowym profilu. Zamieszczamy go, bo dotyczy bardzo aktualnego w tych dniach tematu: „Formie wyrażenia przez uczniów i ich rodziców podziękowania nauczycielom za ich całoroczną pracę”.

 

Rys. Lisa Aisato

 

Za chwilę zakończenie roku szkolnego…

 

Już za moment rozdzwoni się ostatni dzwonek, wypełnią się świadectwa, w salach rozbrzmią brawa i śmiech. A razem z tym – jak co roku – pojawią się też pytania.

 

-Czy trzeba dziękować nauczycielom, pracownikom szkoły lub przedszkola?

 

-Czy wypada coś dać?

 

-Czy to nie przesada, skoro przecież to ich praca?

 

A ja myślę tak…

 

Pamiętam, jak byłam dzieckiem i nadchodził ten wyjątkowy dzień — zakończenie roku szkolnego. Dla mnie to nie był tylko koniec lekcji i początek wakacji. To był moment pełen wzruszeń, dumy i wdzięczności. Cieszyłam się, że mogę choćby w małym geście podziękować za cały ten wspólny rok — za cierpliwość, za wsparcie, za każde dobre słowo, chociaż czasami o nie było trudno…niestety!

 

W naszym domu nie było nas mało — dziewięcioro rodzeństwa, a możliwości finansowe skromne. Nie mogliśmy pozwolić sobie na bukiety z kwiaciarni. Ale mama zawsze dbała o to, byśmy mieli w dłoniach choćby jeden goździk z przydomowego ogródka. Bo dla niej — i dla nas — najważniejsze było okazanie szacunku i wdzięczności.

 

Wierzyła, że więź między uczniem a nauczycielem jest szczególna. Że to nie tylko przekazywanie wiedzy, ale relacja pełna emocji, zaufania i zaangażowania, która trwa cały rok. I że choćby jednym kwiatem można powiedzieć więcej niż tysiącem słów.

 

Te same wartości i postawy starałam się przekazać mojej córce — i myślę, że udało się to całkiem dobrze…

 

Tu nie chodzi o to, co „trzeba”, ale o to, co czujesz. O to, jak ważne jest dawanie informacji zwrotnej – tej ludzkiej, serdecznej, prawdziwej. Bo każda praca zasługuje na zauważenie. A praca nauczyciela jest szczególna. To praca z emocjami, z dziecięcymi smutkami i radościami. To bycie obok, kiedy boli brzuch ze stresu, kiedy ktoś nie rozumie tabliczki mnożenia albo nie może sobie poradzić z własnym gniewem. To niekończące się rozmowy, cierpliwość, troska i wsparcie – często daleko poza ramami planu lekcji.

 

Za każdym dzieckiem stoją rodzice – z ich oczekiwaniami, wrażliwością, historią. Szkoła czy przedszkole to nie tylko budynek. To wspólnota. To jeden organizm, który oddycha doświadczeniem, współpracą i zaufaniem.

 

Jeśli więc masz potrzebę – powiedz dziękuję. Nie z obowiązku, nie z konwenansu.

 

Ale dlatego, że warto. Bo każde dziękuję buduje mosty.

 

Nie musisz przynosić prezentów! Wystarczy narysowana laurka, kilka słów na kartce, uścisk dłoni. A czasem – po prostu spojrzenie z wdzięcznością.

 

Ale te słowa powinny płynąć również w drugą stronę.

 

Każde dziecko – naprawdę każde – zasługuje dziś na: Dziękuję Ci. Za ten rok. Za Twój wysiłek. Za to, że próbowałeś, że się starałaś, że dałeś z siebie to, co mogłeś. I nawet jeśli czasem było trudno – jesteś ważny, jesteś widziany.

 

Może w przyszłym roku uda Ci się jeszcze więcej, jeszcze odważniej, jeszcze radośniej.

 

Ale już teraz – możesz być z siebie dumny. Nie zostawiajmy tych słów na później. Nie czekajmy, aż ktoś „zasłuży bardziej”.

 

Dziękujmy sobie nawzajem – nauczycielom, pracownikom szkoły lub przedszkola, dzieciom, rodzicom. Za wszystko, co było – i z nadzieją na to, co dopiero przed nami. Wzruszajmy się, cieszmy, odetchnijmy. Bo przecież wakacje są właśnie po to –by nabrać sił, ale też by z radością wrócić.

 

Więcej na ten temat  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.facebook.com/zyta.czechowska/

 



Oto obszerne fragmenty tekstu, zamieszczonego dzisiaj na portalu „Strefa Edukacji”. Jest on zapisem rozmowy Magdaleny Ignaciuk (SE) z Aleksandrą Mieczkowską – nauczycielką edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej, praktykującą metody Montessori oraz ekspertką w zakresie edukacji STEAM.  Aktualnie – trenerką w Niepublicznym Ośrodku Doskonalenia Nauczycieli „Cyfrowy Dialog”  w Warszawie.

 

 

Nie mają równych szans. Ale mają pasję, odwagę i ludzi, który wierzą, że to wystarczy

 

Dzieciaki z pieczy zastępczej, domów dziecka, trudnych środowisk – z pozoru „niewidzialne”. W systemie edukacji bywają spychane na margines, w klasach często milczące, nieobecne. A jednak wystarczy stworzyć im bezpieczną przestrzeń, by pokazały, że potrafią budować, programować, uczyć innych i… uczyć się siebie. O tym, co daje dzieciom realną sprawczość, dlaczego technologia może leczyć rany i jak bardzo potrzebna jest dziś relacja z dorosłym – mądrym, obecnym, nieoceniającym – opowiada Aleksandra Mieczkowska. […]

 

 

Aleksandra Mieczkowska

 

 

Dzieci, które hakują swoją rzeczywistość

 

Magdalena Ignaciuk: –  Zacznijmy od początku — kim są Hakersi i co właściwie oznacza „hakowanie systemu” w waszym projekcie?

 

Aleksandra Mieczkowska: – Hakersi to dzieciaki, które próbują „zhakować” swój system — czyli rzeczywistość, w której się znalazły. To podopieczni świetlic środowiskowych, domów dziecka, dzieci przebywające w pieczy zastępczej. Chcemy im pokazać różne możliwości — czasem związane z pierwszym doświadczeniem pracy, a czasem po prostu z odkrywaniem nowych pasji w obszarze IT.

 

Regularnie biorą udział w naszych zajęciach: z programowania, modelowania 3D, warsztatach sztucznej inteligencji czy higieny cyfrowej. Uczęszczają także na korepetycje, które są stałą częścią naszej oferty.

 

To dzieciaki, które regularnie spotykają się z naszymi trenerami albo wolontariuszami, próbując „zhakować swój system” – czyli znaleźć sposób na przełamanie trudnej sytuacji, w której się znalazły.

 

-A co poza umiejętnościami? Co jeszcze dzieciaki wynoszą z tych spotkań z trenerami i wolontariuszami? 

 

-Chcemy dać im konkretne, przydatne umiejętności, z którymi będą mogły wejść w dorosłość i zacząć budować swoje życie na nowych zasadach. Zależy nam, żeby wyrwały się z powtarzającego się schematu, który dotyka wielu z nich – na przykład z uzależnienia od systemu świadczeń społecznych.

 

Naszym celem jest ich usamodzielnienie. Bo niestety badania pokazują jednoznacznie: dzieci z takich środowisk, gdy wchodzą w dorosłość, często wracają do punktu wyjścia. My chcemy pomóc im to zmienić. Zależy nam także na budowaniu relacji — chcemy, żeby dzieciaki zobaczyły, że są wokół nich dorośli, którzy są ciekawi, inspirujący i mają dla nich czas. Zdarza się, że w szkole doświadczają stygmatyzacji, dlatego tworzymy dla nich przestrzeń bezpieczną, otwartą na błędy, bez ocen i presji. To miejsce, w którym mogą rozwijać swoje zainteresowania, próbować nowych rzeczy i odkrywać, co naprawdę ich ciekawi.

 

Relacja, której często brakuje w szkole

 

-No właśnie — wspomniała pani, że to miejsce działa inaczej niż szkoła. Że są dorośli, którzy potrafią się zatroszczyć, stworzyć bezpieczną przestrzeń, nawiązać relację. Czy to znaczy, że nasze szkoły wciąż nie są przygotowane do pracy z dziećmi z trudnych, dysfunkcyjnych środowisk?

 

-Mam wrażenie, że empatii w szkołach jest coraz więcej, a kadra pedagogiczna jest coraz lepiej przygotowana. Ale proszę zobaczyć, jak działa system. Przy takich liczebnościach klas nauczyciel, mimo szczerych chęci po prostu nie zawsze ma przestrzeń, by budować indywidualną relację z uczniem. W naszych zajęciach jest inaczej — pracujemy w małych grupach, często indywidualnie, bez presji realizowania podstawy programowej i bez sztywnych schematów rozwojowych. Dzięki temu możemy się naprawdę przyjrzeć potrzebom dziecka, być obok niego. W szkołach widzę coraz więcej dobrych zmian, ale wciąż jest wiele do zrobienia

.

-To, co pani mówi, bardzo mocno mi się kojarzy z tym, że nauczyciele często nie wiedzą, co tak naprawdę dzieje się w życiu ich uczniów. Czasem mają tylko szczątkowe informacje, czasem bazują na domysłach — i to jest trudne, bo gdybyśmy znali sytuację dziecka, moglibyśmy lepiej je wesprzeć i dać coś, czego brakuje mu w domu. 

 

Zależy nam na tym, żeby pokazywać, że szkoła to nie tylko miejsce zdobywania wiedzy z podręczników czy przygotowywania się do testów. To też przestrzeń na pasje i zainteresowania. I muszę powiedzieć, że kiedy nasze dzieciaki trafiają potem do szkoły z umiejętnością modelowania 3D, ich pozycja społeczna natychmiast wzrasta.

 

W szkołach podstawowych coraz częściej pojawia się sprzęt do nowych technologii – dzięki projektom rządowym czy unijnym – ale często brakuje jeszcze kompetencji, by z niego dobrze korzystać. I nagle to nasze dziecko z pieczy zastępczej czy domu dziecka przychodzi i pokazuje, że umie obsłużyć drukarkę 3D. I co wtedy zyskuje?

 

Same kompetencje są ważne, ale – moim zdaniem – nie najważniejsze. Najważniejsze jest to, że ono zyskuje poczucie sprawczości, pewność siebie i miejsce w grupie. To pierwszy moment, kiedy czuje się pewnie, „na dwóch nogach” w przestrzeni szkolnej. I właśnie o to nam chodzi – żeby te dzieciaki po prostu poczuły się lepiej ze sobą.

 

-Dziecko wreszcie może poczuć, że w czymś jest dobre, że posiada unikalną wiedzę, którą może się podzielić z innymi. Nie stoi już z boku, nie próbuje po prostu przetrwać dnia w szkole — zaczyna realnie uczestniczyć w życiu grupy i odnajduje w niej swoje miejsce. 

 

-Tak, i co ważne — dziecko nie tylko zyskuje pewność siebie, ale też inspiruje innych swoimi umiejętnościami.

 

W kontekście tego, jak dużo mówi się dziś o przemocy rówieśniczej, to naprawdę cenne, gdy dzieci „zarażają się” od siebie pozytywnymi rzeczami. Takimi, które coś budują, które pokazują, że można razem stworzyć coś twórczego. To zupełnie zmienia dynamikę relacji w grupie — pojawia się harmonia i pozytywny przepływ.

 

W dalszej części wywiadu Aleksandra Mieczkowska odpowiada na takie pytania:

 

Zwłaszcza, że grupy rówieśnicze funkcjonują dziś inaczej niż 20 lat temu. Kiedyś trudne sytuacje między uczniami dotyczyły głównie szkoły. Dziś przenoszą się także do internetu i trwają poza lekcjami — również po powrocie do domu. […]

 

Samo zakazywanie nic nie daje. W końcu i tak dzieci wejdą do świata internetu, nawet jeśli będziemy je przed tym długo chronić… Czy pani też spotyka się z takim poczuciem bezsilności – i z jednej strony próbą odsunięcia się przez nauczycieli od tego, co dzieje się w sieci, a z drugiej – oczekiwaniem, że szkoła jednak zareaguje? […]

 

Jakie są dziś największe wyzwania, z którymi mierzą się dzieci i młodzież z pieczy zastępczej, placówek opiekuńczych czy rodzin dysfunkcyjnych? Co najbardziej utrudnia im rozwój i samodzielność? […]

 

Wciąż żywe są doświadczenia związane z wojną w Ukrainie i migracją, która była jej następstwem. Do Polski trafiło wtedy wiele dzieci, często po trudnych przejściach, uciekających przed zagrożeniem. Czy te doświadczenia migracyjne również są obecne w waszej codziennej pracy?  […]

 

To sytuacja podwójnie trudna. Dzieci uchodźcze często przyjeżdżają z bagażem trudnych doświadczeń, o których dorośli wokół nich niewiele wiedzą. Dochodzą do tego bariery językowe i kulturowe, które – mimo upływu czasu – pewnie wciąż bywają wyzwaniem. Dlatego tak ważne jest, by osoby pracujące z tymi dziećmi miały nie tylko empatię, ale też świadomość, jak łatwo nieświadomie wyrządzić krzywdę. […]

 

No właśnie — mamy coś, co dzieci doskonale znają, czyli taki międzynarodowy język gier. Wszyscy się w tym odnajdują, co świetnie ułatwia kontakt. Teraz wystarczy jeszcze, żeby dorośli też się na tym znali — i sytuacja idealna. […]

 

A oto pełny zapis końcowej części tego tekstu:

 

-A jak wygląda współpraca z wolontariuszami? Czy to oni sami się do was zgłaszają, czy może ich aktywnie szukacie? Jakie są zasady takiego zaangażowania? 

 

-Jeśli chodzi o pozyskiwanie wolontariuszy, to faktycznie — przede wszystkim zgłaszają się do nas sami. W większości są to osoby związane z branżą IT, choć zdarzają się też tacy, którzy formalnie z technologią nie mają wiele wspólnego, ale funkcjonują w tym środowisku. Czasem to osoby, które osiągnęły życiowy sukces i po prostu chcą coś dać od siebie.

 

Prowadzimy również wolontariat pracowniczy we współpracy z naszymi partnerami — można go realizować właśnie u nas. Zdarza się też, że rozpoczynamy nowy blok tematyczny i wtedy prowadzimy rekrutację przez media społecznościowe. Jesteśmy też obecni na różnych konferencjach, promujemy projekt, ale szczerze mówiąc — mam poczucie, że ludzie sami do nas trafiają. Bo idea jest po prostu dobra i daje dużą elastyczność.

 

-A co trzeba zrobić, żeby zostać wolontariuszem?

 

-Przede wszystkim spełnić wszystkie wymogi wynikające z tzw. ustawy „Kamilka” — to dziś standard, którego oczywiście przestrzegamy. Poza tym… właściwie nic więcej.

 

Wolontariusze otrzymują od nas szkolenia, materiały do pracy, ale też dużą dawkę inspiracji — zachęcamy ich do samodzielnego tworzenia treści. Bo praca z dziećmi to zawsze coś żywego i zmiennego, nie da się wszystkiego zamknąć w sztywnych ramach. Pokazujemy im więc różne sposoby działania, zostawiając przestrzeń do własnych pomysłów. Oferujemy też konkretne miejsca i przestrzenie do działania — zarówno online, jak i offline — gdzie mogą spotykać się z dzieciakami i realnie wpływać na ich rozwój.

 

Historie, które wracają – i chcą zacząć od nowa

 

-A jak długo działa już projekt Hakersi?

 

-Projekt działa od 2016 roku.

 

-Czyli macie już za sobą wielu młodych ludzi, którzy weszli w dorosłość — swoich absolwentów. Czy zdarzają się sytuacje, w których wracają do Was i mówią: „to dzięki Wam się udało”? Czy dzielą się z Wami swoimi historiami sukcesu? 

 

-Tak — są takie historie. Ale mnie osobiście najbardziej cieszą te momenty, kiedy ktoś wraca i mówi: „nie udało mi się, ale chcę spróbować jeszcze raz”. To są dla mnie najważniejsze historie. Bo jeśli młody człowiek potknął się, coś „olał” – mówiąc kolokwialnie – ale wraca, bo czuje się bezpiecznie, bo wie, że nikt go tu nie oceni, tylko powie: „OK, próbujemy jeszcze raz” – to jest dla mnie największy sukces.

 

Jeśli chodzi o takie bardziej spektakularne przykłady, to oczywiście mamy absolwentów, którzy studiują na kierunkach technicznych, mamy dzieciaki, które wracają do nas jako wolontariusze i chcą pomagać młodszym. Są też tacy, którzy odbywają staże i stawiają pierwsze zawodowe kroki.

 

Mam wrażenie, że to grono stale rośnie i staje się coraz silniejsze. Może to też dla nas znak, że warto pomyśleć o rozwinięciu działań w kierunku młodych dorosłych – bo naprawdę zaczynają się u nas pojawiać coraz częściej.

 

-A jak, pani zdaniem, można edukować społeczeństwo — nauczycieli, rodziców, a także decydentów — żeby lepiej rozumieli potrzeby tych dzieci i skuteczniej przeciwdziałali nierównościom? Co mogłoby realnie pomóc w tym, by te dzieciaki miały większe wsparcie niż obecnie? 

 

-To bardzo trudne i złożone pytanie. Z perspektywy naszej fundacji mogę powiedzieć, że cieszy mnie przede wszystkim to, że tematyka ta jest coraz częściej podejmowana — toczą się prace w różnych komisjach, działa wiele fundacji, które również się tym zajmują. To naprawdę dobry kierunek.

 

Wydaje mi się, że kluczowe jest ciągłe aktualizowanie wiedzy i dostosowywanie działań do realnych, zmieniających się potrzeb młodzieży. Wszystko rozwija się bardzo dynamicznie, potrzeby dzieci się zmieniają — nie możemy mieć „zadyszki”, musimy za nimi nadążać.
Do tego konieczne jest poszerzanie współpracy między instytucjami, które mogą wspólnie wypracowywać najlepsze rozwiązania.

 

Pamiętajmy, że mówimy o dzieciach z pieczy zastępczej, które jednocześnie są uczniami, często wchodzącymi w dorosłość i szukającymi ścieżek usamodzielnienia. Tych podmiotów, które powinny ze sobą współpracować, jest naprawdę wiele — i tylko dobra komunikacja między nimi pozwoli działać skutecznie.

 

Z mojej perspektywy bardzo dobrze sprawdzają się rozmowy i działania podejmowane na poziomie lokalnym, regionalnym. Bo inaczej wygląda sytuacja domów dziecka w Warszawie, a inaczej w małych miejscowościach, np. w Małopolsce. To zupełnie inne potrzeby — dlatego trudno tu o proste uogólnienia. Na pewno pilnie potrzebujemy pochylić się nad tematem usamodzielniania tych młodych ludzi. Ale widzę też, że w tej sprawie zaczynają się dziać konkretne rzeczy — i to daje nadzieję. Dlatego takie rozmowy, jak nasza, i współpraca środowisk są bardzo potrzebne. Choć ważne, żeby nie kończyło się tylko na rozmowach — ale żeby za nimi szły też realne działania.

 

-A gdyby miała pani wskazać różnice między domami dziecka w Warszawie a tymi w mniejszych miejscowościach: jakie są największe trudności i bolączki tych lokalnych, mniej widocznych placówek? Co tam najbardziej doskwiera? 

 

-To może podam przykład z naszej „hakersowej” działki. Proszę sobie wyobrazić dziecko z domu dziecka w Warszawie, które ma trudności z matematyką. Zorganizowanie mu korepetycji w dużym mieście to kwestia chwili — wiadomo, potrzebne są na to środki, ale same możliwości są znacznie większe.

 

A teraz przenieśmy się do bardzo małej miejscowości, gdzieś na końcu Polski — tam to już naprawdę duże wyzwanie. Dlatego bardzo się cieszę, że mimo pewnych kontrowersji wokół zajęć online, mamy taką formułę. Dzięki niej nasze dzieciaki mogą spotykać się z wolontariuszami, nawet z Polonii — mamy wolontariuszy ze Stanów Zjednoczonych czy Hiszpanii, którzy wspierają nasze dzieci właśnie w formule zdalnej.

 

To rozwiązanie jest dla nas świetne — i wygodne również dla samych wolontariuszy. Z jednej strony mogą pomagać, z drugiej nie muszą tracić czasu na dojazdy. Oczywiście, ta forma ma też swoje ograniczenia, ale daje realny dostęp tam, gdzie stacjonarnie byłoby to praktycznie niemożliwe.

 

I właśnie ta dostępność jest największą różnicą między dużymi a małymi miejscowościami.W miastach dzieci mają wokół siebie mnóstwo ofert: szkoły programowania, warsztaty, wyd arzenia — często darmowe. W mniejszych miejscowościach tego po prostu brakuje. Nie chodzi więc tylko o pieniądze, ale przede wszystkim o realny dostęp do tych możliwości.

 

x           x           x

 

Aleksandra Mieczkowska – nauczycielka edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej, praktyk metody Montessori oraz ekspertka w zakresie edukacji STEAM. Specjalizuje się w prowadzeniu szkoleń i warsztatów dla uczniów oraz kadry pedagogicznej, łącząc elementy edukacji alternatywnej z nowoczesnymi technologiami. Autorka materiałów dydaktycznych oraz publikacji poświęconych tematyce edukacji cyfrowej. W swojej pracy promuje innowacyjne podejście do nauczania, wspierając rozwój kompetencji przyszłości zarówno wśród dzieci, jak i nauczycieli.

 

O projekcie Hakersi

Hakersi to dzieci i młodzież, które „hakują” niełatwy system życiowy, w którym funkcjonują i „kodują” dla siebie lepszą przyszłość. W lepszym starcie w dorosłość i zdobyciu kompetencji przydatnych w życiu i pracy pomagają im SuperBohakerowie, czyli wolontariusze i firmy wspierające. Celem projektu „Hakersi”, realizowanego przez Fundację Sarigato, jest wspieranie w usamodzielnianiu się poprzez naukę nowych technologii i kompetencji cyfrowych. Projekt realizowany jest od 2016 r., przy współpracy z placówkami opiekuńczymi, wolontariuszami i biznesem.

 

 

 

Cały tekst „Nie mają równych szans. Ale mają pasję, odwagę i ludzi, który wierzą, że to wystarczy”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.strefaedukacji.pl

 

x           x           x

 

Jeśli macie jeszcze kilka minut czasu – koniecznie zapoznajcie się z materiałem, zamieszczonym na portalu < Bochni@nin >, zatytułowanym „Podopieczni Domu Dziecka w Bochni przygotowali teledysk”  –  TUTAJ



Za dwa tygodnie będą już wakacje. Ale póki co Jarosław Pytlak – zainspirowany wywiadem z Mazowiecką Kurator Oświaty – napisał kolejny post na swoim blogu, oczywiście  o problemie metodologii ustalania rocznych ocen. Tekst zamieszczamy bez skrótów, wyróżnienie jego fragmentów pogrubiną czcionką lub podkreśleniem – redakcja OE:

 

 

Kłopoty ze szkolnym ocenianiem

 

Sezon ustalania ocen rocznych w szkołach zbliża się ku końcowi, mogę więc podjąć temat oceniania bez obawy, że komuś zaburzę proces decyzyjny. Oto właśnie, jak Polska długa i szeroka, na rozmaite sposoby łamiemy prawo oświatowe, po prostu podsumowując wcześniej wystawione stopnie zamiast „ustalać stopień realizacji wymagań edukacyjnych”. To ostatnie bywa w warunkach szkolnych trudne, nawet jeśli nauczyciel lege artis przedstawił na początku roku szkolnego uczniom i rodzicom wymagania na poszczególne stopnie. Po prostu wymagań jest zazwyczaj bardzo wiele, a stopień ich realizacji nierównomierny. Poza tym prawo każe ocenić stan osiągnięty i uczyniony przez ucznia postęp, więc kluczowe stają się rozmaite poprawy i dogrywki, wokół których na przełomie maja i czerwca koncentruje się w szkołach życie społeczne.

 

Temat oceniania podjęła redaktor Joanna Ćwiek-Świdecka z „Rzeczpospolitej” („Szkoła na nowo”), w rozmowie z Panią Violettą Krzyżanowską, Mazowiecką Kurator Oświaty. Naprawdę warto posłuchać, by poznać urzędową wykładnię sytuacji, uczynioną przez wieloletnią dyrektorkę szkoły, obecnie wykorzystującą swoje doświadczenie w kierowaniu nadzorem pedagogicznym. Wywiad jest próbą wskazania i wyjaśnienia najczęściej spotykanych w praktyce szkolnej deliktów prawnych, które Pani Kurator wcześniej opisała w liście skierowanym do dyrektorów szkół. Potwierdza rzecz dla mnie od lat oczywistą, że interpretacja przepisów dotyczących oceniania, nawet tak prostych, jak te, które zawarto w prawie oświatowym, w zderzeniu z życiem może rodzić wiele wątpliwości i nieporozumień. Posłużę się tutaj trzema przykładami.

 

Jako rzecze Pani Krzyżanowska, w przypadku poprawy przez ucznia zaliczenia jakiegoś wymagania, jeśli wychodzi ocena wyższa niż pierwotna, tylko ją należy uwzględnić, natomiast jeśli ocena jest gorsza, należy zachować tę wcześniejszą. Moim zdaniem, jeśli trzymać się litery przepisu, w ten sposób łamiemy prawo. Przecież mamy obowiązek ocenić poziom osiągnięty na końcu oraz postęp. Gorsza ocena z poprawy świadczy, że końcowy poziom jest niższy, zaś dokonany postęp ujemny! Oczywiście podejście sugerowane przez Panią Kurator ma szlachetną intencję zachęcenia uczniów do nauki, z drugiej strony jednak sprzyja ich działaniu na zasadzie „a nuż się uda”, bez odpowiedzialności za własną decyzję o podejściu do poprawy. Pochłania też czas nauczyciela, którego w tym gorącym okresie szczególnie brakuje. Używanie w tym kontekście argumentu, że ustalenie gorszej oceny z nieudanej poprawy jest wobec ucznia nie fair, wydaje mi się chybione. Najlepiej byłoby chyba pozostawić to uznaniu nauczyciela, bo tylko on zna wszystkie okoliczności dotyczące pracy konkretnego ucznia…

 

Na pytanie dziennikarki, czy ocena końcowa powinna być średnią wszystkich uzyskanych, pada odpowiedź, że oczywiście nie, że jest to wręcz zabronione, bo nieprzewidziane prawem, w granicach którego musi działać nauczyciel jako urzędnik państwowy. No właśnie, urzędnik… W ciągu minionego ćwierćwiecza zrobiliśmy z nauczycieli urzędników, a z oceniania misterium prawne, które musi być ściśle osadzone w przepisach, włącznie z administracyjnym prawem do formalnego zakwestionowania oceny. Jednocześnie jednak cały czas zwracamy uwagę nauczycieli na konieczność empatycznego podejścia do uczniów, brania pod uwagę wszelkich indywidualnych okoliczności, czyli jednak naginania przyjętych zasad. Tymczasem uczniowie takie odbiegające od schematu zachowania nauczycieli często traktują jako przejaw niesprawiedliwości, nierównego traktowania. A co do meritum, wiem z praktyki, że choć nauczyciel powinien kierować się swoją wiedzą o uczniu i jego osiągnięciach, to wystawienie oceny wyraźnie niższej od średniej niemal zawsze budzi poczucie niesprawiedliwości i pretensje. Stąd ucieczka w wyliczanie średnich czy nawet średnich ważonych, które dają racjonalną „podkładkę” dla decyzji niemożliwej dzisiaj do podparcia po prostu autorytetem nauczyciela. Nie w świecie, w którym jest on urzędnikiem.

 

Trzecia kwestia z wypowiedzi Pani Krzyżanowskiej, z pozoru oczywista: nie można ocenić negatywnie sprawdzianu, którego uczeń nie napisał. Nawet jeśli nie podszedł do drugiego czy żadnego z kolejnych wyznaczonych terminów. Nie ma sprawdzianu – nie ma oceny. Ale co zrobić, jeśli w ten sposób nauczyciel nie zdoła sprawdzić osiągnięć ucznia w zakresie konkretnego wymagania, przewidzianego w rocznym zestawie?! Pominąć? Ale to będzie nie fair wobec innych uczniów, prawda?! Pani Kurator sugeruje, że konsekwencje należy wyciągnąć w ocenie zachowania. A jeśli wszystkie nieobecności ucznia na sprawdzianach są usprawiedliwione?! Co wtedy zrobić, że tak zapytam retorycznie?

 

Nawiasem mówiąc, co do samej oceny zachowania, to w pełni popieram zdanie, które padło w wywiadzie, że jeśli jest ona oparta na punktacji, ma po prostu charakter nieludzki. Ten pogląd rozwinę jednak w osobnym artykule.

 

Intencją podzielenia się tutaj wątpliwościami, jakie nasunęły mi się podczas słuchania wywiadu, nie jest polemika z panią Krzyżanowską. Na jej miejscu mówiłbym zapewne bardzo podobnie, starając się przybliżyć rzeczywistość do przepisów prawa. Problem jest bowiem systemowy, a polega na narzuceniu nauczycielom wewnętrznie sprzecznych ról – urzędnika działającego w granicach prawa i czułego, nieobojętnego człowieka, traktującego swoich podopiecznych z niezmienną empatią. Całe życie trzymałem się tego drugiego, ale też nigdy jako nauczyciel i dyrektor szkoły nie byłem pod tak ogromną presją przepisów i równocześnie oczekiwań społecznych, jak dzisiaj. Stąd bierze się moje fatalistyczne przekonanie, że w kolejnych latach dyskusja o ocenianiu w szkołach będzie w końcu maja corocznie wracała na tapetę, bo dobrych, uniwersalnych rozwiązań nie ma. Próbują kusić się o nie twórcy szykowanej obecnie reformy, ale nie sądzę, by udało się wynaleźć coś przełomowego zamiast kolejnych przepisów, a w ogóle mam podejrzenie graniczące z pewnością, że prezydent Nawrocki nie podpisze żadnej niezbędnej w tym zakresie nowelizacji prawa oświatowego.

 

Abstrahując od polityki, czy widzę jakieś wyjście z sytuacji? Może likwidację ocen szkolnych, ale po wcześniejszym udzieleniu odpowiedzi na pytanie, co w zamian? Może odebranie im znaczenia przy rekrutacji do szkół podstawowych, niestety, z takim samym pytaniem. Obawiam się, że póki szkoła będzie na zamówienie społeczne wymuszała nabycie przez młodych ludzi jakiegoś zestawu wartości, kompetencji i wiedzy, póty wiara w samodzielność edukacyjną uczniów będzie tylko pobożnym życzeniem. Tego typu zmiana wymagałaby przewrotu iście kopernikańskiego – przyjęcia, że to uczeń odpowiada za swój rozwój i sposoby zdobywania wiedzy. Raczej nie do przyjęcia dla władzy państwowej, a na pewno bez szans przy obecnym poziomie wszechogarniającej opieki nad młodymi ludźmi. Dlatego sądzę, że temat zasad oceniania i rozmaitych nieprawidłowości w tym zakresie będzie cyklicznie powracał.

 

Aż może wreszcie ktoś kiedyś wymyśli szkołę na nowo…

 

 

Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl/blog/